«Dian
C zerw iec sta ły , gru d zień d o s k o n a ły .
, § C zerw iec g d y zagrzm i, gd zie zorze za-
. S [chodzą,
'/ M . —
•** R y b y Się zn a c zn ie i obficie rodzą. f
LI
K ied y się M edard rozw od n i, B ędzie d e sz c zu s z e ś ć tygod n i.Ze św ię tą M ałgorzatą, Z a czy n a się lato.
% I
c. , ■ ■ i ...n . <■> . iC,^'K.v.-T o - i i^i. >.
O B I E C E D O L E .
H E L E N A .
Było ich dwoje, brat i siostra, bliźniąca para, jedyne potomstwo rodziców, którzy chociaż nie posiadali dóbr ziemskich, kamienic, ani kapitałów, żyli jednak dostatnio z pracy ojca prawnika.
Chłopcu nadano imię Bronisław, albowiem na nim spoczywać miała przyszłość rodziny, on miał kiedyś, jak to dziś czynił ojciec jego, bronić mienia i sławy bliźnich, córka miała być p ię k n ą , więc ją na
zwano Heleną. M atka nie wyobrażała sobie, by córka jej inną być mogła. Każda m atka marzy o tem, źe dzieci jej posiadać będą wszy
stkie wdzięki i wszystkie doskonałości. Czy jednak pani adwokatowa wiedziała o piękności żony Menelausa za sprawą Homera, czy Offen
bacha, to byłoby trudnem do rozstrzygnięcia, dość, źe o niej wie
działa, skoro na cześć trojańskiej bohaterki, nadała imię córce swojej.
Nieraz wdeczorem rodzice rozmawiali o przyszłości dzieci, bo ko
chali je nadew'szystko. Syna mieli kształcić wysoko, ażeby został zna
komitym prawnikiem, o córkę nie troszczyli się wcale. W yrośnie pod okiem m atki, piękna jak ona i znajdzie z łatwością męża, który na nią pracowrać będzie, a którego nawzajem ona stanie się pociechą i szczęściem, jaką matka była dla ojca.
W prawdzie mówiono już wiele o nauce i szkołach dla kobiet, ale pani adwokatowa, kobieta starej daty uważała, iż dziewczynka na krok od boku matki odstępować nie powinna.
Przytem, według niej, pensye itp. miejsca nauki dla kobiet mo
gły jedynie być pożyteczne dla tych, które los zmusza być nauczyciel
kami, a przecież nie to czekało jej dziecko. Ona sama kształciła się w domu, tak samo więc zamierzała postępować z córką.
W ciągu życia spostrzegła nieraz brak jakiego klejnotu lub stroju posiadanego przez przyjaciółki, nie spostrzegła nigdy braku um y
słowego zasobu; wyciągała więc z tego praktyczny w niosek, iż pie
niądze, jakieby musiały pójść na naukę, obrócić należy na zwiększenie wyprawy lub posagu córki.
Pod względem wychowania mąż nie sprzeciwiał się żonie, bo na
przód uważał, źe dziewczynka zależeć powinna wyłącznie od matki, a powtóre sam będąc bardzo szczęśliwy w małźeńskiem pożyciu, znaj-
30
234 Ś W I A T
dował, źe nauka jest rzeczą dla kobiety zbyteczną. Nie pragnął widzieć w żonie ani filozofki, ani sawantki, byle umiała dobrze zarządzić domem i ładnie się ubrać, a zresztą była kochającą i uległą, wystarczało mu to zupełnie, sądził więc, iż żaden mąż więcej żądać nie ma ani prawa, ani potrzeby.
Stosownie do ułożonego program u, gdy dzieci podrosły, syna oddano do szkół, dziewczynkę m atka uczyć abecadła zaczęła. Rzecz dziwna jednak, H elenka skoro tylko nauczyła się czytać, chw ytała co tylko dru
kowanego było \\r domu i gotow a była siedzieć spokojnie dzień cały nad książką. K siążka cieszyła ją więcej niż zabawki, więcej niż lalka, która — ku wielkiemu zdumieniu m atki — leżała w kącie zaniedbana, więcej nawet, niż nowa sukienka.
Gdy Broniś zaczął chodzić do szkół, okazało się wbrew przewidywaniom rodziców, że zdolnością jego były bardzo mierne. N auka przerażała go i szła mu z niezmierną trudnością. Wzięto więc korepetytora, który pow ta
rzał chłopcu przedmioty w ykładane w szkole i całe poobiedzie rozlegały się w pokoju dziecinnym deklinacye łacińskie: aurea, aureum, te r r a ... i pełno innych rzeczy. Rzeczy te jednak pomimo pomocy korepetytora w żaden sposób pomieścić się nie chciały w głowie Bronisia; pow tarzał daremnie sto razy usłyszane słowa przy- czem oczy jego nabierały wystraszonego wyrazu, a okrągła buzia przedłużała się w sposób zdumiewający, ale
spamiętać ich nie mógł. ,
H elenka była obecna tym usiłowaniom brata, prowadzącym do niezbyt fortunnych rezultatów i skoro tylko przychodził korepetytor, biegła do pokoju, w którym odbywała się lekcya, słuchała uważnie, potem p rze
glądała kajety, a w końcu roku umiała doskonale to, czego brat nauczyć się nie m ógł i gdyby m ogła była za niego zdawać egzamin, byłaby niezawodnie otrzym ała promocyę, której nie dostał Broniś, — może nagrodę na- wret, o której mu się nie marzyło.
