• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 9

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 9"

Copied!
48
0
0

Pełen tekst

(1)

B ffilÄ U

k . J a # . * J

i

« Ä r / I

O P O W I A D A Ń

Raz, jadąc furm anką z historycznej Koziej-wólki do Pacanowa, także wielce znakomitego miasta w dzie­

jach naszych i ludzkości, miałem za towarzyszy gro­

madę żydów. Jeden wyróżniał się bardzo znacząco pośród całego towarzystwa zachowaniem się swojem, postawą, jakoteż pewną pow agą i godnością. Był to starzec o długiej mojźeszowej brodzie; nieco przystrzy­

żone wąsy odkryw ały usta ściągnięte, rów ne, o za­

rysie energicznym, a na całej twarzy rozlewał się w y­

raz zam yślenia, spokoju i skupienia się w sobie, jaki bardzo często widzieć można u lud zi, zajętych pracą umysłową.

Czarna aksam itna jarm urka, pokrywająca wierz­

chołek głowy, pozwalała widzieć zarys pięknego, kształ­

tnego, proporcyonalnego czoła, z którego patrzyły do­

świadczenie i powaga.

W czasie odprawiania modlitw rannych, spostrze­

głem , źe żyd ów modlił się głośniej od innych, głos jego drżał większą energią sm utku i rozpaczy, a mo­

dlitwa dłużej trwała. Inni z pewnem uszanowaniem otaczali go. Każdy po kolei coś mu długo i namię­

tnie — jak żydzi umieją — opow iadał, a starzec ów słuchał z wielką uwagą, skupieniem i spokojem ; od­

powiadał zaś rzadko a krótko.

Nie dopytywałem się wcale co to za jed en , bo nie chciałem być natrętnym .

Ciekawość moja zaspokojoną została wkrótce w inny sposób.

Było to w lecie. W praw dzie spieszno mi było ujrzeć co rychlej tak znakomite miasto jak Pacanów, ale furman stanowczo oświadczył, źe popasać musi.

— Nu! pan płaci pół rubla i nie troszczy się o to, że moje konie zdechną, za które ja zapłaciłem sześćdziesiąt ru b li! Czy to sprawiedliwość ? Końskie nogi, to mój chlib, to moja chatkal) na szabas, to moja rybkę...

W les:e więc, przy karczmie gdzie była woda studzienna i cieniu dosyć, zatrzymł się. Zdjął uzdeczki z koni, postronki odpiął na dyszlu powiesił opałki z obrokiem — i nie było rady ... musieliśmy wysiąść.

Ś w ięty Idzi — ca ły m iesiąc widzi,

Gdy w N arodzenie pogodnie, Będzie ta k c z te ry tygodnie.

P a n n a się rodzi, ja s k ó łk a odchodzi, P ta s z k i do M ichała — ju ż zim a w sta ła .

*) Pew ien rodzaj bułki. 48

(2)

W krótce konie pospuszczały głowy do torby, żuły powoli i prychały zaw zięcie, wydmuchując pył z obroku, a grom adka żydów, z owym starcem pośrodku, zasiadła pod dębem do spożycia śniadania. Chodziłem markotny, bom sam jeden reprezentował gojów, a żydzi tak byli sobą zajęci i śniadaniem , żem się zhlilyi. do nich nie śmiał. Usiadłem na ławeczce przed karczm ą i obserwowałem kupkę siedzącą pod dębem.

W czasie śniadania rozmowa ustała prawie zupełnie. Uważałem, że posiłek ich był niezmiernie skrom ny, umiarkowany i nie wybredny. Jeden w yjął z papierka udo kürze i jadł je z chlebem powoli, nie spiesząc się;

zjadłszy mięso, kość starannie osmoktał, końce palców oblizał; znowu do kości wrócił, gryzł ją ostrożnie, znowu sm oktał, przełam ał, szpik z obu połówek wyssał i rzucił nareszcie. Inny z tak ą samą pedanteryą malutkiemi kawałeczkami spożywał jajko, ugotowane na tw ard o ; przełamał skorupkę na kilka części, białko do niej przy­

stające palcem od strony paznogcia oddzielił, językiem wylizał — jednem słowem robił to z pedanteryą i po­

w agą tak wielką, jakby dokonywał największej, i najpilniejszej roboty. K ażdą cząstkę jedzenia każdy z nich brał do rąk powolnie, uważnie, przyglądał się, jakby skarbowi jakiem u — i spożywał wreszcie.

Dla obojętnego widza było coś w tern ich jedzeniu komicznego i wysoce poważnego. Cały komizm na pierwszy rzut oka na tem polegał, źe zbyt wielka powaga stosowaną była do rzeczy pozornie zbyt małej. W p ra ­ wdzie smakosze lubią delektować się jedzeniem , ale żydzi nigdy nie spożywają swego ubogiego jedzenia jako smakosze. Skądże ta powaga i owe nadymanie się przy jedzeniu, tem większe im potraw a wybredniejsza.

K rótkie śniadanie podróżnych zostało już spożyte, ale konie nie zjadły jeszcze obroku i nie piły wody — trzeba więc było czekać.

Po śniadaniu znowu się rozpoczęła bardzo żywa ogólna rozmowa w żargonie. Zbliżyłem się do nich i słuchałem. Jeden z podróżnych opowiadał szczegóły stosunku swego z dziedzicem, k tóry go zarwał na pew ną sumkę. Rozum iałem treść rozmowy, ale udałem, źe nie rozumiem, nie chcąc ich krępować. Ten właśnie, który skargi swoje opowiadał, zwrócił się do mnie:

— P an myśli sobie, źe żydzi się kłócą ? Praw da ?

— W cale nie.

Odpowiedź moja zdziwiła go. P ragnąc widocznie zainteresować mnie także swojem opowiadaniem, r z e k ł:

— Jak boli, to człowiek k rz y c z y ... — zaczął.

— Niezawsze... — przerwałem nm — czasem milczy.

U w aga moja zreflektowała go nieco. Spojrzał mi uważnie w oczy.

— Co prawda, to prawda, ale choćby nie krzyczał, to go przecie b o li...

W iedziałem do czego wstęp ten zdąża.

— Proszę pana, za pozwoleniem, ja nie obrażam jego godności. Gadam im, źe mówią teraz na nasze żydy, źe co żyd to łotr, szelma, gałgan ... Nu, teraz taka moda. Moda byw a rozumna i głupia. Czy to każdy nie widzi tego co dnia na wiosnę i na jesień? Jak nastanie moda ta k a , źe tylko patrzeć na nią i śmiać się, to zawsze najgłupsze ludzie w edług niej się ustroją. Jednym chodzi o wygodę, drugim o to, ażeby się ludzie na nich patrzyli. Ja mój chałat dziesięć lat noszę i moda w nim dobra, ale wun nie jest ani żółty, ani czerwony; rękaw y nie są tak wą- zkie, źe ręk ą ruszyć nie m ożna, a poły po piętach mnie nie b iją ... Mode byw a do sukni i do głowy. Głupia głowa głupiej mody się trzyma. T aka moda nastała na łajanie żydów na całym świecie. Może gdzie to i jro- trzebne, ale głupi nie pyta gdzie? Nie pytają i u nas, ale łają. Niech im to na zdrowie s łu ż y ... W o n i robią jak paskudne uliczniki.. W idzi pan, człowiek zajęty uczciwą robotą nie ma czasu na błazeństwa, ale ulicznik głupi, próżniak, wun się nieraz bawi cudzym spokojem i życiem. Zbierają się w kupy, wym yślają tym co idą spokoj­

nie po drodze, rzucają kamieniami do o k ie n ... Im chodzi o t o , ażeby wywołać harmider, bo w tym zamąceniu oni ryby ła p ią ...

— Stała się panu jaka krzyw da ? — wtrąciłem.

—■ O j o j ! — rzekł z pewnem wzruszeniem.

I opowiadać począł nawiązanie stosunków swoich z bogatym dziedzicem , które dość długo były najle­

psze, aż dopóki Jaśnie W ielmożny dziedzic nie pożyczył od nieg'0 pewnej sumki, którą Srul uważał za przepadłą.

—• N u? to pany tak robią? — rzekł skończywszy — to zapozwoleniem łapserdaki tylko! Gdzie tu sprawiedliwość? Jak a tu sprawiedliwość? Pany teraźniejsze, bez obrazy godności, gorsze łajdaki od żydów, choć na nich ulicznik kamieniem nie rzuca i rzadko kto ma odwagę głośno powiedzieć, źe woni łajd a k i! I jestźe to sprawiedliwość na świecie ? — wołał znowu Srul, poruszony do głębi.

Starzec ów siwobrody udziału w naszej rozmowie nie b rał, chociaż z zachowania się jego widać było, źe w umyśle coś ważył. Spokojne jego oczy ożywiły się blaskiem, usta, zda się, mocniej jeszcze zacisnęły się, a nawet powolny ruch ręki, gładzącej brodę, świadczył, że starzec nie był obojętnym słuchaczem naszej rozmowy.

Był to, jak się później dowiedziałem, rabin, pow racający — z wycieczki w sąsied ztw o — do domu. P ra ­ gnąc widocznie złagodzić gniew opowiadającego, zwrócił się niby do mnie, niby do innych.

