P ie r w sz e g o m aja d eszcz, N ieu rod zaju w ie s z c z .
N a p ie r w s z y m aja szro n O biecuje b u jn y plon .
G rzm ot w m aju, sp r z y ja urodzaju.
G dy s ię maj grzm otem od ezw ie [na w sch o d zie, R ok sp rz y ja sia n u i zb oże w uro-
[d zie.
D e sz cz w Ś w ięteg o F lo r y a n a , S k rz y n ia g ro szem zapchana.
P an k racy, S e r w a cy , B on ifacy, Źli na ogrod y ch ło p a cy .
B A R O N Ó W N A .
Baronówna Ernestyna była córką bogatych rodziców, chowano ją starannie, miała bonę Francuskę, guw ernantkę Angielkę, które uważały na każden jej ruch, na każde sło
wo. Bona uczyła ją paryskiego akcentu i dystynkcyi, g u w ernantka powtarzała to samo, piętnując wszystko, co było w niej samodzielnego groźnym wyrazem shocking. Oprócz tego Ernestyna miała nauczycieli, którzy uczyli ją chodzić, tańczyć, kłaniać się, grać i śpiewać. Ojciec i m atka nie uczyli jej niczego, bo nie mieli na to czasu. Ojciec bawił się, podróżował i kochał na prawo i lewo; m atka kochała się, podróżowała i bawiła.
Oboje pomyśleli o córce, gdy ta miała lat dwadzieścia;
m atka wprawdzie obstawała uparcie,, że ma dopiero szesna
ście, a ojciec, trzymając się zasady milczenia w razach w ąt
pliwych, nie sprzeczał się z żoną, bo ostatecznie to było dla niego rzeczą obojętną. Pomyślano o córce, gdy nadszedł czas wydania jej za mąż, a czy miała lat dwadzieścia, czy szesnaście, to nie zmieniało położenia.
Pod względem piękności rodzice mogli być zadowo
leni z córki. Ernestyna była to wysoka brunetka, szczupła, powiewna, o bladej cerze i oczach w ielkich, aksamitnych, pełnych razem żarów i marzeń. Co do strony intelektualnej i moralnej, ponieważ miała guwernantki i nauczycieli, któ
rzy uczyli ją wszystkiego, czego uczyć należało i wzbraniali wszystkiego, czego czynić nie należało, byli także zadowo
leni. To jest byli zadowoleni aż do chwili, w której panna Ernestyna objawiła im jasno i kategorycznie, źe na teraz nie życzy sobie iść za mąż.
Postanowienie to było rzeczą tak niesłychaną, iż nie wzięli go zrazu na seryo, ale Ernestyna w ten sposób przy
jęła przedstawionych sobie kandydatów do stanu m ałżeń
skiego, iż każdy z nich odstąpił od swego zamiaru, bo prze
cież panien nigdy nie zabraknie, a posag Ernestyny nie był znowu tak w ielki, ażeby ją gwałtem dla niego zdo
bywać. Czas błędnych rycerzy przeminął — wiedzieli o tem wszyscy.
24
186 Ś W I A T
W ówczas matka, która kazała córkę wychowywać w ścisłej pobożności, pomyślała, iż E rnestyna rna po
wołanie zakonne, i wymieniła jej wszystkie klasztory, gdzie m ogłaby się poświęcić Bogu, ale ona powołania za
konnego nie miała, i równą okazywała niechęć do klasztoru, jak do małżeństwa.
T u już położenie stawało się trudnem, baronowa m iała zaledwie lat czterdzieści — przyznawała się tylko do trzydziestu — dzięki zaś staraniom i kosm etykom , była jeszcze wcale ładna, zwłaszcza w tu alecie; kochała się, podróżowała i bawiła, a wiadomo, źe w podobnych okolicznościach córka dorosła jest wcale niedogodną. M ogła wprawdzie poświęcić się dla niej przez parę miesięcy, przez rok nawet, ażeby wydać ją za mąż i być już spo
kojną o jej przyszłość, czyli pozbyć się jej na zawsze, więcej jednak nikt od niej żądać nie miał prawa. Łatwo więc zrozumieć, iż po odmowie, jak ą E rnestyna dała ostatniemu konkurentowi, baronowa wezwała do siebie g u w ernantkę i zapytała z niezadowoleniem, coby znaczyło postępowanie córki; guwernantka, jednak objaśnień ża
dnych dać nie umiała, albowiem wychow anka jej zawsze we wszystkiem była wzorową, nigdy nie popełniła nic takiego, coby można było nazwać shocking, i zachowywała się zawsze, jak na doskonale wychowaną młodą miss przystało. O powodach jej postępowania pew nego nic nie wiedziała, bo E rnestyna była małomówną, nigdy nie zwierzała się ze swoich myśli, a nawet, właściwie mówiąc, guw ernantka nie miała pojęcia, iżby ona cośkol
wiek myślała.