Na drugi rok było to samo. N atura widocznie pom yliła się, obdarzając dziewczynę bystrością^ um ysłu i chęcią do pracy, których zupełnie brakło chłopcu. N iestety natura pomyliła się także co do wdzięków. Bro
niś był ładnym blondynkiem, o świeżej, okrągłej, bezmyślnej twarzyczce, w czasie, gdy H elenka nie była wcale podobną do swej trojańskiej imienniczki, i trzeba było macierzyńskiego zaślepienia, ażeby nazywać ładną, tę w ątłą, bladą dziewczynkę o nieregularnych rysach i szeroko rozwiniętem czole, które pożerało jej całą fizyognomię.
Bliźniaki kochali się bardzo, ale pomiędzy nimi także role były przeinaczone, H elena opiekowała się b ra tem, a on radził się jej we wszystkiem. Ona była głow ą; ile razy tej głow y posłuchał, dobrze na tern w ycho
dził. Z pomocą siostry jedynie zdołał ukończyć szkoły, bo ona uczyła się z nim razem, zamiast n ie g o ; um iała tysiączne sposoby wbijania mu w pamięć rzeczy niezbędnych, szczególniej przed egzaminami.
-— H elenka jest dużo zdolniejsza od B ronka — mówił ojciec do matki.
— Cóż stąd, kiedy to dziewczyna — odpowiadała ta ostatnia.
I na tem kończyły się uw agi rodzicielskie, nie pociągając za sobą żadnego praktycznego rezultatu.
Bronisław w stąpił do uniwersytetu i uczęszczał na wydział prawny, on przecież miał odziedziczyć klien
telę ojca i zdobyć sobie stanowisko — a było to rzeczą tem potrzebniejszą, źe ojciec zaczął zapadać na zdrowiu, i nie mógł już podołać praktyce, kosztowna zaś kuracya wyczerpywała, nie wielkie zasoby rodziny, która nie
stety nie um iała pamiętać o jutrze.
P o długiej chorobie nastąpiła śmierć najlepszego męża i ojca, a m atka i dwoje sierot zostało się na świecie bez opieki, wr obec tego zwykłego, najzwyklejszego pro b lem atu : jak zdobyć sobie chleb powszedni?
Powróciwszy z pogrzebu, usiedli we troje w najmniejszym pokoju apartam ęntu, który w krótce mieli opuścić. M atka szlochała ze spuszczonemi na kolana rę k o m a ; wraz z mężem straciła w szystko: miłość, szczę
ście, spokój, dostatek, położenie społeczne, i teraz była już tylko rozbitkiem życia, istotą nieszczęśliwą, na nic nieprzydatną, nie wiedzącą jak egzystować dalej, ciężarem dla siebie i drugich.
N igdy dotąd nie troszczyła się o nic i nie dotknęła praktycznej strony życia. Gdy nie miała pieniędzy, szła do męża i nie pytała, skąd on je bierze. Cóż jej teraz pozostawało? — Pozbawiona inicyątywy, zwracała się instynktownie do syna, uważając go za głow ę domu.
A le syn tej ufności matki odpowiedzieć nie mógł, był równie przygnębiony jak ona sama i równie prze
rażony przyszłością, a jeżeli poczuwał się do nowych obowiązków, to na to tylko, by rozumieć, że im podołać nie potrafi. — płakał więc nad swojem sieroctwem.
— Cóż będzie teraz ? — spytała wreszcie m atka po długiem milczeniu, nie m ogąc doczekać się od niego żadnego wyrazu.
Bronek podniósł na nią załzawione oczy.
— Cóż będzie teraz ? — powtórzył jak echo. r I znów milcząc, patrzyli na siebie przez łzy.
W ted y zabrała głos Plelenka.
— Bronek musi skończyć uniw ersytet — rzekła stanowczo —• tak chciał ojciec. Sprzedam y wszystkie niepotrzebne rzeczy, zachowując tylko niezbędne, i spłacimy tym sposobem długi zaciągnięte na pogrzeb.
— A my ? —• spytała matka.
— My przeniesiemy się na małe mieszkanie.
Małe, czy wielkie, to nie usuwało trudności w przekonaniu biednej wdowy, bo nie pojmowała jak opła
cać je będą.
— Ja zapracuję — wyrzekła H elenka, rozumiejąc milczenie matki.
— T y ! — zawołała — ty ! kobieta ?!
H elena podniosła się, pełna energii. Um iała to wszystko, co b rat jej, a nadto w ładała dobrze nowo- żytnemi językami, których on nigdy nauczyć się nie m ógł; była inteligentna i pracowita. W ięc chociaż m atka i b rat nie dowierzali jej, zaczęła starać się o pracę.