— On ma krzyw dę to gada od s e rc a ... Na człowieka narzekać można, ale na sprawiedliwość nie trze­

b a ; ona przyjdzie. . . Nie taka co się ubiera w znaki, ale in n a ... Ona znajdzie i żyda i goja. Znałem ja takiego żyda, który ukarany z o s ta ł... i goj będzie ukarany k ie d y ś...

— W ięc pan wierzysz — zwróciłem się do niego — źe jest sprawiedliwość na świecie ?

• - Wierzę, źe jest — odrzekł poważnie i spokojnie, nie przestając brody głaskać.

R abin zamilkł. W szystkie spojrzenia zwróciły się ku niemu z pewnem natężeniem.

Sprawiedliwość bywa ró ż n a ... — zaczął po chwili — niby dwie m iary: jedna ta k a , któ rą ludzie

m ierzą, a druga którą Pan B óg mierzy. Ludzką sprawiedliwość każdy widzi, inaczej ją tylko nazyw a: jeden

praw dą, drugi krzywdą. Sprawiedliwość boska to taka rzecz, co na nią rzadko kto uw agę zw raca, a jeżeli

i widzi, to nazywa^niesprawiedliwością, lub nieszczęściem, chorobą, szczęściem, lo se m ... jak kto chce. Panu

B ogu to wszystko jedno. Na to ażeby się urodzić złym człowiekiem, albo stać się nim, nie potrzeba być wcale ani

żydem, ani gojem, ale człowiekiem. Przed Panem Bogiem wszyscy rów ni, on nie kocha jednych więcej od dru­

(3)

gich, bo inaczej Pan Bóg byłby głupi jak człowiek. Łajdaki są i pany i ż y d y ; do tego przywileju nie potrzeba.

Nieraz wszyscy wiedzą co kto wart. Gęby ludziom nigdy zatkać nie można. Jeden z drugim przyjaźni się niby, je u niego i pije, a wychodzi i za drzwiami mówi: szelma. Tam gdzie tylko język m iele, można słyszeć różne s ą d y : ci gadają tak, inni owak. Gęba jak młyn ; każda inaczej miele. A le jeżeli na cudzem sumieniu cięży czyja krzyw da lub jakiś paskudny interes, o tym jedni cicho, drudzy głośno, ale to samo powiedzą: szelma. Takiego zawsze kara spotka, jak nie od ludzi, to od Boga. A cóż to jest k a r a ? ... Sprawiedliwość.

R abina unosiły widocznie własne jego myśli. Oko mu roziskrzyło się ogniem.

— Ja panu co powiem ... — zaczął znowu ze zw ykłą sobie powagą i spokojem. — Znałem jednego żyda, k tóry nazyw ał się P ip e łe . . . Nu, Pipełe? Co to? To jest n ic ... Pipełe sobie P ip e łe ... To pospolite na­

zwisko, nie takie ładne jak Goldberg, Goldman, L ö w e n b e rg ... Gold, panie to złoto, a Löwe, lew, i to i tamto znaczy siłę. Niby Gold to ono sobie takie maleńkie, ciężkie, niepokaźne, ale ono ma siłę, ono światem ru sz a ...

Ten P ip e łe , to jeszcze piętnaście lat te m u , chodził w chałacie, krótszym niż żydowski, niby surdut niby chałat, i był sobie taki żydek, jakich dużo na świecie. Że ubogi, to jeszcze nie wada. Zaczął on interes z ta k im , który miał pieniądze i po roku rozeszli się, chociaż interes szedł dobrze i Pipełe robił pieniądze. Spólnicy kłócili s ię ; poszli do sądu. Pipełe wygrał, ale wszyscy ludzie powiedzieli: to szelma i oszust. W kilka lat potem Pipełe już dorobił się trochę pieniędzy. Dwie sieroty miały kamienicę. Pipełe poznał się z opiekunem, zaprzyjaźnił s ię ; — mieszkał w tym domu. Naraz gruchnęła wieść, źe kamienica pójdzie na licytaeyę za d łu g i... i poszła. Dłużnicy zgadzali się czekać na wypłatę długów z komornego, bo kamienica była bardzo ładna; w ten sposób oni urato­

waliby swój kapitał, a sieroty majątek. Na licytacyi nikt nie stanął, bo wszyscy wiedzieli, źe to grosz sierocy, ale stanął Pipełe i kupił. Miał za sobą praw o, ale ludzie znowu w jeden głos powiedzieli: to szelma i oszust l Można tak ą krzyw dę zrobić, co ją wszyscy w idzą, i pójść do krym inału, a można ta k ą , za którą do kryminału nie posadzą, ale ludzie powiedzą: szelma i oszust! Im miał więcej pieniędzy, tern częściej panu Pipełe trafiały się dobre interesy. K ażdy powiększał jego m ajątek; do czego się dotknął wszystko mu szło jak z płatka,^ ale po każdym dobrym interesie ludzie zawsze powtarzali to sa m o : szelma i oszust. Niebyło ani jednego człowieka, któryby m yślał inaczej. Pipełe nic sobie z tego nie robił. Słyszał, źe są tacy, którzy mają po sto i więcej milio­

nów m ajątku. K upił sobie ich portrety, powiesił przed kantorkiem u siebie i powiedział: »Ja chcę być ta k im ...

W porównaniu z nimi ja jestem bardzo ubogi, bo mam tylko jeden m ilion...« Tymczasem pieniądze się robiły dalej. Pieniądz jeden drugiego zawsze szuka. One lubią, się kupy trzymać. Z tego worka gdzie jest mniej, ucie­

kają do tego gdzie więcej. I Pipełe bogaciał. Chałat jego staw ał się coraz krótszym , aż wreszcie stał się takim krótkim, źe za pozw oleniem . . . ledwie krzyże zakrywał. Pipełe ożenił się; za żoną wziął m ajątek znaczny,^ otarł się między ludźmi, grał już rolę p a n a , ale nie m ógł się doczekać dzieci. Chciał mieć dzieci, ale Pan Bóg nie d a w a ł. . . Może um yślnie.. . Pan Bóg wie co robi. Nieraz kiedy Pipełe sam w domu został i przechadzał się po­

śród swoich skarbów, osiadała mu niby chmura na czole i myślał cichutko: —- »W olałbym mniej tro c h ę ; ..

byle dzieci były. K tóż to wszystko po mnie zabierze?« — A le zmartwienia nie przeszkadzały pieniądzom zbie­

rać się do kupy. W reszcie doczekał się Pipełe syna. Aj w a j! -Jak on się rad o w a ł! już chyba więcej człowiek cieszyć się nie m o że! Na szpital dał duże pieniądze, do synagogi kupił srebrny świecznik, który centnar przeszło w ażył, ubogim rozdał jałm użnę wielką, a znajomym swoim wyprawił tak ą ucztę... taką, źe ja nie wiem ^ czy może być lepsza !° Po wieczerzy wszyscy mówili: »Pan przyjąłeś nas po hrabio w sk u ... pan jesteś prawdziwy mece­

nas.« Oni tak nazywali jakiegoś bogatego pana. Sam to słyszałem. AVychodząc, zatrzymałem się przed bramą.

Aż widzę idą ci sami panowie, ale już mówią inaczej: »Cóż ty powiesz na to — odzywa się jeden do d ru g ieg o — źe szczęście sŁuźy takiemu szelmie i oszustow i! Tysiąc biedaków musiał obedrzeć ażeby sobie kamienic nakupić, a teraz atłasem meble obił i srebrne serwisy na stole postawił.« Od czasu urodzenia się syna Pipełe, przestał się nazywać Pipełe, ale baron von Pipel. Pojechał sobie za granicę i przywiózł baroństwo. Co praw da baroństwo było fałszowane.

W szędzie sa tacy ludzie co to za pieniądze wyszukają jakiegoś znakomitego przodka, n o , i do niego każdego przylepić można. Mniejsza o to. Synek r ó s ł ... Był to ładny chłopczyk. Miał bony, guw ernantki; no, czego jemu brakow ało! W szystko miał co bogatych rodziców dziecko mieć może! Rodzice kochali go i strzegli jak oka w głow ie, lekarz nie odstępował go ani na krok. Najuboższym rodzicom dziecko przynosi^ szczęście, a coz do­

piero bogatym , którzy tego szczęścia długo pragnęli i doczekali się nareszcie. Pipełe wyraźnie powiedział: »Teraz mam dla kogo żyć i pracować!« — M ajątek jego pomnażał się niby czarodziejskim sposobenu Pipełe rósł me tylko w dostatek, ale i . . . w t o . . . co ludzie nazywają szacunkiem. W szyscy mu się kłaniali, ściskali mu rę k ę , cało­

wali. Każdy, zdaje się, że mu rad byłby duszę oddać. Miał wszystkiego dosyć. — W szystko się koło Jiiego zmie­

niło, tylko ludzie uczciwi, jak dawniej, i teraz mówili o nim to sam o : szelma i oszust! Nieraz, kiedy sam siedział przed swoim kantorkiem , sm utek go opanow yw ał, głowę schylał w obie dłonie na portrety milionerów^ nie patrzał i pytał sam siebie: »Za co oni mnie nienawidzą! Dla czego bogactwo moje kole ich w oczy! Co ja im zrobi­

łem złego?« W pokoju było cicho i tylko zegar odpowiadał m u: »Nic, nic, n ie ...« A f »Na co mi to_ borykanie się z ludźmi? Po co mi ta zniewaga, której co dnia doświadczam? Mam dosyć! Ucieknę z tego kraju, od tych ludzi ohyd n y ch , przeklnę tę ziem ię, na której się urodziłem i zamieszkani daleko z tą d , ^ d a le k o ... To co mam, w ystarczy ażeby kupić sobie wygodę, spokój i szczęście. .. Tam, gdzie umieją uszanować człow ieka, wychowam mego s y n a ...« — Bardzo go kochał. —- K iedyś w nocy, nagle dziecko zachorow ało... B og jeden wie z czego.