Baronowa odparta z tej strony, próbowała wybadać spowiednika córki. I to przecież okazało się dare- m nem ; -— ksiądz pełen był pobłażania dla swej penitentki, a tego, że nie przystała na małżeństwo z dwoma czy trzem a przedstawionymi sobie kandydatam i i że nie miała zakonnego powołania nie uważał za żadną winę ; Ernestyna, w edług niego, służyć mogła -za wzór łagodności, dobroci i t. p.
Ponieważ wszystkie te zapewnienia nie rozwiązywały trudnej kw esty i, m atka postanowiła sama rozmówić się z córką. Nie było to wmale rzeczą lätwa, bo do tej pory robiła częste uw agi Ernestynie, zapytyw ała o różne potoczne wypadki, nigdy przecież nie rpzmawiała z nią o żadnym poważniejszym przedmiocie. Iviedy więc w e
zwawszy ją, kazała usiąść na taborecie haprzeciwrko siebie, znalazła się w pewnym kłopocie.
Ernestyna usiadła wyprostow ana, jakby winowajczyni przed sędzią. Takiej postawy nie m ogła sobie ży
czyć m atka, u7skazała jej więc miejsce obbk siebie. Córka posłuszna, zajęła je natychmiast, ale to nie ułatwiło rozmowy.
— E rn e sty n o !
— M am o !
Po tym wrstępie nastała chwila ciszy.
— E rnestyno! — powtórzyła baronowa — chciałabym rozmówić się z tobą poważnie.
Tym razem E rnestyna podniosła spuszczone powieki i wlepiła w m atkę spokojne a palące spojrzenie. Czekała.
Baronowa rozpoczęła długą przemowę, niezbyt może logicznie przeprowadzoną — bo logika była słabą stroną jej umysłu — lecz zawierającą sens ta k i: »panna dorosła za mąż iść powinna«.
Córka słuchała wre wzorowem milczeniu. Nie m ogąc się doczekać odpowiedzi, m atka doszła wręcz do zapytania, dlaczego E rnestyna odrzuciła koleją panów A . B. C , którzy przecież wszyscy byli bardzo dobrze uro
dzeni, dystyngow ani i bogaci.
Na to pytanie płomienne kolory oblały twarz młodej dziewczyny i zeszły z niej nagle, oczy zapaliły się i zagasły, a ręce, które trzym ała splecione na kolanach, zaplotły się silniej, niż w chwilach gw ałtow nego w zru
szenia. Nie mówiła jednak nic.
-— W ięc cóż? Dlaczego? Odpowiedz mi przynajmniej! — rzekła wzburzona matka.
W arg i E rnestyny zadrgały, jak gdyby słowa więzły w gardle.
— Och ! m am o !
— Mów, odpow iedz! Cóż ty zamierzasz ?
— Nie wiem. Ja chciałabym .. .
— Czegóż chciałabyś ?
Przez chwilę zdawała się zbierać myśli.
— Widzisz mamo — wyrzekła wreszcie uryw anym głosem — od czasu jak zaczęłam rozglądać się koło siebie, widzę, źe wszystko jest inaczej, niż być powinno.
— Inaczej ?
Baronowa patrzała na córkę, nie rozumiejąc słów jej dokładnie.
— Zupełnie inaczej. Zasady nie są zgodne z czynami.
— Zasady nie są zgodne z czynami — powtórzyła baronowa.
— Mamo, wytłómacz mi t o : wszak kłam ać nie należy nigdy; uczył mnie tego ksiądz kanonik i miss Simpson, a przecież ... przecież miss Simpson kłam ała nieraz. A gdym powiedziała Alince, która o to pytała, źe gra szkaradnie, wszyscy łajali m n ie . . . a ona rozgniewała się bardzo.
— Miała słuszność, takich rzeczy nie mówi się nigdy. I cóż ztąd ?
