• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 5

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 5"

Copied!
48
0
0

Pełen tekst

(1)

P ie r w sz e g o m aja d eszcz, N ieu rod zaju w ie s z c z .

N a p ie r w s z y m aja szro n O biecuje b u jn y plon .

G rzm ot w m aju, sp r z y ja urodzaju.

G dy s ię maj grzm otem od ezw ie [na w sch o d zie, R ok sp rz y ja sia n u i zb oże w uro-

[d zie.

D e sz cz w Ś w ięteg o F lo r y a n a , S k rz y n ia g ro szem zapchana.

P an k racy, S e r w a cy , B on ifacy, Źli na ogrod y ch ło p a cy .

B A R O N Ó W N A .

Baronówna Ernestyna była córką bogatych rodziców, chowano ją starannie, miała bonę Francuskę, guw ernantkę Angielkę, które uważały na każden jej ruch, na każde sło­

wo. Bona uczyła ją paryskiego akcentu i dystynkcyi, g u ­ w ernantka powtarzała to samo, piętnując wszystko, co było w niej samodzielnego groźnym wyrazem shocking. Oprócz tego Ernestyna miała nauczycieli, którzy uczyli ją chodzić, tańczyć, kłaniać się, grać i śpiewać. Ojciec i m atka nie uczyli jej niczego, bo nie mieli na to czasu. Ojciec bawił się, podróżował i kochał na prawo i lewo; m atka kochała się, podróżowała i bawiła.

Oboje pomyśleli o córce, gdy ta miała lat dwadzieścia;

m atka wprawdzie obstawała uparcie,, że ma dopiero szesna­

ście, a ojciec, trzymając się zasady milczenia w razach w ąt­

pliwych, nie sprzeczał się z żoną, bo ostatecznie to było dla niego rzeczą obojętną. Pomyślano o córce, gdy nadszedł czas wydania jej za mąż, a czy miała lat dwadzieścia, czy szesnaście, to nie zmieniało położenia.

Pod względem piękności rodzice mogli być zadowo­

leni z córki. Ernestyna była to wysoka brunetka, szczupła, powiewna, o bladej cerze i oczach w ielkich, aksamitnych, pełnych razem żarów i marzeń. Co do strony intelektualnej i moralnej, ponieważ miała guwernantki i nauczycieli, któ­

rzy uczyli ją wszystkiego, czego uczyć należało i wzbraniali wszystkiego, czego czynić nie należało, byli także zadowo­

leni. To jest byli zadowoleni aż do chwili, w której panna Ernestyna objawiła im jasno i kategorycznie, źe na teraz nie życzy sobie iść za mąż.

Postanowienie to było rzeczą tak niesłychaną, iż nie wzięli go zrazu na seryo, ale Ernestyna w ten sposób przy­

jęła przedstawionych sobie kandydatów do stanu m ałżeń­

skiego, iż każdy z nich odstąpił od swego zamiaru, bo prze­

cież panien nigdy nie zabraknie, a posag Ernestyny nie był znowu tak w ielki, ażeby ją gwałtem dla niego zdo­

bywać. Czas błędnych rycerzy przeminął — wiedzieli o tem wszyscy.

24

(2)

186 Ś W I A T

W ówczas matka, która kazała córkę wychowywać w ścisłej pobożności, pomyślała, iż E rnestyna rna po­

wołanie zakonne, i wymieniła jej wszystkie klasztory, gdzie m ogłaby się poświęcić Bogu, ale ona powołania za­

konnego nie miała, i równą okazywała niechęć do klasztoru, jak do małżeństwa.

T u już położenie stawało się trudnem, baronowa m iała zaledwie lat czterdzieści — przyznawała się tylko do trzydziestu — dzięki zaś staraniom i kosm etykom , była jeszcze wcale ładna, zwłaszcza w tu alecie; kochała się, podróżowała i bawiła, a wiadomo, źe w podobnych okolicznościach córka dorosła jest wcale niedogodną. M ogła wprawdzie poświęcić się dla niej przez parę miesięcy, przez rok nawet, ażeby wydać ją za mąż i być już spo­

kojną o jej przyszłość, czyli pozbyć się jej na zawsze, więcej jednak nikt od niej żądać nie miał prawa. Łatwo więc zrozumieć, iż po odmowie, jak ą E rnestyna dała ostatniemu konkurentowi, baronowa wezwała do siebie g u ­ w ernantkę i zapytała z niezadowoleniem, coby znaczyło postępowanie córki; guwernantka, jednak objaśnień ża­

dnych dać nie umiała, albowiem wychow anka jej zawsze we wszystkiem była wzorową, nigdy nie popełniła nic takiego, coby można było nazwać shocking, i zachowywała się zawsze, jak na doskonale wychowaną młodą miss przystało. O powodach jej postępowania pew nego nic nie wiedziała, bo E rnestyna była małomówną, nigdy nie zwierzała się ze swoich myśli, a nawet, właściwie mówiąc, guw ernantka nie miała pojęcia, iżby ona cośkol­

wiek myślała.

Baronowa odparta z tej strony, próbowała wybadać spowiednika córki. I to przecież okazało się dare- m nem ; -— ksiądz pełen był pobłażania dla swej penitentki, a tego, że nie przystała na małżeństwo z dwoma czy trzem a przedstawionymi sobie kandydatam i i że nie miała zakonnego powołania nie uważał za żadną winę ; Ernestyna, w edług niego, służyć mogła -za wzór łagodności, dobroci i t. p.

Ponieważ wszystkie te zapewnienia nie rozwiązywały trudnej kw esty i, m atka postanowiła sama rozmówić się z córką. Nie było to wmale rzeczą lätwa, bo do tej pory robiła częste uw agi Ernestynie, zapytyw ała o różne potoczne wypadki, nigdy przecież nie rpzmawiała z nią o żadnym poważniejszym przedmiocie. Iviedy więc w e­

zwawszy ją, kazała usiąść na taborecie haprzeciwrko siebie, znalazła się w pewnym kłopocie.

Ernestyna usiadła wyprostow ana, jakby winowajczyni przed sędzią. Takiej postawy nie m ogła sobie ży­

czyć m atka, u7skazała jej więc miejsce obbk siebie. Córka posłuszna, zajęła je natychmiast, ale to nie ułatwiło rozmowy.

— E rn e sty n o !

— M am o !

Po tym wrstępie nastała chwila ciszy.

— E rnestyno! — powtórzyła baronowa — chciałabym rozmówić się z tobą poważnie.

Tym razem E rnestyna podniosła spuszczone powieki i wlepiła w m atkę spokojne a palące spojrzenie. Czekała.

Baronowa rozpoczęła długą przemowę, niezbyt może logicznie przeprowadzoną — bo logika była słabą stroną jej umysłu — lecz zawierającą sens ta k i: »panna dorosła za mąż iść powinna«.

Córka słuchała wre wzorowem milczeniu. Nie m ogąc się doczekać odpowiedzi, m atka doszła wręcz do zapytania, dlaczego E rnestyna odrzuciła koleją panów A . B. C , którzy przecież wszyscy byli bardzo dobrze uro­

dzeni, dystyngow ani i bogaci.

Na to pytanie płomienne kolory oblały twarz młodej dziewczyny i zeszły z niej nagle, oczy zapaliły się i zagasły, a ręce, które trzym ała splecione na kolanach, zaplotły się silniej, niż w chwilach gw ałtow nego w zru­

szenia. Nie mówiła jednak nic.

-— W ięc cóż? Dlaczego? Odpowiedz mi przynajmniej! — rzekła wzburzona matka.

W arg i E rnestyny zadrgały, jak gdyby słowa więzły w gardle.

— Och ! m am o !

— Mów, odpow iedz! Cóż ty zamierzasz ?

— Nie wiem. Ja chciałabym .. .

— Czegóż chciałabyś ?

Przez chwilę zdawała się zbierać myśli.

— Widzisz mamo — wyrzekła wreszcie uryw anym głosem — od czasu jak zaczęłam rozglądać się koło siebie, widzę, źe wszystko jest inaczej, niż być powinno.

— Inaczej ?

Baronowa patrzała na córkę, nie rozumiejąc słów jej dokładnie.

— Zupełnie inaczej. Zasady nie są zgodne z czynami.

— Zasady nie są zgodne z czynami — powtórzyła baronowa.

— Mamo, wytłómacz mi t o : wszak kłam ać nie należy nigdy; uczył mnie tego ksiądz kanonik i miss Simpson, a przecież ... przecież miss Simpson kłam ała nieraz. A gdym powiedziała Alince, która o to pytała, źe gra szkaradnie, wszyscy łajali m n ie . . . a ona rozgniewała się bardzo.

— Miała słuszność, takich rzeczy nie mówi się nigdy. I cóż ztąd ?

— To, źe wszystko nie jest tak, jak być powinno. Ludzie przysięgają sobie miłość, a nie kochają dla­

te g o ... przyjaźnią się, aby z d ra d z a ć... pochlebiają, aby oczerniać...

