• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 8

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 8"

Copied!
48
0
0

Pełen tekst

(1)

j'l'Uuua X >u

(BillW S

•■ ifS

111 11/ Tf

"iw I iinii ’

S 3 11 "

W * / / , » .

C zego sierp ień n ie d o w a rzy , T ego w r z e sie ń n ie dop arzy.

W p ie r w s z y m ty g o d n iu p o g o d a sta ła — B ęd zie zim a d łu go biała.

L e k a r stw o c z ę sto nie s łu ż y — W sie rp n iu , j e ś l iś zdrów i d u ży.

N ie sk ą p so b ie , n ie cierp głod u , W y p ij s p o r y k u fel m iodu.

W a w r z y n iec p o k a zu je.

J a k a j e s ie ń n astęp u je.

P A N A N T O N I .

(D o k o ń c z en ie ).

— Przeżyłem w życiu — zaczął pan A n ­ to n i— trzy chwile, które nie wiem jak na­

zwać , ale których nie życzyłbym dziś naj­

większemu wrogowi. »Najciekawszą«, rozu­

mie się, jest ta , od której się zaczęło i o której mówię tak często. Dlaczego jednak mówię o niej jed n ej, - a milczę o drugich, również sam nie- wiem dobrze. Chyba dlatego, źe tam jest mówić o czem, a tu 0 niczem, oprócz jak o myślach swoich. Tam odrazu dosta­

łem , jak kulą w łe b ; świeczki w oczach mi stanęły, ale też 1 zgasły odrazu, więc też kwita z m y ta , panie dobrodzieju!

Niema o czem i gadać d alej! Tu co in n eg o , nie mówię już 0 trzeciej chwili, która o mało mnie rozumu nie pozbawiła, bo to dziś do rzeczy nie należy, ale o tem, co ze m ną było, kie­

dym leżał w onej jamie, w którą wlazłem, jak kura do wody.

Tu już byłem sam jeden z myślami swemi i po cóż mam lu­

dziom pokazywać to, co nie jeden może i wyśmiewać zacznie 1 co g o rsza, wyśmiewać dla te g o , źe ja źle opowiem t o , co w każdym razie śmiesznem nie jest.

— A le jeżeli dziś, mój bracie, kochając mnie, mówisz mi, źe powinienem inaczej postępow ać, źe to mój obowiązek, to nie mogę odpowiedzieć ci k ró tk o , źe ja nie znam takiego obowiązku, ale muszę powiedzieć dlaczego nie uznam go nigdy.

I długo znowu siedzi pan A ntoni pogrążony w głęboką zadumę. I lulka sumiennie nałożona i wypalona zgasła już da­

wno i usta już mu się kilkakrotnie otwierały, wydając jakieś nieokreślone dźwięki, pan A ntoni jeszcze milczy. I słusznie.

Świadomie czy bezwiednie czuje on, źe mówić ma o narodzi­

nach tych pojęć swoich, które dziś są istotą jego człowieczeń­

stwa, o tem, co choćby i źle opowiedziane »śmiesznem jednak nie jest.«

Chwała Bogu, podnosi się on nareszcie. Znak to niechy­

bny u ludzi podobnych, źe m yśl już żywiej w nich zagrała.

Żywsze poruszenia ciała popchną znowu i myśl sam ą do szyb­

szego ruchu i aparat skomplikowany snuć zacznie złotą swą przędzę.

42

(2)

Rzeczywiście, nie obszedł pan Antoni swego po­

koju i dziesięciu razy, gdy ujrzałem przed sobą tw arz jego z wyrazem tak żywego zapytania, iż gotów już byłem przypuścić, żem prawdziwie pytanie owo prze­

słyszał, gdy zaczął on wreszcie.

— I co to z człowieka — zapytywał on powoli i z westchnieniem głębokiem — ludzie zrobić mogą? ...

Niech ich kule biją, powtarzam teraz z przyzwycza­

jenia , ale jak i co ja wtedy pow tarzałem , dziś już tego nie powtórzę.

— Kiedym się zwalił i usłyszał, co się dzieje, wróciła mi przytomność i pierwsza myśl, co mi przy­

szła do głowy, była, żem i ja uciekł ta k ż e ..

— E e hola, podli! T ak nie będzie, hańby-nie zniosę! Z kordelasem, jak wściekły, rzucę się w kupę i oddam życie marne — i kordelas w ręku ścisnąwszy, dźwignąłem się do góry.

— Tu jednak zaczęło się t o , czegom i w baj­

kach niesłychiwał wcale.

—• Głowa mi gore, ale nogi, ręce, czuję, zlewać mi zaczyna pot zimny.

— Jezus, M arya czyż ja nie w stanę?

— Zebrałem jeszcze raz siły, wykręciłem się z wysiłkiem, dźwignąłem się trochę i jak snop upa­

dłem tw arzą w jamę.

— E e , żarty, panie b rac ie , panie losie g łu p i!

uparłeś się ty, ale uprę się i j a ! Czy to ludzi mi wciąż zabijać, czy po to wstaję, czy to mało ich dziś nazabijałem ? D w ururki w rękach utrzym ać nie można było, a oko nie chybiało, ręk a nie drżała mi przecie ? Dosyć wdęc tego. Niechże i mnie zabiją.

— Powietrza nabrałem pełne płuca, wykręciłem głowę, jak mogłem, i »bywaj, ktoś żyw!« wrzasnąłem z całej mocy.

— W rzasnąłem , pow iedziałem , alem źle ci po­

wiedział, jam chciał wrzasnąć, a zaledwie wyszeptałem słowa swoje.

— Razem z siłą i głos straciłem.

— Pot zimny oblał mnie całego i jak skiba zie­

mi, pługiem poderżnięta, leżałem rozciągniony na dnie jamy.

— Błysła mi w tedy ostatnia nadzieja, rozpaczą już podsunięta.

— Zabiję się, kordelas ostry wsadzę w siebie, żyły poprzerzynam. K ordelas jednak upadł mi gdzieś;

był podemną czy z boku może, a j a ? . . . I co to lu ­ dzie z człowieka zrobić m ogą ? Ja już nie tylko ca­

łym sobą, ale i rę k ą ruszyć nie m o g ę ...

— Łzy strumieniem popłynęły mi wtedy z oczu na ziemię surową ...

Pan Antoni przestał mówić.

— Jeszcze z początku — zaczął on po chwili — dopókim słyszał lataw icę, k rz y k i, głosy ludzkie, ot, ot lada chw ila, myślałem , w yciągną m n ie , ale gdy ucichło wszystko i cisza zapanowała koło m n ie , po­

znałem, źe jestem bezpowrotnie zgubiony i w tedy to, jak młotu uderzenie bić mi w uszach zaczęło: hańba, h a ń b a !

— W jednej chwili zrozumiałem, źe to , czegom w zaślepieniu sam pragnął przed chw ilą, żeby mnie ztąd na śmierć wy ciągnione, spotka mnie teraz i spo­

tka niechybnie.

— A pohańbiony ja jeden będę.

— I nikt ze mnie tej hańby nie zdejm ie, ze mnie, com sam jeden, jak dudek na kościele, stał do końca, nic nie widząc i nie słysząc koło siebie.

— Jak oszalały rwać się w tedy jeszcze raz ze swego grobu zacząłem.

— Zziajany, m okry cały, leżałem znowu po chwili, jak kłoda. Zimno trząść'm n ie zaczęło, a głowa jak w ogniu prawdziwym zapałała ...

Pan A ntoni przerwał znowu.

— Eech, mój bracie, zaczął on wkrótce, niebyłeś ty w w ojsku, to nie wiesz, co to znaczy, gdy chłop przy chłopie, ramię przy ram ieniu, staną w zwartym szeregu ?

— Toć to z jedną duszą, jedno ciało wielkie !

— Nie wierz w te b aśn ie, źe i najodważniejszy w boju strach poczuje. Jako żywo, kłamstwo to szcze­

re. Jakżeż strach ci poczuć, jak pomyśleć o tem, kiedy myślisz nie o sobie , kiedy widzisz, słyszysz i czujesz, że piersi twoje — to piersi tysiące, źe głowa twoja — to głów szeregi, a w piersiach tych serce jedno, a w głowach nie oczy — ale ognie gorejące ?

—- T ak myślałem , tak czułem , tak wierzyłem w to wszystko, jak w Boga ukrzyżowanego.

— I kiedym stanął na swem m iejscu, złożył się i w ypalił, tom czuł ty lk o , źe lecę, jak na huśtawce, jakby w głębinę jakąś, źe siła jakaś wielka mnie trą ­ ciła i ogarnęła całego.

— Nie czułem już swej marności.

— Po pierwszym strzale powiodłem okiem woko­

ło. Chłopy, jak dębczaki, oczy — w ęgle żarzące, a r ę ­ ce. jak śmigownice latają. Serce mi d rg n ę ło ; drgnęło, bracie, jak tej matce, gdy życie nowe w sobie poczuje.

-— »Ależ, A n tk u , chłopcze, pomyślałem też za­

raz, bójźe się Boga, gdzież rozglądać się teraz ? pilnuj się, nie pokpij spraw y i nadążaj jak trzeba.«

— Co więc było dalej koło mnie, już nie wiem.

— W piłem się oczami przed siebie.