Położyło się najzdrowsze, najweselsze. Śród snu wydobyło mu się z gardła piskliwe chrapanie, jak gdyby je kto dusił. Pipełe posłyszał pierwszy. Jak tylko odgłos ostrego oddechu dziecka doleciał do jego uszu, doznał takiego uczucia, jak gdyby go kto nożem w serce pchnął. Zerwał się na równe nogi i do łóżeczka syna przy­

biegł. Dziecko spało, ale chrapało przez sen. W sypialnym jego pokoju paliła się lam pka nocna i światełko ró­

żowe oświecało mu twarz. Czołko i twarz dziecka kurczyły się bólem widocznym. Pipełe przestraszony obudził syna. _ »Co to tobie, moja dziecino?« — »Dusi mię c o ś ...« — »Gdzie? co?« — » T u ... tu ...« R ą c z k ą po­

kazyw ał na gardło. Pipełe dom cały obudził. Posłał po lekarza je d n e g o , drugiego. Tymczasem chrapanie syna

powtarzało się coraz silniej, gw ałtow niej; oddech zdawał się tak trudny, źe dziecko dusiło się wyraźnie. Przyje-

(4)

chali lekarze. Oglądnęli dziecko: źle ! Jakaś mu się narośl nagle w gardle zrobiła i tam owała oddech. Dziecko rzucało się niby w konwulsyach na wszystkie strony, podnosiło głow ę, wyprężało szyję i ręce, otwierało usta, jakby pragnęło złapać trochę powietrza i padało bezsilne tam gdzie stało. Lekarze próbowali tego i owego śro­

dka — daremnie. Dziecko chrapało ciągle i tylko co chwila w yryw ał się z jego piersi piszczący odgłos, niby pianie koguta. Przestraszone oczy zwracał do ojca: — »Tatuś! tatuś! R atuj mnie!« — wołał, patrząc błagającem spojrzeniem. Pipełe pochwycił go w objęcia, do siebie przytulał, trząsł — sam nie wiedział co robi. — »Dusi mnie« _ wołało dziecko — » w o d y ... d u si...« — »Gdzie?« — »Tu, tu , t u . . . ręka jakaś mnie d u s i...« — Pipełe byłby własne życie oddał za życie dziecka. N a wołanie to oczy mu się otworzyły szeroko. ■ — »Jaka ręka? Czyja?« — krzyczał przestraszony. — » R ę ...k a , r ę k a ...« — odpowiadało dziecko coraz ciszej. Pipełe do lekarzy się zwrócił. — »Róbcie co na miłość boską! R atujcie tę niewinną dziecinę! Co chcecie zapłacę wam, d a m ...« »Operacyę trzeba zro b ić... może przyda się na c o ...« — Głos lekarza był cichy, spokojny obo­

jętny. _ »D obrze... róbcie w sz y stk o ... ale p rę d k o ...« — Jeden z nich popędził do domu po instrumenty.

W kwadrans potem syn już nie żył. Ostatnie wyrazy, które wyszeptał, były: — » T a tk u ... r ę k a ... dusi mnie...«

I skonał. Pipełe zasługiwał na litość. Ludzie głośno okazywali mu współczucie, a cicho szeptali: »Skarał P an Bóg szelmę i oszusta!«

R abin patrzył we mnie i jak gdyby zapytania czekał.

— Cóż to znowu za kara ?! — zawołałem — niewinny umarł, a łotr został przy życiu.

R abin uśmiechnął się pobłażliwie.

— Pan Bóg wie co ro b i... — odrzekł z filozoficznym spokojem. — Człowiek karze po swojemu, a Pan B óg po sw ojem n...

Dowodzenie rabina wydało mi się mocno naciąganem .

— No, ale ta ręka, r ę k a . . . o której pan mówiłeś ? Cóż to za ręk a ?

— To ta sama która na ścianie kiedyś p isała: mane, te k e l. . .

— W ięc pan myślisz, źe ona należy do kogoś ...

— Nie wiem — przerwał rabin — ale ja myślę, źe to sprawiedliwość.

W tej chwili spostrzegliśmy furmana, podążającego ku nam z batogiem w ręku. K laskał i wołał g ło śn o :

— F a h re n ! F a h re n ! G eschw ind! G eschw ind!

W siedliśmy po kolei do pakownej bryki — i pojechali.

F r . R a w it a .

P I E R W S Z A M I Ł O Ś Ć Z Y G M U N T A K R A S I Ń S K I E G O .

(Dokończenie).

VII.

W połowie maja ^ , na żądanie o jca , który go wzywał do kraju, do Opinogóry, opuścił K rasiński W iedeń, i razem z Danielewiczem , którem u się r ó ­ wnież paszport kończył, podążył w strony Królestwa, obierając drogę przez Śląsk pruski, a mianowicie przez Salzbrunn, gdzie go czekało znowu spotkanie z panią B obrow ą...

Przekonany, źe nie on na n ią , ale ona już tam na niego czekać b ęd zie2) , jechał bez wytchnienia, nigdzie się nie zatrzym ując, tak zupełnie jak gdyby go każda godzina stracona m ogła pozbawić »ostatnie­

go uścisku jej ręki.« Dlatego też , kiedy po .pięcio­

dniowej podróży stanął wreszcie na miejscu 3), w Śalz- b ru n n , »niespokojny« na sam ą myśl o kochance, doznał zaraz na samym wstępie uczucia zaw odu, roz­

czarowania, dowiedziawszy się , źe osoby, o którą mu chodziło, nie ma jeszcze i źe spodziewaną tu jest do­

piero za kilka dni.4)

Nie pozostawało, jeno uzbroić się w cierpliwość i czekać, osładzając sobie o ile możności czas space­

rami, wycieczkami w okolice, g rą w bilard, etc.

Pierwszy dzień, jak zwykle w takich razach, upłynął cały na oglądaniu m iejscowości, która na K rasińskim , jak i towarzyszu jeg o , bardzo »pruskie«

1) »Listy«, t. I. str. 126.

, 2) »Listy do laroszyńskiego«, str. 27. »W takich chw ilach, E d ­ wardzie, patrząc na m nie, przyznałbyś, ie H egel nie jest lekarstwem na wszystko.«

3) 14 maja 1838 r. (Patrz »Listy do Gaszyńskiego«, str. 133).

4) Zob. list do Sołtana, Salzbrunn, 19 maja 1838 r. »Pow ia­

dam mu (pocztmistrzowi), ze jadę do Salzbrunn, że tam jest kuzynka, z którąm się chował«, etc.

uczyniła wrażenie. »Dzieci jedne tylko wieczorem m ó­

wią ci G ut Abend, a czasem kobiety; zresztą mężczy­

źni inni przechodzą w milczeniu w ojskow em , na for­

mę Blüchera starając się wyprężyć.« Nad każdym bilardem F ryderyk W ielki na koniu. »W olę M adonny we Włoszech.«

Po południu korzystając z pogody, poszli do Fürstenstein, »zamku starego o milę stąd«, do które­

go przystęp »okolony gęstym , głuchym borem« przy­

pomina okolice, opisywane przez Jean Paula. »Nagle stajesz nad głębokim jarem. W dole strumień huczy;

boki spadziste, nastrzępione jodłami« ; pośrodku doliny

— podobnej do naszej Ojcowskiej — wznosi się opoka, równie odległa od obu brzegów, »a na niej gniazdo arystokratyczne grafów Hochbergów, zachowane w ca­

łości.« Mury, ostrołukam i podparte »nakształt Yeroń- skich gmachów«, przez to ciekawe, źe się w nich nic ani wewnątrz, ani zewnątrz »od 1500 roku nie zmie­

niło.« W szędzie gobeliny, kantorki, w ykładane szyld- kretem i weneckiemi lustrami, ogromne krzesła, obite tkaniną ręczną, wyścielane haftami pań średniowie­

cznych, pań zadum anych, sam otnych, rom ansujących z paziami. Ściany korytarzy pozawieszane staremi, zblakłemi portretami p rzodków : blade twarze mężczyzn i kobiet. »Muszą one o zmierzchu — mówił poeta do Danielewicza — odrywać się od płócien i wlec się po zamku, dopóki ku r nie zapieje.«

W yszedłszy na szczyt wieży więzień, nad kapli­

cą, zkąd widok rozległy »cudnej piękności«, na bory, na wsie, na w zgórza, a wreszcie na sine góry Czech,

19 maja o 4-ej rano. O przygodzie, jaką miał w podróży między Sternberg a Neisse, zob. w tymże liście.