— To, źe wszystko nie jest tak, jak być powinno. Ludzie przysięgają sobie miłość, a nie kochają dla
te g o ... przyjaźnią się, aby z d ra d z a ć... pochlebiają, aby oczerniać...
— K to ci to powiedział?
— O, mamo, choćbym nie chciała nawet, to dostrzedz m usiałam ...
— Ależ ty byś tego nie zrobiła przecież?
-— Ja nie chcę, żeby mnie to spotkało, przekonałam się, źe nikomu wierzyć nie można i dlatego nie m ogę pójść za mąż.
Mówiąc to, spojrzała z tak ą błyskaw icą, źe m atka załam ała ręce.
— Ależ to rzecz straszna, żeby w tak młodym wieku, stracić wszelkie złudzenia.
— Ja sądzę, że lepiej wiedzieć zawczasu, jak rzeczy idą na świecie.
Miss Sim pson! Ona tego nie wiedziała, po cóż próżno niepokoić ją miałam ? Myślałam tylko ...
— W tem nieszczęście. Na co myśleć! Panna myśleć wcale nie powinna. To jest — dodała po chwili — myśleć o takich rzeczach.
Ernestyna milczała, a m atka powtarzała półgłosem :
— Nieszczęście, prawdziwe nieszczęście!
(Dokończenie nastąpi). W
aL E R Y A M A R R E N E .
U R O C Z E O C Z Y .
K O M E D Y A W C Z T E R E C H A K T A C H * )
(Ciąg dalszy).
SC E N A 8.
T E R E N IA , K A R O L IN A .
K A R O L IN A .
Chodź tu, Tereniu.
T E R E N IA .
Idę . . . siostro.
K A R O L IN A .
Siostro ! ... Nazwałaś mnie siostrą ? Zrozumiałaś nareszcie, źe obcą dla ciebie być nie mogę. To dobrze.
T E R E N IA .
Pow tórzyłam bezwiednie za panem rejentem.
K A R O L IN A .
I żal ci tego teraz niedobra m ała?
T E R E N IA .
Nie — nie żal, bo spostrzegłam sm utek w twoich pięknych oczach.
K A R O L IN A .
T y widzę i komplementa mówić umiesz.
T E R E N IA .
To prawda, nie komplement. (Po chwili). P ragnę być siostrą wszystkich smutnych.
K A R O L IN A .
Milszym ci sm utek od wesołości?
T E R E N IA .
Nie —■ ale wolę smutnych. Sam a częściej jestem smutną, niż wesołą.
K A R O L IN A .
A wczoraj wieczorem ?
T E R E N IA .
O!
K A R O L IN A .
Zdawałaś się szczęśliwą. Byłaś rozbaw ioną...
śmiałaś s ię .. .
T E R E N IA .
Tak.
K A R O L IN A .
N aw et podpiłaś sobie nieco.
T E R E N IA ( s p u s z c z a o c z y ) .
W styd m i...
K A R O L IN A .
No, wstydzić się nie ma czego.
*) A utor zastrzega praw a swoje w obec scen polskich. (P rzypisek
T E R E N IA ( s z e p t e m ) .
J e s t ... jest. W ino mnie odmieniło; byłam inną niż zwykle —- gorszą.
K A R O L IN A .
T ak ci się tylko zdaje.
T E R E N IA .
Pew ną jestem. Zachowanie się moje sprawiło przy k ro ść.. .
K A R O L IN A .
K om u ?
T E R E N IA .
P aru osobom.
K A R O L IN A .
Tłómaczysz się niejasno; trudno cię zrozumieć.
T E R E N IA .
Bo i ja wielu rzeczy na ja w ie ... po przebudze
niu ... nie rozumiem, chociaż we śnie mama rozmawia ze mną, jak bym wszystko rozumiała.
K A R O L IN A .
Nasza m atka?
T E R E N IA .
Tak.
K A R O L IN A .
Dziś ci się śniła?
T E R E N IA .
Tak. Powiedziała, źe wczoraj zgrzeszyłam, ale, źe to rzecz ludzka, konieczna czasem ; źe dusza w al
czyć musi z pokusami ziemskierni, a otrząsając z swych skrzydeł grzech mimowolnie spełniony, mężnieje, na
biera siły, poznania, jasnowidzenia.
K A R O L IN A .
I to nasza m atka ci mówiła?
T E R E N IA .
Tak.
K A R O L IN A (u . s t r . ) .
W głowie mi się miesza. (Głośno). Jesteś bardzo blada.
