• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 10

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 10"

Copied!
47
0
0

Pełen tekst

(1)

O G Ł U P I M G A W L E .

i i i i i i i i i i i i i i i i i i i i i i i i

Miesiąc październy, Marca obraz w ierny.

Gdy nie rychło liść opada, Zima w ielk a b yw a rada.

Babskie lato czasem się opłaci, Lecz od Judy, ju ż są grudy i ciepło

[się traci.

w alei w e s tc h n ie ń d o p a d łs z y ła w k i z b n y w te m do k a m ie n ic z n ik a , k ie d y p ła tn ie m ie sz k a ć n a w y k li.

K L E C H D A N I E M Ą D R A .

(Ciąg dalszy).

R O Z D Z IA Ł N A S T Ę P N Y .

Szaweł pocieszenia szu k a, a znajduje zawstydzenie. W tedy w umyśle jego budzi się pytanie:

co też korzystniej, czy być kochanym, czy straszącym ? Ostatecznie: kto się tego stracha przestraszył ?

Zrozpaczony, poszedł n a pocieszenie do pew nej swojej znajomej.

N a imię jej było Janina.

R a z ona m iała tak ie zdarzenie, źe k iedy siadła na ław ce w ogro­

dzie (świeżo je w ted y ogłoszeniam i pom alowano), to kiedy w stała, każdy m ógł na jej plecach c z y ta ć : Janina do najęcia. Pośpieszam dodać, źe to m iały b y ć pianina. Zdarza się b o w ie m , źe czło w iek , nie wiedząc o tem, siądzie w dalszym ciągu — rzecz to trafu — zw łaszcza, jeśli poprzednie m iejsca już zajęte. Z resztą, czyż to siedzenie zdobić m a człow ieka ?

P an n a to była w cale przyzw oita. B yw ali u n iej: i naczelnik re ­ porterów , i redaktor, i n aw et n a k ła d c a , tylko źe k ażdy (ona m ów iła

»kuźden«) innem i drzwiami.

Otóż, kied y do niej przyszedł Szaweł, ona p o w ia d a :

— Mój złocisty (mówiła m u ty, ta k sobie przez prędkość) pożycz m i n a chw ileczusię twojej szczoteczki. T y lk o sobie grzy w k ę przed zw ierciadłem przygładzę. J a k Bozię kocham , zaraz ci oddam .

W z ię ła ted y o n ą szczoteczkę, ale czy myślicie, źe oddała ? Gdzie tam . N aw et nie dosyć na tem , bo k iedy Szaw eł spróbow ał o d e b r a ć , om, k rz y k n ę ła , i w te pęd y w padli nie w iedzący jed en o d r u g im : nakładca, red ak to r i naczelnik reporterów i — w zajem nie źli za to na siebie — w szyscy trzej huzia dopiero na S z a w ła :

— A ty człow ieku nie m o ra ln y ! ty ta k i a t a k i ! będziesz tu na niew inność czyją podstępnie godził ?!

S chody b y ły strom e choć m a rm u ro w e , a na dole sta ł »rycerz m iotły«, rozm aw iający z »rycerzem bata«, i tu dopiero sp ad ły m u na plecy połączone ich oręźe.

W ięc S zaw eł w yrzuciw szy z piersi g ó rn e c , ją ł g ra ć nogam i ja k b a lle rin a , su n ąc po S yrenim grodzie aź do salonu letniego, k ędy n apisem : »Obicia w najśw ieższym guście«, zadum ał się p o chm urno, podo- go ojcowie m iasta o p o d atk i dławią, a on m a lokatorów , k tó rzy tylko bez-

54

(2)

426 Ś W I A T

Z dum ania jeg o to w ypadło, źe nie m o g ąc już dłużej b y ć kochanym , postanow ił stać się groźnym . W tym celu począł o d tąd chodzić po m ieście i radzić sobie w sposób mniej więcej n a stę p n y :

Oto, dajm y n a to, fa b ry k a w gorączkow ym ruchu. — P rzyszedłem ostrzedz szanow nego p ana , źe p o le­

cono m i w obszernym m em oryale zwrócić uw agę w ładzy na przeciążanie p ra cą słab y ch k o b iet i niew innych dzieci. Zbieram w łaśnie staty sty czn e do teg o dane.

To znow u w sklepie ! — Sąsiad pański zam ów ił u m nie sążnistą re k la m ę , ale ja należę do ludzi bez­

stronnych. — (Toż sam o u jeg o sąsiada).

Indziej z n o w u : — W sz ak to jest p a ń s k i, jeśli się nie m y lę , ten skład b enziny pod schodam i ? — (Tu odrazu dw óch w obrocie: składnik i właściciel kam ienicy).

W reszcie, przy now em jakiem b u d o w a n iu : — Czy m ogę prosić o adres rę k o d z ie ln i, w k tó rej się w y ra ­ bia podobnie k rusząca się w palcach ce g ła ? —- (Tu już trzech n a w e t, bo i cegielnik, i budow niczy, i p rzy szły w ładca gm achu — zanim go, wziąwszy pożyczkę, czem prędzej nie sprzeda).

R ozpisyw ał też listy (bezimienne, jak o w im ieniu nędzy w stydzącej się żebrać), w k tó ry ch nieodm iennie w ychw alał znaną szeroko szczodrobliwość Jaśnie W ielm ożnego — o ! jakże różną od n a g a n n e g o sk ąp stw a b ru ­ dnych dusigroszów , któ rzy ani z urodzenia, ani z powołania, ani z p rzew ag i cnót rozlicznych, przyw łaszczone je d n a k w społeczeństw ie zajm ują stanow iska.

Czas jakiś znano się, ja k to mówią, n a rzeczy.

A le w następstw ie, przekonaw szy s i ę , że Szaw eł b y ł ja k H e ro d w s z o p c e , człow iek b rzydki (n ie s te ty ! nie m iał już swej szczoteczki!) zbiorowo polecono go oględności stróżów bezpieczeństw a p u b lic z n e g o , sk u tk iem czego z nienacka dostał się do ula, a ztam tąd w czas pew ien do P aw iaka, aż dopókiby nie udow odnił, źe je g o dobre chęci nie stały w sprzeczności z takiem iż chęciam i innych prócz niego osobników . I oto, jak i b y ł koniec wielce dbałej o ła d społeczny d o li, o d k ą d , w śród w ichrów ż y w o ta , przestało ją przy g ład zać czarodziejskie pieścidełko.

R O Z D Z IA Ł N A S T Ę P N Y .

Cholewa, po której poznać można pana. Trzy tego państwa cechy : okazałość, wesołość — i wreszcie . . .

D ru g i z rzędu syn pom ienionej b a b y im ieniem P aw eł, dostał w dziale b u t m ilow y. B u t co p ra w d a scho- dzony, ale za to z cholew ą, ja k było w czasach, k iedy to po cholew ie poznaw ało się pana.

T o też P aw e ł m iał w sobie żyłkę p ańską, chociaż, przez postępow ość, a po części i z fantazyi, handlow i się b y ł poświęcił.

■ — K a n to rzy stą b y ł? — spytacie. — Gdzież tam . W k an to rze on niby p ew n ą liczbę godzin odsiadyw ał, ale w łaściw ie doradcą byw ał, pośrednikiem , oraz pilnym stróżem spraw cudzych przeróżnych.

A w szystko to bardzo z partesa.

W ię c też nie dziwota, że okazałość lubił, w esołość, w k ońcu w reszcie nieobecność ukochał.

D la okazałości dorożkam i ty lk o dw ukonnem i po k a w a le rsk a w y śp iesz ał; u S tę p k a p rz e b re d z a ł; na w e­

randzie u L u rsa do lite ratu ry i do sztuki się p rz y sia d a ł; w ow ocarni ogrodow ej zw ykle go w szyscy o g lą d a li;

w teatrze (przez posłańca tylko) w pierw szym rzędzie zawsze m iał m ie jsc e , n a k tó re przychodził p orządnie po zaczęciu przedstaw ienia, a w ychodził znacznie przed je g o końcem , ziewając.

P rzez w esołość z a ś, za cyrkam i przepadał. T a m , z w o lty ź e rk a m i, b e ra jte ra m i, z końm i n a w e t, b y w a ł ty a t y ; do stajni k ied y chciał w c h o d ził, rów nież i do g a r d e r o b y ; profesor osw ajania zw ierząt po ram ieniu go klepał. Jednocześnie w M arcellinie i n a P rom enadzie czekały na niego d o ro ż k i, w k tó re n a chybił trafił w sko­

czyw szy gorączkow o, po o g ró d k a ch w szelakich w łasnoręcznie potem klaskał, w racał zaś z innych jeszcze m iejsc n ad ranem , silnie upojony w ra żen ia m i, t a k , źe nie zaw sze trafił do siebie. T a k a to b y ła jeg o wszędzie wszech- o b ec n o ść!

Co się zaś ty czy nieobecności jeg o tam gdzie potrzeba, to się o tej n a końcu dopiero powie.

— Z kąd on b ra ł n a to w szystko? — spytacie. — Z k ąd m ógł i gdzie ty lk o daw ano. Czasem nie zupeł­

nie brał, ty lk o poży czał; czasem n aw et skrom ne poręczenie ty lk o n a w ekslu p rzyjął — o ! już to on b y ł bardzo łatw y w pożyciu. P aniczykom różnym niepełnoletnim p rz o d o w a ł, m nóstw o p rzy d atn y ch rzeczy s trę c z y ł, z p a ­ niam i starszem i w reszćie stosunki m iał rozległe. Te, interesa m u swoje pow ierzały, i on dobrze n a tem w y ch o ­ dził. D opraw dy, pracow ite on prow adził życie. Przez telefony (nie koniecznie o handlu) bardzo dużo g a d a ł , p o ­ słańcy w szyscy nisko m u się kłaniali. M ów iono n a w e t : źe b y ł nieco za ciekaw y i odro b in k ę za gadatliw y.