M ogła podjąć się zajęcia biurowego lub handlowego, prowadzenia kasy, dawania lekcyj, ale szczegól
niej obeznana była z biegiem interesów prawnych, nieraz naw et u ojca, jeśli był naw ał pracy, zastępowała de
pendenta, a ojciec śmiał się i mówił, źe ma w niej doskonałego pomocnika — mogła więc czynić to nadal u innych za pieniądze.
W szędzie jednak, gdzie zwróciła się ze swojem żądaniem, spotkała zdziwienie, śmiech, lub suchą odmowę, a to stosownie do stopnia zażyłości; niektórym zaś projekt jej wydawał się tak dziwnym, iż radzono jej po przy
jacielsku, nie wspominać o nim, gdyż ludzie wątpić gotowi o jej zdrowych zmysłach.
Lekcye możeby dostała jeszcze, ale to tylko w razie, gdyby nie odzywała się o innych projektach za
robku. Zresztą, kto wie, przy silnej protekcyi możeby powierzono jej kasę w jakim handlu, zapłata przecież starczyłaby zaledwie na nędzne utrzymanie jednej osoby.
H elena rachowała najwięcej na to, źe któren z kolegów ojca da jej miejsce w swojej kancelaryi. Nauki prawne nęciły ją szczególniej, może było w tern usposobienie dziedziczne, może obsłuchanie się, może też studya brata, którem u pom agała w uniwersytecie zarówno jak w szkołach — wpłynęły na ten kierunek zdolności. Nie dała za w ygranę, nie zraziła się szyderstwem, ale kołatała do wszystkich drzwi, w nadziei, źe może znajdzie takie, które się przed nią otworzą.
— Sprobój pan przynajmniej przyjąć mnie za najmłodszego dependenta — prosiła jednego z prawników, który był częstym gościem w ich domu wówczas, gdy dom ten był otwartym, przyjemnym, a z nią sam ą był zawsze w dobrych stosunkach.
— Panno Heleno, zrobiłbym dla ciebie wszystko, tylko nie to.
— D la czego?
— D la tego, że to niepodobna; um ysł kobiecy nie jest dość pozytywnym, ażeby objąć zawikłania pra
wne. A p o te m ... potem śmianoby się ze mnie, straciłbym klientów.
— Przecież w A m e ry c e ...
— O ! A m e ry k a !... w Am eryce kobiety są adwokatami, ale my nie żyjemy w Ameryce, a tu ta j... tutaj i dla mężczyzn zajęć brakuje.
B ył to może jeśli nie cały powód odmowy, to przynajmniej jego połowa. Zresztą dodać trzeba, iż Helena, pomimo przywidzeń matki, urodziwą się nazwać nie mogła, a nawet energiczne jej rysy były bardzo nieregu
larne. To utrudniało jej położenie; zdarza się bowiem niekiedy, iż ludzie obdarzeni rycerskiem usposobieniem, łam ią przesąd i w ystępują z nim do walki dla ładnej kobiety, ale dla brzydkiej ! ... To byłoby podwójną śmiesznością.
(Dokończenie nastąpi.) "W "A LERY A M A R R E N S .
Z D Z I S I E J S Z E J P O E Z Y I P O L S K I E J .
(Ciąg dalszy).
I.
F E L 1C Y A N F A L E Ń S K I .
M eandry. Strzępy myśli rozwianych. K raków 1892. — Felicyana, Przekłady obcych poetów II. K raków 1892.
Felicyan Faleński należy do tych poetów, o któ
rych prasa nasza zazwyczaj milczy, a których publi
czność prawie całkiem nie czyta. Wprawdzie, ile razy przyjdzie jego imię przy jakiej sposobności wymienić*
łączy się je z wyrazami najpochlebniejszego uznania, ale ta m oneta kom plementów zastępuje tylko rzeczy
w istą nieznajomość jego utworów. Czemu się to tak dzieje ? Żeby to wyjaśnić, trzebaby podobno z jednej strony sięgnąć dość daleko wstecz w historyę »sió
dm ego mocarstwa« ; z drugiej strony tłómaczy się to nie szukającą rozgłosu, trzym ającą się na uboczu in
dywidualnością samego autora, — który zbiór najpo
ważniejszych utworów (»Z ponad mogił«) wydał swego czasu (1871) bez imienia i nazwiska, a pierwszy tom
»Przekładów« w ydrukował w stu egzemplarzach zale
dwie, a i tych w obieg księgarski nie puścił. Tern mniej zaś kiedykolwiek i gdziekolwiek o jakąbądź reklam ę się starał.