— Bałem s ię , źe zginę w przód, nim wszystkie naboje wystrzelę.

— Boć pięćdziesiąt ładunków — to nie ziarnko grochu z ust wypluć.

— R ę c e ć , co p ra w d a , inne i oko nie dzisiejsze były. Bywało sarenka mignie tylko między drzewami, to kiedy dziś i na pięcie nie zdążyłbym się wykręcić, a tu : brzdęc ! i fajt, panieneczko !

— A zwijać się jednak m usiałem , jak się i pi­

skorz na patelni nie zw ija!.

— Co nie plunę z dw ururki »naści, hyclu !« nie pom yślę, ta i »walźe i ty, zbóju!« ' powtarzam też święcie. I do głow y mi nie przychodzi, źe ja wyjdę ztąd żywy. Ja już Panu Bogu za śmierć swoją dzię­

kuję, abym chwilkę, abym sekundę miał wolną. »Przyj­

mij m nie, P anie, bom niegodzien oglądania chwały Twojej«, powtarzam, jak modlitwę przedśm iertną i ra ­ p te m ... ta chwila o k ro p n a ... chw ila, co, jak piorun Boga zagniew anego, spaliła mi w szy stk o , jedno to życie zostawiając ...

Pan A ntoni umilkł. U m ilkł; dość jednak, prze­

lotnie rzucić nań o k iem , aby się przekonać, źe wraz z ostatniem słowem o owej chwili strasznej, zanika w nim i stan wspomnieniem jej wywołany. Zmora hańby i po­

niżenia nie gniecie go więcej. W ąsy jego poruszają się, oczy wpiły się przed siebie i błyszczą natchnieniem, jak w ów dzień, gdy drgające weń serce układało mu usta zapiekłe w szept modlitwy samoofiarnej.

Czy widzi on przed sobą owe serca, owe głow y ogniem gorejące? Gdzież one? Tu ich niema i w yo­

braźnia jego tak chorobliwie nie marzy.

Cóż tedy porusza go ? Jaka siła wielka trąca go

teraz swem skrzydłem tajemniczem i ogarnia całego ?

(3)

P an A ntoni długo milczeć nie może.

— Ja nie chcę być zbrodniarzem ! — woła on głosem podniesionym , a w głosie tym brzmią cudne dźwięki tej siły, co tchnieniem swem czarownem za­

równo starca zgrzybiałego, jak i młodzieńca pełnego sił na piedestał wysoki podnosi.

:— Ja niechcę być zbrodniarzem ! — woła on głosem wielkim , a w głosie tym brzmi czysty, jak łza, wspaniały, jak św iat, potężny akord tego hym nu boskiego, co miłością bliźniego się zowie.

Nie chcę być — powtarza — bo zbrodnią je s t wielką zostawić człowieka, jak innie zostawiono;

bo leżąc tam ziemią zasypany przysięgałem Bogu, źe nigdy nikogo tak nie opuszczę, jak mnie opuszczono ; źe nikt, choćby wróg, gdy to w mocy mojej, tak prze­

klinać nie będzie, jak ja przeklinałem ; źe nikt, choćby wróg, gdy to w mocy m ojej, nie zajęczy tym jękiem wielkim, jakim ja wtedy jęczałem.

Głos pana A ntoniego upada raptownie — siły widocznie opuszczają go. Nie zejdzie on jednak ze stanow iska... I rzeczywiście pan A ntoni upiera się, odpycha mnie^ praw ie, gdy sadzać go zaczynam i w sparty o stó ł, kończy uryw kam i, głosem cichym, ledwie słyszalnym nieraz.

— To też dziś, choćbym wroga, choćbym bydlę nieme zobaczył w opuszczeniu, patrzeć na to nie mogę.

C hutor Otrada pod m. Zyzdrą w gub. Kałuskiej.

W idzę bowiem przed sobą oną chwilę, gdym się obejrzał i zamiast ludzi żyw ych, pnie drewniane zobaczył...

— I oną jam ę grobową i w jamie tej siebie żywcem pogrzebionego i ciszę okropną koło siebie.

— Ta cisza straszna otacza każdą niedolę.

— j ° życie, te zabiegi i kłopoty ludzkie nie dla oczu i nie dla uszu opuszczonego.

— On nie słyszy nic, jak nie słyszałem i ja, gdy mi kule koło uszu świstały.

— On nie widzi nic, jak nie widziałem i ja, gdy mi hańba cały świat boży swym całunem zasuła.

— Na cóż mi te grosze nieszczęsne?

— Niech raz zczeźnie ich siła przeklęta!

— Czyż mam nosić i kryć to, na czem może i k lą ­ twa już legła?

Może ja dla tego chłopa byłem już ostatnim żywym człowiekiem, którego nie znalazłszy, on ujrzał­

by się wśród ludzi drewnianych ?

— Za takie pieniądze niechcę wracać!

— Pieszo dowlokę się pow oli...

— A nie dowlokę się? Pal je licho cielsko grzeszne!

— Niech gnije, gdzie będzie . ..

— A le dusza... bracie ? ... dusza mi pozostanie.

A d a m S z y m a ń s k i .

K O B I E C E D O L E .

IV.

P A N I U R S Z U L A . (Dokończenie).

Naprzeciwko, ponad skwerem i basenem wodotrysku, ponad staroźytnemi domami Krakowskiego Przed­

mieścia, widać było najwyższe, imponujące m asy gm achu teatralnego i smukłą ratuszową strażnicę, na ganku której krążył zwolna strażnik, upatrując, czy gdzie pożar nie zagraża mieszkańcom, a dalej, posuwając się ku wschodowi, widać było piękną kopułę ewangelickiej świątyni, panującą czystemi liniami konturów, nad mnóstwem dachów, kominów, załomków i szczerb, utworzonych przez szczyty domów, po których ślizgało się o k o ; z po za kopuły zbliżone perspektywicznem złudzeniem, wysuwały się bliźnięce wieżyce świętokrzyskie. Niedaleko od nich, wysunięta ku górze, błyszczała gloryetka narożnego domu, a na wschodzie samym, po prawej ręce, kościół k a r­

melicki z licznemi krzyżami na załomkach dachu, wznosił nad frontonem olbrzymią kulę z kielichem i hostyą.

K obieta spoglądała na ten widok, znany sobie dobrze, szklanemi oczyma i raz wraz spuszczała je ku ziemi, ilekroć kroki wczesnego przechodnia przerwały ciszę poranka, bo w miarę posuwania się słońca ruch robił się na ulicy. To pracownik dążył do swego warsztatu lub fabryki, to gosposia szła z koszykiem zaopatrzyć się pierwsza na targu, to pobożna kobieta biegła do kościoła. Czasami też chyłkiem, niepewnym krokiem powracał do domu ktoś zapóźniony, ale nie było pomiędzy nimi pana Józefa.

Z każdą chwilą ostatnie nadzieje czekającej znikały — widocznie on nie miał powrócić ! Załamała ręce.

W ięc mąż jej utracił nawet wstyd wszelki. Cóż będzie dalej z nią, z dziećmi? Co wobec tego czynić miała?

W ięc całe jej poświęcenie cierpliwość, uległość, rezygnacya, z jak ą znosiła położenie trudne do wytrzym a­

nia, wszystko, co miało pociągać serce mężczyzny i przywiązywać małżonka, doprowadziło ją do takiego rezultatu ?

Do tego żalu niewyznanego, który nigdy nie wyraził się słowem żadnem, ale pomimo to tkw ił w sercu pani Urszuli, dołączył się niepokój innego rodzaju. ZapytywTała samej siebie, czy mąż jej nie uległ jakiemu w'ypadkowi? Nie m ogła sprawdzić tego w żadnym razie, bo i gdzież się udać? Stosunki męża były dla niej zupełnie obce, tajem nicze; szukać go w biurze zaś, byłoby to oskarżyć go głośno — nawet w biurze jego nie była nigdy.

Ona pragnęła osłaniać go w każdym razie, i z drżeniem oczekiwała chwili, kiedy zbudzą się dzieci, słu­

żąca, i gdzie fakt, źe on noc spędził za domem, stanie się wszystkim wiadomy.

W ówczas przyszło jej na myśl rozrzucić łóżko w jego pokoju, następnie pokój zamknąć, wyprawić dzieci do szkoły, służącą wysłać na miasto i powiedzieć, źe mąż wyszedł w czasie ich nieobecności. Uczyniła to na wszelki wypadek, ażeby uniknąć zapytań i komentarzy.

Miasto zawrzało codziennym ruchem i wszystko szło dalej swoim trybem w domn i po za domem. Ona

patrzała na to z ściśnionem sercem, pożerana strasznym niepokojem, drażniona każdym głosem, każdym ruchem,

(4)

A le nadeszła obiadowa pora i znów oczeki- przyszedł tylko woźny z biura

H E L E N A K O S S O B U D Z K A .

nasłuchując ciągle, nieustannie, czy nie przyjdzie jaka wiadomość, wano nadaremnie pana Józefa.

Nie doczekano go się ani dnia tego, ani nazajutrz, ani dni następnych;

instytucyi, w której pracował, zapytując, co się z nim dzieje? D opytyw ano się o niego tem skwapliwiej, źe ra ­ zem z nim zniknęła znaczna suma, któ rą dla tej instytucyi podnosił.