(5)

B A B C I A .

Y

(6)

jak okrągłe ramy, opasuja.ce k rajobraz, popadł K ra ­ siński »w g łęboką, w nieskończoną smętność.« O pa­

nowany nią, nie m ógł z przyjacielem rozmawiać o ozem innem , tylko o upłynionych la ta c h , o mostach zwo­

dzonych , o tych ludziach od stóp do głowy w żela­

zne zakutych zbroje, którzy »na wzór orłów obierali sobie szczyty na m ieszkania...« I »zamarzył się« do tego stopnia, źe »mimo niespokojność, mimo tęsknotę«, doznawał złudzenia, jakoby surdut jego w kolczugę się przedzierzgnął.. . »Nie kapelusz, ale hełm przyty­

kał mi do skroni.« Tak przyodziany, »lekki w ciężkim pancerzu« patrząc »na dro g ę, kędy jechać ma ona«, spojrzeniem »zapraszał ją do tego z a m k u ...« Przyja­

cielowi zaś, o którego wsparty, »panował całej doli­

nie«, mówił: »O, daj mi kochankę w takiem ustroniu...

Niech choć jedną noc z nią przebędę w tych kom na­

tach gotyckich. Niech od wieczora do ranka marzę, iż jestem częścią przeszłości, a nie teraźniejszej doli poddanym ; niech ona będzie panią zamku te g o : a nazajutrz puszczę się ż męźniejszem sercem tam, gdzie iść muszę, gdzie ja sługą będę!«

Pani Bobrowa jednakie dała mu czekać na swoje przybycie jeszcze dni kilka (dżdżystych, chłodnych i wietrznych) które sobie skracać należało — wobec niemożności wychodzenia na dwór — pisaniem listów', do Sołtana np. albo też grą w bilard lub szachy, od rana do wieczora, przyczem, wadząc.Zygm unta »smu­

tnym« wciąż, zam yślonym , roztargnionym i niespo­

kojnym, Danielewicz »wściekał się ...«

Sm utek ten, wynikający, jak się domyśleć łatwo, z »niespokojności«, miał z chwilą przyjazdir pani Jo ­ a n n y ') ustąpić miejsca dziwnemu jakiem uś, a trudno określić się dającemu uczuciu, którego na razie sam naw et Krasiński dokładnie określić nie u m ia ł.,.

Dziwne bo też było to uczucie! K to w ie, czy nazwa litości nie była dlań najodpowiedniejszą. W idok k o ­ chanki , zmienionej bardzo od czasu ostatniego widze­

nia się ich wre Frankfurcie, nie mógł w sercu poety nie obudzić uczucia litości, nie mógł go nie zmiękczyć, nie wzruszyć. Źe tak b yło, dowodem pierwszy dzień spędzony z nią razem , u n ie j, przy n ie j, u jej stóp, dzień, który mu »cały« minął, »jak sen, pełen tęskno­

ty«, a po którego upływie zdawało się poecie —- o ile nie starał się wmówić tego w siebie — źe nie kochać jej nie leży w jego mocy 2). »Im słabsza« — spowia­

dał się przed Sołtanem — »im sm utniejsza, im coraz bardziej tracąca piękność d a w n ą , tem mocniej lgnie serce moje do niej. Czasem, kiedy się zamyśli i spoj­

rzy, B óg wie gdzie, rzekłbyś, źe letarg ciemnego obłą­

kania się zaczyna.« Na widok te n , »serce się w nim krajało«, powiada, i ęałowmł jej ręce, błagając na klę­

czkach , ażeby przem ów iła, ażeby nie przerażała go dłużej tak ą zadumą okropną, zadumą Ofelii. . I czuł

»w duszy« łzy, chociaż ich nie miał w oku.

W spółczucie to wszakże, , wy w7 ołane pierwszem wrażeniem, trwało niedługo. Oswoiwszy się z żałobną' postacią kochanki, nie widząc w niej już »piękności dawnej«, k tó rą , jak uw ażał, traciła »coraz bardziej«

nie mógł się opędzić refleksyi, szepczącej mu raz po raz, jak Faustowi Mefistofeles’ do u c h a : »Nieszczęsny ten, kto z naiwnością dziecka, z marzeniem o szlache­

ł) Około 27 maja 1838 r. List bowiem L X I I do Sołtana (u St. Tarnowskiego, op. c i t , str. 97) nosi datę 29 maja.

2) »W mawia w siebie, w nią i w przyjaciela, £e ją kocha, a czasem wyrywa mu się mimowoli jęk bolesny, świadczący o p ra­

wdziwym stanie jego duszy.« »Moja Beatrice«, str. 5.

tności, targnął się na cudze praw a: żonę od męża oderwał, m atkę od dzieci.«

— Jam to uczynił, m yśląc, szalony! źe na tej drodze poezya i wiosna.

I oto poniżeni oboje: on przed sobą, ona przed światem.

Z drugiej strony, będąc już w gruncie rzeczy zimnym i obojętnym , czuł się zmęczony tym despo­

tyzmem kochanki, wymagającej, ażeby wszystek swój czas jej wyłącznie poświęcał, »z nią, przy niej,« i dla­

tego donosząc przyjacielow i: »Jutro wyjeżdżam,« nie dodał jak dwa lata te m u : »Jutro kończy się młodość moja,« lecz: »Gdy przyjdzie pojutrze, wszystko już będzie przeszłością.«

Myśl o tem przynosiła mu ulgę. To też kiedy J o a n n a , na kilka godzin przed ostatecznem pożegna­

niem , rozżalona, ze łzami w oczach, g ło se m , dławio­

nym łkaniem, szeptała: »Daj mi tw ą rękę, niech czuję, żeś blizki«, i kiedy, przeglądając się w jego źrenicach, mówiła czule: »Tyś w ielki, piękny, ty masz w zrok anioła!« on nie miał je j, niestety! nic już do powie­

dzenia.

V III.

To spotkanie w Salzbrunn miało być ostatnie.

W Opinogórze bowiem spotkał się K rasiński zaraz pierwszego dnia po przyjeździe »z prośbą i groźbą«

ze strony ojca, »z płaczem i rozkazem,« ażeby zerwał ten kom prom itujący go tylko sto su n ek , w którym , jak sam zresztą widzi najlepiej, nie ma dlań »żadnej przyszłości.« Persw azye te, ja k to było do przewidze­

nia zresztą, wywołały niechcący szereg zajść p rzy ­ krych pomiędzy ojcem a synem ; w miarę bowiem, jak pierwszy nalegał, drugi »odmawiał ostatecznie,«

co wobec wrażliwej niesłychanie na opór woli hr.

W incentego równało się — w jego przynajmniej 0 obowiązkach synowskich wyobrażeniu — zuchwa­

łości i nieposłuszeństwu. Rzecz prosta, źe wobec t a ­ kich warunków7 wspólny pobyt tym razem pod dachem rodzinnego domu »był dla obu męczarnią« : dla ojca, poniew7a ź , jako je n e ra ł, przyw ykł do rozkazywania i, w ym agając od jedynaka, jak od żołnierza, bezw zglę­

dnej , iście wojskowej subordynacyi, nie znosił opo- z y cy i; dla poety z a ś , ponieważ czuł i rozum iał, źe czyniąc zadość rodzicielskiej radzie, postąpiłby wbrew swemu przekonaniu, wbrew głosowi sumienia i , co najgorsza, wbrew swym pojęciom o honorze i uczci­

wości. Z drugiej strony, w idząc, źe dzięki zatargom tym »mniej więcej w ypadł z łask ojca,« wyrzucał so­

bie, źe »w niczem nie odpowiedział jego myślom,«

choć myśli te »dobremi i słusznemi były,« i ź e , za­

miast wdzięcznością odpłacać za dobroć, tylko mu

»zakrwawiał serce niektórerni czynnościami swemi.«

»Ileż razy na dzień«;— pisał do przyjaciela — »spoj­

rzeniem lub słowem nieznaczącem ojciec mi objawia, : żem jego nadzieje zniszczył i źe oba samotni jesteśm y

na ziemi.«'

Ażeby tego rodzaju »spojrzeń i słów nieznaczą- cych« o ile możności uniknąć, spędzał autor »Irydiona«

wieczory najczęściej u siebie, w swoim pokoju, sam jeden. »Świeca gdzieś za paraw anem tleje«—-użala się przed Jaroszyńskim — »myśli moje snują się bez koń­

ca, ale nieskończonością goryczy, smutku, w strętu«.

Życie takie »nie mogło nie być przy krem,« zwła­

szcza dla Zygmunta, k tó ry sobie doskonale umiał zdać

spraw ę z tego, źe postępowaniem swem »zabija« ojca

1 źe »nawzajem sam zabijany« jest przezeń.