Jest to przedewszystkiem z usposobienia i talentu poeta liryczny o własnej, bardzo oryginalnej indywi
dualności. Poezya liryczna rozkw itła u nas napraw dę dopiero po zwycięztwie romantyzm u. Przedtem — nie wyjmując naw et X V I wieku — krępow ana byłą pe
wnym konwencyonalizmem, uczucie własne skroiło się w pewne utarte, retoryczne zwroty, ozdabiane piękno
ścią formy, ale nie nowością myśli. Dopiero rom an
tyzm walcząc w obronie osobowości, buntującej się przeciw »prawom porządku«, wyswobodził tę indyw i
dualność z pod opieki szablonu i formułki, dokonał tej emancypacyi własnego »Ja«, której znamiona tak gruntownie określił niedawno jeden z krytyków fran
cuskich. N a gruncie romantycznym wyrósł zarówno M usset jak Heine, ci co nadali główne piętno nowocze
snej liryce. Utworzyły się za ich wzorem nowe szkoły poetyczne, a z pod ich wpływu nie wyzwolili się na
wet najzdolniejsi z naszych dzisiejszych poetów. N a
wet dla poezyi A snyka mają te wzory ogromne zna
czenie. U Faleńskiego nie ma tego wpływu wcale.
Nie spotyka się u niego ani Heinowskiego szyder
czego uśm iechu, ani ogólno-ludzkiego sm utku lub roztkliwienia »dziecka wieku«. Jest to natura zdrowa, jędrna, skupiona w sobie, bardzo męska. Lubi czasami pew ną twardość tonów, przechodzących u niego w zgrzyt żelaza w tych wypadkach, w których szkoła M ussetowska pociągnięcia po jedwabiu używa. Bo lu
tnia jego nie jest okręcona, jak u innych kwiatami, ale raczej twardem i liśćmi dębiny:
Przystały tobie nawet dzikie zg r zy ty , Jakie niestrojna stal wygryza w szkliwie;
Bowiem być może nieraz, iż dotkliwie Uśmiechem gorzkim usta sobie skrzywię, Bolesnych wspomnień, lez lub skarg nie syty.
( Z p o n a d m ogił. str. 3).
Ten gorzki uśmiech nie ma jednak nigdy podo
bieństwa do » W elt-Schm erz’u.« ; sm utek u Faleńskiego
jest zawsze określony i wynikający z pewnej widomej
236 Ś W I A T
przyczyny. Sm utku w ogóle nie tyle byw a u niego, ile raczej rozrzewnienia i m iękkich tonów, które go zastępują. Różnica jest ta, źe rozrzewnienie przychodzi mimowoli, bez obrachow ywania artystycznego efektu, jaki wywoła, a sm utek jest nastrojem , którego umysł artysty jest z góry świadomy i którym chciałby na
tchnąć współczującego czytelnika. U Faleńskiego zaś to, co go smuci, byw a zawsze starannie okrywane nie zawsze przejrzystą szatą pogody, z pod której się tylko czasem, przemocą, w formie rozrzewnienia wyrywa.
Charakteryzuje go również — w przeciwieństwie do szkoły powyższej — »moralne zdrowie«, brak skłon
ności do opiewania piękności »kwiatów grzechu«, sm utny pomost, który łączy romantyzm z dekaden- tami. Ideały Faleńskiego są pełne czerstwości i siły, zawsze w zgodzie z ety k ą pozostające i nie szukające sławy, jak tylko po rzy m sk u : w cnotach obyw atel
skich. Stąd to tak dużo w jego po- ezyi pogody i ogrom na doza hum o
ru. Nie tyle jest to dowcip, jak hum or o szerokim zakroju, bardzo dosadny, nieraz szo rstk i, czasami przypominający rodzaj humoru an gielskiego, wywołującego efekt k o miczny przez wypowiadanie naj
większych niemożliwości zupełnie poważnym tonem. Są u niego utw o
ry w bardzo przybliżony sposób na ton hum orystyczny nastrajane (»Świ
stki Sylena«, Poznań 1878).
Bardzo często spotyka się u niego — nie szyderstwo — ale lekki żart, skierowany przeciw sobie sa
memu, co stanowi wielki wdzięk jego utworów, odbierając im wszel
k ą zgorzkniałość ku ludziom i ku całemu św ia tu , jakie się Czasami u pokrew nych mu natur poetyckich spotyka. Dowcip Felicyana jest cza
sem lekki i błahy, ale płaskim ni
gdy nie byw a; naw et w najulot- niejszych wierszykach odznacza się dobrym sm akiem :
Ile N im f tylko — wszystkie są w rozpaczy, W łzach mokrych, w brudnej żałobie.
Bo Narcyz żadnej kochać z nich nie raczy, T ylko się kocha sam w sobie.
I jak się począł miłować zajadle Tak, aż — zdarzeniem dość rządkiem — R azu jednego spostrzegł się w zwierciadle Już nie człowiekiem, lecz kwiatkiem.
Chłopiec ten więcej głupcem był, niż głazem.
J a bo, w podobnej potrzebie,
Mógłbym się kochać w wszystkich N im fach razem, A zawsze kochałbym siebie.
(K w ia ty i kolec, str. 143).