— K to ci to powiedział?

— O, mamo, choćbym nie chciała nawet, to dostrzedz m usiałam ...

— Ależ ty byś tego nie zrobiła przecież?

-— Ja nie chcę, żeby mnie to spotkało, przekonałam się, źe nikomu wierzyć nie można i dlatego nie m ogę pójść za mąż.

Mówiąc to, spojrzała z tak ą błyskaw icą, źe m atka załam ała ręce.

— Ależ to rzecz straszna, żeby w tak młodym wieku, stracić wszelkie złudzenia.

— Ja sądzę, że lepiej wiedzieć zawczasu, jak rzeczy idą na świecie.

(3)

Miss Sim pson! Ona tego nie wiedziała, po cóż próżno niepokoić ją miałam ? Myślałam tylko ...

— W tem nieszczęście. Na co myśleć! Panna myśleć wcale nie powinna. To jest — dodała po chwili — myśleć o takich rzeczach.

Ernestyna milczała, a m atka powtarzała półgłosem :

— Nieszczęście, prawdziwe nieszczęście!

(Dokończenie nastąpi). W

a

L E R Y A M A R R E N E .

U R O C Z E O C Z Y .

K O M E D Y A W C Z T E R E C H A K T A C H * )

(Ciąg dalszy).

SC E N A 8.

T E R E N IA , K A R O L IN A .

K A R O L IN A .

Chodź tu, Tereniu.

T E R E N IA .

Idę . . . siostro.

K A R O L IN A .

Siostro ! ... Nazwałaś mnie siostrą ? Zrozumiałaś nareszcie, źe obcą dla ciebie być nie mogę. To dobrze.

T E R E N IA .

Pow tórzyłam bezwiednie za panem rejentem.

K A R O L IN A .

I żal ci tego teraz niedobra m ała?

T E R E N IA .

Nie — nie żal, bo spostrzegłam sm utek w twoich pięknych oczach.

K A R O L IN A .

T y widzę i komplementa mówić umiesz.

T E R E N IA .

To prawda, nie komplement. (Po chwili). P ragnę być siostrą wszystkich smutnych.

K A R O L IN A .

Milszym ci sm utek od wesołości?

T E R E N IA .

Nie —■ ale wolę smutnych. Sam a częściej jestem smutną, niż wesołą.

K A R O L IN A .

A wczoraj wieczorem ?

T E R E N IA .

O!

K A R O L IN A .

Zdawałaś się szczęśliwą. Byłaś rozbaw ioną...

śmiałaś s ię .. .

T E R E N IA .

Tak.

K A R O L IN A .

N aw et podpiłaś sobie nieco.

T E R E N IA ( s p u s z c z a o c z y ) .

W styd m i...

K A R O L IN A .

No, wstydzić się nie ma czego.

*) A utor zastrzega praw a swoje w obec scen polskich. (P rzypisek

T E R E N IA ( s z e p t e m ) .

J e s t ... jest. W ino mnie odmieniło; byłam inną niż zwykle —- gorszą.

K A R O L IN A .

T ak ci się tylko zdaje.

T E R E N IA .

Pew ną jestem. Zachowanie się moje sprawiło przy k ro ść.. .

K A R O L IN A .

K om u ?

T E R E N IA .

P aru osobom.

K A R O L IN A .

Tłómaczysz się niejasno; trudno cię zrozumieć.

T E R E N IA .

Bo i ja wielu rzeczy na ja w ie ... po przebudze­

niu ... nie rozumiem, chociaż we śnie mama rozmawia ze mną, jak bym wszystko rozumiała.

K A R O L IN A .

Nasza m atka?

T E R E N IA .

Tak.

K A R O L IN A .

Dziś ci się śniła?

T E R E N IA .

Tak. Powiedziała, źe wczoraj zgrzeszyłam, ale, źe to rzecz ludzka, konieczna czasem ; źe dusza w al­

czyć musi z pokusami ziemskierni, a otrząsając z swych skrzydeł grzech mimowolnie spełniony, mężnieje, na­

biera siły, poznania, jasnowidzenia.

K A R O L IN A .

I to nasza m atka ci mówiła?

T E R E N IA .

Tak.

K A R O L IN A (u . s t r . ) .

W głowie mi się miesza. (Głośno). Jesteś bardzo blada.

T E R E N I A .

Bo mnie sen zmęczył. Cierpiałam . . .

K A R O L IN A .

Cierpiałaś ?

T E R E N IA .

Tak. •— Nie za siebie.

Redakcyi),

(4)

188 Ś W I A T

Za kogo ? Za wielu.

I za mnie?

Tak.

K A R O L IN A .

T E R E N IA .

K A R O L IN A .

T E R E N IA .

K A R O L IN A .

Powiedz

Z

jakiego powodu ?

( T e r e n i a d a j e z n a k , ż e n i e m o ż e ) .

Proszę cię, pow iedz!

T E R E N IA .

Nie mogę. Gdybym wyjawiła prawdę, jużbym więcej nie śniła.

( G r z m o t o d d a l o n y ) .

K A R O L IN A .

Na cóż masz śnić, jeśli cierpisz we śnie ?

T E R E N IA .

T ak trzeba.

K A R O L IN A .

D la czego?

T E R E N IA .

Bo muszę cierpieć za winy drugich.

K A R O L IN A .

Przerażasz mnie, — bo jednak mówisz ...

■ T ER EN IA .

To tylko co mi wolno.

K A R O L IN A .

Gdybyś zatem opowiedziała to czego nie wolno ci wyjawić ?...

T E R E N IA .

Sny by się rozwiały na zawsze, jak z brzaskiem dnia cienie nocy.

( Z b o le ś c ią ) .

Nie widywałabym więcej mamy, straciłabym pojęcie o wielu rzeczach świętych i tajemniczych, nie wiedziałabym co przyszłość moim najbliższym przeznacza: szczęście, czy niedolę.

K A R O L IN A .

Czy wiesz, jaki mnie los sp o tk a?.

T E R E N IA .

Wiem.

K A R O L IN A .

A le nie powiesz ?

T E R E N IA .

Nie mogę:

K A R O L IN A .

Strasznem wydaje mi się to, czego z słów twoich się domyślam, a co przedemną zataić pragniesz.

T E R E N IA .

O c h ! czemuż wyjawić mi nie wolno. Nie miała­

byś powodu do obawy.

K A R O L IN A .

Jednak nie wiem, czy nie straszniejsza przyszłość cię czeka, je ś li.. .

T E R E N IA ( d r ż ą c ) .

Nie mów, proszę.

K A R O L IN A .

Muszę.

T E R E N IA .

Lękam się ...

K A R O L IN A

(n. Str.).

Biedne dziecko ! ... Jak mimoza przed dotknię­

ciem kurczy swoje listki, tak ona wszystkie siły d u ­ cha skupia i wytęża, aby nie słyszeć, nie rozumieć . . .

T E R E N I A

(marząc).

Sprzeczne jakieś myśli po głowie mi się p lą c z ą : pół ziemskie, pół senne. Praw ie ś p ię ... a jednak czu­

wam. To stan przykry. Nie mów, sio stro !

K A R O L IN A .

Muszę, bo tu idzie o twoje szczęście, o twoją przyszłość, o honor ro d zin y . . .

T E R E N IA .

Boże, mój B oże... tak jestem zm ęczoną...

K A R O L IN A .

Błagam cię O chwilę cierpliwości. (Prowadzi Terenią do kanapy). Siądź tutaj ja przy tobie. (Siadają). D rż y sz...

obawiasz się ... nie ufasz m i... i słusznie. Byłam dla ciebie dotąd niedobrą i złośliw ą...

Tylko na jawie. W snach moich jesteś dobrą.

W snach wszyscy dobrzy. Złych nie ma. S ą tylko smutni i nieszczęśliwi, T yś nieszczęśliw a...

K A R O L IN A

(z łkaniem).

0 b a rd z o ! (Chwila milczenia, w ciągu której słychać płacz K arli. — Terenia obejmuje ją i całuje).

T E R E N IA .

Uspokój się, nie płacz. Sm utek twój podzielam ...

K A R O L IN A

(ocierając oczy).

1 przebaczasz ?

T E R E N I A .

Nie mam ci co przebaczyć — Bóg jeden przeba­

czać może. W zględem mnie nie zawiniłaś niczem.

(K arolina płacze po cichu. — Chwila milczenia). Mama mi mó­

wiła, źe mężczyźni część przewinień własnych zrzucają na kobietę, ale w obec sprawiedliwości wyższej — tam w błękitach sami za nie odpowiadają. (Chwila

milczenia. — Terenia przygląda się zamyślonej hrabinie). O C Z em

m y ślisz ? ... W załzawionych oczach twoich m igają błyskaw ice gniewu. Czy ty się może na mnie gnie­

wasz, źe nieostroźnem słowem dotknęłam świeżej rany ?