W ieść ta gromem uderzyła nieszczęśliwą kobietę. W ięc mąź jej, ten człowiek, którego otaczała czcią, przed którym się korzyła, którego bez wahania spełniała rozkazy, był prostym złoczyńcą, zasługiwał na kajdany i nosiłby je, gdyby go pochwycono.

W obec zbrodni popełnionej względem społe­

czeństwa, malała i nikła zbrodnia spełniona prze­

ciw rodzinie. Zbrodnia ta jednak zaciężyła całą potęgą nad niewinnymi. Za panem Józefem w y­

słano listy gończe, a tymczasem położono sekw estr na wszystko, co do niego należało. Żonie i dzie­

ciom nie pozostało nic, prócz kilku niezbędnych sprzętów — byli oni nietylko zhańbieni, ale po­

zbawieni chleba i dachu.

Pani Urszula opuściła w ygodne mieszkanie w pryncypalnej dzielnicy miasta i wyniosła się aż za W olskie ro g atk i, do małej izdebki z k u ­ chenką, i te naw et najęła z trudnością. Nieszczę­

ście jej nie należało do liczby tych, które wzbu­

dzają współczucie, hańba męża spadała na nią, samo nazwisko wzbudzało odrazę.

— To żona tego, c o .. . — powtarzano zwy­

kle półgłosem, spoglądając na nią ciekawie. Słowa te słyszała wszędzie, gdzie się obróciła, uciekała przed niemi w głąb izdebki, a przecież słyszała je w szmerze wiatru, w gw arach dalekiego m ia­

sta, słyszała je we śnie, a nadewszystko słyszała w biciach piersi własnej, wówczas, gdy sen od­

biegał od jej powiek, a widma dni minionych i tych, co nadejść miały, otaczały jej tw arde łoże, przejmując ją żalem i trw ogą. W szędzie, gdzie się zwróciła, budziła nieufność. Posądzano ją o wspólnictwo, jakkolwiek przeciw podobnemu oskar­

żeniu protestow ało jej ubóstwo.

K iedy jednak idzie o potępienie bliźniego, lu­

dzie gotowi są uwierzyć naw et w niepodobień­

stwo.

Pani U rszula na m aszynie, która stanowiła dzisiaj cały jej majątek, zapracowywała się, ażeby dać chleb dzieciom ; żyła gorzej od ostatniego wyrobnika, a pomimo to, upierano się sądzić, że odgryw ała k o m ed y ę , miała udział w kradzieży, popełnionej przez męża i zapewne w krótce się z nim połączy. G dyby panią Urszulę doszły po­

dobne mowy, m iałaby prawo uśmiechnąć się bo­

leśnie, ale usta jej ścięte, nawet na uśmiech bo­

leści zdobyć się nie m ogły. U padała pod brzemie­

niem ciężkiej doli, doli bez osłody żadnej. Imienia męża nie wymawiała nigdy, a jednak on musiał być nieustannie obecny jej pamięci.

Przyw ykła do ciągłej ofiary, do zapomnienia o sobie, do znoszenia w milczeniu, teraz także p ra­

cowała bez skargi. Czasem tylko zatrzym ywała się nagle igła w jej ręku i ona sam a pozostawała bez ruchu, jakby oczekując, lub nasłuchując czyich kroków. Było to zapewne przyzwyczajenie z owych lat, w których czekała na męża z obiadem i herbatą. Teraz może czekała wieści o nim? Czy kochała go jeszcze? Czy kochała go kiedy?

K tóż to mógł wiedzieć. Ona sama może nie zdawała sobie spraw y z tej palącej rany, co tkw iła w jej piersi.

On tak długo zapełniał całe jej istnienie, był treścią myśli, uczuć, marzeń, nadziei, iż bez niego serce stało się podobne do ołtarza bez bóstwa, lub gorzej jeszcze — do ołtarza ze sprofanowanem bóstwem.

Oczekiwania jej były daremne — nigdy od męża nie doszła ją wieść żadna, a ona staw ała się codzień bledszą, smutniejszą i bezsilną, aż nadszedł dzień w którym nie m ogła ruszyć się z posłania, i nie było więcej słychać w jej izdebce warczenia maszyny.

W ówczas nędza, z którą walczyła do ostatniej chwili, wkroczyła do izdebki i usiadła przy jej węzgłowiu, a ona z oczyma wlepionemi w dzieci, — pozostać mającemi na łasce losu — czekała.

W a l e r y a M a r r e n e .

T Y P M O N A C H IJS K I.

(5)

Ś W I A T P R Z Y S Z Ł O Ś C I .

przyszłości zdąża ludzkość i odsłonić przed nami tajemnice dni

W I E L K O P O L S K A W O B R A Z A C H p r z e z L . S T A S I A K A .

(C h. H . P ca rso n : N ational Life a Character, a forecast, 1893).

N ajznakom itszą— bez najmniejszego wątpienia — książką, która wyszła w A nglii na widok publiczny w ostatnich czasach jest ta, której tytuł wypisaliśmy tutaj. A utor postawił sobie jako zadanie, wykazać do jakiej

^ ^ --- — ^ ; wieków pojutrzejszych. Ponieważ wywody jego są ściśle naukowe, wykluczające z góry wszelką fantazyę i grę wyobraźni i ponieważ jako prze­

słankę podają nieprzebrany zasób faktów z całego obszaru cywilizowanego świata czerpanych, łatwo zrozumieć wrażenie, jakie wywołały. Spotęgowała je jeszcze metoda, jakiej się autor trzyma, me­

toda ściśle objektyw na, spostrzegaw cza, pozba­

wiona do tego stopnia wszelkich apriorycznych teoryj i osobistych zapatrywań, że trzeba odga­

dywać tylko — i to nie bez trudności — po jakiej stronie leżą jego sympatye i co sądzi o w y­

glądzie cywilizacyi, jaki mu się wydaje nieuni­

knionym w przyszłości.

K arol H enryk Pearson nie był dotąd powsze­

chnie znany w kołach piśmienniczych. Niegdyś świetny i wielce obiecujący student oxfordzkiego uniwersytetu, od wielu lat przemieszkiwał w ko­

loniach, a jako minister oświaty w Australii dzia­

łał czynem więcej, aniżeli piórem. Obecnie zbo- gacony wieloletniem a szerokiem doświadczeniem męża stanu, staje przed swoim narodem i zwraca

jego uw agę na przypa­

dłości i koleje, jakie so- bie ludzkość w ogóle, a

' świat anglo-saksoński w

szczególe, świadomie lub nieświadomie przygoto­

wuje. Książkę, w której wyłuszcza, jakie będzie życie i jaki charakter przyszłości, autor nazwał otwarcie przepowiednią, ale nie ma on żadnej ce­

chy zwykłych wróżbitów.

Nietylko bowiem nie przychodzi pochlebiać na­

szej miłości własnej, i nie kreśli nam różowych o- brazów, upajających na­

szą wyobraźnię, ale z p ra ­ wdziwą odwagą kruszy najgłębiej zakorzenione w nas przekonania i na­

dzieje. O p t y m is t y c z n a wiara w postęp ludzko­

ści, w tryum f ras wyż­

szych, instytucyj liberal­

nych, pokoju, wiedzy i t. d. stanowi, jak wiado­

mo, sam rdzeń, sam ą isto­

tę umysłowej organiza- cyi współczesnej. P. P e­

arson żelazną m aczugą powala cały ten gmach powietrzny i wykazuje na cyfrach i historycznych przykładach, z matematyczną ścisłością, _źe jesteśm y w cał­

kow itym błędzie i że przygotowujemy sobie zawodów niemało. Nigdy pesymizm nie wypowiedział słów powa­

żniejszych i straszliwszych, a właśnie naukowy spokoj z jakim formułuje swe wyniki, przyczynia się do wywołania dreszczu zgrozy. Jedyna nadzieja, jaką wyrazili krytycy, nadzieja, którą dzielić nam wolno,^ była, ze autor^ po­

minął niektóre czynniki cywilizacyjne, a przecenił znaczenie in n y ch ; jeżeli zatem wnioski jego są przerażające, to nie ich fałszywość, ale ich przesada wyrzucaną być mu winna. Nie wielka to pociecha, ale zawsze pociecha!

1

G N IEZ N O .

KOŚCIÓŁ ŚW. JANA. KOŚCIÓŁ ŚW. WAWRZYŃCA.