(7)

W obec tej nadmiernie rozwiniętej w nim świa­

dom ości, nie prześlepiającej niczego, ale, przeciwnie, jeszcze dramatyzującej w szystko, dziwić mu się nie można bynajm niej, jeżeli teraz w Opinogórze chory był »na umyśle« i »na sercu,« jeżeli go choroba ta

»ssała na kształt raka,« z najlepszych ogałacając sił, i jeżeli w »niczem nieuleczalnej« nieraz pogrążony tęsknocie, sądził, źe. oto się już dostał do piekła »nie do o w e g o , gdzie płomień b u c h a , ale do gorszego, gdzie próżnia nieskończona i brak wszelkiej nadziei i m yśli; do piekła dusz, które niegdyś żyły w niebie i poszły na w ygnanie potem , i czują dobitnie, w k a ­ żdej czasu sekundzie, źe nigdy do nieba nie zdołają powrócić.«

T ak upłynęło trzy tygodnie. Z nadejściem czwar­

tego , hrabia W incenty K rasiński, przekonawszy się, źe nic na synu »wymódz nie może,« postanow ił, nie zważając na jego błagania i zaklęcia, chwycić się ra ­ dykalnego środka i, nie wadząc na razie innego spo­

sobu zakończenia sprawy, udał się na W ołyń, do Za- hajec, ażeby się osobiście rozmówić z panią Bobrową i, przedstawiwszy jej, jak rzeczy stoją, »od niej samej uzyskać poparcie w nacisku jaki wyw ierał na Zy­

gmunta.«

Jakoż dopiął celu i, kiedy powrócił do domu, przywiózł poecie »kilka słów od n iej, drżącą ręką pisanych,« w których mówiła, źe »musiała« zgodzić się na to , by »ostatni raz« list ten do niego napisać. Bo

»tak, jak on nie mógł przystać, tak ona nie mogła nie przystać.«

Co się działo w duszy K rasińskiego przez czas, kiedy ojciec jego bawił na W ołyniu ? Jakie myśli przesuwały mu się przez głow ę, kiedy sobie w yobra­

ził spotkanie jenerała z Joanną i scenę, jaka się ro­

zegrać pomiędzy nimi m usiała, nim przyszło do skre­

ślenia »drżącą ręką« owych »kilku słów pożegnania na zawsze?« Tego tajemnicę poniósł z sobą poeta do grobu. Bądź co bądź, był to niezmiernie posępny wi­

d n o k r ą g w jego życiu, wddnokrąg, którego »myśli i trosk« naw et Sołtanowi — choć zwykle żadnych dlań nie miewał tajemnic — powierzyć nie chciał.

- Zaznaczył tylko — w liście z d. 20 lipca 1838 — że te dwa miesiące zostawały w umyśle jego »wrażenie roku całego« : tyle — powdada — odmiennych poło- . żeń i stanowisk doznałem.

Na domiar z łe g o , ojciec, mając w ręku czarno . na białem, oficyalne zrzeczenie się ze strony pani Bo­

browej wszelkich praw do Zygm unta, zaczął go zno­

wu »swatać« i namawiać, żeby się żenił, stawiając za przykład D anielew icza, który się właśnie zakochać zdążył w pannie Krzyżanowskiej i, myślał ożeniwszy się, osiąść na gospodarstwie. A utor »Irydiona« wszelako

»wzdrygał się na samą myśl m ałżeństwa, jak gdyby nastąpił na łuskę węża.« W iedział, źe »wskrzeszać um arłych jest szalonych zam iarem ; a śmierć udać za życie, trupa rzucić kom uś do- boku, zamiast ciała p eł­

nego krwi i ducha,« to »obrzydliwa rzecz.«

Zatraciwszy już znaczenie słowa teg o : »kobieta«, od chwili., kiedy mu »świeżość młodości« stała się - o b cą, żadnych sobie co do przyszłości swej nie robił

iluzyj., przekonany, źe cokolwiek mu się jeszcze zda­

rzyć może w życiu , będzie »formą ty lk o , a nie tre­

ś c ią , fałszem a nie praw dą, liberyą, włożoną mu na ba rk i, a nie własną szatą, musem a nie wolnością, m ęką a nie pokojem «; i dlatego »sam wyraz swaty«

brzmiał w jego uszach »na podobieństwo tego dru­

g ie g o : pogrzeb«.

— Stałem się uosobioną troską i tęsknotą — czytamy w jednym z listó w ; pomiędzy wierszami zaś (między którem i czytać umiejętnie obowiązkiem jest każdego historyka-psychologa) niejednokrotnie napisa­

ne stoi, źe największą mu w rozpaczy przynosiła ulgę ta właśnie możność względnego wyspowiadania się przed Sołtanem, Gaszyńskim i Jaroszyńskim.

Przed ostatnim zwłaszcza. E dw ard bowiem, jako sąsiadujący z Bobram i, miał często sposobność wady- wania pani Joanny, rozmawiania z nią, pocieszania jej.

W ysyłał też doń teraz poeta list po liście, prosząc go w każdym , by »czuwał, nad nią i, jeżeli jej położenie kiedykolwiek wym agać będzie, nadbiegł jej na po­

moc,« a jego »zaraz o tem uwiadomił.«

— Donieś mi też — prosi przyjaciela w liście z Opinogóry d. 27 Aug. 1838 r. — co się z nią dzieje?

Co mąż rpbi? W jakim ona stanie umysłu ? Bo zu­

pełnie przerwane są między nami kom unikacye; a co- dzień czuję, jakby przekleństwo,, wiszące mi nad g ło ­ w ą , za to , żem dowiódł ją do nieszczęścia. Ona i ja będziem tego znamię całe życie nosili.

A je d n a k , wśród tych katuszy m oralnych, mie­

wał i takie chwile, w których rad był po prostu, źe się wycofał z tęgo »kału« zawsze go zawracającego a nieruchom ego, z tej »czarnej, piekielnej, przeklętej tęsknoty, co mu groziła zgłupieniem ostatecznem i po­

zbawieniem wszelkiej siły,« chwile, gdzie, choć zbolały i smutny, nie mógł się oprzeć myśli, źe jest już prze­

cie zwolniony z tak ciężkich więzów, zamykających przed nim przyszłość, źe ta przyszłość znów do niego należy i źe może mieć jeszcze dni jasne i piękne *).

N a początki! listopada 2) pojechał Krasiński z oj­

cem do W łoch. Danielewicz został w kraju, przy pan­

nie. I dobrze zrobił. Musiałby albowiem żyć życiem nie sw ojem , ale cudzem , wstawać o czwartej z rana, k łaść się o ósmej w wieczór, jeść o dwunastej obiad etc., słowem tysiąc drobnostek odbyw ać, które Zy­

gm untow i, jako synowi, »słodziła idea obowiązku, a które nikomu drugiemu do miary by nie przypadły.«

Z Daniełewiczem wreszcie i jenerał, którego zdrowie było w tym czasie »nieszczególne a hum or także«

Zob. »Moja Beatrice« str. 6.

2) Do tego czasu nie bawił Krasiński wyłącznie w Opinogórze.

Z listu do Sołtana (Opinogóra 20 lipca 1838) dowiadujemy się , że

»tydzień tem u wrócił na wieś z Warszawy, gdzie piętnaście dni« spę­

dził«. »Tydzień temu« t z ., że do Opinogóry przybył około 13: lipća.

Przedtem 15 dni w W arszawie t. z., źe wyjechał z Opinogóry-w koń­

cu czerwca. A ponieważ przybył tam z zagranicy 5 czerwca {patrz list do Sołtana z Torunia 7 czerwca 1838) ojciec zaś po trzech tygodniach nic na nim wymódz nie mogąc, udał się do pani Bobrowej, więc kie­

dy W incenty K rasiński był na ‘W ołyniu, autor »Irydiona« przeniósł się na ten czas do W arszaw y. Następnie w interesie swego »folwarku pruskiego« (Kleszczewkp pod Gdańskiem) spędził »kilkanaście dni«

w G dańsku, który nazywa »miastem starem , pięknem , gdzieniegdzie podobnem do Wenecyi,« tej Wenecyi, w której przed paru laty (1834) prawdziwie był szczęśliwy«. Dlatego tó w Gdańsku teraz »chodzę po ulicach — pisał do Sołtana — a nieznośnie mi ciężko, tęskno, niedo­

brze«. W spom nieniom też owych »dni jedynych i zbiegłych,« w W e ­ necyi przeżytych w towarzystwie pani B obrow ej, trzeba przypisać n a­

stępujący ustęp z listu do Sołtana (Gdańsk 12 sierpnia 1838): »Zdaje mi się, że jest prawem stw orzenia, iżby człowiek coraz bardziej sm ę­

tniał, -im dalej postępuje w życie. Zrazu tęcze się snują, przewodniczki nadziei, potem prysną zwodnice, i coś mienił św iatłem , w deszcz się przetwarza; później i deszczu nie znajdziesz nigdzie, choćbyś kropli jego rad z chustki wycisnąć i niemi usta odwilżyć. Będzie pogoda szara, sucha, pod nogami piasek, mgła nad głową, i w mgle utoniesz na wieki.« W liście do Gaszyńskiego zaś (Gdańsk 13 sierpnia 1838) znajdujemy twierdzenie, źe »zatrute owoce z miłości się rodzą; póki kwiat, póty wiosna tylko.«

P o powrocie z Gdańska »do domu,« gdzie się zatrzymał na 10 d ni, pojechał jeszcze »do Litwy,« (we w rześniu), październik zeszedł mu częścią w Opinogórze, częścią w W arszaw ie, Ciągle z ojcem.