Taki uśmiech właśnie byw a u niego najczęściej spleciony z rzewnością i tkliwością, przez co osiąga poeta wrażenie kapryśności, przerzucającej się łatwo z jednego uczucia w drugie i nęcącej czytelnika swą szczerością. Są u niego poezye, co jak bańka m ydlana świecą się i tym i tym światłem, a ta gra kolorów ma swój wdzięk oddzielny, potęgując jedno wrażenie dru- giem. Charakterystycznym jego utworem jest »Taniec śmierci« (»Świstki Sylena«, str. 17), opisujący z wiel
kim hum orem tragiczne pląsy ostatecznej właścicielki wszech-rzeczy:
Gdy was nudzi niepozbycie P ątnik, strojny na przem iany
W śmiechu szych i w p raw d łachmany, T o się tem u nie zdziwicie,
Bo on był przez całe życie Tańcem śm ierci opętany . . .
(M eandry, str. 183).
O bok tego należy podnieść umiejętność przerzu
cania się w hum or stylowy, czego m amy przykład w całym szeregu »śpiewów historycznych«, pisanych ze stanowiska szlachcica w kontuszu i z podgoloną czupryną. Jak świetnie opisane jest przybycie W ale- zyusza do Polski, do którego oczywiście szlachcic taki czuje niepoham owaną a w e rsy ę :
. . . z za morza, czarci wiedzą po co, W pudełku śklanem, co je zwą karocą, W io d ą paniątko. Istn a łą tk a z wosku!
Cienki, opięty, kusy po czartowsku,
Pachniący mydłem, aż w nos człeku bije;
Kolczyki w uszach, kołnierzyk u szyje, R ączka do haftu, twarzyczka różowa . . .
Spowity był cały W futra i jeszcze zęby m u szczękały, Bo m u gadali jego poufnicy,
Że w Polsce naszej od samej granicy M róz trzaskający skrzypi wiekuiście.
K iedy zaś spostrzegł, źe na drzewach liście, N a ziemi trawa, myślał sobie pono : Ze to na jego przyjazd ulepiono,
Bo wszystko macał, chcąc też dojść, nieboże, Z czego rzecz każda zrobiona być może?
H enryk ma naokoło siebie dru
żynę, z którą porozumiewa się po francusku, »myśląc, że to jaka mowa«.
N a sam bigosu zapach kaszle, kicha,
Barszcz w gardło drapie, w ząb go kłuje kasza ; Zrazów się sroma, węgrzyna przestrasza, I jeno swoje cukrowane cmoka W in k a . . .
To też, kiedy obie strony zaró
wno z siebie nie zadow olone, on cichaczem ... czarcim sposobem . . .
W tej samej, w której przyjechał, karocy D o Farm azonii prysnął o północy.
( Z p o n a d mogił, 157).
T ak właśnie musiał w yglądać król W alezy w oczach każdego z pra
dziadów pana Paska. Styl uchw y
cony jest wybornie i przeprowadzony bardzo konse
kwentnie. Umie bowiem Faleński przenieść się m yślą bardzo łatwo w czasy dawniejsze, tw'ardsze i zdrowsze od naszych, z którem i go łączy powinowactwo d u chowe i z ich stanowiska zapatryw ać się na świat z pew ną naiwnością i prostotą, jakiej się już dziś nie spotyka. W ogóle bowiem filozofia jego jest bardzo mało skom plikowana:
. . . najprostsza ufność stara Stokroć jest m ędrszą niż niewiara.
Lecz najmniej mądrem jest zwątpienie.
(M ea n d ry, 6).
Sceptycyzmu w Faleńskim nie szukać. On jeden może między wszystkimi naszymi poetam i m ógłby dzisiaj pisywać z Sępem Szarzyńskim hym ny do O pa
trzności, lub z Kochanowskim oddawać się w opiekę B ogu swemu. B yłoby to u niego zupełnie szczerem, m a bowiem nietylko głęboką, prawdziwą wiarę, ale zna naw et często mistyczne poryw y i zachwyty, ufniej- szym duchom niż nasze, tylko przystępne (»Zaślubiny
O JC IE C P A W E Ł P I E R L I N G X. J.
świętej Katarzyny«). Faleński nie jest bowiem »dzie
ckiem wieku«, o który to ty tu ł lirycy X I X wieku tak się starali, jak gdyby on był czemś zaszczytnem,
mógłby łatwo kosztem zastosowania swej natury do ogólnego intellektualnego prądu. Umiejętność zacho
wania własnej indywidualności jest bez wątpienia wa- L U D W I K S T A S I A K .
P R O C E S Y A B O Ż E G O CIAŁA.
pozując w tym celu i nałamując sw ą naturę do ogól
nego, a łatw ego do przyjęcia szablonu. I to właśnie stanowi wdzięk Faleńskiego, źe jest sobą, źe nie jest banalnym , »nowoczesnym« p o etą, czego dopiąć
źnym probierzem talentu, a o d w a g a cyw ilna p rz y zn a
nia się do swojej odrębności je s t w skazów ką poczu
cia, źe ta odrębność coś Warta.
S
t a n i s ł a wE
s t r e i c h e r.
. (C iąg ' dalszy nastąpi).