K A R O L IN A .

Nie, nie, dziecko d ro g ie ... ale czas leci, oni tam targu dobić g o to w i... chcę mówić o rzeczy ważnej, od której cały twój los zawisł, a ty przeszkadzasz, nie dajesz mi przyjść do słowa.

T E R E N IA .

Już słucham —• już się nie boję. Głos twój mnie uspokoił.

K A R O L IN A

(po chwilowej walce wewnętrznej).

Czy ty go kochasz ?

T E R E N IA .

K ogo ?

K A R O L IN A .

Tego, którego ci na męża przeznaczają — księcia.

Nie.

T E R E N IA .

(5)

O. K R A S Z E W S K A .

W O Ń W S C H O D N I E G O K W I A T U .

(6)

190 Ś W KAROLINA (z radością).

N ie ?!

TERENIA.

L u b iła m g o w czoraj, b o m a w o czach ja k iś czar p rz y c ią g a ją c y ; b o p o w ied zian o m i, że w a lc z y ł w p o ­ w stan iu , źe za P o ls k ę k re w p rzelew ał, a m iło ść o jczy ­ z n y t a m . . . w ie s z . . . w b łę k ita c h , to je d e n z n a jja ­ śn iejszy ch p rom ieni, p o k tó ry m d u c h y m a m y i ojca do m n ie s p ły w a ją . P rz y te m g ło s k s ię c ia , ile ra z y przem ów ił, b rz m ia ł ta k ł a g o d n ie , ta k u ch o p i e ś c ił! . . chociaż n a m a w ia ł do z łeg o . U le g a ła m m u m im o ­ w olnie . . . lecz d u sza o p ie ra ła się je g o p rzem o cy . A ju ż po śn ie d z isie jsz y m ... przez ciebie i za c ie b ie ...

(z wybuchem nerwowym) , . . o c h ! n ie lu b ię gö, n ie lu b ię, nie lu b ię ! (Pochyla twarz i dłońmi ją zakrywa).

KAROLINA (obejmuje ją za szyję i całuje).

D z ie c k o u k o c h a n e ! (Odkrywa jej twarzyczkę). R u m ie ­ nisz s i ę . . . C zem u ?

TERENIA.

N ie w iem . (Kryje czoło na piersiach Karli. — Chwila mil­

czenia. — Terenia podnosi głowę i ukradkiem patrzy w oczy sio- trze. — z drżeniem w głosie). C zy t y się n a m n ie n ie g n ie ­ w asz ?

KAROLINA (z wybuchem, całując ręce Tereni, które ona usuwa). . J a ? ja ? ! . . . ależ j a cię te ra z k o c h a m ja k m a tk a , ja k lw ica, k tó re j w y d a rte lw ią tk o o d n iesio n o do g n iazd a.

, TERENIA.

M n ie ta k p o trz e b a m iło ś c i! . . . U b ó s tw ia m m oich, , ż k tó ry m i w s n a c h się w id u ję ; nie zaw sze, nie co noc, bo ró żn e sn y b y w a j ą : lu d z k ie i an ielsk ie. K o c h a m k b ab cię, w a s o b i e . . . cieb ie w ięcej o d M a d z i ... chociaż b a ła m się n ie d a w n o jeszcze. B ard zo , b a rd z o lu b ię P e - tr o n e l l ę . . . i je sz c z e k o g o ś. A le on, n ie s te ty , nie u fa mi, nie w ierzy . M a rz y ł dziś o sam o b ó jstw ie, a m nie, co to o d c zu łam , m ało se rc e n ie p ę k ło z b ó lu i trw o g i.

KAROLINA.

K to on, k to ?

TERENIA (przyciskając czoło do jej piersi).

N ie d o b r y ! ,... P o w ie m ci p o tem . (Powstaje). A le ch o d źm y do b a b u n i. Je sz c z e je j dziś n ie w idziałam , nie u c a ło w a ła m /r ą c z e k n a dzień d o b ry . (Pociąga Karlę ku

drzwiom). : -

r KAROLINA.

jv ■ •

Z aczek aj!" T e ra z w sz y stk o co cieb ie o b ch o d zi i m n ie o b c h o d z i g o rą c a . P o w ie d z . . .

TERENIA.

N ie, n ic . . . jeszcze nie teraz. (Prawie wesoło i grożąc palcem). N ie n a l e g a j . . . b ą d ź g rz e c z n a ! P o w ie m p ó ­ źniej. (Słychać grzmot nieco bliższy). C h o d źm y , c h o d ź m y cło b ab u n i. )

KAROLINA.

Z a sta n ie m y p rz y niej k sięcia.

TERENIA (robi gest koło czoła, jakby sobie coś przypominała).

O ! nie lu b ię g o ! (Zatrzymuje Karolinę w pośrodku po- koju, nagłym mchem bierze jej głowę w dłonie i całuje w czoło).

A le i t y g o nie lubisz te ra z ? . . . p ra w d a , że nie l u ­ bisz ? . . . P o w ie d z szczerze.

KAROLINA (po chwilowej walce).

N ie lu b ię. j

A T

TERENIA.

I w iecznie ju ż n ie lu b ić b ęd ziesz ? KAROLINA (j. W.).

W ieczn ie.

TERENIA.

O ! ja k j a cię k o c h a m ! (Całuje ją).

KAROLINA (zamyślona).

O w ła d n ę ła ś m o ją d u szą. N ik t d o tą d nie m iał n a d e m n ą p o d o b n e g o w p ły w u !

TERENIA.

C h o d źm y ! (W drzwiach ogrodowych ukazuje się Petronella, za nią Grześ z torbą skórzaną przez ramię).

;/'' ■' /■;• i

s c e n a

9.

TERENIA,'KAROLINA, PETRONELLA, GRZEŚ.

PETRONELLA (kłania się Karolinie).

S łu g a p atii h ra b in y . (Do Tereni). S a r e n k a m o ja w s ta ła n a reszcie. B la d a je s te ś la le c z k o . (Schyla się, żeby pocałować jej rękę).

TERENIA-(zwykłym ruchem wysuwając ręce).

P e tro n e lk o ! k tó ż w id ział po rę k a c h c a ło w a ć ! . . . -W s ty d z ę się za c ie b ie ...-

PETRONELLA.

W s ty d ź - s ię , w s ty d ź ; b y le b y m ja się n ie w sty -

’ dziła. (Do, Karoliny), P a n i h ra b in a w ie, j a k m o cn o p r z y ­ w ią z a n a je s te m do naszej m a łe j sie ro tk i.

KAROLINA (przyciskając do siebie Terenię).

I nie dziw ię się te m u .

PETRONELLA (n. str.):

O h o !

TERENIA (do Petronelli).

Ż e b y ś w iedziała, ja k a ja z m ę c z o n a ! . . . O c z y m i się k le ją . . .

. PETRONELLA. .

A ja ! . . . le d w ie n a n o g a c h się trz y m a m . U p a ł sia rc z y s ty . , . zajęcia co n ie m i a r a . . .

TERENIA.

P o m o g ę ci, P e tro n e lk o , ja k w ró c ę z o g ro d u . PETRONELLA.

Je sz c z e c z e g o ! ż e b y ś t y się fa ty g o w a ła ! . . . Id ź- no, idź — i w s z y s tk ic h tu sp ro w a d ź , b o b u rz y ty lk o co n ie w idać. C h m u rz y s k a z a c z ern iły n ie b o o d z a c h o d u ; c ią g le p o g rz m ie w a . . .

TERENIA.

L e d w ie sto ję. N ib y czuw am , a je d n a k c ią g le m i się zdaje, źe śp ię jeszcze . . . C hodźm y. (Przesyła ręką od ust pożegnanie, Petronelli, bierze Karolinę wpół i razem wychodzą).

PETRONELLA (patrząc za Terenią).

M o je d z ie c ią tk o ! . . . N ie t y czuw asz, a le B ó g i j a n a d to b ą c z u w a m y ! (Do Grzesia). P o k a ż -n o coś p r z y ­ w ió zł Z p o czty . (Grześ wyjmuje z torby dzienniki i list. -— Pe­

tronella odbiera). P ię ć g a z e t i list. N ic w ięcej ? GRZEŚ.

Nic.

PETRONELLA.

Id ź do k re d e n s u .

(7)

G R Z E Ś .

Panicz razem ze m ną przyjechał.

P E T R O N E L I.A .

Co za panicz ?

G R Z E Ś .

Ano, pan Ludwik — Poszedł się przeodziać do kancelaryi.

■ P E T R O N E L L A.