R O Z D Z IA Ł N A S T Ę P N Y .

. . . . i wreszcie nieobecność. Z kiosku do Tam bow a i z powrotem. N ie jeden, ale dwaj m arnotraw ni synowie, i nie tłusty cielec, ale chuda koza.

T akim ted y w ogóle będąc, m iał znajom ą p ew n ą p an n ę z kiosku, tuż p rzy uczęszczanym chodniku, w po ­ bliżu wielu delikatesow ych (po p raw n ie: z łakom stw am i) zakładów .

Ściślej rzeczy b io rą c , nie była to już p a n n a , ty lk o m łoda w d o w a , z P rzeciąg alsk ich P o d r y g a ls k a , ta k przynajm niej opiew ały jej bilety, do robienia w izyt w dom u ty m , co ją na ulicy odwiedzali. Czy mąż te j d am y istniał k ied y ? — nie wiadomo, aleć są n a świecie różne męże, w śród nich także i P o d ry g a lsc y zdarzać się m ogą.

O soba to b y ła przy pow abach sw oich w cale p o stęp o w a, ja k b ą d ź z pozoru, w szczupłym zakresie o k r ą ­ głej b u d k i, dnie życia sw ego spędzała. P aw e ł niejednokrotnie n a szersze w idnokręgi w yw abić ją z ta m tą d p ra ­ g n ą ł , ale ona z lekcew ażeniem puszczała m u ty lk o pod nos dym od p a p ie ro sa , co go tem zawzięciej pod jej sto p y kładło.

W reszcie blizkim by ł już zniechęcenia. To znaczy: źe inaczej nie m o g ą c , postanow ił za m ałżonkę ją

pojąć. W y b o rn ie się nadaw ała na przynętę rzeczy, w kieszeni nie jednej bezpoźytecznie zalegających. O ! on

już z d aw na p ra g n ą ł się u s ta lić , z ju tre m się silniej niż d o tąd zw ią z a ć , coś — jednem słow em — rozgłośnego

(3)

Ś W I A T 427 na w ła sn ą rę k ę urządzić. W a h a ł się ty lk o pom iędzy k an to rem sprzedaży n a ra ty prem iow ych pożyczek, a biu­

rem stręczenia posad, w k tó rem b y kau cy e b ra ł w depozyt.

W ięc, ja k pow iadam , z przyczyny owej tw ardej osoby, zniechęcony b y ł i frasobliw y, bo nic nie w iedział 0 tem , źe ona tym czasem , w chw ilach w olnych od zajęć pow szedniego życia »reflektow ała« niejednokrotnie jeg o nam ow y, rozsądnie ty lk o w yczekując sposobnej po tem u okoliczności.

T a zaś nareszcie n astrę czy ła się w sposób taki.

R a z poleconem zostało Paw łow i, podnieść z b an k u p ew n ą w cale o k a z a łą , więc i dość w esołą sumę. Już z nią roztarg n io n y w racał do pryncypała, k ied y w tem , słyszy z kiosku g łosik srebrzysty.

— D zień d o b ry panie Paw le, proszę n a chw ileczkę do mnie. Cóż to pan m a tak ieg o w tej pękatej tece ?

— A c h ! to nędzne jakieś p a rę tysięcy ru b li, k tó re przez grzeczność podjąłem się oddać po drodze Cwajnosowi.

— G dybyś m u pan dziesięć razy oddał, on się n a tem ani razu nie pozna. K u tw a p rz ek lęty ! N iedaw no tem u, nie chciał mi spraw ić k apelusza z m ak o ląg w ą . W ie pan co , najdroższy panie P a w le , ja k Bozię kocham , w arto b y go za to ukarać, daję słowo. Za te pieniądze , w yśm ienicie m ożna pojechać do A m eryki. P an ich nie ukradniesz, Boże u c h o w a j, ty lk o p o ży czy sz, a ja k się w A m ery ce dorobisz milionów, to m u o d d a s z , gałg an o w i tem u, niechby naw et dziesięć razy tyle. Co? nie p ra w d a ? choć ja k m am ę kocham , naw et i to nie warto.

T o powiedziawszy, w yd o b y ła się z k io s k u , zaw isła n a szyi m łod zień ca, ten zaś w łożył n a n o g ę b u t m ilow y — i pom knęli z kopyta.

O to tedy, w ja k i sposób stał się P aw e ł »iście po pańsku« (jak się w yraża p ra sa młodzieńcza) w e w ła­

snym k ra ju nieobecny. D alszy c ią g za to, dem okratyczniej już w ygląda.

Za stow arzyszonem i puszczono usilne wezwanie do pow rotu, nie ty le ze w zględu n a ich w łasną w artość (choć i tę dokładnie otrąbiono), ile z pow odu niem niej szczegółow o spisanych »wartości«, k tó re bez pożegnania z so b ą unieśli. S w oją d ro g ą , w ścibska ciek aw o ść, o A m e ry k ę (jako już spowszedniałą) nie w iele d b a ją c , na stary m lądzie w k ą t każd y p ó ty nos w ty k a ła , aż w reszcie w oń szczęścia dw ojga kochanków zw ąchała

w Tam bow ie. _ . ■ j i n i

W te d y panna, dla u ratow ania swej niew inności, co tch u za koleźskiego re g istra to ra się w ydała. P aw eł zaś popadł w ciężką niedolę: p rzy rew izyi bow iem b u t m u ściągnięto, i już go więcej nie włożono.

Za to znów, bezpłatnie już, z T am bow a do P aw iak a trafił.

T u zaś —- o sło d k a w strapieniu pociech o ! — skoro b ra ta rodzoniuteńkiego u jrza ł, w objęcia się sobie rzucili, popłakali się, a potem p apierosy odeskie w zdychając palili. W e dwóch, czy w e dwu, d o praw dy nie wiem już jak jest lepiej ?

R O Z D Z IA Ł N A S T Ę P N Y ,

Gawła pierw szy występ na w idow ni dziejów doczesnego świata. Jego stosunek z księżycem, i czy on b ył prawym synem naszej ziemi (jako planety) ?

T rzeci z kolei syn w zm iankow anej wyżej baby, G aw eł m iał na imię.

T en, k iedy się rodził, księżyc g ło w ą n a to kiw ał, i b y ło czego, ja k się niebaw em — i to nie jed en raz — pokaże.

C hłopak b y ł dziw ny; o d k ąd b o w iem , w kołysce jeszcze leżą c, palec sobie od nogi w g ę b ę w łożył, aż do chwili kied y n a śm ierć się z a k o c h a ł, m yślał ty lk o nieustannie , ale nig d y nic nie w ym yślił. M oźeby naw et 1 w ym yślił, g d y b y nie to, źe zawsze do ju tra odkładał. I nie jed n o m iał zrobić, ale czasu m u n a to brakło.

B y ł już taki, ja k to m ów ią, niezdarzony.

Fizycznie ja k i m oralnie b io r ą c , zaw sze się o coś p o tk n ą ł, czem ś s z tu rg n ą ł, coś z siebie z g u b ił, albo

dał drugiem u. _ _ _ ■ , -t

D o rzem iosła żadnego się nie zdał. U ślusarza w y try c h ó w robić nie c h c ia ł, u piekarza bułki lepił za duże, u tap ice ra nie b ra ł na seryo kłaków , k tó re razem z m olam i m iędzy w łosień w tykano.

P rzytem b y w a ł roztargniony.

W ięc k ied y u k ra w ca się ucząc, w szył p ra w ą nogaw icę na m iejscu lego rę k a w a :

—■ S łuchajno — pow iada m u m a tk a — ty b y ś b y ł może pom ysłow ym adw okatem ?

— Ja k to ? takim , co raz g a d a biało a d ru g i raz czarno, w m iarę ja k m u zapłacą? A lbo ja głupi!

M y ś la ł, źe nie je st g łupi — ale i te g o nie w y m y ślił, bo któż k ied y pom yślał o sobie coś ubliżającego ? B yw ało nie ra z , po księżycu chodząc (ten g ło w ą w ted y k iw ał), życzył sobie zostać m in istrem , k ard y n ałem lub choćby członkiem jakiej zarządzającej rady. M iał w sobie coś »z epigonow rom antyzm u«. N aw et w iersze m yślał pisać, i choć do teg o n ig d y nie przyszło, dostatecznie b y ł n a to rozm azany, ślam azarny i bezzębny. Słow em , źe w epoce, w której rośliny n aw et m ają sw oją »przebiegłość, g rę w chow anego, społeczność i państw ow ość, cnoty i zbrodnie, n aw et po lity k ę całkiem od m inerałów odrębną«, on jed en w yglądał bezbronny.

W ięc m a tk a dała m u ta k ą g a łk ę , co byle ją b y ło pod językiem um ieścić, zaraz się człow iek staw a ł niewidzialnym .

— M asz niedołęgo — ta k m u pow iedziała — niech cię przynajm niej oczy m oje ja k najrzadziej oglądają.