(6)

Pierwsza zasadnicza teza, którą się dotąd nasza miłość własna kołysała, dotyczyła wyższości rasy aryjskiej nad innemi żółto i czarnoskórnemi. Z w y­

trzebienia A zteków albo miedzianoskórych Indyan po­

dobało się nam wnioskować, że wytrzebimy i in n e ; z góry przypisaliśmy sobie władzę i zwierzchnictwo na całej kuli naszej od bieguna do bieguna. Niemiło­

siernie zdziera autor łuskę z oczów naszych i udow a­

dnia, że właśnie rasa najwyższa, biała, pochłoniętą być musi przez niższe, mniej rozwinięte i pogardliwie przez nas traktowane. Chińczycy, Hindusy, Malaje i mie­

szańcy A m eryki środkowej nabędą niepodobnej do pokonania liczebnej przewagi. W zwrotnikowych stre­

fach Azyi, Ameryki i Afryki, w całem wnętrzu tej ostatniej, rasa biała nie może się rozpładniąć, podczas gdy żółto i czarnoskórzy żyć tam i rozmnażać się mogą bez najmniejszego wysiłku. W obec 400 milio­

nów Chińczyków, 250 milionów Hindusów i 150 mi­

lionów murzynów, schodzimy już obecnie do mniej­

szości, a stosunek ten będzie się jeszcze staw ał gro­

źniejszym w miarę postępu czasu, skoro my się roz- pładzamy w stosunku do nich jak 12 : 100. Przykład, na który autor kładzie wielką w agę dostarczają mu polscy i rossyjscy żydzi: rasa niższa i upośledzona rozpładza się mimo napozór niekorzystnych w arun­

ków w sposób groźny dla rasy miejscowej.

Następstwa tej liczebnej większości ras niższych leżą na dłoni. Gdy Chińczykom stanie się za ciasno w ich własnych granicach, zaleją kraje ościenne: T urkestan i Persyę z razu, archipelag malajski następnie. Jest tam dość miejsca dla setek milionów ich rasy, ale że i A ustralia będzie przez nich zalaną w przyszłości dal­

szej, jest równie wskazanem. A postęp Chińczyków oraz innych ras współzawodniczących z naszą, rozwinie się tern szybciej, że dokładam y bez ustanku starań do podniesienia ich cywilizacyjnego poziomu, do dostar­

czenia im środków i narzędzi rywalizowania z nami.

Gdy Chiny o kilkuset milionowej ludności posiadać będą armię potężną, staną się przeciwnikiem do poko­

nania niełatwym. Już obecnie każdy bystrzejszy umysł przestał wierzyć w urzeczywistnienie m ary o rozbro­

jeniu, o wiecznym pokoju. Stan Europy czyni istnie­

nie wielkich sił zbrojnych koniecznością; konieczność ta wzmoże się jeszcze, gdy narody europejskie oprócz swoich sąsiedzkich zatargów, będą miały do walcze­

nia z coraz groźniejszym najazdem rasy żółto-skórej.

Anglia, R osya, F rancya skazane są na utrzym ywanie silnych armij, a ipso facto, inne m ocarstwa iść będą w ich ślady. Organizm y wojskowe, które sentym enta­

lizm abstrakcyjny skazał był na zagładę, ma zabez­

pieczone przed sobą długich wieków istnienie. Czy na­

rody cywilizowane będą w stanie oprzeć się tem u n a ­ jazdowi barbarzyńców, jest pytaniem, na które historya daje odpow iedź! R az już świat wyższy, rzymskie mo­

carstwo, stało się pastw ą dziczy barbarzyńskiej. Trzeba było prawie dziesięciu wieków, zanim się z tego cha­

osu nowy świat wytworzył. Obecnie czynniki są innej natury : starcie ras będzie straszliwsze, ferm ent gw ałto­

wniejszy, a jaki jego ostateczny wypłód, m yśl naj­

śmielsza nie śmie z góry przewidzieć.

Idąc o krok dalej w swej argum entacyi, p. P e a r­

son stawia sobie pytanie, jaki będzie ustrój, jaki w y­

gląd państwowego i społecznego organizmu w wie­

kach przyszłych, gdy nasz świat biały będzie coraz bliżej zagrożony falą innorasowych najezdników. Je­

żeli brak nam będzie liczebnej siły do ich pokona­

nia, ażaliż posiadać będziemy moralną ? Na pytanie to

nie odpowiada wprost, ale pozwala odpowiedzieć sa­

memu czytelnikowi. Zostawiając kw estyę rasowej ry- walizacyi w odwodzie i trzymając ją tylko zawieszoną nad głowami naszemi, jak nieustanną groźbę, zajmuje się przedstawieniem organizmu społecznego takiego, do jakiego zdążamy mniej lub więcej szybko, ale zgo­

dnie na całej przestrzeni naszego postępowego świata, Socyalizm państw ow y: oto forma, w jakiej coraz jawniej krystalizuje się cywilizacya nasza. Na miejscu dawniejszej siły indywidualnej staje obecnie siła zbio­

rowa, uosobiona w państw ie; wszystkie organizmy po­

średnie: rodzina, parafia, cech, korporacya, gmina, pro- wincya, tracą swój byt samodzielny i przelewają swe atrybucye na państwo. To ostatnie coraz szerszy krąg działalności sobie zakreśliło i udało mu się już nie- tylko w yrugow ać najsilniejszy z dawniejszych organi­

zmów — Kościół — ze swego przewodniczącego sta­

nowiska, ale naw et zastąpić go w wielu jego funk- cyach. Praw da to może być nieprzyjemna, ale że jest prawdą, wątpić nie ma się już prawa. A utor bierze jako przykład świat anglo-saksoński, ten właśnie, w k tó ­ rym zasada indywidualnego początkowania i energii była najbardziej uwydatniona i pokazuje, że nawet wśród tej społeczności zasada ta ustępuje miejsca przed naciskiem państwa, i że socyalizm państwowy z k a ­ żdym lat dziesiątkiem, z każdym rokiem czyni nowe zdobycze. Państw o wydarło rodzicielskiej władzy prawo bezwzględnego kierowania dziatwą; ono zajmuje się m łodem pokoleniem, kształci w swych szkołach, opie­

kuje się w fabrykach i warsztatach, mięsza się do kon­

traktów pomiędzy chlebodawcami a robotnikami, dba 0 zdrowostan publiczny i indywidualny, dostarcza nie­

raz żywności, przepisuje w arunki sprzedaży, dostawy 1 wym iany produktów, zabezpiecza życie, przychodzi w pomoc w chorobie, ogranicza godziny pracy, gotowe jest ograniczyć minimum zarobku, a przez coraz wię- sze zagarnięcie form i sposobów wytwórczości, przez emancypowanie jednych klas, przez system atyczne zno­

szenie przywilejów drugich, przygotowuje Całkowity przew rót w ekonomicznym ustroju społeczeństwa. Być może, że osobnik, wobec tylu dobrodziejstw otrzym a­

nych o i państwa, czuć będzie względem niego nad­

zwyczajną wdzięczność i spoglądać nań będzie jak na ziemską Opatrzność, ale nie można podać w w ątpli­

wość, że moralnem następstw em państwowego socya- lizmu będzie osłabienie indywidualnych charakterów.

Dawniejsza oryginalność ustąpi miejsca mechaniczpej jednostajności uczestników zbiorowego organizmu. Zy­

cie stanie się wygodniejszem, ale nie będzie w niem wielkich prądów i potężnych ideałów. Najsilniejszy z nich — religia — sprowadzony zostanie do utyli­

tarnej moralności. Analiza autora jest na tym punk­

cie — wyzucia się z religijnych tradycyj — przejmującej, bolesnej precyzyi. Nie powiada czy ta zmiana jest bło­

gosławieństwem czy też klątw ą dla ludzkości. U w aża ewolucyę historyczną pod tym względem jako nieza­

wodną i nieuniknioną i wysnuwa następstw a jej z lo­

giką nieubłaganą. Skoro religia traci sw ą potęgę, jest naturalnem , że rozprzęga się i rodzina. Rozw ód k ru ­ szy świętość małżeńskiego w ęzła; równouprawnienie cywilne żony kruszy władzę zwierzchniczą ojca ro ­ dziny; interw encya państw a zastępuje pow agę ojcow­

sk ą : na miejsce dawniejszej rodziny przygotowuje się

stowarzyszenie czasowe, przechodowe. Gdy własność

indywidualna będzie coraz więcej zastąpiona przez p u ­

bliczną, związek rodziny straci naw et sw ą ekonomiczną

podstawę. T ak samo, jak dawniejszy ascetyzm i fer­

(7)

w or religijny zastąpiony został przez tolerancyę, a koń­

czy się na całkowitym indyferentyzmie, tak samo i _ w świecie umysłowym następują zmiany, których nie podobna nie dostrzedz. Piśmiennictwo schodzi z olimpijskich wyżyn do pospolitości codziennej. Epo- pea i tragedya wypowiedziały ostatnie słowo ; liryka zeszła do pustej słów igraszki; rozwielmoźniła się po­

wieść dlatego, źe nie ma w niej wyższego polotu.

Nigdzie zapału, młodzieńczych porywów, a wszędzie troska o dobrobyt, rachuba i kombinacya.

P. Pearson nie przeczy, źe ład i porządek społe­

czny podniesiony zostanie do wyższego poziomu, źe tyrania i gw ałty się zmniejszą, źe państwo weźmie pod swe skrzydła m asy i urzeczywistni w szerokim zakre­

sie wiele m ateryalnych postępów ; ale z drugiej stro­

ny, jako przeciwstawę tego stanu rzeczy, będziemy mieć życie mniej barw ne i mniej natężone, obniżony horyzont ideałów, mniej wyrafinowany smak, daleko słabszy charakter indywidualny, w yzuty z religii, z ide­

alizmu, z duchowości.

Oto bilans, do jakiego dochodzi, i o którym — z drażniącym spokojem — mówi, jako o nieodzownej konieczności. Napróźno chcielibyśmy protestow ać:

przyw ala nas, przygniata natłokiem faktów i cyfer.