P atrzcie go ! ja k i k o n fid e n t! . . . panicz ! T o pan całą g ę b ą . . . ro z u m ie sz ,-ja k praw dę kocham . R uszaj do kredensu. (Grześ wychodzi. — Petronella przygląda się. adre­

sowi na kopercie). Do SZambelana . . . (Kładzie gazety i list na fortepianie). N ależałoby dzienniki przeczytać, bo m oże znajdę co now ego, chociaż czuję, źe w głow ie nie le­

pszy porządek niż

Z

rana. (Spostrzega wchodzących: szambe- lana, hrabiego i rejen ta; cofa się nieco w głąb za fortepian).

(Ciąg dalszy nastąpi). Z Y G M U N T S A R N E C K I.

T R A G I K O M E D Y A K U R L A N D Z K A Z C Z A S Ó W S A S K I C H .

( R . 1 7 2 7 ).

(Dokończenie).

X II.

Dziennik księcia de Liria. — Spotkanie z Maurycym w Gdańsku. — N ow e zabiegi grafa. — A nna Iwanowna na tronie rosyjskim. — Przy­

jazd hr. Potockiego. — Sylwetki Polaków na dworze rosyjskim.

W owym to właśnie czasie poseł hiszpański, książę de Liria i de Berwick, w przejeździe przez Polskę do Petersburga widział się z grafem M aury­

cym —• po ucieczce tegoż z Mitawy — w Gdańsku, w domu zajezdnym.

Znał go de Liria jeszcze z czasów wspólnego pobytu w Paryżu i utrzym yw ał z nim stosunki przy­

jazne.

Opowiedział mu hr. M aurycy stan swoich inte­

resów i prosił o wstawienie się za nim u dworu w St.

Petersburgu.

»Przyrzekłem mu — pisze de Liria — jedynie przyjacielskie usługi, gdyż nie miałem od króla swego żadnego w tej mierze zlecenia. Prosił mnie również, abym dołożył starań, celem wydobycia od rządu ro ­ syjskiego wielu listów miłosnych, zabranych mu przez R osyan w Mitawie. Ponieważ prócz tego w kuferku zabranym znajdował się pamiętnik o miłostkach dworu ojca jego, A ugusta króla, którego ogłoszenie mogłoby wiele hałasu obudzić, prosił przeto, abym i ów pam ię­

tnik odzyskać się starał.

»Za przybyciem mojem do M itawy udało mi się w rzeczy samej wyświadczyć hrabiemu tę przy­

sługę.

»Dnia 9 listopada 1727 r. wyjechawszy z rana, stanąłem w Mitawie.

»O pół mili przed miastem wyjechał na moje spotkanie Marechal de camp Mir, imieniem komisarzy polskich w mieście bawiących.

»Siadł do mojej karety i wraz ze mną wjechał do miasta. Przybyli bezzwłocznie czterej komisarze naczelni, by mnie powitać, m ianow icie: książę biskup warmiński, hr. Denhoff, jenerał wojsk litewskich Dunin i książę Radziwiłł.

»Zaprosili mnie na obiad, gdzie zastałem i księ­

żnę kurlandzką wdowę, córkę Iwana, starszego brata cara Piotra I.

»Jenerał de Lascy odwiedził mnie również i od­

dałem mu rewizytę.

»Dnia 10 listopada miałem posłuchanie u księ­

żnej kurlandzkiej i obiadowałem u biskupa warmiń­

skiego«.

Po opowiedzeniu przebiegu wypadków przyto­

czonych wyżej o nieudanej elekcyi Maurycego, książę de Liria podaje w notatkach ciekawe szczegóły, do­

wodzące, źe były elekt nie zaniechał ani na chwilę zamiaru starania się o księstwo kurlandzkie, tym ra ­ zem już za wdaniem się dworu rosyjskiego. Tylko środki działania wybrał odmienne. W yłuszcza je książę de Liria w swoim pamiętniku.

»Rosyanie — pisze — lękają się bardzo wpływu W . księżnej Elżbiety, jej rozumu i niezwykłych zdol­

ności.

»Chciano by ją dla tego usunąć od dworu, przez wydanie jej za mąż za grafa Maurycego. Ten ostatni nie odstąpił od swoich aspiracyj, a wiedząc, że R osya nie zezwoli nigdy na przyłączenie K urlandyi do P o l­

ski, trzym a tu ciągle emisaryuszów by przypominać sprawę swoją i prosić w danym razie cara o pomoc.

»Interesa jego, w rzeczy samej, nie źle tu stoją.

G raf stara się o rękę W . księżnej Elżbiety i ma nie­

jakie widoki powodzenia.. Toczą się już rokowania, by wezwać grafa do Moskwy, lecz spraw a ta trzym aną jest w wielkiej tajemnicy, tak, źe z trudnością udało mi się do niej dotrzeć«.

Z Petersburga wyjechał książę de Liria na ko- ronacyę wezwanej — po śmierci cara Piotra II, osta­

tniego z męzkiej linii dynastyi Rom anowów (1730) — na tron rosyjski A nny Iwanowny kurlandzkiej.

Dalsze jego notatki sięg-ają roku 1730. Pod datą 3 lipca 1750 notuje de Liria wiadomość o przybyciu z Polski posła polskiego wojewody Potockiego i o źy- czliwem jego przyjęciu u dworu.

Pozorną przyczyną tego przyjazdu była chęć złożenia Imperatorowej powinszowania, w gruncie rze­

czy zaś chodziło o wybadanie zamiarów dworu rosyj­

skiego względem Polski.

13 sierpnia 1730 wyjechał Potocki ozdobiony orderem św. Andrzeja, aby podążyć na sejm do Grodna.

Poseł austryacki tymczasem uknuł przeciw księ­

ciu de Liria intrygę, obawiając się jego wpływów u dworu.

Zarzucał mu, źe pozostał stronnikiem hrabiego M aurycego i w ciągłej z nim jest korespondęncyi.

Bronił się książę de Liria przeciw temu zarzutowi, że wprawdzie od lat 15 przyjaźni się z grafem, lecz w charakterze posła nie czyni nic takiego, coby się sprzeciwiało interesom dworu rosyjskiego.

Jedynym krokiem posła w sprawie hrabiego:

M aurycego było odzyskanie dlań od kanclerza Oster- manna listów miłosnych, zabranych mu w Mitawie.

Uzupełniają notatki księcia de L iria sylwetki wpływowych Polaków na dworze rosyjskim.

»Feldmarszałek Sapieha; prócz wielkiej odwagi,.

(8)

192 Ś W I A T nie odznacza się zaletami charakteru. Trzykrotnie

buntował się przeciw swemu królowi i wreszcie prze­

siedlił się do Rosyi, gdzie korzystając z faworów syna

U Imperatorpwej K atarzyny, dostąpił godności feld­

marszałka. Nie znał pierwszych zasad sztuki wojsko­

wej, był mściwym i gwałtownym, upijał się codziennie i nie przebierał w środkach dojścia do upatrzonego celu.

»Innym Polakiem ejusdem fa rin a e był hr. Ja- guziński, jenerał jazdy i wielki koniuszy, niskiego po­

chodzenia. Przybyw szy w młodym bardzo wieku do Rosyi, przeszedł na wiarę grecką i zyskał względy Piotra I, który go polubił.

»Nie posiadał zupełnie wiadomości fachowych, lecz był człowiekiem rozumnym, odważnym i przed­

siębiorczym.

»Komu b ył przyjacielem, gotów b ył do wszela­

kich poświęceń, komu był wrogiem — b ył nim otw ar­

cie. Przywiązawszy się do dworu, służył mu gorliwie, lecz spełniał nieustanne nadużycia. Był to jeden z naj­

zdolniejszych ludzi w ówczesnej Rosyi«.

W reszcie, poseł nadzwyczajny polski, Le Fort, rodem z Genewy, był synowcem słynnego faw oryta Piotra I.

»Był td człowiek szlachetny, nie zdolny do hań­

biących postępków, bezinteresowny, gotów do poświę­

ceń dla przyjaciół.

»Bardzo mile był widzianym u dworu. Dom pro­

wadził otw arty i żył niezmiernie zbytkownie«.

Na tern uryw ają się notatki księcia de Liria dotyczące Polski.

A

i

.

k a r

.

Z D Z I S I E J S Z E J P O E Z Y I P O L S K I E J .

(Ciąg dalszy).

Przechodząc do sformułowania kw estyi przez Chm ielow skiego: źe społeczeństwo odwróciło się od poezyi, bo zachodził pewien dyssonans między »no- wemi hasłami« głoszonemi przez młody obóz, a poe­

tami, którzy tych haseł nie umieli przelewrać w pieśni i śpiewali anachronistycznie, o sobie i o miłości, bez względu na nowego ducha czasu — możnaby tu mieć jeszcze większe wątpliwości. Najeżałoby pierwej udo­

wodnić, czy rzeczywiście jest obowiązkiem poezyi być owym »istotnym czynnikiem wytwórczości społecznej«, jak się wyraża autor »Zarysu«, rozumiejąc przez to głoszenie nowych haseł i wskazywanie nowych dróg społeczeństwu. Należałoby również przyjąć (wraz z Chmielowskim), źe jeśli ona tego nie robi, to z po­

wodu »bardzo wielkiej nieuźyteczności« musi się sta ­ wać gałęzią m artw ą i od pnia narodow ego odpadać.