A on się zasmucił. Bo trzeb a wiedzieć, serce m iał c z u łe ; serce ta k czułe, źe nieustannie się kochał, i to w k ilk u na ra z , a to dla te g o , źe jedne o to nie dbały, inne się tem nudziły, a b y ły ta k ie , co się n aw et nie dom yślały o co m u chodziło.

R O Z D Z IA Ł N A S T Ę P N Y .

P an n a od przymierzania, do której Gaweł przymierzyć pragnie miarę swego serca — ta zaś, nieprzymierzając, w przymierze wchodzi z kim innym.

A ż w reszcie d a r je g o serca przyjęła pew na w y jątk o w a istota.

B y ła to p an n a od przym ierzania sukien w pew nym poważnej cechy m agazynie. Z tej w ięc przyczyny

k sz ta łtn a b y ć m u sia ła ; tak ie już było jej rzemiosło. I dopraw dy święcie je spełniała. M iałą m ałą rączkę i drobną

(4)

428 Ś W I A T

nóżkę, spadziste ra m io n a , pierś w m iarę w y p u k łą , i stan d ługi ja k potrzeba. Słow em , w y g ląd a ła na re k la m ę chodzącą arcydzieł stworzenia. A le cóż w niej nie było re k lam ą! O d bujnych w arkoczy, aż do przeźroczystych pończoszek i pantofelków z haftam i — w szystko jej na pokaz daw ano.

To też m ożna ją było zbudzić niechby o północy (choć nie zawsze ona o północy spała), i sp y tać z n a ­ g ła : — G orset? — ona bez zająknienia m ów iła: — S k ła d p aryzki »a la diable m ’em porte«, N ow y-Ś w iat, 56, fason, przedłużający s ta n , choćby najkrótszy. — B uciki? — P asternacki, Ś w iętokrzyska, 30. — W a rk o c z e ?

— Ildefons, M iodowa 18. Tam że Crem e de V e n u s, b rw i, rzęsy i żyłki błękitne. — R a z ty lk o , k ied y k to ś ją znienacka o koszule zagadnął, odpowiedziała przez o m y łk ę : — G rrran d e m arque de C ognac, plaisir des d am es! — ale też bardzo się potem o tę nieprzyzw oitość gniew ała.

Z tw arzy w yg ląd ała ja k zadziwione p siątk o ; lubiła naw et k iedy jej m ów iono, źe m a w sobie coś c y rk o ­ w ego (rzecz wielce modna).

B y ła bardzo zabaw na. Im ię jej było Żolka (zdrobniałe od Julki).

Jednym razem, do czegoś mąż jej się stał potrzebny. A le nie żaden rozum ny— nie — gdzież tam . Z teg o pow odu G aw eł w ydał jej się całkiem odpowiedni. K ie d y jej w yznał, źe jest w nukiem czarnoksiężnika, w ręce z radości klasnęła. — W y b o rn ie ! czarnoksiężnik — m yślała — to ta k i co b ańki nosem p u szcza, ach ! ja k to śm iesznie! — O tern zaś, że m atk a jeg o kości kupow ała, G aw eł przem ilczał, odłożyw szy to po sw ojem u do ju tra .

K oniec k ońcem , zamienili z sobą pierścionki. P a n n a pachniała w ted y fiołkam i (B ayard sans reproche, Senatorska, 23.) i m iała rękaw iczki wyżej łokcia (Cancan et Comp. w zabudow aniach zakładu w ychow aw czego dla zam ożnych dzieci).

Z tej okoliczności naw et G aw eł (co m u się d o tąd nie zdarzyło) zaczął pisać m iłosną elegię. Zaczął, i jak zw ykł był, nie skończył. O baczym y jednak, dla czego ? E leg ia m iała nastrój pasterski. Z K iernozii , przez pow inow actw o pojęć, k u W ieprzow i się zw racał; w rzece tej u p atru jąc niby E u fra t sw ego ra ju , z k t ó r e g o . ..

ale nie uprzedzajm y w ypadków . — Zaczynała się ona w ten s p o s ó b :

O słodki W ie p rz u ! przy twojem korycie, jakżebym z lubą błogie pędził życie!

Miało b y ć więcej, na nieszczęście odłożył to do ju tra. O dłożył to do ju tra, w k tórem to ju t r z e . . . ale nie uprzedzajm y w ypadków .

D osyć ci o to , źe w czas jakiś po za ręc zy n ac h , błądząc przy księżycu (ten g ło w ą w tedy kiw ał), widzi Gaweł, źe się u niej świeci. — A ! je st w dom u — pom yślał. S pieszy więc na górę.

A le nim wszedł, słyszy przezedrzw i śm iechy i rozm ow ę, w której przew ażał głos męzki. — Co u licha?

— W łożyw szy te d y g ałk ę pod ję z y k , p atrzy przez d z iu rk ę , i cóż widzi? N a k o z e tc e , z nogam i n a kom odzie, leży facet jak iś paląc im portow ane h a w a n a , a obok n ie g o , tuż obok n ie g o , z papierosem w zę b a c h , b u ja się w fotelu na biegunach zadziwione psiątko. I cóż oni czynią ci źle d o b ran i? O to czytają w iersze, k tó re G aw eł

dopiero napisać um yślił, i w zajem nie za boki się trzy m ają od śm iechu.

G aw eł struchlały w roztargnieniu w sparł się n a klam ce. Z teg o pow stał z g rz y t, sk u tk iem k tó reg o zer­

w ał się leżący jegom ość i k rz y k n ą w s z y : — Z łodziej! trz y m a jc ie ! — na chybił trafił lu n ął kijem w k ieru n k u schodów, i trzeba, źe od razu ugodził w niew idzialny dla siebie g rzb iet G aw łow y.

M ogło się gorzej skończyć, bo już się zbiegali sąsiedzi, ale ocalił G aw ła cudow ny talizm an.

Jednak, czy ocalił on je g o złudzenia? W c ale bynajm niej. Bo skoro nazajutrz w y b rał się G aw eł robić pannie w ym ów ki — zanim usta otw orzył:

A c h ja k to d o b rz e , źe pan przyszedł tam ta m u rzekła — w łaśnie m iałam przez posłań ca prosić o zw rot pierścionka.

— A to n a co ?

— K o c h an y panie H e n ry k u (om yliła się przez pręd k o ść), co tu rzeczy obw ijać w baw ełnę, D ziś, rz e ­ czywistość tylko n ag a m a praw o bytu w w alce o istn ie n ie , uw aża pan ? Idealizm zaś, jest, ja k wiadom o, sp ło ­ w iałym łachm anem , co? nie p ra w d a ? Otóż tedy, całe zaufanie m oje posiada niejaki Y psylanty, g łęb o k i m yśli- ciek z szerokim poglądem p rzy ro d o zn a w ca, w ysoce w ykształcony fizyk, ro b iąc y odkrycia w dziedzinie w y n a­

lazków, 1 tych tam różnych o rg a n iz m ó w . . . co to tego. T a k , t a k , najdroższy panie H ilary, chcę m ów ić P aw le czy Gawle, m inęły te czasy, k iedy cóżem ci chciała powiedzieć — i dziś, p o w a g a ja k się n a z y w a . . . Bo k ie­

dy nas okoliczności r o z . . . ten, tośm y pow inni śm iało p r z e . . . tego, ja k m am cię kocham . T u pom yślaw szy chw ilkę dodała w k o ń c u :

— No, jednem słow em , choć d o praw dy z przykrością, ale cóż? pożegnać p an a m uszę panie K a ro lu , bo już je st pora iść do m agazynu. Do w id z e n ia ! do w id ze n ia! . . .

Do jakiego w id ze n ia?_ W idzenie b y ło , ale się rozwiało. T a k sam o n ie g d y ś: »Bądź zdrow a!« m ówił B yron do żony, choć wcale nie dbał o jej zdrowie.

G aw eł o włos źe się nie ro zpłakał — na szczęście odłożył to do jutra,

v i w AvCh! f g rz y w k ą swoJą 1 naszyjnikiem nabijanym ćw ieczkam i, w y g lą d a ła istotnie ja k czarujący pincze- re. ■ WlaJ° coś od mej ja k b y ponczykiem ananasow ym , czy m am ą Cliquot, nieutu lo n ą wdową, (być m oże z w czo­

rajszego jeszcze użycia). Zbiegała ze schodów , podobna do charcika w c z a p ra c z k u , dźw ięcząc przy tem znaną w szystkim śpiew kę z »Jesionowego p alto ta w R zym ie« (w łaściw ie: jesiennego w zim ie):

— Gdzieżeś ? gdzie ?

— Bre — bre — bre !

— Czy to ty ?

— K w i — kwi — kw i!

-— Ja to sam.

— T u ? czy tam ?

— Już cię mam.

— H am — ham — h a m !

(Dalszy ciąg nastąpi). Fe l i c y a n Fa l e ńs k i.

(5)

Ś W I A T 429

W Ł A D Y S Ł A W W A N K I E .

Z E W S C H O D U .

(6)

430 Ś W I A T

P A N N A Z P O S A G I E M .

K O M E D Y A W J E D N Y M A K C I E . 1) (Ciąg dalszy).

SC E N A 3.

JADWIGA, PANI LEONOWA.

JADWIGA (chowając fotografię).

S z k a ra d n y czło w iek z t ą sw o ją c ie k a w o śc ią . . . w sz y stk o dojrzy, k a ż d e słó w k o p o d s łu c h a . . .