288 Ś W I A T U R O C Z E O C Z Y .
k o m e d y a w C Z T E R E C H A K T A C H . * ) (Ciąg dalszy).
H R A B IA ( w g łę b i) .
A ni jedna kropla deszczu jeszcze nie spadła.
K A S Z T E L A N O W A .
Spadnie wkrótce ... i niebo się w ypogodzi...
i słońce znowu zajaśnieje. Podobne burze sprawiają czasem wielkie spustoszenia w polu i w lesie, nie trw ają jednak długo. Niech panowie raczą usiąść. Karlo, T e
r e n iu ... mości k s ią ż ę ... chciejcie pójść za przykładem Matyldy. (Wszyscy siadają.)
M A T Y L D A .
Bo ja babciu ledwie żyję. (Drżąc febrycznie.) O jak ja się boję !
K A S Z T E L A N O W A .
Może wybieram niestosowną chwilę do podziele
nia się z państw em miłą dla mnie wiadomością, ale tak rzadko gromadzimy się wszyscy razem w jednem miejscu, bez asystencyi sług i domowników, źe nie
mal wdzięczną jestem burzy, iż nas tu zebrała.
S Z AM B E L A N ,
K ółko rodzinne w komplecie.
K A S Z T E L A N O W A .
I dwóch przyjaciół, którym słusznie należy się miejsce między nami.
K S IĄ Ż Ę
(a. str.).
Chwila stanowcza się zbliża. . . Całą siłę suge- styi skupiam w moich oczach.
K A S Z T E L A N O W A .
Przed godziną ...
T E R E N IA
(do Karoliny).
Senność mnie ogarnia ... Oczy mi się kleją. (K a
rolina patrzy na nią ze zdziwieniem; wyciąga ręce, aby ją objąć, ale Terenia wysuwa się z nich ruchem automatycznym.)
K A S Z T E L A N O W A ,
(głosem surowego napomnienia.)
Tereniu ! . . . babka mówi.
T E R E N IA
(powstaje).
Przepraszam. (Postępuje parę kroków w stronę księcia, po
tem zatacza się i prawie bezwładnie stada na krześle stojącem w po środku pokoju.) Słucham babciu .. . słucham.
S Z A M B E L A N .
Grzmoty i pioruny wprawdzie ogłuszają, ale słu
chamy. O ! słuchamy uważnie.
KASZTELANOWA.
Przed godziną książę oświadczył się o rękę mo
jej Tereni.
S Z A M B E L A N
(wskazując na siebie i na hrabiego).
Dzięki naszym staraniom przezacna babuniu, dzięki naszym staraniom.
K A S Z T E L A N O W A
(mówi jakby szambelana nie słyszała).
Przyznaję sżćzerże, że prośbę księcia powitałam życzliwie —- bardzo życzliwie. Może naw et oczekiwa
łam na nią z upragnieniem. Oświadczam więc tu, w tem gronie, złoźonem z członków rodziny i przyjaciół w ier
nych, że błogosław ię z radością przyszłemu związkowi, bo pew ną jestem , źe Terenia całem sercem sprzyja temu, którego jej na dozgonnego towarzysza w ybra
łam, powierzając z ufnością jego dłoniom przyszłość mojej ukochanej wnuczki.
Ogólne poruszenie. — W szyscy powstają z miejsc prócz M atyldy i T ereni.
K S IĄ Ż Ę .
Pozwoli pani, że o uczucia panny T eresy dla mnie, ją sam ą ośmielę się zapytać.
K A R O L IN A
(n. Str.).
W zrokiem ją przeszywa ... Ona się m ieni. . .
K SIĄ ŻĘ!
(idzie do Tereni).
Panno Tereso, chciej odpowiedzieć łaskawie i szczerze, czy masz choć trochę przychylności dla człowieka, k tóry zaledwie cię ujrzał uczuł się oczaro
wany urokiem niewinności, jaki w około siebie roz
taczasz, wdziękiem twej powierzchowności, przymio
tami duszy bez skazy ...
T E R E N I A
(powstaje z pewnem wysileniem. — K rzy k boleści wyrywa się z jej piersi.)
Babciu d r o g a ! (Biegnie do Kasztelanow ej, jakby chciała rzucić Się w jej objęcia.) Broń . .. ratuj !
K A S Z T E L A N O W A
(na krzyk powstała i obejmuje ją ramieniem).
Dziecko moje, co tobie?!
L U D W IK .
A ! (wysuwa się z głębi naprzód, ale w kilka m inut potem z gestem rozpaczy cofa się i opiera czoło na szybach drzwi ogrodowych).
K S IĄ Ż Ę
(wzruszony).
Co to jest? co się s ta ło ? ... powiedz, powiedz panno T e re s o !
T E R E N IA
(nieprzytomnie).
Zawrót g ło w y ... (n. str.). W zrok jego przyciąga, dźwięk głosu myśli miesza — ale nie ulegnę, nie !
K S IĄ Ż Ę
(bardzo szczerze).