Tymczasem tego rodzaju premissy doprowadzićby m u­

siały do podobnej konsekwencyi jak przed kilkudzie­

sięciu laty, to znaczy, źe powierzałoby się poezyi, a więc fantazyi i uczu iu, to zadanie, które przy n a­

turalnym podziale pracy przypaść powinny narodo­

wemu mózgowi. W prow adzałoby się na nowo senty­

m ent i wyobraźnię tam, gdzie potrzeba rozsądku i ści­

słej obserwacyi. Nie są to oczywiście bezpośrednie postulaty autora »Zarysu«, lecz tylko konsekweneye, któreby można wysnuć z jego premis, nie przem awia­

jące jednak bynajmniej za słusznością tych twierdzeń.

Dla poezyi nie jest wprawdzie żadna dziedzina ducha ludzkiego zamkniętą, ale także i poezya nie jest zam­

kniętą w żadnej, choćby nawret w tak obszernej jak program y społeczne. B yłoby jednostronnością żądać od niej, aby się poświęciła wyłącznie popularyzowa­

niu »ducha czasu« pomiędzy szeroką publicznością, a przecież tego, właśnie dom aga się Chmielowski od ówczesnych poetów. W rzeczywistości dotykają oni tych kwestyj nieraz: A snyk w całym szeregu utw o­

rów zachęca do nawrócenia na tory realnej pracy (»Nowy R ok«, »Miejmy nadzieję...«, »W oczekiwaniu ju tra ...« ); cóż dopiero mówić o całej działalności poe­

tyckiej Szujskiego pod tym w zględem ! I dla tego zdanie powyższe nie wydaje nam się bynajmniej uza­

sadnione i wolimy uważać zobojętnienie publiczności jako reakcyę przeciw zbytniemu rozwielmoźnieniu się uczucia i fantazyi w życiu społecznem przed rokiem sześćdziesiątym, pojmując to zobojętnienie jako jeden

z objawów naturalnej — rzeeby naw et można konie­

cznej — narodowej ewolucyi.

Nie brak natchnienia, nie ignoraneya zmienio­

nych stosunków^ i haseł w'alki, nie przypadkow a jakaś nieobecność większych zasobów7 uczucia lub odczucia czasów pomiędzy następcam i H enryka czy K onrada, były przyczyną tego zobojętnienia publiczności, tej wielkiej i cichej zmow'y, co ogarnęła całe społeczeń­

stwo. Przyczyny są głębsze, niż chwilowy brak tego ducha, co lata, gdzie chce, a więc jak odszedł, tak i przyjść łatwo może. N erw y nasze przez tak długi czas pieśnią, zapału drażnione, stały się wprawdzie, jak sobie życzył swego czasu Słowacki, strojną harfą, ale zmiękły przytem, nadużyły się i osłabły. W rażli­

wość ich zmniejszyła się na długi czas w tej samej mierze, w jakiej dawniej zdumiewała sw ą bujnością i tkliwością uczucia. K iedy dawmiej lada tomik »Meli- teli«, »Niezabudki« czy też innego poświęconego muzom noworocznika, lada zbiorek młodocianych utworów domorosłego wierszopisa stanowił w ypadek dnia, przed­

miot ogólnych rozmów7 i rozbiorów, dziś za to naw et wysokiej wartości poetyckie utw ory przechodzą nie­

postrzeżenie, lub zyskują co najwyżej powodzenie obo­

jętnego szacunku. Ciemna to strona korzystnej pod innemi względami zmiany pojęć.

Dw7ojakie są bowiem tego złe następstwa. Jedne z nich czysto literackie. Poezya była zawsze ową k ry ­ nicą, co obm ywała wszelki brud z codziennej mowy, niedbałych o jej czystość pokoleń. N aw et w7 czasach największego skażenia naszej prozy, w epoce, z której Sw ada Danejkowicza pochodzi, mieliśmy poezyę P o ­ tockich, Morsztynów i Kochowskich. Dzisiaj, gdy zmuszeni jesteśm y karm ić się przedewszystkiem chw a­

stem dziennikarskiego języka, gdy faktycznym i pra­

wodawcami w zakresie polskiej mowy są ci, co ra ­ czej do Prokrustów , m ęczących ją nielitościwie, niż do Solonów mogliby być porów nani; gdy dzieła n a u ­ kowe — duchem obcych zwrotów z natury rzeczy prze­

siąkają ; gdy w zakresie powieści wyrabia się obyczaj pisania rzemieślnicze, z dnia na dzień, nie pozwalający na troskliwość i staranność o formę, dzisiaj więc ja- kąźby czarodziejską potęgą m ogła być poezya, naj­

subtelniejsza co do wysłowienia i ta najwięcej o język

dbać zmuszona gałąź literatury. I kto wie, czy nie

jedną z przyczyn tego zepsucia naszej m owy w ustach

(9)

J Ó Z E F W O D Z I Ń S K I .

P R Z E D B A L E T E M . 25

(10)

194 Ś W I A T i piśmie najmłodszych pokoleń, na które aż o m ury

sali sejmowej obiły się niedawno skargi, nie jest za­

niedbanie owego »centrum polszczyzny«, owego po­

tężnego czynnika, kształcącego, jakim jest — a raczej m ogłaby być — poezya.

Dalszym sm utnym skutkiem jest obniżenie este­

tycznego smaku. Niezawodnie m a to swoje dobre strony, źe przestaliśmy lekceważyć m ateryalną pod­

stawę życia kosztem anielskich roztkliwiań i rom anty­

cznego bajronizmu. Leży to niewątpliwie w interesie naszego społeczeństwa, aby wzrastało więcej Guciów a mniej Gustawów. A le Gustawowie podnosili lite­

racki poziom narodu, sprawiając, źe poeta nie potrze­

bował »słuchaczów próźen grać za płotem, sprzeci­

wiając się świerszczom«. Poezya jest może nie zawsze najzdrowszym (skoro, jak bluszcz, zieleni się najczę­

ściej tam, gdzie ruina), ale najwspanialszym kwiatem cywilizacyi; społeczeństwo, które przestaje jej głos rozumieć, jest barbarzyńskiem, jakiem kolwiek by zre­

sztą było. Dłuższe trwanie tego zaniedbania poezyi, jakie dziś panuje, tych stosunków, w których synowie Apolla ducha wieszczego wziąwszy, nie wzięli wagi w słowiech — musi konsekwentnie doprowadzać do upadku najwspanialszej gałęzi piśmiennictwa. To co nie było przyczyną zaniedbania, musi się stawać jego skutkiem. B ył pewien tragizm wT tym konflikcie mię­

dzy poetyką a polityką, dwiema córkami jednego ojca A rystotelesa, w którym jedna musiała dążyć do za­

szkodzenia drugiej, bo przekonały się, źe razem iść nie mogą. Ze stanowiska politycznego może to i do­

brze, żeśmy się wreszcie nałam ali pod tw ardą konie­

czność prozy życia, ale ze stanowiska literatury gotowo się to okazać Pyrrhusow ą korzyścią.

Gdzieindziej, na zachodzie, gdzie poezya z analo­

gicznych jak u nas przyczyn, przestała również »cie­

szyć serca na ziemi«, objawiły się bardzo poważne, socyalne skutki zmateryalizowania tych serc i um y­

słów. W ykluczenie poezyi utrudniło przejście w krew i kości społecznego organizmu tej pewnej dozy polotu i idealizmu, która do podjęcia i rozwiązania najw a­

żniejszych socyalnych zadań jest niezbędną. To też do przywrócenia im należnego stanowiska dąży grono nowochrześcijańskich pisarzy, uznając (jako jeden z nie­

wielu środków konkretnych, na który się zgodziło, jako na balsam kojący społeczne rany), podniesienie literatury z nizin sensacyjnego romansu na wyżynę pełnego godności hymnu. Chodzi tu więc o przyw ró­

cenie czynnikowi poetycznemu literatury większego znaczenia w wychowaniu społeczeństwa. To, co swego czasu uchodziło słusznie jako pierw iastek chorobliwy, ma być teraz wszczepiane jako środek osłabiający działanie trucizn socyalnych. Obszedłszy — po stu la­

tach — cały o krąg olbrzymiego błędnego koła, zbli­

żają się ci pisarze (wróżące nową wiosnę źórawie Voguego) do stanowiska zajmowanego przez H erdera i Schillera w kwestyi estetycznego wychowania ludz­

kości. Dziwna igraszka lo só w ! Nowożytne społeczeń­

stwo — nie przez Platona chyba marzona R zeczpo­

spolita — pierwsze oblekło w ciało dyalektyczne w y­

wody dziesiątej księgi jego Politei przeciw znaczeniu, jakie poezya posiada. I uczyniwszy to, zdaje się na­

tychm iast nabierać przekonania, że zabicie idealizmu w czynach i poezyi w literaturze, stało się owym ja ­ dem, co rozłożył duchów skład. A chociaż głosy owe, dom agające się cofnięcia z dotychczasowej drogi, są na razie odosobnione, to kto wie przecież, skoro ich tam z każdą chwilą więcej i coraz poważniejsze a za­

razem w dowody bogate, czy nie osięgną tego, co zamierzyły.