P. LEONOWA.

T o nie je s t w cale z w y czajn a c ie k a w o ś ć , ty lk o d a r sp o strzeg aw czy , b y s t r o ś ć . . . B ro n ię go, b o to m ój f a w o r y t. . .

JADWIGA (jeszcze rozdąsana).

P r ó ż n ia k , w k tó re g o w m a w ia c ie , źe je s t poetą...

D o p ra w d y nie w iem , co ta m w idzicie w ty c h je g o (ironicznie) u tw o ra c h .. . (Wstaje).

P. LEONOWA (wstając także).

P ozw olisz, źe ta le n t m a i to n ie p o sp o lity ; a le to w sz y stk o ch a o s jeszcze . . . N iepokierow ^any u m iejętn ie, p u sz c z o n y sam o p as, p o trz e b u je w y p alić w e w n ą trz sie­

bie b o g a tą r u d ę , k tó r ą o b d a rz y ła g o n a tu ra , aż z t e ­ g o p ro c e su o g n io w e g o w y jd zie szczery k ru szec. Z re­

sztą, czy m yślisz, źe g o n ie k o sz tu je to z a le ż n e p o ło ­ żenie , to próźniacze n a p o zó r życie p o d d ach em , k tó r y d a ł m u p rz y tu łe k ? U w a ż a ła m n ieraz, ja k w śró d n a jja sk ra w sz y c h b ły s k ó w h u m o ru s w o b o d n e g o n a p o ­ zó r , p rz e b ija ła się g o r y c z , g d y m ó w ił o n iezależn o ­ ści m a te ry a ln e j, o w ła sn y m d ach u .

JADWIGA.

N ie ż a łu je m y m u g o b y n a jm n ie j. . . W s p o m n ia ła m 0 tern, ta k t y l k o . . . n a w ia se m . . . b o rz e czy w iście żal p a trz e ć n a c z ło w ie k a m ło d e g o , p e łn e g o siły, m a rn u ­ ją c e g o n a jp ię k n ie jsz y w iek , b ez p e w n e g o w y tk n ię te g o p rzed so b ą c e l u . . . (słuchając) T e n te n t k o n i a . . . (idzie do okna na prawo) P a n J a n ! . , (prędko) C h o d źm y do s i e b i e ...

P. LEONOWA.

D la czeg o ? ja zostaję.

JADWIGA.

J a k chcesz . . . (Wybiega, zatrzymując się we drzwiach) A le n ie, pójdź i t y K a ro lc iu , p ro sz ę c i ę ; m u szę się z to b ą jeszcze r o z m ó w ić ... p o trz e b u ję tw o jej r a d y . . . prędzej, p r ę d z e j! .. (Ciągnie ją za rękę) Ju ż i d z ie ... (Zamykają się drzwi za niemi, w chwili gdy Jan wchodzi).

S C E N A 4.

JAN (wchodząc prędko z bukietem róż i innych kwiatów, dostrzega suknie we drzwiach. — Wesoło).

Cóż to z n a c z y ? zsiad ając z k o n ia w id ziałem j ą w o k n ie , led w ie rz u ciłem o k ie m , ale j ą d o s trz e g łe m . 1 u c ie k ła p rz e d e m n ą ! . . . (Zbliża się ku drzwiom , któremi wyszły) G d y b y się to zg ad zało z m o jem i w y o b ra ż e n ia ­ m i o p rzy zw o ito ści, g o tó w b y m zajrzeć p rzez d z iu rk ę o d k l u c z a . . . (żartobliwie) A jeżeli te ż o n a n a to w ła śn ie w y b ie g ła , a b y t ą sa m ą d r o g ą m o g ła n ie w id z ia n a sp o j­

rz e ć n a m nie przez c h w ilk ę . . . P a n ie n k i to lu b ią cza­

sam i . .. (Idzie z bukietem do konsoli, stojącej z lewej strony drzwi

w głębi i wkłada go w wazonik) S z a le ń c z e ! sza le ń c z e ! źe też nie pozbędziesz się ludzkiej n a tu r y . . . (śmiejąc się)

P reten sy o n aln o ść godna stu d e n ta z piątej k l a s y . . • (wracając na przód sceny i spoglądając znowu na drzwi) O n a ! Ja d w is ia ! mój idealik w y m a rz o n y . . . ją podejrzyw ać o coś p o d o b n e g o ! . . . chociaż dziś już m am praw ie p e w n o ść , źe nie jestem jej o b o ję tn y m . . . o t a k ! te oczy, to całe obejście się ze m ną, te delikatne odcie­

nia, k tó ry c h człow iek nie in tere so w an y nie dostrzeże, k łam ać nie m o g ę . . . (po chwili) O mój B o ż e ! czy ja się znow u nie łu d z ę , czy nie dopuszczam się w p ro st szaleństw a ? . . . ale nie ! p ró b a trw a ła zb y t d łu g o . . . dziś już stanow czy k ro k robię n ieo d w o łaln ie. . . (składa­

jąc ręce i zwrócony ku drzwiom) O ! Jadw isiu moja najdroż­

s z a .. . ja k ja dum ny, ja k silny b ę d ę , g d y w esprzesz się n a m ojem ra m ie n iu , g d y sk o łatan ą przeciw nościa­

mi głów kę, utulisz n a m oich p ie rsia c h . . .

S C E N A 5.

JA N , LU D W IK

(wchodzi drzwiami w głębi).

LU D W IK .

Czy ty pacierz m ów isz?

JA N .

L u d w ik !

LU D W IK .

S kończyłeś ?

JAN

(z uśmiechem).

Skończyłem .

LU D W IK .

No, to ja k się m asz . . . (kręcąc nosem) Co to ? .. . świeże k w iaty . . . ró ż e ! . . . fiu, fiu, znać p an a po cho­

lew ach. Pow iedz mi zkąd ty je b ie rz e sz , i w takim d o b o rz e ? ... T u je s t tak że ogród, a . . .

JAN.

P ielęg n u ję sam . . .

LU D W IK .

A ! masz też i bodźca do pielęgnow ania . . . miej­

sce zbytu, gdzie je korzystnie spieniężasz... rozum iem .

JA N (z

uśmiechem, biorąc jego rękę).

Czy w istocie rozum iesz?

L U D W IK .

O ! ja bardzo wiele rzeczy ro z u m ie m , jed n eg o ty lk o pojąć nie m o g ę , dla czego ta k m ało m asz do m nie zaufania.

JAN.

Mój d r o g i , g d y człow iek sam m a w ątpliw ości, nie je st sk łonnym do zw ie rze ń ; te są następ stw em sum iennego już prześw iadczenia i pew ności siebie.

Zw ierzam y się ty lk o z czem ś pom yślnem , g d y zam ia­

rom naszym nic nie stoi n a przeszkodzie, lubim y dzie­

lić się naszem szczęściem . . . ale cierpienia, niepew ność,

1) Zastrzegają się prawa spadkobierców autora wobec scen polskich. — Teatra, któreby chciały nabyć »Pannę z posagiem« zechcą się zgłosić do Zygmunta Sarneckiego, K raków , 34, ulica Szpitalna. (P rzypisek redakcyi).

(7)

Ś W I A T 431 w a lk i, chow am y w s e r c u ... dla siebie. T a k ja p rz y ­

najm niej pojm ują.

LU D W IK .

A lboź ty nie jesteś szczęśliw y?

JA N .

J a ? ...

( p o c h w ili)

O ! ta k , dziś jestem szczęśliwy, bo przedsiębiorę k ro k najw ażniejszy w m ojem życiu...

a skoro zrobiłem już to postanow ienie, to . . .

(w s trz ą sa ją c je g o r ę k ę )

w szak ty m nie znasz L u d w ik u , patrzysz na m nie i odgadujesz to , co dla innych je st niedostrze- ź o n e . . . Czy w ierzy sz, źe p rzystępuję do teg o z czy- stem sum ieniem ?

LU D W IK .

Czyżbym śm iał w ątpić?

JAN .

B adałem nie ty lk o j ą . . . bo w szak nie potrze­

buję cię o bjaśniać, o czem i o kim m o w a ...

(L u d w ik z u ś m ie c h e m p rz y ś w ia d c z ą g e ste m )

llie ty lk o j ą , ale i siebie.

N ie dow ierzałem w łasnem u u c z u c iu , m usiałem się p rz e k o n a ć , źe ono je st ta k głębokie i c z y s te , bez ża­

dnej brudnej m y śli, iż m am praw o sięg n ąć po ten s k a rb , k tó ry inaczej b y łb y dla m nie zakazanym , chy- b ab y m chciał zniżyć się do roli niskiego, pow szednie­

go spekulanta. Dziś p ró b a skończona; m ogę w yznać z w zniesionem cz o łe m , źe ją kocham bezinteresow nie, źe p racując n ad jej uszczęśliw ieniem , nie zbraknie mi sił do zrzucenia z siebie ubliżającego p o sąd zen ia, ja ­ kiem mię św iat b ezw ątpienia obrzuci.

LU D W IK (w z g a rd liw ie ).

N a podobne m ałostki bym nie zważał. G dyby głosy ta k ie dały się słyszeć, już sam a ich treść św iad­

czyłaby dobitnie o w artości głów , w k tó ry c h się wy- lęgły.

JA N .

Ludw iku, czem u nie mówisz szczerze? Czy ty w podobnem położeniu nie robiłbyś sk ru p u łó w ?