(8)

musiałby się żenować, co wszystko ■ — dodaje K rasiń­

ski — K onstanty przeczuwał doskonale, pom im o, iż jenerał »do tyła był łaskaw, źe już miał paszport dla niego.« Dla poety jednakże, przyw ykłego podróżować inaczej, przeprawa t a , »przez deszcze i śniegi w gó­

rach« w ciągu ośmiu »dni i nocy w ciąż, nigdzie nie odpoczywając,« nie należała do najprzyjemniejszych.

Co za kontrast z dawniejszemi podróżami, z ową »naj­

piękniejszą« np. w r. 1834, kiedy to »w powietrzu rozlany był szał miłości, namiętności, nadziei, zachwy­

cenia!« Co za przepaść pomiędzy owym tygodniem, wówczas spędzonym w W enecyi, a teraz! To samo m iasto, które było dlań »snem piękności« do nieda­

w na, które nazwał »swoją kochanką wśród miast wszystkich,« w yglądało mu dzisiaj tak sm utno, źe go aż serce bolało i sądził chwilami, jakoby wszystko już zmartwiało dla niego i oniemiało na ziemi 'j. To niebo turkusowe, które mu już nie świeciło nad tw arzą ko­

chanki, ani nad bladem licem przyjaciela2), te wody, te pałace, te gondole, wszystko to niegdyś »tak szczę­

śliwe,« obecnie »jak grób« stało przed nim. »O, nie wracaj nigdy do miejsc, kędy szczęśliwy byłeś,« bo, nie tylko, źe »W nich juź nie zastaniesz szczęścia d a­

wnego,« ale jeszcze »wydadzą ci się trupem, z które­

go wyleciała dusza, i mniej jednym , cudnym , rajskim obrazem będziesz miał w pamięci życia twego.«

N a San Benedetti natknął się przypadkiem na malarza T o rre, swego znajomego z roku 1 8 3 5 ...3) Ileż wspomnień budziło się w nim na widok tego człow ieka, który im wtedy przy akompaniamencie mandoliny śpiewał weneckie canzony. . . Iluż chwil szczęścia i upojenia człowiek ten był św iadkiem ! Po­

znali go »na rynku św. Marka.« Śpiew ał, jak teraz.

A ponieważ zakochanych stać na najekscentryczniejsze częstokroć pomysły, więc zaprosili go do siebie, do pomieszkania Joanny, ażeby śpiewał dla nich tylko ...

Po kilku takich koncertach przypominających sceny z szekspirowskiego »Kupca W eneckiego,« okazało się, że w śpiewaku ulicznym tkw ił jednocześnie i malarz niepośledniego talentu, malarz-portrecista. Zapytany, czy nie podjąłby się zrobienia portretu sig n o ry , od­

powiedział, źe zależy to tylko od tego, jaki sobie ży­

czą. Skończyło się na te m , źe pani Joanna zdecydo­

wała się sprowadzić T orre’go na W o ły ń , ażeby tam, nie spiesząc się, portret jej namalował. Zamiar, szalony na pozór, przyoblekł się w czyn. T orre spędził rok blisko na W o ły n iu 4), w Zahajcach, malując portret pani, urozmaicając jej wieczory śpiewem tych samych pieśni, których słuchała niedawno z ukochanym w W e ­ necyi. W racając później z W ołynia, zatrzymał się dłuż­

szy czas w Wiedniu, gdzie dzięki protekcyi Zygmunta, malował, między innemi, portret Marysi Sołtanównej.

Teraz powrócił znów do rodzinnego miasta i nie tra ­ cąc fantazyi, śpiewał po ulicach. »W łoch prawdziwy!

gdzie pędzlem nie może, tam głosem nadrabia.« P y ­ szna p ostać! Trudno o romantyczniejszą.

Swoją drogą, to spotkanie z człowiekiem , który go znał niegdyś wesołym i szczęśliwym, W tem »sroź- szą« jeszcze pogrążyło K rasińskiego sam otność: »nie ową zewnętrzną (ta bowiem nie była mu nigdy w strę­

tna) ale ową wewnętrzną, w której serce kona powoli.«

■ A c h ! w czoraj, nocą, kazałem się wieźć gon-

j) List 2 Wenecyi do Soltana lb Novembra 1838.

2) List z W enecyi do Gaszyńskiego 18 Novem bra 1838.

3) Zob. Listy t. II. str. 123.

4) Tamże.

dolą, po tych śpiących, czarnych kanałach. Przypom i­

nałem so b ie, że n ieg d y ś, przy księżycu i sło ń cu , na wiosnę i w la to '), przy muzyce i z przyjaciółm i2), otoczon w szystką rozkoszą życia, na tych samych wodach pływałem ; i stało mi się tak g o rzk o , źe mi się w ydało, jakobym już przeszedł il ponte dei sospiri życia mego«. 3)

Podobne wrażenie, jak teraz W enecya, zrobił na nim, w trzy tygodnie później, Rzym , w którym stanąwszy, ujrzał odrazu całą młodość swoją »wracającą na te miejsca, jak duch Irydiona, po latach wielu.« To też, od chw ili, kiedy na w idnokręgu, we m gle oddalenia, zamajaczyła kopuła św. P iotra, rozigrana w promie­

niach słońca, ów »dziwny, niezrozumiały« spokój du­

cha , towarzyszący m u , jak Massynisssa Irydionowi, dopóki jechał przez Kampanię, uleciał n agle, jak sen, i powróciła dawna »niespokojność«, wróciły »zmory, z których uwite życie«, a które sprawiły, źe poeta, niczem Fziriis agitatus Orestes4), wstąpił odtąd w naj­

gorszą , jaka istnieje, fazę psychiczną: w fazę w yrzu­

tów sumienia. »Czy ty wiesz co mnie czeka? Czy ty wiesz, źe może za pół roku, obaczę się w' najdzikszem, w najzagmatwańszem położeniu, gdzie stracę rozum, nie w ied ząc, kom u się pow ierzyć: czy d y a b łu , czy aniołowi stróżowi, czy przypadkowi ślepem u, czy ra ­ chubie. I jędze mnie rozszarpią... Juź i modlić się nie umiem za siebie!«. Gdy wchodził do kościoła, chw y­

tał go »jakiś wstręt, jakiś dreszcz!« kolana sztywniały, jeżeli chciał uklęknąć. »Chcę zacząć Zdrowaś Marya, a to imię M arya samo jedno tylko z ust moich w y­

chodzi, reszta w gardle utyka« 5). Kiedy pomyślał, źe

»teraz ona sm utna i cierpiąca,« »bez nadziei jakiejkol­

wiek przyszłości,« kiedy widział w wyobraźni swej

»jej twarz bladą i coraz bledszą« i »w oddali sam otne łoże choroby, sam otną śmierć,« kiedy ją wyobraził sobie przypominającą dzieje przeszłości i wymawiającą jego im ię; »a to imię odbija się tak żałobnie, tak k a­

miennie w sercu nieszczęśliwej,« źe ona sam a, być m oże, doda do niego przekleństw o, lub krzyknie:

»0 Boże, czemuś nastał na mnie tego człowieka;«

kiedy pomyślał o tem, och, wtedy, wtedy, piekło sta­

wało mu się »zrozumiałem, jasnem , w idom em , doty- kalnem.« Albowiem nic nie przemawiało za nim!

W szystko potępiało g o , wszystko »przebłagalnych dom agało się ofiar!« W szystko! Naw et »trybunał ro­

zumu!«

Takiemi »larwami« otoczony G ) , zazdrościł przy­

jacielowi, k tóry siedząc na wsi, studyow ał H egla, spo­

kojny, nie wiedząc zupełnie, »co to pamięć kochanej, połączona z wyrzutami, co to jej głos cichy, we w nę­

trzu duszy szepczący.« Nieraz, bywało, ludzie posnęli już dawno, a on, w gorączce, leżał z otwartem i oczy­

ma i »lękał się« tego g ło su , który mu brzmiał koło

') »Na wiosnę i w lato«. Ma tu K rasiński na myśli wiosnę r.

1834 (druga połowa maja) oraz lato, r. 1835 (wrzesień).

2) Z Jaroszyńskim i Danielewiczem w r. 1834.

3) Zob. Listy t. II. Wenecya, 16 novembr. 1838. W kilka dni później, w liście z d. 23 nov. 1838 r. zapytuje K rasiński bawiącego w W iedniu Sołtana: »Powiedz też cokolwiek o Burgu. Co R ettich po­

rabia?« Dowodzi to , że obok wspomnień o pani B. znalazło się je ­ szcze w umyśle poety dosyć miejsca na wspomnienia o powabnej aktorce z B u rg - Theater.

4) T ak się podpisał poeta w jednym z listów do M ałachow­

skiego; przydomek ten. nadał sobie również w liście do Juliusza Sło­

wackiego, w którym mowa o pani Bobrowej. (Rzym 16 marca 1841 r.).

»A nie myśl, Julu, by tu się odzywał ze mnie F u riis agita tu s Orestes, nie, cichym teraz, jak dziecię,« etc.

“) Listy do Jaroszyńskiego, str. 22.