Z tych różnych uw ag można w yciągnąć parę wniosków. Oto najprzód należałoby może, w interesie estetycznego i etycznego podnoszenia się społeczeń­

stwa, aby (o ile to można) oddziaływać przeciw za­

niedbaniu, jakiego dziś doznaje u nas żywioł poezyi w literaturze. Poźądanem by więc było najprzód uwzględnianie go większe w teatrze i wystawianie nietylko takich sztuk, które ze w zględu na zręczność faktury lub lekkość pomysłu m ogą liczyć na powo­

dzenie, ale obok nich również rzeczy artystycznie i poetycko wysoko stojących. Mieliśmy nieraz w ska­

zówki, źe nie są to zalety, którychby publiczność nie umiała uznać. Dość przypomnieć jako przykład p o ­ wodzenie wznowionego dram atu: »Na jednę kartę«, który naw et w opinii dzisiejszej mistrzowstwem języka i artyzmem koncepcyi okupił niedostatki sceniczności.

Jeśli bowiem teatr zajmuje dzisiaj pierwsze miejsce w naszej literaturze, to i na o d w ró t: w teatrze naszym należałoby uwzględniać lite ra tu rę ; m amy oczywiście pod tym słowem na m y śli: rzeczy wyższej, estetycznej wartości.

A le bodaj czy nie ważniejsze, wychowcze zada­

nie przypada naszej prasie. Ona to powunna informo­

wać czytelnika o wszystkich zjawiskach na polu poe­

zyi, podawać mu regularnie ów owoc wiadomości złego i dobrego, pouczając, co czytać warto, a co jest bez korzyści. Czy się u nas tak dzieje? Jeden z m łod­

szych poetów, nad którego utworów wartością zasta­

nawiać się nie można (bo te z nich, które są dobre, dla publiczności nie są dostępne), wystąpił niedawno z gw ałtow ną inw ektyw ą przeciw »gazeciarskiemu wsze- teczeństwu«, zarzucając naszej prasie, źe z umysłu zabija milczeniem wszelki wyższy talent poetycki, je­

śli on tylko nie chce wejść w kadry istniejących ko- teryi dziennikarskich. W inw ektyw ach jego, których treść oparta była na zarzutach przesadnych i nie za­

wsze sprawiedliwych, a których forma b yła raczej gru- bijańska niż silna, leżało jednak na dnie małe ziarnko gorczycznej praw dy. Dziennikarstwo nasze, w arszaw ­ skie zwłaszcza, ugrupow ane około kilku firm w yda­

wniczych, niejednokrotnie pokrzywdziło już i autorów i publiczność, przez to, źe o pisarzach kupiących się około innego sztandaru — a czasem innego tylko szyldu — nie donosiło publiczności albo nic, albo też w sposób tendencyjny. Nasze galicyjskie pisma mają również niejeden grzech w tym względzie do w yrzu­

cenia sobie, niejedno delictiim omissionis, wypływające raczej z nieumiejętności sądzenia o złem i dobrem, niż z chęci zaszkodzenia pisarzowi. Skutki zaniedbania są jednak w obu razach jed n ak o w e: publiczność, nie m a­

jąc zwróconej ze strony prasy uwagi, ignoruje ze szkodą własną i autora i dzieła. Mamy w skutek tego cały szereg utalentow anych pisarzy, znanych tylko garstce smakoszów literackich, a przez resztę publi­

czności nie czytanych. Nie każdy z nich bowiem chce się starać o otrzym ywanie laurów z rąk reportera, a bez takich starań pozyskanie literackiej popularności jest coraz więcej utrudnionem.

Otóż to pośrednictwo pomiędzy um ysłowym i producentam i a konsumentami powinno uledz reformie.

W szczególności zaś może by było rzeczą pożyteczną informowanie stałe i regularne czytającego ogółu o tern, co nowego na polu najwykwintniejszej całego piśm ien­

nictwa gałęzi t. j. poezyi wychodzi. Przy powieściach

lub dram atach potrzeba ta nie jest ta k nagląca, bo to

(11)

są rodzaje (z odmiennych przyczyn) daleko łatwiej do publiczności dochodzące. A le ów »anielski pokarm«, jak poezyę nazwano, zbyt subtelnego w ym aga pod­

niebienia, aby się ogół sam z siebie w nim rozsma- kowywał. Tu pośrednictwo krytyki ma dwa razy wię­

ksze znaczenie, a więc dwa razy większe obo- wńązki.

Oto parę uwag, któremi chcieliśmy poprzedzić szereg bardziej szczegółowych spostrzeżeń nad ukazu- jącemi się obecnie utworami naszych poetów.

(Ciąg dalszy nastąpi). S

t a n i s ł a w

E

s t r e i c h e r

.

Z T E K I M I E S Z C Z A N I N A P O L S K I E G O .

(Ciąg dalszy).

I. D l a c z e g o n a u k i w P o l s c e n i e k w i t n ę ł y ?

Komuź nie narzucało się to pytanie? Któż nie doświadczył tej przykrości porównywania pod tym względem własnego kraju z zagranicą. Bolesne uczu­

cie upokorzenia objawiało się już nieraz gorzkiemi słowy rzucanemi w twarz społeczeństwu przez ludzi wysokiej inteligencyi, a niewątpliwego patryotyzmu, bo im bardziej ktoś rozumie społeczną doniosłość nauki, tern większej musi przy takiem zestawieniu do­

znawać goryczy. Pewnikiem jest, źe nauka wpływa niezmiernie na tok spraw publicznych, a kto się nim przejął, tego musi uderzyć jedna okoliczność z dzie­

jów polskich, mianowicie narzuca mu się zjawisko, źe niskiemu upadkowi społeczeństwa i ruinie państwa w X V III wieku towarzyszył zupełny brak ruchu nau­

kowego. Było do rozbiorów dość czasu, ażeby dowie­

dzieć się, źe już dawniej istniał na zachodzie Bakon czy Kartezyusz, ale u nas dopiero podczas rozbiorów obudzą się pewien ruch umysłowy, wyglądający w obec Zachodu europejskiego, jak pierwsze kroki człowieka, który na nowo uczy się chodzić, obok dru­

giego, który nigdy biegu nie zaniechał. Na te słabe początki dobrego było juź niestety zapóźno, juź one nie m ogły zrównoważyć, a tem bardziej przeważyć owego potężnie wybujałego złego, które tysiączne juź wydało skutki, przeważyć do tego stopnia, ażeby n a ­ w et w politycznej dziedzinie skutecznie oddziałać. Po­

nure wrażenie wywiera na historyku fakt, źe tuż pod samą bram ą Rzeczypospolitej kwitnęły n a u k i, boć z K rólew ca rozbrzmiewał na całą Europę głos K anta, którego naw et nazwiska w Polsce nie znano, bo nie było ani jednego człowieka, który byłby zdolny czy­

tać pisma tego rodzaju. Od Bakona do K anta, w ca­

łym tym rozdziale historyi kultury europejskiej, Polski całkiem zgoła nie ma, a równocześnie właśnie nastę­

puje upadek stopniowy państwa, aż nareszcie rozbiory.

T a równoczesność daje do myślenia, a w szeregu p y ­ tań, które się narzucają przy zagadnieniu, dlaczego Polska upadła, nie ostatnie zajmuje miejsce p y ta n ie : dlaczego w Polsce nauki nie kwitnęły ?

Czy społeczeństwo nasze nie ma zdolności do rozwoju umiejętności, czy nie posiada pewnych po­

trzebnych do tego przymiotów, a na odwrót posiada jakie inne, które zakwitnięcie nauk czynią niemoże- bnem ? S ą tacy, którzy tak sądzą. Poważne umysły występują nieraz z twierdzeniem, że istnieją u nas pewne cechy wrodzone w charakterze narodowym, które nie pozwalają nam kierować się na uczonych, tak, źe o trwałym a wielkim, w europejskiem znacze­

niu tego słowa, ruchu naukowym, myśleć u nas nie można. Sądzą, źe pewna powierzchowność i rozstrze­

liwanie się obok braku wytrwałości znajduje się juź w naszym charakterze narodowym. Jeżeli tak jest, w takim razie nie ma na to rady, a kilka, kilkanaście

pojawiających się czasami dzieł polskich naukowych na większą skalę, uznać należy jako sporadyczne w y­

jątki, których napisanie i tak na nic nauce europej­

skiej się nie przyda, bo pisane po polsku, a cudzozie­

miec nie będzie się uczył naszego języka, póki w za­

kresie swojej specyalności nie znajdzie u nas obfitszej literatury. Szkoda więc czasu i atłasu, szkoda tych zdolności, które m arnują się niepotrzebnie i niech nasi uczeni piszą po francusku, albo po łacinie, bo wytwo­

rzenie polskiego naukow ego świata, to i tak utopia.