Życie całe poświęcę tw em u szczęściu. B abka pani um iała ocenić szczerość moich zamiarów. K ocham cię dla ciebie ty lk o . . . dla ciebie samej.
T E R E N IA
(j. w. — W ysuw ając się z ramion kasztelanowej i odw ra
cając oczy od księcia).
W alczę ze snem. Oprzeć się nie m o g ę ... nie m ogę. (idzie do K aroliny.) Siostro, powiedz, źe j a ...
K A R O L IN A (z w y b u c h e m ) .
D la ocalenia ciebie powiem w szy stk o !
K S IĄ Ż Ę
(n. str. cofając się).
Jestem zgubiony.
K A R O L IN A .
Słuchajcie .. . słuchajcie! . . . Książę, który w tak gorących wyrazach wyznał tu w obec nas miłość swoją dla T e re n i...
*) Autor zastrzega prawa swoje w obec scen polskich. (P rzypisek Redakcyi).
TERENIA (która ze zdumieniem patrzyła się w oczy Karli, rzuca się i ręką zatyka jej usta).
N i e . . . n ie t o . . . n ie to , co t e r a z m y ś lis z !... P r o s z ę c ię . . . (całuje jej rękę)... t e g o n ie m ó w . . . t e g o n i e . . . z a n ic w ś w i e c i e !
KAROLINA (łkając).
U s p o k ó j s i ę . . . u s p o k ó j! J u ż m ilc z ę , k ie d y n ie k a ż e s z .
TERENIA.
P o w ie d z , w y tłó m a c z , że m z n u ż o n a , o s ła b io n a , że s ił m i b r a k n i e d o w a l k i . . . ź e p o w ie k i c ię ż ą j a k o łó w , b o d u s z a w y r y w a się ta m — d o m a m y — k t ó r a m n ie b r o n i, b ł ę k i t n y m p ła s z c z e m o s ł a n i a . . . (Zwraca się do Ka-' sztelanowej). B a b c iu ! . . . m ó w ić n ie m o g ę . (Szuka błędnym wzrokiem księcia, który się cofnął). P a n i e . . . (poprawia się) m o śc i k s i ą ż ę . . . ż o n ą tw o ją n ie b ę d ę . . .
KAROLINA (n. str. z wybuchem radości).
P r z y m u s e m je j n ie p o k o n a ł ! LUDWIK (z radością).
O ! (Znowu się przybliżył.)
KASZTELANOWA.
O d r z u c a s z g o ? ! . . . te g o , k t ó r e g o j a ci w y b r a ła m ! — S łu c h a j T e r e n i u , d u s z ę j e g o s z la c h e tn ą i r y c e r s k ą s ta r e m m o je m d o ś w ia d c z e n ie m d o d n a p r z e jrz a ła m . C z y s ta j a k łz a , j a k k r y s z ta ł. O n p r a w y m P o l a k ie m . . . k o c h a cię, g o d z ie n tw o je j r ę k i . . .
TERENIA (z wysileniem).
O d rz u c a m .
KASZTELANOWA.
D la c z e g o n ie s z c z ę ś liw a ?
TERENIA (walczy z sennością, cofa się w tył parę kroków, bierze za rękę Ludwika i pociąga go naprzód.)
B o je ś li m a m m ie ć m ę ż a , to te n t y l k o n im b ę d z ie . KASZTELANOWA.
N i g d y !
TERENIA.
O n . . . a lb o n ik t. (Upada na krzesło, stojące pośrodku. — Ludwik w uniesieniu radosnem chwyta jej rękę już prawie bezwładną i składa na niej pocałunek. — Terenia machinalnie, zwykłym sobie ru
chem, pełnym skromności, cofa rękę.)
MATYLDA (która powstała i przysłuchiwała się z zajęciem).
A w a n t u r a ! . . . m a ła k o c h a p a n a L u d w ik a . KASZTELANOWA (stoi chwilę nieruchoma, jakby piorunem rażona. —
Nagle wybucha).
H a ! u tr z y m u je s z , źe o n a lb o n i k t . . . o tó ż n ig d y , n ig d y , n i g d y o n ! (Zwraca się do rejenta) P a n w ie d z ia łe ś d a w n o n a c o s ię z a n o si, a n ie u p rz e d z iłe ś m n ie ; z a le d w ie z d a le k a , o s tr o ż n ie , p o d s tę p n ie d o tk n ą łe ś w c z o r a j d r a ż liw e g o p r z e d m io tu . J a n ie r o z u m i a ł a m . . . d ziś r o z u m ie m . (Z wielką goryczą) D z i ę k u j ę . . . d z ię k u ję .
REJENT (mocno wzruszony).
P a n i k a s z t e l a n o w o . . .
KASZTELANOWA (odwraca się od niego ze wstrętem i mówi do Tereni).
A c z y w ie s z n ie d o b r e d z ie c k o k o g o w y b ie r a s z ? REJENT (chwyta ją gwałtownie za rękę).
N ie m ó w p a n i ! N a m iło ś ć B o s k ą , n ie m ó w ! KASZTELANOWA.