’) Zob. List do Jaroszyńskiego. Neapol 29 Decembra 1838.

(9)

T E V I S - B R O C H O C K A .

W N U C Z K A .

49

(10)

uszu. »I radbyś go zatrzym ać, by przez wieki mówił do ciebie, i chciałbyś go odegnać...«

Chwilami znów, chcąc po prostu »oszukać sie­

bie,« rozumował sofistycznie jak adw okat, broniący sprawy, w której nieskazitelność nie wierzy, iż coś przecież »dobrego i świętego« przejęła odeń, źe »świa­

ty ducha,« które on przed nią roztaczał, a w które ona »uwierzyła« nie m ogły nie wywrzeć na nią do­

broczynnego pod wielu względami wpływu. A le ro­

zumowanie podobne nie zyskiwało, niestety, aprobaty sumienia, które m ówiło, że kochanka »na szczęściu zawiedziona,« złorzeczy teraz w szystkiem u, czem ją

»natchnąć« pragnął i źe, rozważając rzecz po kobie­

cemu, ze swego punktu widzenia, nawet o samej idei tych natchnień źle trzym a i zaprzecza im »w goryczy se rc a ...« A dlaczego? Dlatego, ponieważ natchnienie to »widomego nie przybrało kształtu,« ponieważ sło­

wom nie dorównywały czyny. Bo, nie należy zapomi­

nać , iż dusza niewieścia tem różni się od m ęzkiej, źe praw dę pojmuje przez objawienie jej, nigdy zaś a priori.

One wszystkie podobne Tomaszowi, co ran potrzebo­

wał się dotknąć palcem, by sercem uwierzyć w Zmar­

twychwstanie Pańskie.

W iny jego względem niej »nikt ocenić nie zdoła«

prócz niego sam ego, albowiem on tylko widział — w tedy w W enecyi — błagalny »wyraz jej twarzy«

na który »nie zważać« i walczyć z nim, było po pro­

stu »okrucieństwem« i »najogromniejszem samolub- stwem« ').

Przekonany o tem, trapiony »żalem niezapomnia­

nym , nieuniknionym,« uciekał z domu, ledwie z poza szczytów latyńskich wyjrzała blada twarz C y n ty i...

I kiedy »nad piołunem piasków, nad sitowiem ba- gnisk, nad samotnemi sosnami wzgórz, nad cyprysami dolin« kołowały cienie nocy; kiedy »gwiazda wie­

czorna, dawnych ludzi bogini« wznosiła się żałobnie, a z nią »kilka łez rosy padało tu i owdzie« 2), on szedł jak duch Irydiona, przez via Sacra, przez drogę zwycięztw, stopniami ze żwiru i błota, na Forum Ro- m a n u m , i patrząc na te zw aliska, na ten bluszcz,

»zieloną rozkosz jaszczurek,« które, »jak liście jesienne przed wiatrem« uciekały przed nim; na te odkopane kolumny korynckie, sterczące wysmuklę »jak dusze nawpół wychylone z trumny« ; na te »pałace dumnych w żółty piasek wryte« ; na te bogów poćwięrtowane c ia łe ; na te bohaterów rozpadłe piersi z jaspisu lub porfiru; zamyślony »nad dniami przeszłości,« błądził po owej »przestrzeni ruin,« własności swojej, »tak ogromnie smutny, taką nocą obleczon,« źe był »jako głaz, zdatny do leżenia między głazami.«

— O nocy jedyna, ostatnia! nocy miłości m ojej!

Coś słonecznego w blaskach tw ych jaśnieje!

Marząc tak, przy świetle gwiazd, m igających na sinym stropie nieba, »jak tysiąc złotych wspomnień i urągań,« zachodził do Koloseum, które teraz, w oświe­

tleniu księźycow em , zdawało się »dotąd stać c a ło ...«

Na milczącej arenie, na piasku srebrnym , wśród arkad przemienionych w dzikie skały, z bluszczami

’) Zob. Listy do Jaroszyńskiego, str, 17. W jednym z listów do Słowackiego, gdzie mowa o pani B obrow ej, przyznaje się K ra s:ń- s k i, że »zapewne nie zawsze po clirześciańsku, lub po katolicku, po stoicku, lub po cnotliwemu« i t. d. postępował. »Miałem — powiada — straszne chwile egoizmu, dla mojego J a zapominałem, że i drudzy mają J a swoje-, etc. (Rzym 1841).

2) Zob. »Irydiona« dokończenie: opis K am panii rzymskiej i no­

cy księżycowej, oświecającej Forum , Koloseum etc. zarówno jak i opis K am panii w w ierszu, zaczynającym się od słó w : »Jak anioł spadły, leżący w piękności« i t. d.

u wierzchołków, z szczelinami w łonie, z czarnym, drewnianym krzyżem pośrodku, w miejscu, gdzie marli Nazareńczycy, szarpani kłam i lam partów, hyjen, ty g ry ­ sów i lw ó w : wszystko, co przeżył, co widział, co czuł niegdyś, w szystko, czego był »częścią,« wracało mu na pamięć.

Tu, na wiosnę, pamięta, »rwali fiołki, rosnące na grobach Św iętych i gladyatorów« ; ta m , na szczycie gmachu, w taką samą, jak dziś, noc księżycową, »opo­

wiadał jej zgon narodów.« ‘j Pochyleni »nad tą otchła­

nią przeszłości,« poglądali »na m iasto, całe uśpione, i pustynię Kam panii rzymskiej,« oboje ukołysani, jak gdyby odurzeni tą nocną ciszą, która niezakłócona niczem, majestatyczna, zalegała do okoła... I stali tak, nie wiedząc sami, ja k długo: ona »truchlejąca,« w spar­

ta na jego ram ieniu, tuląca mu się »do piersi,« jak pisklę pod matczyne sk rzydło; on rozmarzony, szczę­

śliwy, natchniony.

Czasam i, kiedy arena amfiteatru »brzmiała m u­

zyką niewidzialnego chóru,« doznawał złudzenia, źe słyszy D anielew icza, grającego melancholijne Adagio z Beethowenowskiej sonaty Cis-mol, źe widzi go »w pro­

mieniach księżyca« i źe z nim razem odwiedza »tę włość duszy« swojej...

Częściej wszakże, aniżeli »blada, w ysm ukła m ara Konstantego,« inne mu przed oczyma staw ało widmo...

— T y ku tem u słodkiemu licu podniosłeś oczy, poznałeś dawne kształty, ale wyświeźone ro są , w yja­

śnione tchnieniem niebios, i spoglądałeś na n ie, jak ten, co się żegna z pięknością na wieki.

Piękność ta , żałobna i sm utna, choć »bielejąca przejrzystą jasnością,« choć w koło niej zebrały się wszystkie miłości księżyca i , jak w stęgi powiewne, to skupiały się to rozpuszczały w prom ienie, poglą- dała nań łzawo, jak b y z wyrzutem , i zdawało mu się, że słyszy jej głos, ten sam głos łagodny i dźwięczny, którym ucho jego poiła tyle razy, a którym teraz wy­

mawiała mu :

D la ciebiem wszystko straciła na ziemi, D la ciebiem drobne porzuciła dzieci, Choć Bóg przykazał pozostać się z niemi...

I kiedy o n , jak człow iek, co ma nieczyste su­

mienie , w przeciwną stronę odwracał »ponure obli­

cze,« m ara mówiła spokojnie:

Czy i ty zdradzisz tę, którą kochałeś, T ę, której nigdy żoną nie nazwałeś, A która ci była więcej, niż żona, Siostra, kochanka, niż wszystkie imiona, K tórem i ludzie kochanie przezwali?

A po chw ili:

P atrz ! Ja być mogła tak czysta, tak św ię ta ! A teraz będę na wieki p rzek lęta!

I dzieciom moim ojciec nie odpowie, Gdy się spytają: »Jak się m atka zowie?«

Jak się m atka zowie? Na pytanie to , »z nad szczytów zamku odparł źałośny krzyk sowy« :

— Między Poppeą a Messaliną postawiono jej o łtarze!

K rzyk ten, złowrogo rozbrzmiewający »nad mil­

czeniem wszystkich duchów,« g łuchem , śmiertelnem echem obijał się o m ury Koloseum, a poecie, stojące­

mu pod »czarnym , smutnym krzyżem« zdało się , źe słyszy, jakoby słowa sk arg i, słow a, z których każde,

]) Rozm ow a o »Irydionie« w r. 1835.

2) W listach do Gaszyńskiego (W ydanie z r. i860).

(11)

jak miecz ostrokończysty, na wskroś przeszywało mu s e rc e :

— W yrw ał mię z samotności s e rc a , a zostawił w ducha samotności. K ochałam go, a opuścił m n ie 1).

. . . T aki jest koniec tej »zagmatwanej tra- gedyi« 2).

Niedokończony poemat (Sen) str. 138.