( L u ­ d w ik s p u s z c z a o c z y )

Czy człow iek z isk ie rk ą szlachetności w piersiach, im mniej dostał w podziale tego, co dziś niestety daje praw o do pocześniejszej roli w trag ik o - m edyi lu d z k ie j, nie je st tern dum niejszy, tern drażli­

w szy w swej m iłości własnej ? Czy ty nie b y łb y ś je ­ szcze drażliw szym ode m nie?

LU D W IK .

No, tak, b y ć m o ż e ... a l e . . .

(nie w iedza.c co p o w ie d z ie ć )

to w szystko s ą rzeczy w zględne.

JAN.

W iem dobrze, ja k o tem trzym asz. W ra c a ją c do m ojego położenia, pow iem ci na moje uspraw iedliw ie­

nie . . .

(z n iż a jąc g ło s)

przekonałem s ię , źe dobrze widzi moje z a b ie g i. . .

LU D W IK (śm ie ją c się).

W iedziałem o tem daw no.

JAN (jeszcze ciszej).

Że m o g ę b y ć pew nym jej wzajem ności.

LU D W IK .

R ozum ie się.

JAN.

N ie p o d o b n a, żebym się m y lił; oddaw na już, chw y tałem w szystkie pozory za i przeciw. Ileż to n o ­

cy bezsennych spędziłem po dniach najrozkoszniejszych g d y pod w pływ em jej spojrzeń i u śm ie c h u , upojony pow racałem do domu, jak iś ja d p o w ą tp iew an ia w ciskał m i się do serca i zatruw ał w rażenia dnia całego ; mi- m owoli staw iałem sobie przed oczy tę o p łak an ą r ó ­ żnicę m ajątk o w ą i strącałem się na stanow isko p ro ­ steg o baw id ełk a w jej rękach. O ! cóż nieraz b y łb y m dał za to, g d y b y jaki p rz y p ad ek , nieszczęście, po zb a­

wiło ją m ienia! Często snuły mi się po głow ie intrygi, g odne b o h atera m elodram y. Jakżebym b y ł szczęśliwy, m o g ąc ją w ów czas p rz e k o n a ć , źe o nią s a m ą , o jej serce tylko mi c h o d z i! A le pozory staw ały się z czasem d o w o d am i, coraz w ym ow niejszem i i rozproszyły w re ­ szcie m gły, zaciem niające m i w idnokrąg. Dziś już m ogę się uw ażać niejako za upow ażnionego do kroku, n a jaki się odważam .

LU D W IK .

A więc w imię Boże! m nie nie p ozostaje, ja k tylko Życzyć ci pow odzenia . . .

(wracając do żartobliwego to ­ nu)

A m oże ci w czem p o m ó d z ? ... ojciec bo ci nie będzie p rz e sz k a d z a ł. . . ale pani L eonow a ? ... czy m am ją dziś zeksploatow ać ? ... gotów jestem naw et umi- zgać się, co m ię nie będzie w iele kosztow ać, upew niam c i ę . . . N apiszę sonet, co ?

JAN.

P u s ta k u ! daj p o k ó j. . . chyba, źe chcesz na swój r a c h u n e k . . . ale m am do niej zupełne zaufanie i nie p otrzebuję robić przed nią tajem nicy.

LU D W IK .

K o b ieta bardzo ro z s ą d n a . . .

JAN.

P rzeszła ona bied n a wiele. T en rozum i takt, jakiem i dziś ja ś n ie je , n ab y ła w szkole ciężkich do­

świadczeń. Zaprzedana ja k prosty tow ar, m ając zna­

czny posag, padła ofiarą opiekunów .

LU D W IK .

Słyszałem . . . Ty, bo ze strony naszego opiekuna i p ap y dobrodzieja nie napotkasz zapew ne żadnej przeciwności.

JAN.

T y lk o proszę c ię , sądź go z p o b ła ż a n ie m ... to człow iek n ajzacniejszy. . .

LU D W IK .

B ądź spokojny n ik t go lepiej nie zna odemnie.

A zresztą, od czegóż w dzięczność? m iałźebym zapo­

mnieć, źe nie pożałow ał mi dachu i k aw ałk a chleba ?

(znowu żartobliwie)

W y n u d z i mię, bo w ynudzi nieraz k a ­ pitalnie, to p r a w d a . . . ale też za to E ld o rad o ! żad n e­

go kłopotu n a g ło w ie , d o b ry s t o ł . . . p rzyznasz, że to nie izdebka pod strychem na Gołębiej ulicy, m leczko n a śniadanie i dw ie pół porcye na obiad u A n d z i. . .

JAN.

A je d n a k , w zdychałeś do tej izdebki pod s try ­ c h e m , do tej niezależności ta k pożądanej każdem u, chociażby przy najskrom niejszej m ie rn o śc i. . .

LU D W IK (zmieniając ton).

I w zdycham jeszcze . . .

JA N .

P rosiłeś m ię, abym pisał do S tanisław a, czy nie

(8)

m ó g łb y ci d a ć m iejsca p rz y s o b ie , zo sta w sz y r e d a ­ k to rem . . .

LUDWIK (żywo, chwytając jego rękę).

I p ro szę cię jeszcze raz o to u siln ie ; dziś w ięcej niż k ie d y k o lw ie k . . .

JAN (wpatrując się weń).

P is a łe m ju ź i m am n a w e t o d p o w ie d ź . ..

LUDWIK.

Czy p o d o b n a ! . . . p o m y śln ą ? JAN (tajemniczo).

B y ć m o ż e . . .

LUDWIK (rzucając mu się na szyję).

K o c h a n y , z ło ty J a s i e k !

S C E N A 6.

Poprzedzający, SĘDZIA (wchodzi szybko drzwiami z prawej strony).

SĘDZIA

(do Ludwika z delikatnym wyrzutem).

F e ! . . . w sty d ź się L u d w i k u ...

zaw sze cię m uszę szu k ać, g o n ić .. . Czy z a p o m n ia łe ś , źe zaczęliśm y p o rz ą d k o w a n ie ty c h n o ta t?

LUDWIK (stropiony).

N o ta t ?

JAN.

W ita m p a n a sę d z ie g o . . . (całuje go w ramię).

SĘDZIA (ściskając jego rękę).

J a k się m asz ! (do Ludwika) J a k ­ że m ożna ? E !

LUDWIK.

A le p a n ie s ę d z io . . .

SĘDZIA (klasnąwszy językiem z nieukon- tentowaniem),

Ż a d n e g o ale . . . w sty d ź się . . . (do Jana, dobywając z kieszeni papiery).

W y s ta w sobie, p rz e d p ó ł g o d zin ą,

p o sy ła m do n ie g o F ra n c is z k a , ażeb y g o p o p ro sił n a ch w ilk ę do m n i e . . . C zekam , c z ek am . . .

LUDWIK.

P rz ep raszam , p o sp ieszy łem n a ty c h m ia s t.

SĘDZIA.

N o , m niejsza o to . . . p r z y p u ś ć m y . . . A le cóż, led w o p r z y s z e d ł. . .

LUDWIK (podchwytując).

W c h o d z i k u c h a r z . . . SĘDZIA.

T ak . P ro sz ę g o w i ę c , a b y p a rę m in u t zaczek ał, b o rzeczyw iście k w e s ty a b y ła d o sy ć w ażna... (nawiasem) chodziło o p ró b ę n o w e g o sosu, k tó ry ś m y o b y d w a w y- k o n c y p o w a li. . .

LUDWIK.

N o ta b e n e z k u ch arzem , nie ze m n ą SĘDZIA (nie uważając na tę przerwęl.

Z a g a d a łe m się, a te n w y sta w sobie, u c ie k ł

LUDWIK.

U w a ż a ł e m , źe s e s y a r o z c ią g a s ię d o w y m ia r ó w n ie s k o ń c z o n y c h , w i ę c . . .

SĘDZIA (przerywając).

U c ie b ie to w s z y s tk o ł a p c a p . . . a b y z b y ć . . . JAN (z uśmiechem).

N o , n o . . . w s z a k to je s z c z e d o n a p r a w i e n i a . . . L u d w ik w ła ś n ie w te j c h w ili m ia ł i ś ć . . .

SĘDZIA (udobruchany już).

M a sz p r z y s o b ie to , c o ś w y p is a ł?

LUDWIK.

Z d a je m i s ię ź e m a m . . . (szuka w kieszeni; słychać tur­

kot i trzask z bicza) KtO Ś je d z ie . . .

SĘDZIA.

C o to ? ... m a s z t o b i e ! . . . c z ło ­ w ie k n ie m o ż e c h w ile c z k i c z a s u m ie ć n a z a ję c ia p o w a ż n e . . .

LUDWIK (w oknie po prawej stronie).

K t ó ż to j e s t ? . .. n ie z n a m g o . . . P o w ó z , c z te r y k o n ie w ś w ie c ą ­ c y c h s z o r a c h . . .

SĘDZIA.

C z y k to n i e z n a j o m y ? .. . (z nie- zadowoleniem) A j ! Czy to Czasem n ie te n z a w i ś l a k . . . ja k ż e m u t a m . . . L o n g in c z y A lb in . . . k tó - r e g o p r z y b y c ie p r e z e s o w a z a p o ­ w ie d z ia ła ju ź p rz e s z ło o d t y g o ­ d n ia .

JAN (w oknie).

W i s t o c i e . . . A l b i n K r u c k i z M ła w s k ie g o . . . n ie w ie d z ia łe m , ż e p a ń s tw u z n a jo m y . . .

SĘDZIA.