T E R E N I A .
Bo mnie sen zmęczył. Cierpiałam . . .
K A R O L IN A .
Cierpiałaś ?
T E R E N IA .
Tak. •— Nie za siebie.
Redakcyi),
188 Ś W I A T
Za kogo ? Za wielu.
I za mnie?
Tak.
K A R O L IN A .
T E R E N IA .
K A R O L IN A .
T E R E N IA .
K A R O L IN A .
Powiedz
Zjakiego powodu ?
( T e r e n i a d a j e z n a k , ż e n i e m o ż e ) .Proszę cię, pow iedz!
T E R E N IA .
Nie mogę. Gdybym wyjawiła prawdę, jużbym więcej nie śniła.
( G r z m o t o d d a l o n y ) .K A R O L IN A .
Na cóż masz śnić, jeśli cierpisz we śnie ?
T E R E N IA .
T ak trzeba.
K A R O L IN A .
D la czego?
T E R E N IA .
Bo muszę cierpieć za winy drugich.
K A R O L IN A .
Przerażasz mnie, — bo jednak mówisz ...
■ T ER EN IA .
To tylko co mi wolno.
K A R O L IN A .
Gdybyś zatem opowiedziała to czego nie wolno ci wyjawić ?...
T E R E N IA .
Sny by się rozwiały na zawsze, jak z brzaskiem dnia cienie nocy.
( Z b o le ś c ią ) .Nie widywałabym więcej mamy, straciłabym pojęcie o wielu rzeczach świętych i tajemniczych, nie wiedziałabym co przyszłość moim najbliższym przeznacza: szczęście, czy niedolę.
K A R O L IN A .
Czy wiesz, jaki mnie los sp o tk a?.
T E R E N IA .
Wiem.
K A R O L IN A .
A le nie powiesz ?
T E R E N IA .
Nie mogę:
K A R O L IN A .
Strasznem wydaje mi się to, czego z słów twoich się domyślam, a co przedemną zataić pragniesz.
T E R E N IA .
O c h ! czemuż wyjawić mi nie wolno. Nie miała
byś powodu do obawy.
K A R O L IN A .
Jednak nie wiem, czy nie straszniejsza przyszłość cię czeka, je ś li.. .
T E R E N IA ( d r ż ą c ) .
Nie mów, proszę.
K A R O L IN A .
Muszę.
T E R E N IA .
Lękam się ...
K A R O L IN A
(n. Str.).
Biedne dziecko ! ... Jak mimoza przed dotknię
ciem kurczy swoje listki, tak ona wszystkie siły d u cha skupia i wytęża, aby nie słyszeć, nie rozumieć . . .
T E R E N I A
(marząc).
Sprzeczne jakieś myśli po głowie mi się p lą c z ą : pół ziemskie, pół senne. Praw ie ś p ię ... a jednak czu
wam. To stan przykry. Nie mów, sio stro !
K A R O L IN A .
Muszę, bo tu idzie o twoje szczęście, o twoją przyszłość, o honor ro d zin y . . .
T E R E N IA .
Boże, mój B oże... tak jestem zm ęczoną...
K A R O L IN A .
Błagam cię O chwilę cierpliwości. (Prowadzi Terenią do kanapy). Siądź tutaj — ja przy tobie. (Siadają). D rż y sz...
obawiasz się ... nie ufasz m i... i słusznie. Byłam dla ciebie dotąd niedobrą i złośliw ą...
Tylko na jawie. W snach moich jesteś dobrą.
W snach wszyscy dobrzy. Złych nie ma. S ą tylko smutni i nieszczęśliwi, T yś nieszczęśliw a...
K A R O L IN A
(z łkaniem).
0 b a rd z o ! (Chwila milczenia, w ciągu której słychać płacz K arli. — Terenia obejmuje ją i całuje).
T E R E N IA .
Uspokój się, nie płacz. Sm utek twój podzielam ...
K A R O L IN A
(ocierając oczy).
1 przebaczasz ?
T E R E N I A .
Nie mam ci co przebaczyć — Bóg jeden przeba
czać może. W zględem mnie nie zawiniłaś niczem.
(K arolina płacze po cichu. — Chwila milczenia). Mama mi mó
wiła, źe mężczyźni część przewinień własnych zrzucają na kobietę, ale w obec sprawiedliwości wyższej — tam w błękitach — sami za nie odpowiadają. (Chwila
milczenia. — Terenia przygląda się zamyślonej hrabinie). O C Z em
m y ślisz ? ... W załzawionych oczach twoich m igają błyskaw ice gniewu. Czy ty się może na mnie gnie
wasz, źe nieostroźnem słowem dotknęłam świeżej rany ?