Napróźno chcielibyśmy się zapytać, jak uniknąć tego bezbarwnego, szarego jutra. A utor powiadać się zdaje, źe rzeki do swego nie powracają źródła i że jakie so­

bie ludzkość przygotowuje łoże, w takiem umrzeć musi. Umrzeć jak umrzeć, ale czy żyć tak w arto?!

Jako radę podaje nam w ostatnich słowach, abyśmy nie troszczyli się o kres ostateczny, do jakiego zdą-

źamy, bo jednostki przezwyciężyć prądów społecznych nie potrafią. Każe nam spełniać sumiennie życiowe zadanie, ale nie wierzyć już dłużej w ów postęp wie­

dzy, w owo powabne jutro, które nam się zdawało nieodzownym udziałem społeczeństw przyszłości. Tyle innych pochodni, rozświecających drogę naszą, zdmu­

chnięto jedne po drugich a p. Pearson zdmucha osta­

tnią. Rów nie w nadzwyczajne zdobycze wiedzy, jak w prawo niezłomne tak ’zwanego postępu wierzyć nam odradza.

Czytelnik, dla ktorego streściliśmy grube i najeżo­

ne faktami dzieło w przewodniej jego myśli, sam potrafi zrozumieć, źe łatwoby na każdym szczegółowym punk­

cie robić się dało zastrzeżenia, staw ać w obronie wie­

dzy, niesłusznie uważanej przez autora za skończo­

ną, tak samo, jak możnaby mu udowodnić, że stan chwilowy, przechodowy, bierze jako ostateczny, źe nie przypuszcza on nowych kom binacyj, powstać mogących ze zlania się i pomięszania ras. A utor tak szerokie przebiegł pole, tyle pierwszorzędnych poruszył kwestyj, źe wątpliwości na każdym kroku mógł wzbudzać. Nie o prostowanie jego teoryj i zbi­

janie jego wniosków chodziło nam tutaj, ale po pro­

stu o zwrócenie uwagi czytelników na głos poważnego myśliciela, który rozległ się niespodziewanie i wyw o­

łał wśród całego anglo-saksońskiego świata rodzaj osłupienia. Nie ma wątpliwości, źe z obozu optymistów i w obroniei naszej cywilizacyi stanie cała rzesza za­

paśników^ Życzyć im należy i życzyć nam samym, ażeby posiadali taki sam zasób wiedzy, co p. Pearson i tyle co on piśmienniczego talentu.

M . E . N e k a n d a - T r e p k a .

K R A J .

K O M E D Y A W C Z T E R E C H A K T A C H . * ) (Dokończenie).

LESZYN SKO J.

Izwinitie gaspada, ja zdieś prychażu was biezpa- koit’, no uź w takom atnaszenii k ’vvam sierdieczno i iskrenno błagorodnom . — Państw o tu sami? Niema nikogo ? (pokazuje na uszy) Można mówić bezpiecznie ?

BŁOŃSKI.

Ten znowu żyły nam pruć przychodzi... Koniec św ia ta !

LESZYN SKO J.

Państw o niech drzwi zamkną na cztery zamki i służbę z domu wyprawią. On tu j e s t !

JAN/.

Co za on ?

LESZYN SKO J.

O n ! Jaże jego przywiózł z cytadeli. On ma wy­

rok na w ygnanie z granic R osyi na wieczne czasy.

Ja jego wiozę na kolej z żandarmami. A le ja mam serce czułe. Prosił, przywieź do krewnych i pożegnać się pozw ól! Cóż ja miałem robić ? On błagorodnyj gaspadin, wiedział, źe ja się narażam, tak już zapewnił,

*) P ó łc zw arla . aktu tego niepospolitego dzieła, jak wiadomo Św iata. ( P rzypisek RedakęyiJ,

źe nagrodzi fatygę i pomyśli, żebym nie stracił, jakby karać chcieli za moją uprzejmość. Ja żandarmów od­

prawiłem po prowiant na d ro g ę , bo mam jego wieźć w zamkniętym wagonie i broń Boże nie pokazać ni­

komu , no a sam chyłkiem z nim tu ta j, niby na jego kw aterę po bagaż. Tylko państwo z nim ostrożnie a prędko się żegnajcie. I uciekać niech nie próbuje, policya na ulicy je s t, a ja tu podedrzwiami strzedz będę. O t, miękkie serce u mnie i krzywdę ja jem u przebaczył, choć' on mnie lżył, i w sprawie ja jem u dopomogłem i prawie, źe z tiurm y wywlókł. A teraz odwiozę jak brata i puszczę ptaszka na swobodę. P ra ­ wdziwie u mnie szeroka n a tu ra ; Słowianin, co ?

TADEUSZ.

Ciekawa rzecz, ile Słowianin za to hapnął.

LESZYN SKO J.

Pan mówi hapnął ? K to hapnął ? A prawda, bez wziątków się nie obeszło. Pan w ie, co ci w cytadeli sędziowie, auditory, »mudryje pticy,« złodzieje, »wzia- toczniki« aż strach. Z duszą nie puszczą, ostatnią ko­

piejkę wydrą. Żeby nie j a , bn by się setką tysięcy nie okupił. Bo sprawki mieli, źe bogacz. A tak cóż, piętnaście tysiączków dał i jedzie sobie jak nic. I je ­ szcze biletu nie płaci. W szystko rząd daje (pokazu,

stałym czytelnikom naszym, pomieszczoną była ,w poprzednim roczniku S C E N A 5.

CIŻ I LESZYN SKO J.

(8)

ż u ją c n a sieb ie) i towarzystwo. Ja go do samej granicy dowiozę, a żandarmów dwóch posłuży aż miło. I »wó­

dki« poda i jeść co dusza zapragnie z b u fetu ; no, to już nie na »kazionnyj szczot«. A cóż mogę ja jego tu bezpiecznie wpuścić ?

ANTONINA.

W prow adź go pan. Widzisz przecie, źe um iera­

my z niecierpliwości.

LESZYN SKO J (o tw ie ra d rz w i w g łę b i).

Chodź pan, chodź. Już państwo uprzedzeni.

( W ła d y s ł a w w c h o d z i w e d rz w i i s ta je w n i c h , w id o c z n ie o s ła b i o n y , w s p ie r a się n a L e s z y n s k in i, k t ó r y p o c h w ili w y s u w a s i ę , o d c z a s u d o

c za su ty lk o z a g lą d a ją c z p r z e d p o k o ju p o d c z a s n a s tę p n e j s c e n y ).

S C E N A 6.

CJŻ b e z LESZYNSK1EGO, W ŁA D Y SŁA W . ANTONINA.

Boże ! jaki on blady !

W ŁADYSŁAW .

Państwo już wiecie, źe wasz syn wolny?

JAN .

Sam przyniosłem tę nowinę. A le tu dopiero do­

wiedziałem s ię , komu swobodę zawdzięczam , źe szla­

chetne poświęcenie tw o je .. .

W ŁADYSŁAW (w s k a z u ją c A n to n i n ę ) .

Ja zrobiłem t o , bo ona tego ch ciała! A teraz, teraz jabym to zrobił na now o, ale dla drugiej przy­

czyny. Ja już nie jestem ten sam człowiek. Oni tam w cytadeli nauczyli mnie tego, czego ja nie umiałem.

Ja już wiem dzisiaj, co to jest M oskal i wiem co ten biedny kraj i jak go kochać trzeba, kiedy on taki nieszczęśliwy. Darujcie, ja muszę usiąść, jestem trochę zmęczony. (A n to n in a p o d b ie g a d o n ie g o p ie rw s z a , ch cą c g o w e sp rz e ć ).

O n ie ! dziękuję. To chwilowe osłabienie, świeży wiatr tak na mnie oddziałał. Po dwóch miesiącach zam knię­

cia to odurza! Tam było bardzo duszno. Ja zaraz przyjdę do siebie.

JAN .

Katowali cię ...

W ŁADYSŁAW .

N ie ! m nieby nie śmieli u d erzyć, jabym ich za­

bił ! A le oni mnie wiązali, potem trzymali mnie w ciem­

nym lochu i dawali jeść tylko śledzia, żeby mnie się chciało pić, a kiedy ja żądałem wody, to nie chcieli mnie dać ani kropli, tylko prowadzili do śledztwa i po­

kazywali wodę zdaleka.

JAN.

Chcieli na tobie wymusić zeznanie.

W ŁADYSŁAW .

Co oni mieli wymusić, kiedy ja wszystko powie­

działem , co chciałem , żeby wiedzieli przy pierwszem śledztwie. Kiedym ja ztąd wychodził, to chciałem ty l­

ko wiedzieć, jak ja mam winę przyjąć na siebie, żeby ciebie obronić. Mnie mówił ten adwokat, źe oni szu­

kają fabrykanta medali. Ja poszedłem kupić parę ta­

kich m edali, których dużo obiega po mieście i obej­

rzałem ich starannie; ja sprawdziłem, źe one podobne do medali, któreśm y bili w Am eryce na stulecie Unii.

Orzeł na nich takiż sam jak w Stanach Zjednoczo­

nych i figury także trochę podobne, tylko napis inny.