T aką jest prosta konsekwencya, jeżeli przyjmiemy, źe charakter narodowy jest przyczyną złego, w ogóle, źe przyczyn jego szukać trzeba w czemś, co do sa­

mej istoty społeczeństwa polskiego należąc, oddzielić się od niego nie da. Tylko czy to prawda, źe z na­

tury samej naszej nie posiadamy warunków potrze­

bnych na stałych współpracowników europejskiej nauki? czy to prawda, źe z natury naszej jesteśm y n. p. leniwcami ?

W szyscy ci, którzy cośkolwiek tłómaczą cechami charakteru narodowmgo, niech się najpierw zastanowią, czy cechy takie są trwałe, czy też czasowe. Zwykle przez wyrażenie »cecha narodowa« rozumie się coś stałego, ale to tylko modna doktryna i nic więcej.

Choćby nam najpiękniej i przy oklaskach całej euro­

pejskiej sławy tłómaczono, źe Francuz musi np. mieć zamiłowanie do wymowy, dlatego, źe jest Francuzem, a Niemiec do spekulacyi, dlatego, że Niemiec, Polak zaś w stręt do drukowanego, dlatego, źe Polak, nie wierzmy doktrynie, którą konkretna historyczna nauka wcześniej czy później obalić musi. Żadnych, a żadnych stałych przymiotów związanych nierozdzielnie raz na zawsze z samem istnieniem narodu —- niema. Prze­

ciwnie, historya uczy, źe narody zmieniać się m ogą i wykazuje, źe nieraz zmieniają się też do niepozna- nia. Nie ma żadnych specyficznie francuskich przymio­

tów takich, któreby tam były wspólne wszystkim po­

koleniom od K lodw iga aż do Boulangera i — aż do skończenia świata. Nieprawdą jest, jakoby za W il­

helma Zdobywcy takie same b y ły cechy społeczeń­

stw a angielskiego, jakie dziś u nich widzimy. Jakież to wspólne przymioty posiadają dzisiejsi Turcy z T ur­

kami Solimana? Albo cóż mają wspólnego te poko­

lenia porozbiorowe, które na nowo zorganizowały spo­

łeczeństwo polskie, z pijanicami, próżniakami i nieu­

kami okresu saskiego ?

Naród polski w cia,gu swojej historyi zmieniał

kilka razy swój charakter. K to zna historyę, a jest

zarazem zwolennikiem teoryi cech narodowych, tak

zwanych istotnych, to jest stałych i niewzruszonych,

niechaj nam powie, jakież to spostrzegł wspólne

rysy charakteru narodowego w Polakach X III, X V I,

X V II a X V III wieku ? Cechy narodowe mogą się

(12)

196 Ś W I A T

tylko do pewnego okresu odno­

sić. K ażdy czas ma swoje ce­

chy, a dwa sąsiednie okresy m o­

gą mieć cechy choćby naw et wprost przeciwne. Naród może pewne przym ioty zupełnie utra­

cić, a może też nabyć jaki przy­

miot nowy, którego śladu na- próźnobyśmy w jego przeszłości szukali. Cechy te zmienne i cza­

sowe m ogą trw ać długo lub krótko. Może pewna cecha istnieć wieki, a może nie przetrw ać ani jednego pokolenia. Nie szukaj­

my tedy przyczyny, dlaczego u nas nauki się nie rozwinęły, w ja ­ kichś rzekom ych wrodzonych przymiotach narodowych, bo te niczego nie wyjaśniają.

(Ciąg dalszy

Teoryę wrodzonych przymiotów narodowych po­

sunięto w ogóle stanowczo za daleko. Co innego, źe Eskimos rodzi się innym, jak H aw ajczyk; oni też cał­

kiem, a całkiem inaczej życie przepędzą, innych, a za­

sadniczo różnych, będą doznawali wrażeń, odmienne, wręcz przeciwne okoliczności będą kształciły ich cha­

rakter. Co innego też, jeżeli w jednej części świata pow staną dwie odrębne cywilizacye. Rzecz naturalna, źe dwie jednostki choćby do siebie podobne umysłem i usposobieniem, porwane przez dwa całkiem różne prądy, inaczej się rozwiną. A le w granicach jednej i tej samej cywilizacyi, w granicach jednej i tej samej rasy, przypuścić predestynacyę jednych do rozumu, a drugich do nieuctwa, to już za wiele. To, co w yni­

kłoby z samego pochodzenia, z samego urodzenia, może w tem ograniczeniu tworzyć nieznaczną tylko różnicę, zbyt małą, ażeby temi, wrodzonemi cechami dała się wytłóm aczyć rozbieżność kierunków pochodu dziejowego.

nastąpi). D

r

. F E L I K S K O N E C Z N Y .

Z A M Y Ś L E N I E .

Cicho i wolno, jak mgła, co się zrana Z nad łąk podnosi przy lekkim powiewie W schodniego w iatru i w przestrzeń u la ta : T ak nieraz myśl m a tęskna, zadumana, Podobna z nad mórz wzlatującej mewie, W znosi się w przestrzeń nadziemskiego świata.

I jest to moja najmilsza godzina Lecieć tą pustką cichą i przejrzystą,

Ponad kopułę n iebiosów w bezmiary ...

Zrazu mię jakaś toń okala sina, Powoli w głąb się mieniąca świetlistą, Gdzie biało-złote włóczą się opary.

Potem jest jasność niezmierna, zamyśleń I ciszy pełna, nie wiem zkąd idąca,

Bo nigdzie światła nie widać krynicy — — Przestrzeń bez żadnych dla oczu zakreśleń, B lask większy, niźli promienienie słońca, Lecz nie rażący jaskraw o źrenicy.

I głusza kotlin i jakby harmonii Leśnej podźwięki i wielka, niezmienna

Spokojność jezior widnych w oddaleniach--- I w owej pustej, niezgłębionej toni

Myśl ma zawisa nieruchoma, senna,

Podobna orłom, co zasną w przestrzeniach.

K

a z i m i e r z

T

e t m a j e r

.

P A L L M A L L G A Z E T T E .

E P I Z O D Z D Z I E J Ó W D Z I E N N I K A R S T W A A N G I E L S K I E G O . (Dokończenie).

Gwiazda błyszcząca na widno­

kręgu ukołysanego powodzeniem dziennikarza zaćmiła się dopiero w 1880 r. z powrotem p. Glad- stona do rządów i odtąd mimo chwilowych powodzeń i pomimo ____________ ____ niezaprzeczonej umysłowej i mo-

Jiiti Matejko. Witrai Jo katedry livonskicj. rMnej wartości, jak ą ten publi­

cysta posiada, nigdy już w dawniejszym blasku nie po­

wróciła. N ie ty lk o , źe z chwilą tryum fu liberalnego stronnictw a w pływ jego na sfery rządow e ustał, ale dotknął go cios niespodziewany. W ydaw ca, p. Smith, odstąpił wydawnictwo P all M a ll Gazette swemu zię­

ciowi, p. Y ates Thompson, liberałowi. N a postawione przez niego żądanie, ażeby dziennik zmienił swój kie­

runek i uznawał über N a c h t czarne za białe, p. Green-

(13)

J U L I U S Z K O S S A K .

' '

A -

P I E R W S Z A P R Z E J A Ż D Ż K A W M A J U .

(14)

Ś W I A T 198

wood ze słuszną dum ą odpowiada, źe można sprzedać akcye dziennika, ale nie można równie łatwo sprzedać sumienia szanującego się dziennikarza i wraz z całym swym sztabem generalnym opuszcza dziennik, który był stworzył. Ażeby pokazać, jakie sym patye osobiste potrafił sobie zapewnić i w jaki sposób angielskie społeczeństwo ze swymi dziennikarzami^ sobie postę­

puje, wystarczy przytoczyć jeden fakt. Żegnając czy­

telników oświadczył, źe ma zamiar, jak tylko znaj­

dzie kapitał potrzebny, założyć dziennik w duchu do­

tychczasowego P all M a ll Gazette. Nazajutrz otrzymał ze strony znajomych i nieznajomych sumy, których całość wynosiła nie mniej jak potężną cyfrę 104,000 funt. szt. Zbytecznem byłoby cokolwiek więcej do tego rysu dodawać, chyba to, źe p. Greenwood ani grosza z tych pieniędzy nie przyjął i źe dziennik S t James's Gazette, który wkrótce potem ufundował i którym aż do ostatnich dwóch lat kierował, był osobistą jego własnością. Nie mamy tu potrzeby zajmować się tym organem, który był pierwszą odroślą P all M a ll Ga­

zette. Nie odegrała ona nigdy wybitnej roli i żywot jej jest aż do chwili obecnej szarym i podrzędnym.