K A R O L IN A .
Nie, nie, dziecko d ro g ie ... ale czas leci, oni tam targu dobić g o to w i... chcę mówić o rzeczy ważnej, od której cały twój los zawisł, a ty przeszkadzasz, nie dajesz mi przyjść do słowa.
T E R E N IA .
Już słucham —• już się nie boję. Głos twój mnie uspokoił.
K A R O L IN A
(po chwilowej walce wewnętrznej).
Czy ty go kochasz ?
T E R E N IA .
K ogo ?
K A R O L IN A .
Tego, którego ci na męża przeznaczają — księcia.
Nie.
T E R E N IA .
O. K R A S Z E W S K A .
W O Ń W S C H O D N I E G O K W I A T U .
190 Ś W KAROLINA (z radością).
N ie ?!
TERENIA.
L u b iła m g o w czoraj, b o m a w o czach ja k iś czar p rz y c ią g a ją c y ; b o p o w ied zian o m i, że w a lc z y ł w p o w stan iu , źe za P o ls k ę k re w p rzelew ał, a m iło ść o jczy z n y t a m . . . w ie s z . . . w b łę k ita c h , to je d e n z n a jja śn iejszy ch p rom ieni, p o k tó ry m d u c h y m a m y i ojca do m n ie s p ły w a ją . P rz y te m g ło s k s ię c ia , ile ra z y przem ów ił, b rz m ia ł ta k ł a g o d n ie , ta k u ch o p i e ś c ił! . . chociaż n a m a w ia ł do z łeg o . U le g a ła m m u m im o w olnie . . . lecz d u sza o p ie ra ła się je g o p rzem o cy . A ju ż po śn ie d z isie jsz y m ... przez ciebie i za c ie b ie ...
(z wybuchem nerwowym) , . . o c h ! n ie lu b ię gö, n ie lu b ię, nie lu b ię ! (Pochyla twarz i dłońmi ją zakrywa).
KAROLINA (obejmuje ją za szyję i całuje).
D z ie c k o u k o c h a n e ! (Odkrywa jej twarzyczkę). R u m ie nisz s i ę . . . C zem u ?
TERENIA.
N ie w iem . (Kryje czoło na piersiach Karli. — Chwila mil
czenia. — Terenia podnosi głowę i ukradkiem patrzy w oczy sio- trze. — z drżeniem w głosie). C zy t y się n a m n ie n ie g n ie w asz ?
KAROLINA (z wybuchem, całując ręce Tereni, które ona usuwa). . J a ? ja ? ! . . . ależ j a cię te ra z k o c h a m ja k m a tk a , ja k lw ica, k tó re j w y d a rte lw ią tk o o d n iesio n o do g n iazd a.
, TERENIA.
M n ie ta k p o trz e b a m iło ś c i! . . . U b ó s tw ia m m oich, , ż k tó ry m i w s n a c h się w id u ję ; nie zaw sze, nie co noc, bo ró żn e sn y b y w a j ą : lu d z k ie i an ielsk ie. K o c h a m k b ab cię, w a s o b i e . . . cieb ie w ięcej o d M a d z i ... chociaż b a ła m się n ie d a w n o jeszcze. B ard zo , b a rd z o lu b ię P e - tr o n e l l ę . . . i je sz c z e k o g o ś. A le on, n ie s te ty , nie u fa mi, nie w ierzy . M a rz y ł dziś o sam o b ó jstw ie, a m nie, co to o d c zu łam , m ało se rc e n ie p ę k ło z b ó lu i trw o g i.
KAROLINA.
K to on, k to ?
TERENIA (przyciskając czoło do jej piersi).
N ie d o b r y ! ,... P o w ie m ci p o tem . (Powstaje). A le ch o d źm y do b a b u n i. Je sz c z e je j dziś n ie w idziałam , nie u c a ło w a ła m /r ą c z e k n a dzień d o b ry . (Pociąga Karlę ku
drzwiom). : -
r KAROLINA.
jv ■ •
Z aczek aj!" T e ra z w sz y stk o co cieb ie o b ch o d zi i m n ie o b c h o d z i g o rą c a . P o w ie d z . . .