P o z n a łe m g o w r o k u z e s z ły m u w ó d . . . o ś w ia d c z y ł s ię z w i­

z y tą . (żywo) T y s ię z n im z n a s z ? JAN.

M ó j k o l e g a s z k o ln y . SĘDZIA.

A to_ c h w a ła B o g u ; p rz y jm ie s z g o , b o j a n ie m a m w te j c h w ili c z a s u . . . U c ie k a m z L u d w ik ie m .

LUDWIK (w oknie).

W y s i a d a ! . . . (n. s.) T e r a z i j a g o p o z n a łe m . SĘDZIA (do Ludwika).

P o j d Ź .. . (chowa napowrót papiery do kieszeni).

LUDWIK (prędko do Jaiia).

P r z e d c h w ilą p a n n a J a d w i g a z L e o n o w ą o g l ą ­ d a ł y z z a ję c ie m f o to g r a f ię t e g o j e g o m o ś c i . . . i k r y ł y s ię z n i ą . . .

JAN (zdziwiony).

Ż a r t u j e s z ! . .

LUDWIK.

P o z n a łe m g o ; p o w ia d a m ci, t e n s a m . . . P o d łu g f o t o g r a f i i » C o n ra d a « w W a r s z a w i e .

E L W IR O M IC H A Ł A N D R IO L L I,

(9)

J Ó Z E F B R A N D T .

i "

m

—aäHäüfi

' '

W Y J A Z D N A Ł O W Y .

Ś W I A T 43 3

(10)

434 Ś W I A T

SĘD ZIA (nagle).

A l e ! . . . k o la c y a . . . trzeb ab y pom yśleć o kola- c y i. . .

(do Ludwika)

Mieli przynieść r a k i . . . nie wiesz czy ry b a k b y ł?

LU D W IK (ż y w o ).

P ójdę się dowiedzieć. I

SĘD ZIA .

Nie, n i e . .. poślę F ra n c is z k a ... D o licha! szparagi zjedliśm y na o b ia d . . . p ó jd ź , p ó jd ź , żeby nas nie na- s z e d ł. . .

(do Jana)

P o w ie d z , źe jestem u gospodarstw a.

(W ychodzi z Ludw ikiem na prawo).

J Ó Z E F B L I Z I Ń S K I . (Ciąg dalszy nastąpi).

C Z A S P O W S T A N I A » A N H E L , L E G O « I Z N A C Z E N I E P O E M A T U .

(Dokończenie).

U sposobienie swoje ówczesne o ddał p o eta w kilka lat potem w »Beniowskim« w gorzkich kilku zw ro­

tk ach (przedtem zresztą jeszcze w »Podróży na W sc h ó d « ):

Czyście żegnali ? klęczeli ? włos rwali ? Tracili ducha ? wymowę ? kolory ? Z paszportem pugilares ? i tak dalej —

Czy przysięgaliście, jako upiory W rócić po śmierci, przy księżycu biali ? Czy wam pozwolił potem los nie wrócić ?

Zachować sm utku wrażenie niestarte.

I całe życie się przeszłością sm ucić?

Odwiedzać morza, ludy, Egipt, Spartę, A zawsze : »Ona teraz musi n u cić!

Teraz na księżyc oczy ma otwarte !«

Ach ! takem ja śnił, lecz na piramidzie Tfu ! odebrałem list, że za mąż idzie!

U sposobienie to pełne goryczy, k tó rem u w d ra ­ żliwszy jeszcze sposób d ał w yraz wT »Podróży na W schód« nie potrw ało je d n a k długo. U stąp ić ono m u ­ siało rozrzew nieniu podczas podróży po P alesty n ie i sam otności sześciotygodniow ego p o b y tu w klasztorze B et-C heszban (w końcu lu te g o , w m arcu i początku kw ietnia 1837). Z L ud w ik i, k tó ra zakochała się b y ła w R osyaninie, poległym w wojnie 1828 — co jej ta k gorzko w yrzuca p o eta w »Podróży na W schód« —- pod w pływ em teg o rozrzew nienia i słyszanych w k la ­ sztorze z u st m nichów p o d a ń , zrodziła się anielica, k tó ra um iłow ała jednego z ciem nych cherubinów . J e ­ dno z tych podań spisał p oetu w swoim p a m ię tn ik u :

»Mnich opow iadał mi leg en d ę o pew nej M a ry i, H i­

szpance , k tó ra zakochała się w d ja b le ; dla niego n a ­ przód w y rzek ła się C h ry stu sa, lecz kied y ją prosił k o c h a n e k , ab y odm ieniła imię sw oje c h rz e stn e , nie chciała n a to zezw olić, nareszcie po długich n a le g a ­ niach djabła, zezwoliła na odjęcie ostatniej litery i zo­

stała Mari, potem n a now e p rośby jeszcze m u po jednej literze oddaw ała, aż nakoniec zostało jej ty lk o M. i n a­

zyw ała się E m a. T a dziew czyna znajdując się n a tra ­ gedy! świętej K a ld e ro n a , k rzy k n ęła głośno z rozczu­

lenia i djabeł ją rzucił w powietrze.« Źe to podanie w płynęło na stw orzenie postaci E lo i , nie może uledz żadnej w ątpliw ości. R eszty dopełniły albo rem iniscen- cye z poezyi w spółczesnej, albo i z biblijnej. J a k E lle- nai jest krew n ą M agdaleny, ta k E loe m a coś z postaci R a c h e li, płaczącej w R am ie nad synam i idącym i na w ygnanie. (Jeremiasz X X X I , 15).

I ta k z nastroju rzew nego poety, z rem iniscencyj poetycznych i w łasnego życia, z podań w reszcie opo­

w iadanych m u w k laszto rz e, zrodziła się przep ięk n a scena, w której A nhelli om dlew a na w idok E lo i, po ­ dobnej do kochanki la t jeg o niem al dziecięcych.

W iadom o jest z listów, źe Słow acki w klaszto ­ rze pracow ał nad jakim ś poem atem . P rofesor M ałecki wnosi, źe to b y ł »Ojciec zadźum ionych«. P rędzej o d ­

pow iadałby nastrojow i »A nhelli«. Z te g o klasztoru libańskiego B et-C heszban obserw ow ał też niebo g w ia­

ździste, a je d n ą ta k ą k o n stelacy ę gw iazd naszkicow ał w »Dzienniku« z n ap isem : »Niebo w idziane w B et- C heszban dnia 29 m arca 1837 o godzinie 8-mej w ie­

czorem.«

I o tem niebie znajduje się w zm ianka w p o e­

m acie, w słow ach A n h e lle g o : »Oto szafirow e niebo i gw iazdy białe p atrzą na m n ie ; sąź to gw iazdy te sam e, k tó re mnie w idziały m łodym i szczęśliw ym ?«

P o ty ch dow odach należy stw ie rd z ić , źe » A n ­ helli« ukończony został albo podczas podróży na W schód, albo po niej, źe puszcza S u e z —na której »tak dobrze było« poecie — relig ijn y n a stró j, w reszcie p o ­ b y t w k la sz to rz e , w płynęły g łę b o k o n a k o lo ry t p o e­

m atu i jeg o tendencye. O sam otnienie A n h e lleg o je st sam otnością każdej wyższej indyw idualności. O sam o­

tnienie to nie broni go przed żadną b o le ś c ią ; widzi i głęboko odczuw a nędzę i zbrodnię w y gnańców S y ­ beryjskich. J e s t to apoteoza nadludzkich cierpień, ustęp ze sy stem atu socyologicznego poety, k tó ry n a czterdzieści i kilk a lat przed N ietzschem w poezyi pro p ag o w ał teo ry ę niem ieckiego »Ü berm ensch«. W ia ­ do m o , źe S łow acki uw ażał tyranów , okrutników , za narzędzia boskie do podnoszenia ludzkości. W »K rólu D uchu« w rapsodzie p ie rw sz y m , znajdujem y rażący tej teoryi przy k ład . Żaden poeta polski nie bronił p ra w a indyw idualności z ta k ą bezw zględnością. S zra n ­ kam i jej u p o ety są ty lk o czasem w iara i m istyczna miłość idei jakiejś.

A n h elli je st objaw ieniem biernej p o lity k i, p o ­ św ięcenia się cichego. T akiem tylko jest znaczenie słów anioła do A n h e lle g o : »Może jesteś w y b ra n y na ofiarę cichą a chcesz się zamienić w piorun gw ałtow ny.«

T o nie je st m isty k a , ale ja sn a ja k słońce p ra ­ wda. S łow ackiego przerażał w idok szam otania się n a ­ rodu w łań cu c h u , postaw ił przeto przed je g o okiem postać o nadludzkiej ab n eg acy i i szlac h etn o ści, cz ło ­ wieka, k tó ry miał w szelkie p ra w a szczęścia, a sp ło n ął cichą ofiarą. I to je s t ostatni a k t »Grafa« K o r d y a n a ! M ożna poem atow i zarzucić pessymizm , ale pessy- mizm ten nie prow adzi do zw ątpienia; poeta nak azu je bow iem zrzec się nadziei ty lk o jed n em u pokoleniu, a w ostatnim rozdziale przepow iada jasn ą przyszłość.

U w a g i te najlepiej zakończę słow am i poety, k tó ­ re w k ład a w u sta S zam anow i: »A chorobą zgubną, mówię, je st m elancholia i zam yślenie się zbytnie o rz e­

czach duszy. D w ie bow iem są m elan c h o lie: je d n a jest z mocy, d ru g a ze słab o ści, pierw sza je st skrzydłam i ludzi w ysokich, d ru g a kam ieniem ludzi to p iący ch się.«

N ie potrzeba ch y b a d o d a w a ć , źe z m elancholii S łow ackiego każdem u dzielniejszem u duchow i tylko sk rz y d ła urosną.