P all M a ll Gazette została tedy w 1880 r. jako własność p. Thompsona, organem liberalnego stronni­

ctwa. T aka gwałtow na zmiana zachwiała była natu­

ralnie jej m ateryalnem i podstaw am i; trzeba było zaim­

prowizować odrazu i administracyę i redakcyę. F u n ­ duszów nie brakło, a o utalentow ane pióra w liberal­

nym obozie łatwo. Najznakomitszy z pisarzy tego stronnictwa jest, bez najmniejszego wątpienia, John Morłey. Jeżeli po za granicami W . Brytanii ten mąż stanu, praw a ręka Gladstona, minister dla Irlandyi, jest znany dobrze, i jeżeli, nie bez podstaw, przewi­

dują, źe zostanie on z biegiem czasu leader’&vs\ postę­

powego stronnictwa, to nie sądzimy, ażeby zdawano sobie sprawę ze stanowiska, jakie zajmuje w piśmien­

niczym świecie angielskim. A stanowisko to jest przy­

czółkowe. Jako filozof, historyk, biograf, essayista, krytyk, ekonomista, John Morley napisał dzieła po­

ważne, o trw ałem znaczeniu. N aw et ci, co jego rad y ­ kalizmu politycznego, jego religijnego agnostycyzmu nie podzielają, oddają hołd jego wiedzy, jego m eto­

dzie pisarskiej i jego wielostronnym talentom. P i­

szący, lubo szczery wielbiciel Johna M orley’a, mnie­

ma, źe najmniej właściwem polem jego działalności jest, a przynajmniej było w owej dalekiej już od nas epoce 1880 r. wydawnictwo codziennego pisma. Jego umysł zbyt filozoficzny, zbyt abstrakcyjny, szybował w sferach zbyt podniosłych, a zbyt mało dbał o zni­

kome sprawy zajmujące pospolitych czytelników dzien­

nika, ażeby łatwo mógł znaleść sposób oddziaływania na masy. Sam e niezaprzeczone jego zalety w ytw arzały przeszkodę do pokum ania się, że tak powiem z pier­

wszym lepszym czytelnikiem. Przez całe trzy lata, przez które zostawał u steru P all M a ll Gazette, no­

siła ona znamię pedantycznego trochę, filozoficznego radykalizmu. Dla oznaczenia politycznej barw y dzien­

nika, wystarczy powiedzieć, źe John Morley otwo­

rzył na rozcież podwoje jego swemu przyjacielowi Józefowi Chamberlain, który wówczas był socyali- stycznym radykałem — nie przewidując, źe się stanie za lat kilka filarem zachowawczej koalicyi i źe spraw a samorządu Irlandyi w ogóle, a apoteoza Parnell’a w szczególe, nigdzie gorliwiej i skuteczniej bronioną nie była jak w łam ach tego dziennika.

W roku 1883 John Morley, po wstąpieniu na dobre do politycznego zawodu, nie mógł jako depu­

tow any naprzód, jako członek gabinetu następnie, po­

święcić się dziennikarstwu. Naczelnym redaktorem P all M all Gazette zostaje wówczas mało znany po­

przednio prowincyonalny dziennikarz p. W . T. Stead, którego Morley sprowadził sobie do pomocy, z Dar- lingtonu. Dopóki był podredaktorem nie m ógł on oka­

zać całej oryginalności swego talentu, ale z chwilą jak stał się samowładnym kierownikiem dziennika, nadał mu cechę odrębną i fizyognomię pod wielu względami nową w dziennikarstwie angielskiem.

O p. Stead pisano już wiele, a po większej czę­

ści surowo. Główne zarzuty, jakie mu czyniono opie­

rały się na podejrzeniu, źe jest hipokrytą, źe kam ­ panie zawzięte, jakie prowadził przeciwko rozwiązłości obyczajów muszą osłaniać sidła stawione przez Tar- tuffa na żonę Orgona. Dzisiaj gdy namiętności pier­

wszej chwili ostygły i gdy naw et tak mało sym paty­

cznej osobistości jego oddają sprawiedliwość, nie m a już mowy o niczem podobnem. Wiadomo, źe odpoku­

tował on więzieniem swój zapał zdemaskowania grze­

szników przeciwko siódmemu przykazaniu. P. Stead, który w powierzchowności, zwyczajach etc. nie jest bynajmniej wyrafinowanym gentlem anem , przyniósł z prowincyi fanatyzm sekciarstwa religijnego. W sce­

ptycznym Londynie uważano go jako fenomen, jako unikat. A tem bardziej ten ferwor purytański dziwił u niego, źe na innych punktach nietylko szedł z bie­

giem czasu, ale był naw et nowratorem i to śmiałym.

Można powiedzieć, źe on pierwszy wprowadził do an­

gielskiej prasy am erykański puffizm. Nic go nie po­

wstrzymywało, ażeby ściągnąć na swój dziennik uw agę publiczności czytającej, a od Arm ii Zbawienia, z którą sympatyzował, nie wahał się zapożyczać ogłuszających bębnów i jaskraw ych sztandarów. On to wprowadził do dziennika swego system interwiewowania i sensacyj­

nych sprawozdań, wtajemniczania publiczności w kwe- stye prywatne, postawił anegdotę na miejscu zasady.

Życie nie zawsze podniosłe, ale zawsze interesujące przedarło się do dziennika; illustrowanie szybkie co­

dziennego wypadku, fizyognomii na dobie będącej, przyczyniło się także do zrewolucyonizowania prasy codziennej angielskiej. Znalazł dla P all M all Gazette odraźu szerokie koło czytelników, chociaż inne aniżeli to, do którego przemawiał poważny filozof i rady­

kalny polityk John Morley. A le dziwić się nie można, źe gdy rozpoczął tę słynną kam panię w obronie dzie­

wcząt, białych niewolnic, sprzedawanych przez ohydne pośredniczki prostytucyi, źe podejrzewano jego dobrą wiarę. Skandal był — niesłychany dotąd w Anglii. K w e- stye, o których żaden przyzwoity człowiek głośno nie mówił, zostały naraz rzucone jako powszechna straw a masie. Dziennik sprzedawał się w 200.000 egzem pla­

rzy i fortuna jego wzniosła się na niemarzone wy­

żyny, stara jednak uczciwość i przyzwoitość angielska nigdy mu tego M aidlu Tribute przebaczyć nie potra­

fiła. A le p. Stead, jak nieustraszony K ato, szedł dalej czyszcząc obyczaje, stawając w obronie nieszczęśli­

wych, uwiedzionych kobiet. Nie można bez szacun­

ku wspomnieć o procesie pani Langnorthy, który, dzięki jego interwencyi, pozyskał dla niej sym patyę i poparcie całej A nglii i zmusił ohydnego uwodziciela do złożenia uwiedzionej w ofierze milionowej fortuny.

Taki postępek białym kam ykiem zaznacza zawód k a ­

żdego dziennikarza. Stead zaprzągł się z rów nym

ferworem do zdruzgotania jednego z filarów swego

własnego stronnictw a, Sir K arola Dilke. P o d b u ­

rzając przeciwko niemu wszystkie uczucia staro-

Cytaty

Powiązane dokumenty

Pow inna to być u nich owa zdolność główna — o której mówi Taine — około której grupować się mają wszystkie inne, bo znaczenie ich jest tylko

łasuje i daje się skubać, o tych głupich chłopach, z których można dużo pożytku wyciągnąć, o przedziwnych kombinacyach z okowitą, wodą, mąką, piaskiem,

Przelanie zaś koncesyi przemysłowej na osobę trzecią byw a wprawdzie w języku popularnym nazywane dzierżawą koncesyi, ale prawnik jest od tego, aby nie dać się

padki w gruzy lub wsie już się zamieniły, dźwigać one i do stanu miast doprowadzić usiłowała, wtenczas i nasz Bog(h)usław umieszczonym będąc w liczbie miast,

Nie miała swojego zdania, gustu, żadnych własnych zachceń, upodobań, była echem swojego męża, ze wszystkiem odwoływała się do niego ze stereotypo- wemi

R e n a żywiąca dla brata gorące przywiązanie, pewna jego wyższości, ufna w jego przyszłość, więcej cierpiała, gdy Feliks w zwątpienie wpadał co do siebie

w dążeniu do tego ideału chłop nie rządzi się wcale jakim ś wyższym, szlachetniejszym popędem; fakt sam przez się jest idealnym, lecz nie motywy,

zyi się powtarzały. Czasem się czyta, źe poeta boi się zapomnienia ze strony potomności, jak np. w zbiorku Jana Nerudy -»Proste motivy«., gdzie ta m yśl dyktuje