2) Jakkolw iek nigdy już w życiu nie spotkał się K rasiński z pa­

nią B obrow ą, jakkolwiek w r. 1838 w N eap o lu , zaczęła się epoka

»przedświtowa« w jego życiu i jakkolw iek w r. 1846, przygotowując nową edycyę swoich poezyj, pisał do Gaszyńskiego (Listy t. I. str. 256), że »dedykacye do Maryi w »Nieboskiej« i »Irydionie« winny być opu­

szczone,« to przecież »widmo« tej pierwszej miłości i kobiety, która miłości tej padła ofiarą, »ścigało« go »zawsze i wszędzie« bodaj czy nie do końca życia. W r. 1838 (nie zaś 1848, jak to mylnie w ydruko­

wano na str. 106 tomu I I I »Pism« Z. K r.) na jesieni, a więc jeszcze w kraju praw dopodobnie, napisał w iersz, jakby monolog pani B obro­

wej, wiersz zaczynający się od słów :

Jak kaw ał lodu skrzepło serce moje,

W oczach mi wyschły dawnych płaczów zdroje.

Żadnych już ułud nie zapragnę nowych,

Spokój mój wielki, jak głazów grobowych i t. d.

W wierszu tym (jednym z najpiękniejszych Krasińskiego wier­

szy) czytamy między innem i:

. . . . duszy we m nie zagasło przezrocze I tak przed ludzi, jak Boga obliczem, N ic mi jest wszystkiem i wszystko mi niczem.

Nic, nic, niestety : oto słowo m o je ! Oto ma wiara, oto tajem nica!

Przez nią niczego w świecie się nie boję, Przez nią mię w świecie już nic nie zachw yca!

A ch! jakże dawniej lękać się umiałam !

A ch! jakżeż dawniej rwały mię zachwyty!

Kochałam morze, ląd, gwiazdy, błękity, Cała z strun drżących... A dziś z głazu całam ! A c h ! bo jednego człowieka kochałam I świat mi wszystek wyglądał od niego R ajem dóbr świętych...

W roku 1839 (w Rzym ie prawdopodobnie) zaczyna K rasiński pisać »Niedokończony poemat,« którego bohaterka, księżna R ahoga, jest (o ile wnosić można z pierwszych rozdziałów) upoetyzowanym portretem pani Bobrowej. W roku 1840 powstaje znów wiersz, znany powszechnie p. t. »Zawsze i wszędzie.«

O nie mów o mnie, gdy mnie już nie będzie, Ze ciebie tylko goryczą poiłem,

Bo ja goryczy kielich także piłem Zawsze i wszędzie.

O nie mów o mnie, gdy mnie już nie będzie, Że tobie tylko los życia popsułem,

Bo własną dolę ja także zatrułem Zawsze i wszędzie.

i t. d. i t. d.

Nakoniec w r. 1841 wyszła w Paryżu »Noc letnia« (napisana znacznie wcześniej) opatrzona dedykacyą wierszem do »serca niewie­

ściego i prześladowanego,« serca, »co wiele kochało« i »wiele cierpiało,«

aż ostatecznie »na kształt głazu ścierpło i zlodowaciało,« serca, które (w chwili wyjścia przypisanego m u poematu) »w samotnej żałobie«

Jak grób zamknięty, tak zamknięte w sobie, N a świat spogląda nie mściwie, nie hardo, Lecz z przebaczenia anielską pogardą.

P o d sercem tern »dumnem« i »stroskanem« rozumiał Krasiński przedm iot swojej pierwszej miłości.

Fe r d y n a n d H ö s i c k.

C Z A S P O W S T A N I A » A N H E L , L E G O « I Z N A C Z E N I E P O E M A T U .

»Anhelli« Słowackiego jest jednym z najgłęb­

szych utworów literatury polskiej. Gdyby poeta na­

leżał do narodu więcej literackiego, gdyby pierwszo­

rzędne w jego społeczeństwie utw ory staw ały się własnością o g ó łu , a nie pozostawały bibliograficznym dokum entem , lub pięknym kamieniem pamięci, sta­

wianym na cmentarzach — a widzianym raz do roku, ledwie w jakim ś dniu zadusznym literatury — postać A nhellego dawno już stałaby się typow ą, dawno już przeszłaby granice językowe Polski. Anhelli byłby podobnie jak K onrad z »Dziadów« przedstawicielem najwyższych idei społeczeństwa, leżącego w agonii, tak jak F a u st, M anfred, Don Juan są typam i ogólno- ludzkiemi sensualizrnu i spirytualizmu.

W historycznej chwili nieszczęść politycznych, kiedy Słowacki pisał A n h e lle g o , mało kto zrozumiał dzieło. Przyczynić się musiała do tego i trudność roz­

powszechniania poematu pod zaborem, zwłaszcza rosyj­

skim. U tracił więc poniekąd »Anhelli« najwłaściwsząspo- sobność wywarcia wpływu na szerokie masy czytelni­

ków, które po roku 1831 najlepiej, jeśli nie zrozumieć, to choć odczuć m ogły ostatnich granic poezyi sięga­

jącą piękność utworu; Potem krytyka przyszła i na­

zwała utw ór ciemnym, mglistym, niezrozumiałym.

Jeden z dziś żyjących głośnej sławy krytyków , Jerzy Brandes, w swojem studyum o Nietsschem po- rów nyw a »Zarathustrę« tego filozofa z »Księgami piel- grzym stwa« i z »Anhellim« i stawia te dzieła w rzę­

dzie najgłębszych utworów literatury światowej. Ze­

stawienie trzech dzieł wymienionych jest trochę dzi- wnem, ale dowodzi ono w każdym razie niezwykłego wrażenia, jakiego i cudzoziemiec doznaje czytając

»Anhellego«.

A b y zrozumieć znaczenie utworu trzeba uprzy­

tomnić sobie cz as, w którym poemat powstał. S to ­ sunki po roku 1831 i w kraju i na emigracyi były bardzo smutne. Z kraju dochodziły co dzień nowe wieści o prześladow aniach, więzieniach, konfiskatach m ajątków ; w Paryżu swarzono się, bawiono w stro n ­ nictwa i rozpaczliwe częstokroć podejmować chciano środki ratowania ojczyzny. W alka narodu z przemocą brutalną zmuszała poniekąd poetów do tworzenia dzieł treści politycznej. Słowacki pisze wówczas »Kordya- na« i »Anhellego«. Oba utwory w ścisłym z sobą pozostają związku.

K ordyan jest postacią tak głęboko schwyconą, jak się nie wiele udało poecie. Choroba czczego roz­

marzenia, sentymentalizmu z pierwszych lat dziesiątek naszego wieku, która obłąkała najszlachetniejsze um y­

sły, w dziwmie pięknych barwach odmalowaną jest w pierwszym akcie. Piętnastoletni młodzieniec kocha się nieszczęśliwie, rzuca dom rodzicielski i idzie w świat.

Ta nieszczęśliwa miłość jest tylko dalszym ciągiem historyi własnego życia Skreślonej przez poetę w »Go­

dzinie myśli«. Słowacki kochał Ludwikę Śniadecką starszą o dwa lata od niego i kochał bez wzajemno­

ści. Skreślenie tego młodzieńczego, marzycielskiego stosunku i bezsilności wobec zagadnień życia jest mi­

strzowskie. Stary żołnierz Napoleoński, sługa K ordyana, Grzegorz, człowiek innej generacyi, »rósł zapałem w ol­

brzyma.« K ordyan zaś nie ma wiary, »gdzie ludzie oddychają, on oddech utraca.« Bezsilny nie może roz- - wiązać wszystkich zagadek sfinksowych, wszędzie wi­

dzi pełno tajemnic, potrzeba by mu now ych skrzydeł, nowych dróg; jak Kolum b wypływa na nieznane oce­

any, ale »z m yślą sm utną i z sercem rozbitem.« K o r­

dyan idzie w św iat, szuka zmysłowych uciech, i znu­

żony ucieka od n ic h , marzy, walczy z sobą i wydo-

Cytaty

Powiązane dokumenty

dana, skrom ny obrazek lub figura gipsowa, które się na wystawie pokazały — to był dotychczas cały ich dorobek duchowy. Znali się zatem tylko najwięcej

łasuje i daje się skubać, o tych głupich chłopach, z których można dużo pożytku wyciągnąć, o przedziwnych kombinacyach z okowitą, wodą, mąką, piaskiem,

Przelanie zaś koncesyi przemysłowej na osobę trzecią byw a wprawdzie w języku popularnym nazywane dzierżawą koncesyi, ale prawnik jest od tego, aby nie dać się

padki w gruzy lub wsie już się zamieniły, dźwigać one i do stanu miast doprowadzić usiłowała, wtenczas i nasz Bog(h)usław umieszczonym będąc w liczbie miast,

Nie miała swojego zdania, gustu, żadnych własnych zachceń, upodobań, była echem swojego męża, ze wszystkiem odwoływała się do niego ze stereotypo- wemi

R e n a żywiąca dla brata gorące przywiązanie, pewna jego wyższości, ufna w jego przyszłość, więcej cierpiała, gdy Feliks w zwątpienie wpadał co do siebie

w dążeniu do tego ideału chłop nie rządzi się wcale jakim ś wyższym, szlachetniejszym popędem; fakt sam przez się jest idealnym, lecz nie motywy,

zyi się powtarzały. Czasem się czyta, źe poeta boi się zapomnienia ze strony potomności, jak np. w zbiorku Jana Nerudy -»Proste motivy«., gdzie ta m yśl dyktuje