TERENIA.
N ie, n ic . . . jeszcze nie teraz. (Prawie wesoło i grożąc palcem). N ie n a l e g a j . . . b ą d ź g rz e c z n a ! P o w ie m p ó źniej. (Słychać grzmot nieco bliższy). C h o d źm y , c h o d ź m y cło b ab u n i. )
KAROLINA.
Z a sta n ie m y p rz y niej k sięcia.
TERENIA (robi gest koło czoła, jakby sobie coś przypominała).
O ! nie lu b ię g o ! (Zatrzymuje Karolinę w pośrodku po- koju, nagłym mchem bierze jej głowę w dłonie i całuje w czoło).
A le i t y g o nie lubisz te ra z ? . . . p ra w d a , że nie l u bisz ? . . . P o w ie d z szczerze.
KAROLINA (po chwilowej walce).
N ie lu b ię. j
A T
TERENIA.
I w iecznie ju ż n ie lu b ić b ęd ziesz ? KAROLINA (j. W.).
W ieczn ie.
TERENIA.
O ! ja k j a cię k o c h a m ! (Całuje ją).
KAROLINA (zamyślona).
O w ła d n ę ła ś m o ją d u szą. N ik t d o tą d nie m iał n a d e m n ą p o d o b n e g o w p ły w u !
TERENIA.
C h o d źm y ! (W drzwiach ogrodowych ukazuje się Petronella, za nią Grześ z torbą skórzaną przez ramię).
;/'' ■' /■;• i
s c e n a9.
TERENIA,'KAROLINA, PETRONELLA, GRZEŚ.
PETRONELLA (kłania się Karolinie).
S łu g a p atii h ra b in y . (Do Tereni). S a r e n k a m o ja w s ta ła n a reszcie. B la d a je s te ś la le c z k o . (Schyla się, żeby pocałować jej rękę).
TERENIA-(zwykłym ruchem wysuwając ręce).
P e tro n e lk o ! k tó ż w id ział po rę k a c h c a ło w a ć ! . . . -W s ty d z ę się za c ie b ie ...-
PETRONELLA.
W s ty d ź - s ię , w s ty d ź ; b y le b y m ja się n ie w sty -
’ dziła. (Do, Karoliny), P a n i h ra b in a w ie, j a k m o cn o p r z y w ią z a n a je s te m do naszej m a łe j sie ro tk i.
KAROLINA (przyciskając do siebie Terenię).
I nie dziw ię się te m u .
PETRONELLA (n. str.):
O h o !
TERENIA (do Petronelli).
Ż e b y ś w iedziała, ja k a ja z m ę c z o n a ! . . . O c z y m i się k le ją . . .
. PETRONELLA. .
A ja ! . . . le d w ie n a n o g a c h się trz y m a m . U p a ł sia rc z y s ty . , . zajęcia co n ie m i a r a . . .
TERENIA.
P o m o g ę ci, P e tro n e lk o , ja k w ró c ę z o g ro d u . PETRONELLA.
Je sz c z e c z e g o ! ż e b y ś t y się fa ty g o w a ła ! . . . Id ź- no, idź — i w s z y s tk ic h tu sp ro w a d ź , b o b u rz y ty lk o co n ie w idać. C h m u rz y s k a z a c z ern iły n ie b o o d z a c h o d u ; c ią g le p o g rz m ie w a . . .
TERENIA.
L e d w ie sto ję. N ib y czuw am , a je d n a k c ią g le m i się zdaje, źe śp ię jeszcze . . . C hodźm y. (Przesyła ręką od ust pożegnanie, Petronelli, bierze Karolinę wpół i razem wychodzą).
PETRONELLA (patrząc za Terenią).
M o je d z ie c ią tk o ! . . . N ie t y czuw asz, a le B ó g i j a n a d to b ą c z u w a m y ! (Do Grzesia). P o k a ż -n o coś p r z y w ió zł Z p o czty . (Grześ wyjmuje z torby dzienniki i list. -— Pe
tronella odbiera). P ię ć g a z e t i list. N ic w ięcej ? GRZEŚ.
Nic.
PETRONELLA.
Id ź do k re d e n s u .
G R Z E Ś .
Panicz razem ze m ną przyjechał.
P E T R O N E L I.A .
Co za panicz ?
G R Z E Ś .
Ano, pan Ludwik — Poszedł się przeodziać do kancelaryi.
■ P E T R O N E L L A.