Dr H e n r y k Mo n a t.

(11)

Ś W I A T 435

K R Z Y S Z T O F K O L U M B W Ś W I E T L E N A J N O W S Z Y C H B A D A N .

(Ciąg dalszy).

I I I t).

N iedługo po odrzuceniu projektu opuścił K olu m b przy końcu 1484 r. P ortu g alię. Juź w cześnie pow stało p o d an ie, ie jeszcze podczas trw ania rokow ań król Ja n I I w ysiał potajem nie o k rę tn a m orze w w skazanym przez K o lu m b a k ie ru n k u ; załoga jed n ak straciła w net o d w a g ę i pow róciła juź po kilku dniach do portu.

O tym podstępie m iał się dowiedzieć K olum b i obu­

rzony opuścił P ortugalię. Całe to opow iadanie niem a żadnej historycznej pod staw y i pow stało pod. w p ły ­ w em okoliczności, w ja k ic h K olu m b opuścił a raczej uszedł z P ortugalii. Z jak ich przyczyn to nastąpiło, to w yjaśnić się nie d a , ale źe ta k b y ło , to w ypływ a w yraźnie z listu k róla Ja n a I I pisanego do K o lu m b a podczas p obytu tegoż w Hiszpanii. L ist ten z d atą 20 m arca 1488, ogłoszony w ostatnich czasach d ru ­ kiem , znajduje się w o ry g in ale w archiw um księcia V eraguy.

O statnie ślady p o b y tu K o lu m b a w P o rtugalii sięg ają letnich m iesięcy r. 1484. Najbliższa pew niejsza d ata je s t dopiero z 20 stycznia 1486. O piera się ona n a dzienniku spisanym przez K o lu m b a podczas p ie r­

wszej swojej podróży. D ziennik w praw dzie zaginął, ale znam y go w w yjątkach, k tó re podaje znany obroń­

ca krajow ców indyjskich B artłom iej de L as Casas (ur.

1474, zm. 1566) w dziele swem : »H istoria G eneral de las Indias.« Otóż w e d łu g n o tatk i zaw artej w tym dzienniku p rz y b y ł K olu m b na dw ór hiszpański 20 s ty ­ cznia i486 r. N atom iast b ra k nam zu p ełn y w iadom o­

ści co do dro g i i p obytu K o lu m b a w H iszpanii w r.

H S

ó

- J e s t to jed en z ow ych ciem nych punktów , »Ne- bulosa de C olón«, ja k je znakom ity b io g ra f K olum ba Cesareo F ern an d ez D uro n a z y w a , k tó ry c h w życiu w ielkiego odk ry w cy ty le spotykam y.

W Pliszpanii znalazł K o lu m b m ożnych p ro te k to ­ rów. Za ich staraniem o trzym ał au d y en cy ę u k ró lo ­ wej^ Izabelli i sposobność przedstaw ienia sw ego projektu.

K ro lo w a postanow iła poddać p ro jek t rozpatrzeniu k o ­ misy! złożonej z uczonych m ężów a do chwili roz- strzy g nięcią wszedł K o lu m b w służbę kastylijskiej korony. Z la t 1487 i. 1488 zachow ały się w ykazy nie­

w ielkich za p o m ó g , jakie K olum b z królew skiej kasy otrzym yw ał. Szczegółów badań k o m is y i, k tó re odby­

w ały się praw dopodobnie w S alam an c e, gdzie dw ór w zimie 1486/87 przebyw ał, nie znam y. W o b ec nie­

w ielkiej liczby o s ó b , k tó re zajm ow ały się wówczas m a tem aty k ą i kosm ografią i m o g ły m yśl K olum ba zrozumieć, zadanie tegoż było trudne. K om isya ta nie Oświadczyła się w końcu ani za, ani przeciw. T ak sa ­ mo rozstrzy g n ęła i p ara k ró le w sk a , F e rd y n a n d i Iz a ­ bella. O boje nie chcieli odbierać K o lum bow i wszelkiej nadziei, ale z drugiej strony w skazyw ali n a toczącą się owczas wojnę z M a u ra m i, .która w szystkie siły państw a w strzym yw ała i nie dozw alała uw agi na inne przedsięw zięcie skierow ać. T ym czasem w ojna z M au­

ram i dłu g o się w lokła, a dla K o lu m b a n astał czas p rz y k reg o czekania. P rze b y w ał on to w S ew illi, to w K ordow ie, oczekując spełnienia sw ych życzeń w sa ­ m otności, praw ie w zapom nieniu. A le w tem położeniu

!) W u stę p ie .I. na stronie 372, zeszytu t6, wkradł się błąd drukarski; zamiast Alfonso Ullva, ma być Alfonso Ulloa.

okazał w ielki odkryw ca w ytrw ałość, k tó ra nas uw ielbie­

niem dla jeg o osoby przejmuje. N a czas teg o p rzy ­ kre g o oczekiw ania p rzypada znajom ość K olum ba z księciem M edina-C eli, w k tó reg o gościnnym dom u dw a lata przepędził. M edina-Celi by ł też gorliw ym protektorem projektu K o lu m b a n a dw orze królew skim . Chwila je d n a k b y ła zawsze jeszcze niekorzystna.' M o­

narchow ie zajęci byli na w iosnę 1491 r. przy g o to w a­

niami do oblężenia G ran ad y a niebaw em też i udali się do obozu pod G ranadą. Za dw orem pospieszył i K olu m b do obozu, ale wreszcie zniechęcony długiem czekaniem i sprzecznem i zdaniam i z jakiem i się spo­

ty k a ł, postanow ił opuścić H iszpanię i udać się do F rancyi. U b o g im , jakim p rz y b y ł, puścił się pieszo z synem swoim m ałym , D ie g o , w d ro g ę do portu H u e lv a , ab y ztąd o krętem pop ły n ąć dalej. W tej drodze zatrzym ał się przed klasztorem OO. F ra n c i­

szkanów , na pustem w zgórzu nieopodal w ybrzeża i m iasteczka P alos położonym , L a R a b id a (Santa M a­

ria de la R abida), zapukał do furty klasztornej i po­

prosił fu rtyana o chleb i wodę. Cudzoziem ska w ym o­

wa i niezw ykła postać zastanow iła fu rty a n a ; na żąda­

nie jeg o uw iadom iono przeora klasztoru Ju a n Pereza.

W sali, gdzie dziś wiszą obrazy przypom inające tę chw ilę, opow iadał K o lu m b o sw oich planach i zaw o­

dach. P rzeor słuchał z coraz większem zajęciem i za­

trzym ał rzadkiego g o ścia, aż póki nie sprow adzono z P alos lekarza G a rd a H ernandeza, b ieg łeg o w kosm o­

grafii, ażeby w spólnie ocenić opow iadanie K olum ba.

B y ł on bow iem ówczas osobistością, k tó rą niewielu n aw et z im ienia znało. Obaj ted y uradzili pow strzy ­ m anie K olum ba, aż póki królow a nie będzie listow nie uw iadom ioną o zam iarze jeg o opuszczenia H iszpanii.

P o czternastu dniach przysłała królow a przeorow i list z podziękow aniem za w yśw iadczoną u słu g ę i p ienią­

dze dla K o lu m b a , aby m ógł ukazać się na dworze.

K o lu m b w yruszył n atychm iast w drogę, i p rzy b y ł tam że, pod koniec ro k u 1491, tuż przed k ap itu lacy ą G ranady. T a k ted y w klasztorze L a R a b id a nastąp ił zw rot w jeg o losie. O ceniając należycie ważność tej chwili, uczynił k o n g re s m ężów zajm ujących się histo- ry ą odkrycia i przeszłością A m eryki, ta k zw any k o n ­ g re s am erykanistów , podczas uroczystego obchodu w ro k u ubiegłym czterechsetletniej rocznicy odkrycia A m e ry k i, klasztor L a R a b id a miejscem środkow em sw ych zebrań. L a R ab id a, niegdyś cichy klasztor OO.

Franciszkanów , następnie posiadłość ks. M ontpensier, stał się od r. 1889 własnością narodow ą. Jeszcze m o­

żna widzieć w sali stół, p rzy k tó ry m ow a n a ra d a od­

być się miała, starożytny kałam arz, k tó ry m się m iano ówczas posługiw ać, a wreszcie cztery obrazy olejne pochodzenia późniejszego, przypom inające scen y z p o ­ b y tu K o lu m b a w klasztorze.

Nie sam po b y t lub szczegóły pobytu, ale n a ­ stępstw o i czas stały się w now szych czasach p rzed­

m iotem ożyw ionego sporu naukow ego. Je d n i uczeni bow iem uw ażają przybycie K o lu m b a z synem do k la­

sztoru ja k o w y p a d ek zaszły tuż przed o d b y tą n arad ą w celu uw iadom ienia królow ej i oznaczają na to k o ­ niec r. 1491, to inni, w przew ażnej naw et ilości prze­

noszą przybycie jeg o do czasu znacznie wcześniejsze­

g o a m ianow icie n a koniec r. 1484, lub na pierw szą

(12)

■486 Ś W I A T Ś W I A T 437 połow ę r. 1485 , tuż po opuszczeniu przez K olum ba

P o rtu g alii a przed w ystąpieniem tegoż na dworze.