Od tej chwili to ja już miałem cały plan gotowy. Ja pojechałem do cytadeli, ale tam tak trudno się dostać, prawie jak potem z niej wyjść. Mówię : Ja jestem ten co sprzedawał medale, a oni mnie każą jechać na po- licyę i tam dopiero robić zeznanie. Zresztą ci oficero­

wie , którzy ze m ną m ów ili, oni mnie trochę brali za waryata. Ja pojechałem na policyę, tam w biurze sie­

dział t e n , który mnie tu odprow adza, którego ja za drzwi wyrzuciłem kiedyś od siebie — to on mnie właśnie meldował do dyrektora. Tam spraw a była krótka. Pokazałem medal i już dwóch policyantów siedziało ze m ną w dorożce. Za chwilę to ja już by­

łem pod ryglem w dziesiątym pawilonie, do którego przedtem daremnie pukałem. K iedy w nocy poprowa­

dzono mnie do komisyi, ja już miałem rzecz Całą uło­

żoną. Mówię tym oficerom, którzy tam siedzieli: Puść­

cie młodych stu d e n tó w ; oni kupowali m edale odemnie, a ja je przywiozłem gotowe z Am eryki. To niepra­

w da, mówią te łotry, w mundur wojskowy ubrane.

Prawda, powiadam. Zostało nam po stuleciu Unii du­

żo medali niesprzedanych, więc urządziłem wyprzedaż, dając napis polski. Oni temu nie wierzyli, no i oni mieli racyę. A le mnie tylko chodziło o to , żeby m y­

śleli, żem ja tych medali wam dostarczał. Oni mnie po dziesięć razy codzień prowadzili do komisyi do sprawdzenia ze studentami. To wszystko dzielna mło­

dzież ! Żaden nie chciał mnie poznać, choć ja w nich wpierałem i prosiłem się o to. Na szczęście ty, Jasiu, nie m ogłeś się wstrzym ać od okrzyku, kiedyś mnie zobaczył, i to ocaliło was wszystkich.

JAN .

W iedziałem , źe ta fatalna nieprzytom ność moja zaszkodziła twojej sprawie. P rzebacz, ale wrażenie było tak siln e !

W ŁADYSŁAW .

Co ja ci mam przebaczyć, kiedy bezwiednie tyś mi najlepiej dopomógł. Od tej chwili oni zaczęli wie­

rzyć w waszą niew inność, ale do mnie wzięli się jak oprawcy do psa. Oni myśleli, źe ja jestem jakim ś emi- saryuszem, źe spisek tu przyjechałem robić, czy nową rewolucyę. Badali, zkąd przyjeżdżam i gdziem się za­

trzym ywał po drodze. Potem oni chcieli szukać moich znajomych w W arszaw ie i ja najgorzej się balem, że­

by nie wpadli na ten dom. W ted y mnie przyszła szczęśliwa m y śl; ja mówię w kom isyi: Niechcę przed wami robić zeznań, ale tu jest jeden urzędnik w po- lic y i, to ja jem u wszystko powiem. Jego mnie spro­

wadzić ! I oni mnie sprowadzili tego, co mnie ma od­

wozić , ja jem u dałem czeki na tutejszych bankierów i odrazu wszystko się zmieniło. Mnie wyjęli z tej cie­

mnej piwnicy, traktow ali grzecznie w kom isyi, sami podsuwali odpowiedzi na pytania, a dziś ogłosili w y­

rok na wyjazd.

ANTONINA.

Tyle pan przecierpiałeś dla nas, dla mnie!

W ŁADYSŁAW .

O tak ! Ja trochę cierpiałem, bo dla człowieka

wychow anego na w olności, to zrozumieć tru d n o , jak

dzisiaj w obec p o stę p u , cywilizacyi, coś podobnego

w Europie być może. J a dziś wiem, dlaczego ta stara

na rynku m ów iła: M oskal p sia-krew ! Mnie dusiło

w g a rd le , źe nie m ogłem na cały głos krzyczeć

wszystkich wymysłów, jakie mnie się do ust cisnęły:

(9)

P I O T R S T A C H I E W I C Z .

igwtś,

T E R E N I A .

(Z „U ftO C Z Y C H OCZÜ“), 43

(10)

Łotry, zbójcy, złodzieje, katy, oprawcy, to wszystko zamalo. Żaden język niema w słowniku swoim obelgi, jakąbym ja chciał ich piętnować. Oni mnie nie bili, ale w sąsiedniej celi tam były dwie młode dziewczy­

ny, nie wiem czy po piętnaście lat, ja słyszałem przez ścianę jak im w ygrażali, a potem ich jęki i płacz.

Nie w iem , jakie zadawali im m ęczarnie, ale ja zwią­

zany w ciemnym lochu szarpałem się, gryzłem po­

stronki , żeby im biedź na pom oc, i także jęczałem z bólu bezsilny, bo ja nie mogłem zrobić dla nich nic, dla tych biednych dzieci. Mnie wtedy płynęła krew z rąk, ale to mnie nie bolało bardziej, niż te łzy które płynęły z oczu w obec niedoli tych ofiar i okrucień­

stwa tych zbójców.

ANTONINA.

Cierpiałeś pan naszym bólem , płakałeś naszemi łzam i, przyjąłeś chrzest swojego narodu. Dziękiź ci, B oże!

W ŁADYSŁAW .

O, t a k ! Ja jego wziąłem i teraz on tkw i w mo­

jej krwi i piecze mnie i pali tak, jak was , myśl roz­

kucia tych więzów, zerwania p ę t, które oni sami na moje ręce nałożyli.

JAN.

I w takiej chwili utracić cię m am y? M iałbyś bezpowrotnie opuścić kraj , dla którego teraz byłbyś dzielnym obywatelem ?

W ŁADYSŁAW .

Ja opuścić ? Opuszcza się tylko tych, których się zapomina, a ja o niczem tu nie zapomnę, bom tu po­

kochał ojczyznę a przed tern jeszcze t ę , co mnie jej miłość wskazała. Ja tu przyjechałem obcy z własnej woli, ale nie na długo. Oni mnie zmuszają wyjeżdżać ! Zobaczymy, czy przezwyciężą upór Am erykanina. Ja teraz chcę tu powrócić i wspólnie z wami żyć i pra­

cować dla tej ziemi, która jest moją ziemią i niena- widzieć waszych katów, bo oni byli moimi katam i Ja przyszedłem wam to powiedzieć. (Do A ntoniny) I pani także przyszedłem pow iedzieć, że przez te dwa mie­

siące ja ani chwili nie przestałem myśleć o pani. Tyś rozpoczęła to dzieło, które oni skończyli tam w cyta­

deli. Powiedziałaś, że nie m ogłabyś pokochać obcego.

Jam już nie obcy. Jam syn tej ziem i, krw ią i sercem wasz. Czy i teraz mnie odrzucisz ?

ANTONINA.

Panie W ład y sław ie! Wierz m i, że szczęśliwą jestem nad wyraz tem, że cię kraj odzyskał, że uczu­

cie narodowe zatętniło w twej piersi tak silnie, ale j a ... ja nie jestem wolną.

W ŁADYSŁAW .

Nie jesteś pani wolną? Dla czegóż zwodziłaś mnie mówiąc na tem samem m iejscu, w dniu m ego aresztowania, że serce twoje nie zajęte? Fałszu z tw o­

jej strony najmniej się spodziewałem.

ANTONINA.

W ierz mi pan, że są okoliczności...

WŁADYSŁAW .

W których kłamać potrzeba! W ierzę, bo i ja je poznałem i ja musiałem k łam ać, ale przed Moska­

lami, ale to byli w ro g i! Dla czegóż mnie w ten sam sposób traktow ać pani chciałaś ?

JA N .

Bo jest najszlachetniejszą z kobiet, zawsze goto­

w ą do poświęceń i ofiary z siebie. Związana słowem względem szaleńca, który łzy jej jednej nie wart, go­

towa była jednak własne szczęście rzucić na szalę jego wybujałej fantazyi. Tylko ten szaleniec oprzyto­

mniał trochę. I on wdzięcznym być musi Moskalom, że go zimną wodą oblali. W więzieniu przyszedł do rozwagi i opamiętania. Spostrzegł nareszcie, że o ile ty byłaś szlachetną, on był mizernym i małym. Przez usta moje, Antosiu, błaga cię o przebaczenie, a zwal­

niając od wymuszonego grozą sytuacyi zobowiązania, prosi, abyś poszła za głosem serca i nie skrępowanej przez niego w o li'

ANTONINA.

Prosi, to za mało. W szakże mnie miał zmusić.

JAN.

I do tego mnie upoważnił. W ięzy moskiewskie złączyły W ładysław a z krajem, dziś zerwane utrw alą się w ręku żony.

W ŁADYSŁAW ,

Żony ! A , czy wiesz p a n i, że już cię nazywano moją żoną ? Mnie mówili żandarmi w c y ta d e li, potem kiedy ja już sobie ich laski kupiłem , że o mnie przy­

chodzi się pytać moja żona i oddawali mnie jedzenie, owoce, cukry, naw et kwiaty. Te cukierki one mnie się bardzo przydały. K iedy mnie nie dawali pić, to ja je brałem do ust i one mnie zastępow ały wodę.

I w tedy ja sobie m y ślałem : jaka ona dobra, że o mnie pam ięta i starania robi i sama się nazywa moją żoną.