R zecznikiem pierw szego przedstaw ienia jest szczególnie w spom niany już wyżej b io g raf H e n ry k H arrise. N a dwóch głów nie św iadectw ach

oparł się tenże w swem przedsta­

wieniu. W r. 1513 w ytoczył był syn K o lu m b a , D ie g o , rządow i hiszpańskiem u proces o narusze­

nie zastrzeżonych ojcu sw em u przywilejów. Z przesłuchania s ą ­ dow ego osób, k tó re b y ły niegdyś św iadkam i odjazdu i pow rotu K o ­ lum ba do portu Palos, a m iano­

wicie znanego już nam lekarza G arcii H ern an d eza i jednego m ie­

szkańca z pobliskiej m iejscow o­

ści M oguer w ynika, źe K olum b p rzybył b y ł przed 22 laty do k la ­ sztoru L a R a b id a , źe znużony prosił o chleb i w odę dla siebie i m ałeg o syna i źe opow iadał ja ­ koby podążał z dw oru królew ­ skiego do H uelv y , do m ieszka­

ją c e g o tam sz w a g ra , m ęża sio­

stry swej żony. Celem tej podró­

ży, uzupełnia H arrise, nie m ogło być nic in n eg o , ja k tylko o d d a­

nie sw ego syna m ałoletniego pod opiekę szw agra, p rzedostatecznem opuszczeniem Hiszpanii. N a takie przedstaw ienie inni uczeni zgodzić się nie chcą i w ykazują wiele niedokładności a n aw et sprzecz­

ności. Już sam o położenie k la ­ sztoru L a R a b id a zdała od zw y­

kłej drogi podróżnych do H u e l­

vy, podaje całe to opow iadanie i trafność kom binacyi w w ątpli­

wość. D ro g a bow iem z okolic G ranady, zkąd w łaśnie K olu m b p rz y b y w a ł, idzie przez Sew illę i L a P a lm ę , przekracza pod Nie- bla R io T iento i zostaw ia k la ­ sztor L a R a b id a zupełnie na uboczu. D la czegóż m iałby więc K o lu m b zbaczać ta k daleko z obranej d ro g i, ażeby się tylko przed L a R a b id a dla pokrzepie­

nia zatrzym ać? A le jeszcze inne w ątpliw ości się nasuw ają. Je st rzeczą n ie p e w n ą , czy szw agier jeg o nazw iskiem M iguel M uliar przebyw ał w jesieni r. 1491 w H uelvie, bo a k ta Sew illi z r.

1493 w ym ieniają go już jak o m ieszkańca teg o m iasta. I ze­

znanie Garcii H ernandeza nie po ­ winno stanow ić niewzruszonej podstaw y, bo przecież zeznaw ał on w 22 lat później, już w sę­

dziw ym wieku i m ógł w ypadki

rożne co do czasu pom ieszać z sobą. N atom iast m ożna usunąć w szelkie w ątpliw ości a naw et uzupełnić biografię, jeżeli przyjm iem y, że K olum b nie raz, ty lk o dw a razy przebyw ał w klasztorze L a R a b id a i jeżeli obok r.

1491 postaw im y jeszcze rok 1484 lu b 1485. Ówczas

i to k naszego opow iadania przed staw iłb y się nieco odmiennie. J a k już wiadomo, m usiał K olüm b opuścić na­

gle i potajem nie P o rtu g alię. J a k ą d ro g ą p rzybył do H i­

szpanii i gdzie przepędził pierw sze m iesiące, to pod

J . C H E Ł M I Ń S K I .

lufnba d ro g a lądow a b y ła niebezpieczniejszą a zara­

zem uciążliwszą i kosztowniejszą. Czyż te d y nie nasuw a się m y ś l, źe użył drogi m orskiej. W H iszpanii nie m iał z początku ani przyjaciół ani p rotektorów . Jeżeli

I :

-

tym w zględem nie m am y żadnych w iadom ości. A le da się to je d n a k z wielkiem praw dopodobieństw em rozjaśnić i uzupełnić, opierając się n aw et n a ty c h sa ­ m ych św ia d e c tw a c h , jak ie mieli H a rrise i' je g o zw o ­ lennicy przed sobą. D la uchodzącego z P o rtu g alii K o -

B I T W A .

chciał u d ać się w g łą b k ra ju , dotrzeć do dw oru w Sew illi lub S alam an c e, to m usiał pozbyć się m ałe­

go s y n a , dla k tó re g o d alek a d ro g a sam a przez się b y ła uciążliw a a w'obec ubóstw a ojca staw ała się tern przykrzejsza. M usiał te d y pow ierzyć sy n a sw ego opie­

ce szw agra, zam ieszkałego w H uelvie. P ołączenia je ­ dn ak o krętow ego m iędzy L izboną a nieznacznem i miejscowościami przy ujściu rżek O diel i T in tó , do jak ich H u e lv a n a le ż a ła , ówczas nie b y ło ; natom iast było z S an L ucar de B arram eda przy ujściu G uadalkw iw iru, k tó ra to m iejscowość tw orzyła niejako w stęp n y p o rt Sewilli. T u ted y przybył najpierw K olum b o k rę ­ tem , ab y potem lądem podążyć do H uelvy, W podróży tej m usiał jed n ak potrącić o klasztor L a R a ­ bida. D ro g a bow iem z S an L u ­ car idzie wzdłuż praw ie pustego w ybrzeża i w ynosi Około 67 km., podróżny je st niejako zm uszony zatrzym ać się w klasztorze dla w ypoczynku po dw udniow ym p o ­ chodzie. W tem położeniu zna­

lazł się i K olum b, kiedy po p rzy ­ byciu do H iszpanii w r. 1484 lub

1485, najkrótszą d ro g ą Zwrócił się k u H u e lv ie; znużony p rz y ­ b y ł po raz pierw szy przed furtę klasztoru L a R a b id a i poprosił dla siebie i syna o chleb i wodę.

P o raz dru g i p rzy b y ł p rzy końcu r. 1491, z obozu pod G ran ad ą i to u m yślnie, celem naradzenia się z przeorem Ju a n P erezem , k tó reg o życzliwość i w ysokie Wy­

kształcenie już przedtem poznał b y ł i ocenić umiał. U czynił to tem chętniej bo daw niejsze na dw orze stanow isko przeora, spb- w iednika królow ej Izabelli, d a ­ w ało m u zarazem nadzieję o trzy ­ m ania i z tej stro n y poparcia. Ja k widzimy, przedstaw ienie tak ie m a za Sobą w iele praw dopodobień­

stwa, w ypełnia znaczną lu k ę i ro ­ zjaśnia ciem ny p u n k t w życiu K olum ba, za jaki r. 1485 uw ażać musimy.

Jak k o lw iek te d y przyjm iem y, czy jed n o k ro tn y czy d w u k ro tn y p o b y t, to w klasztorze L a R a ­ bida n astąpił zw rot stanow czy w życiu K olum ba. L ist skrom ­ nego zakonnika w yw arł w iększy w pływ , aniżeli dotyczczasow e w ła­

sne starania i poparcie możnych.

N ow e jed n ak trudności w y w o ­ łało żądanie K o lu m b a niezw y­

czajnej n ag ro d y dla siebie i sw o­

ich potom ków : godności adm i­

r a ła , w ładzy i ty tu łu w icekróla o d k ry ty ch krajów , dziesiątą część dochodów koronnych, p ra w a p o ­ k ry c ia ósmej części kosztów u- zbrojenia a za to ósm ą część od­

k ry ty c h lub zdobytych krajów i dochodów z tychże w szystkich, żądania, k tó re dziwnie odbijały od ów czesnego u b ó stw a K o lu m b a , tem dzi­

wniej, jeżeli się porów na z lichem wynagrodzeniem , ja ­

kiego udzielała ówczas k o ro n a p o rtu g alsk a afrykańskim

odkryw com . D o ty ch w y g ó ro w an y ch żądań przyby-

Cytaty

Powiązane dokumenty

dana, skrom ny obrazek lub figura gipsowa, które się na wystawie pokazały — to był dotychczas cały ich dorobek duchowy. Znali się zatem tylko najwięcej

łasuje i daje się skubać, o tych głupich chłopach, z których można dużo pożytku wyciągnąć, o przedziwnych kombinacyach z okowitą, wodą, mąką, piaskiem,

Przelanie zaś koncesyi przemysłowej na osobę trzecią byw a wprawdzie w języku popularnym nazywane dzierżawą koncesyi, ale prawnik jest od tego, aby nie dać się

padki w gruzy lub wsie już się zamieniły, dźwigać one i do stanu miast doprowadzić usiłowała, wtenczas i nasz Bog(h)usław umieszczonym będąc w liczbie miast,

Nie miała swojego zdania, gustu, żadnych własnych zachceń, upodobań, była echem swojego męża, ze wszystkiem odwoływała się do niego ze stereotypo- wemi

R e n a żywiąca dla brata gorące przywiązanie, pewna jego wyższości, ufna w jego przyszłość, więcej cierpiała, gdy Feliks w zwątpienie wpadał co do siebie

w dążeniu do tego ideału chłop nie rządzi się wcale jakim ś wyższym, szlachetniejszym popędem; fakt sam przez się jest idealnym, lecz nie motywy,

zyi się powtarzały. Czasem się czyta, źe poeta boi się zapomnienia ze strony potomności, jak np. w zbiorku Jana Nerudy -»Proste motivy«., gdzie ta m yśl dyktuje