Tylko dziw ne, że oni m ów ili, że tam druga przycho­

dzi, jakaś starsza lady, która także mówi, że jest mo­

ją żoną.

B ŁOŃSKI.

To ta b a b a ! Jednak dotarła do niego.

TADEUSZ.

Nie dotarła, bo jej przecie nie widział.

S C E N A 7.

CIŻ, LE SZ Y N S K O J (za nim wchodzą dwaj żandarmi, którzy zostają przy drzwiach w głębi).

LESZYN SKO J.

Nu! arestant w darogu, wremia jechat’! (Ciszej zbli­

żając się do W ładysław a) Żegnaj się pan, bo żandarmi przy­

szli! Przy nich ja już zwlekać nie mogę. (głośno) W y gatow y ? bagaż jest ?

W ŁADYSŁAW (do Antoniny).

Czy każesz mi pani odjeżdżać bez słowa nadziei ? ■

ANTONINA.

Jeśli to ma wzmocnić pańską chęć powrotu, a więc ... powracaj pan !

W ŁADYSŁAW .

Dziękuję! Ja powrócę i tak p r ę d k o ...

LESZY N SK O J.

K a k wy śmiejetie gaw arit’ miatieźnik o wazwra- szczenii zdieś. W y g n an y na wieczne czasy z granic państw a, poszedłbyś pan na Sybir, gdybyś na tutej- szem terytoryum nogą stanął ! (Ciszej do W ładysława, w ska­

zując żandarmów) Ja to tak dla nich mówię, ale bądź pan

spokojny, m y dobrzy ludzie. Tu katorżniki lata całe

(11)

w mieście przebyw ają i nikt ich nie zaczepi, jak się opłacą w policyi. Już m y od tego jesteśm y, j a sam, ja k potrzeba, zamelduję pana pod cudzym paszportem albo zfabrykuję ci ojca i m atkę co i czort nie pozna zkąd oni rodem. U nas wszystko zrobić można, rozu­

mie się, O ile się da. (pokazując na rękę — głośno) Nus arestant stupaj w pierod, raz dwa, tri, m arsz! (do A nto­

niny) A widzi pani co i w policyi dobrym Polakiem być można i dopomódz braciom w nieszczęściu! Co ?

(W szyscy żegnają, i ściskają W ład y sław a, który pow oli wycofuje się między żandarmów i postępuje z nimi ku drzwiom, jeszcze raz zw ra­

cając się z pożegnaniem od progu. K ró tk i obraz. Leszynskoj parę razy komenderuje). Marsz !

JA N (do Antoniny).

W idzisz, źe instynkt mnie nie zawiódł, ale choć tracąc cię cierpię, ból osładza m y śl, żeś go zdobyła dla kraju. Miłość zrobiła go Polakiem !

ANTONINA.

A le dzieła dokonało prześladowanie Moskali.

Cierpienie dopiero daje właściwą miarę przywiązania do ojczyzny. K to przez nie przeszedł, ten przebył pró­

bę ognia.

TADEUSZ.

Nie można też Moskalom zarzucić, żeby się w ten sposób nie starali podniecać w nas i utrzymać patryotyzmu. (wskazując na W ładysław a) Spojrzyjcie na W ła ­ dysława. Z dwóch stron żandarm i, policyant z t y łu ! Oto typow y obraz naszego k ra ju ! Że mój przyszły szwagier Polakiem pozostanie do śmierci, teraz już nie wątpię.

LESZYN SKO J.

A restant m arsz ! raz, dwa, t r i !

(Zasłona spada).

Ż e l i s ł a w R o m a n O r s z a .

W I D Z E N I E

J M C i P A N A K A C P R A B O J A N O W S K I E G O ,

Ż O Ł N I E R Z A O Ś M D Z I E S I Ę C I O L E T N I E G O .

(Z r ę k o p i ś m i e n n e j r e l a e y i , z c z a s ó w W ł a d y s ł a w a IV).

Pięknie rozpoczyna Sienkiewicz opowieść Ogniem i mieczem od opisu niepokojów i przeczuć smutnych w Rzeczypospolitej, tuż ku schyłkowi pierwszej poło­

wy X V II w ieku; gdy ze zjawisk niebieskich i nie­

zw ykłego stanu aury, ludzie zabobonni i prostaczko­

wie zaczęli wyprowadzać wnioski o grożących naro­

dowi klęskach, które się też nadspodziewanie rychło ziściły.

Owe przeczucia krw aw ych w życiu dziejowem chwil, ujawniły się już na lat kilka przed kozacką za­

wieruchą , w epoce względnego w Rzeczypospolitej spokoju, gdy po uśmierzeniu napadów zewnętrznych, naród szlachecki, upojony odniesionemi zwycięztwy, rzucił się w wir szalonego życia i przyjemności do­

czesnych, budząc w kołach ludzi rozważnych trw ogę i nawoływanie do popraw y zepsutych obyczajów.

L ata 1639—1645 zaliczano do względnie naj­

szczęśliwszych w dziejach krajowych.

Na dworze królewskim, po przebytych niedawno szczęśliwie potrzebach wojennych, cieszono się nadzieją utrw alenia dynastyi Wazów, w osobie nowonarodzo­

nego królewicza W ładysław a Z y g m u n ta; troskano się 0 środki zdobycia »wdzięczności królewskiej«, marzo­

no o przyszłych tryum fach w zamierzonej przeciw bisurmanom koalicyi europejskiej, słowem, rydwan życia Rzeczypospolitej toczył się podówczas pozornie po równinie gładkiej i szerokiej, jak owe stepy ukra­

ińskie, które się niezadługo stać miały widownią stra­

szliwej katastrofy dziejowej...

W owej to epoce przelotnej szczęśliwości ogól­

nej, zjawił się nagłe, na dworze królewskim w W a r­

szawie, sędziwy żołnierz, IM Pan K acper Bojanowski, 1 opatrzony listem biskupa krakowskiego, zażądał po­

słuchania u króla, aby mu złożyć relacyę o stra­

szliwych widzeniach, jakie go od niejakiego czasu drę­

czyły i wpłynąć na zarządzenie ogólnych modlitw i postów, celem odwrócenia nieuchronnych klęsk k ra ­ jowych, w widzeniach mu zapowiedzianych.

Na dworze podkanclerzego koronnego Jerzego Ossolińskiego, zebrała się rada teologów i kapłanów,

przed którą Bojanowski powtórzył opowieść swoich widzeń, i, dnia 12 listopada 1641 roku po wykonaniu uroczystej przysięgi na prawdziwość faktów opowie­

dzianych, złożył Bojanowski królowi piśmienną, w w y­

razach prostaczych i szczerych, relacyę, treści nastę- pującej1):

»Najjaśniejszy, miłościwy Królu, Panie, a Panie mój m iłościw y!

»Jam tu przyjechał do Waszej Królewskiej Mo­

ści jako stary żołnierz i sługa poddany Waszej K ró ­ lewskiej Mości, winszując W . K . M. naprzód dobrego zdrowia od Pana Boga W szechmogącego, i, szczęśli­

wego, długiego panowania, z Najjaśniejszą Królową i zacnem potomstwem W aszej Królewskiej Mości, ży­

cząc, jako wierny poddany.

»Iż to na mnie starego włożył Pan i Stworzyciel nieba i ziemie, abym to oznajmił Waszej Królewskiej Mości, co się ma dziać i jako gniew srogi Pański wisi nad nami, tedy oznajmuję, prawie przymuszony, jak się rzecz m a :

»Miałem widzenie takie we śn ie : Począwszy od wstępnego postu, aż do Wielkiejnocy, a zawsze z so­

boty na niedzielę, nad świtaniem, osoba piękna przy­

chodziła do mnie, w osobie Boskiej, w białych szatach, która mi roskazała, żebym to oznajmił zaraz księdzu biskupowi krakowskiemu, a potym W aszej K rólew ­ skiej Mości, tak mówiąc i chrzczonem imieniem mnie nazyw ając:

» — K acper ! Oznajmuję-ć imieniem Najwyższego Pana, abyś to zaraz oznajmił, wprzód K siędzu Bisku­

powi krakowskiemu, a potym, Królowi, Panu swemu, opowiedz, iż Bóg W szechm ogący będzie karał wszyt­

k ą tę K oronę Polską, dla wielkich grzechów, których już Pan Miłościwy więcej cierpieć nie może, bo ledwie i w Sodomie takie grzechy i zbytki najdowały się.

Pychę mianowicie, łakomstwo, a przytem inne grze­

chy, które jedno m ogą być najwiętsze, a któremi się Bóg W szechm ogący bardzo brzydzi, ma surowo ka-

l) A cta f>ubl. R ęk o p is Bibl. Ord. Krasińskich N r. 823.

(12)

rac i juź plagi karania swego Pan nagotował. A le jako Pan Miłościwy nie skwapia się do karania, więc przestrzega, aby się ludzie opamiętali.

»To się we śnie działo.

»Jam to sobie lekceważył, jak to pospolicie m ó­

wią : sen mara, Pan B óg wiara.

»Teraz, w dzień W ielkanocy, jakom przyszedł z jutrzni, w świtanie, układłem się, nie spałem. Dzień nadszedł, tak, źe juź widać było dobrze.

»Przyszła ta osoba. Zląkłem się i przeżegnałem.

»Stanąwszy, rzecze do mnie:

»— Nie bój się K acper. Jam jest angioł, sługa Boży, którym ci się we śnie pokazował, a nie uczy­

niłeś, com ci od Pana roskazował. Grzech masz.

A toć ci rozkazuję imieniem Boskiem, żebyś to zaraz oznajmił Biskupowi K rakow skiem u i Królowi, Panu swemu.

»Jeśli tego nie uczynisz, oblicza Pańskiego nie obaczysz.

»Mówiłem:

»— Ja nie mam o czem do tak wielkich panów jachać.

»— Nie mów o tym nic. Pan to bogaty, który przez mię rozkazuje-ć, bo to wola Boża jest, żebyś tych ludzi przestrzegł i powiedział tym, którym na­

leży : A to Pan miłościwy nie skwapia się skaraniem na ten zły lu d ; czeka upamiętania i przestrzega. Gdy się nie upamiętają, _ prędko plagi srogie zawisną nad nimi i tym królestwem, które Bóg W szechm ogący karać obiecuje. Lecz jeśli chcą ujść tego skarania, tedy niech post taki ustanowią .po wszystkiem króle­

stwie : trzy dni p o ścić; w pierwszy dzień raz tylko jeść, o południu, z suchotami, a drugi dzień nic nie jeść, ani pić; trzeci dzień tylko jeść o południu, z su­

chotami. A przez te trzy dni z wielkiem nabożeństwem błagać Pana Boga, we dnie i w nocy, w Kościołach wołać do Pana Boga będziecie, aby od nas oddalił tę plagę. Jałm użny wielkie dawajcie ubogim. Psalm y po­

kutne śpiewać po kościołach będziecie, a przestrzegać tego będą wszędy PP. urzędnicy i duchowni i świeccy, żeby sprawiedliwie ten post poszczono, po wszystkiem królestwie, od wielkich ludzi, aż do najmniejszych.

I dzieci, którym by minęło siedm lat, mają pościć ten post i nabożeństwa odprawiać. Na stroje zbytnie i na niesprawiedliwość Bóg narzeka, na zdzierstwa, łupiez- tw a srogie. PP. Sędziowie będą mieli za co odpowia­

dać Panu Bogu, co za privatami się udali i udają wielkie złości. W spomina anioł i drugich, niepamięta- jąc, a tak m ów i: niechaj sprawiedliwie tę pokutę od­

prawią, wracać się do grzechów nie będą, a żyć i sprawować się jako przodkowde ich po staroświec­

ku żyli.

»O tem wszystkiem oznajmiłem J. M. X . Bisku­

powi Krakowskiem u, przyjachawszy do niego we dwie Niedziele po Wielkiejnocy.

»Znowu jakom przyjachał do J. M. X . Biskupa Krakowskiego, miałem widzenie w Niedzielę krzyżową, na świtaniu, który mię gromił, żem to powiedzieć prze- pomniał X . biskupowi krakowskiemu, com miał mieć w pam ięci: jako na duchowieństwo anioł barzo na­

rzeka, jako wielkie grzechy są między niemi i przy­

kłady barzo szpetne dają ludziom.

»Znowu miałem widzenie anioła w świąteczną Niedzielę, na świtaniu, który mi roskazał pod dusznem zatraceniem, żebym do W aszej Królewskiej Mości naj­

prędzej jachał i oznajmił wszytkie sprawy, com wi­

dział i słyszał.

»Znowu w dzień Ś. Trójcy widziałem dziwne i straszne rzeczy, z Niedzieli na Poniedziałek, na świ­

taniu, przez sen.

»Naprzód srogie wojska tureckie, tatarskie, pod K rakow em otoczyły w szystek K raków . Strzelba sro­

ga. Ja do K rakowa, na koniu, Floryańską bramą, a tu m ury powalone leżą. K rzyk jakiś srogi po ulicach.

T rupa pełno leży. W jadę w rynek. K rw ią wszytko spłynęło. Przez Kanoniczą ulicę wpadnę ku zamkowi.

Zamek także krwią spłynął. M ury leżą powalone zam­

kowe. Brama także obalona, tylko co pałac stoi w zam­

ku, kędy było pogorzało od miasta, nad którym p ała­

cem siedm koron było bardzo świetnych, jakby je co trzymało.

»Z tym odecknąłem się, w strachu srogim, a anioł stoi nademną.

»Nie m ogę przemówić od strachu.

»Rzecze: — Nie bój się K acper. W idziałeś co się działo K rakow ow i?

»Ledwiem przemówił, żem widział.

» — Powiedz to wszystko biskupowi krakow ­ skiemu i Królowi, Panu swemu. T ak się stanie w a­

szej Koronie wszytkiej. Jeśli się nie upamiętacie i po­

k u ty nie uczynicie — w edług roskazania anielskiego — zginiecie.

»Byłem zaraz u J. M. X . Biskupa K rakow skiego.

Powiedziałem wszystko samemu, z którego roskaza­

nia byłem trzy razy na inkwizycyi. U W aszej K ró ­ lewskiej Mości miałem być zaraz po świątkach, j e ­ dnakże W aszej Królewskiej Mości nie było w W a r­

szawie, a do tegom stary i chory, nie mogłem się wybrać tak prędko, jako ubogi szlachcic.

»Znowu miałem widzenie anioła w wigilię Naj­

świętszej Panny Maryi Wniebowzięcia, ze Środy, na Czwartek, na świtaniu. R oskazał mi od B oga W szech­

m ogącego, pod dusznem zatraceniem, żebym do W a ­ szej Królewskiej Mości jachał i opowiedział, jeśli ta pokuta stanie i odprawi się porządnie, w edług roska­

zania anielskiego, tedy Pan Bóg Miłościwy dla J a ­ giełłą, przodka W aszej Królewskiej Mości, obiecuje Grecyą w szystką podać pod moc w ręce W aszej K ró ­ lewskiej Mości i zaraz po wypełnieniu tej pokuty masz W asza K rólew ska Mość mieć wojsko potężne i zaraz się do W ołoch udać, z dobrym sercem, ufając w Panu Bogu, źe W asza K rólew ska Mość snadnie otrzymasz po Dunaj ziemię turecką, a potym, za Dunaj, przepra­

wiwszy się w Grecyą. Tam, Chrześcijaństwo wszytko, które jest pod Turkiem , pomoże W aszej Królewskiej Mości i wybije się z niewoli bisurmańskiej. Pobije to i sam Pan Bóg. A to i ja, chociem stary i nafatigo- wmny na zdrowiu, (bo mało mam członków zdrowych, całych w sobie, więcej postrzelonych, bom wszystkie expedycye odprawował za świętej pamięci Zygmunta, Ojca W aszej Królewskiej Mości i w cudzych ziemiach, wr W ęgrzech, za onego sławnego świętej pamięci R u ­ dolfa Cesarza, który z Turkiem walczył więcej niż trzydzieści lat i bitw y srogie m iewał: wołoskie, mul- tańskie, moskiewskie wojny odprawowałem), jednak, jeśli to Pan B óg zdarzy, źe W asza K rólew ska Mość pójdziesz do Turcyi, pójdę z W aszą K rólew ską Mo- ścią. Masz W asza K rólew ska Mość na to pogodny czas, tylko pokutę trzeba odprawić, w edług wskaza­

nia anielskiego, co by się nic nie sprawiło, kiedy by pokuta nie stanęła.

»W ierny poddany, najniższy służebnik W aszej Królewskiej Mości,

K aspar Bojanowski«.

(13)

J A N M A T E J K O .

P o d ł u g f o to g r a f ii J U L IU S Z A M IE N A .

P O R T R E T .

Cytaty

Powiązane dokumenty

tniej doby. Sprzyjało mu ciągle stałe powodzenie. objął kierownictwo T eatru hr. S karbka, ale po dwóch latach pracy sam dobrowolnie ze stanowiska ustąpił. Bardzo

nia i rozsądku króla: »gdyby łaska Jego Król. Mości była, jest campus skończyć wszystko dobrą deklaracyą po responsach; ale jej ufam przy mojej niewinności

Tego rodzaju utw ór ocenionym być może należycie tylko w przedstawieniu, jakkolw iek uważna lektura wskazuje już sama przez się, że jest bardzo interesującym,

Pow inna to być u nich owa zdolność główna — o której mówi Taine — około której grupować się mają wszystkie inne, bo znaczenie ich jest tylko

dana, skrom ny obrazek lub figura gipsowa, które się na wystawie pokazały — to był dotychczas cały ich dorobek duchowy. Znali się zatem tylko najwięcej

łasuje i daje się skubać, o tych głupich chłopach, z których można dużo pożytku wyciągnąć, o przedziwnych kombinacyach z okowitą, wodą, mąką, piaskiem,

Przelanie zaś koncesyi przemysłowej na osobę trzecią byw a wprawdzie w języku popularnym nazywane dzierżawą koncesyi, ale prawnik jest od tego, aby nie dać się

padki w gruzy lub wsie już się zamieniły, dźwigać one i do stanu miast doprowadzić usiłowała, wtenczas i nasz Bog(h)usław umieszczonym będąc w liczbie miast,