P o w i e m , ż e b y w y k o p a ć m ię d z y n im i p r z e p a ś ć n a w ie k i.
R E J E N T .
Błagam ! ... zaklinam !
K A S Z T E L A N O W A .
Takie prośby mnie nie wzruszą.
R E J E N T .
A w ię c ... przez męczarnie, jakie zn o szę... za
braniam.
K A S Z T E L A N O W A .
K to zabraniać się ośmiela, kiedy obowiązek n a
kazuje!
R E J E N T .
Sumienie.
K A S Z T E L A N O W A ( z a s t a n a w ia s ię ) .
Sumienie ? ! ... dla czego ?
R E J E N T .
Usłuchaj pani rozkazu sumienia, bo nie w iesz...
nie jesteś pewną
K A S Z T E L A N O W A (j. W .).
Sumienie właśnie dom aga się prawdy.
T E R E N IA .
O c h ! jak cierpię!
K A S Z T E L A N O W A .
C ierp isz?!... a ja czyż nie cierpię w ię c e j...
przez ciebie. . . i za sprawą fałszywych przyjaciół, k tó rych udawaną życzliwość poznaje się dopiero w tak okropnych chwilach. S łuchaj! ten którem u oddałaś s e rc e . . . i rękę oddać pragniesz, jest tw oim ...
R E J E N T ( w y b u c h a ) .
Milcz ! ... milcz p a n i... bo skłamiesz !
R o z l e g a s ię o d g ło s g r z m o t u s iln ie js z e g o o d w s z y s t k i c h p o p r z e d n ic h . — K a s z t e l a n o w a . p r z e r a ż o n a i z d z i w i o n a s ł o w a m i r e j e n t a c o f a s i ę k u p r o s c e n i u m . — R ę k ę p r z e s u w a p o c z o le i u p a d a n a s w ó j f o t e l . — D o ś ć d łu g i e o g ó ln e m ilc z e n ie . — K a r o l i n a p r z e c h o d z i o d u s y p ia j ą c e j T e r e n i , k t ó r ą p o c a ł o w a ł a w c z o ło , d o b a b k i , p r z y k t ó r e j p r z y k l ę k a i c a łu je j ą w r ę k ę .
K A S Z T E L A N O W A ( z ł a m a n a b ó l e m , g ło s e m d r ż ą c y m i b a r d z o s m u t n y m ) .
Panie rejencie przebrałeś m ia rę .... za daleko się posunąłeś... a nikt z obecnych...
(z n e r w o w y m w y b u c h e m )bo wszyscy mi obcy, bo ich nienawidzę, bo niemi po
gardzam .. .
( u s p o k a j a j ą c s ię — s m u t n i e ).. . nikt nie ujął :się za kobietą starą, stojącą nad grobem, bardzo nieszczę
śliwą. Nawet to dziecko, to ukochane dziecko...
T E R E N IA ( g ło s e m s e n n y m , p e ł n y m b o le ś c i) .
Babuniu!... nie m ów... nie m ów... bo skłamiesz!
K A R O L IN A ( p o w s t a je i b ie g n ie d o T e r e n i ) .
O c h !
K A S Z T E L A N O W A ( w s t r z ą s a s ię ) .
I ona... ona... jak biczem sm aga mnie tym ohy
dnym w yrazem ... o !
R E J E N T ( p ła c z ą c r z u c a s ię n a k o l a n a p r z e d k a s z t e l a n o w ą i c h w y t a j ą z a r ę c e ) .
Przebacz, przebacz mi p a n i. . . Obrazić nie chcia
łe m ... broniłem tylko najdroższej mi istoty... naj
świętszego uczucia. Litości pani kasztelanowo, bo i ja jestem bardzo nieszczęśliwy... litości!
K A S Z T E L A N O W A ( s z e p t e m ) .
Usuń s ię ... nie udręczaj. Złamana jestem. Zdaje
mi się, że spadłam z wyniosłego, w niebo sięgającego
'240 Ś W I A T szczytu w przepaść bezdenną. Rozbiłam się w tym
u p a d k u ... i nic już we mnie nie ma całego, ani głowy ani serca. Same sz cz ą tk i... same szczątki! (Pogrąża się w dumaniu).
K A R O L IN A
(która troskliwie zajmowała się Terenią, r— Z krzykiem).
R a tu jc ie !... Ona mdleje . . . może umiera, (do h ra biego) Spiesz!... biegnij!... przywołaj pannę Petronellę.
(H rabia wychodzi na lewo).
M A T Y L D A .
U m ie ra !... ach! boję s ię ... boję. Nie mogę p a
trzeć na konających. (W ybiega na lewo.)
K S IĄ Ż Ę(w osłupieniu).
Cały gmach nadziei r u n ą ł !
S Z A M B E L A N
(do księcia z przybraną godnością).
C hodź! ... tu nie dla ciebie miejsce, (n. str.) Oże
nię gO Z R osprzycką. (W yprow adza księcia poddającego mu się bezwiednie).
L U D W IK
(który przykląkł dawniej z lewej strony krzesła Tereni i p a
trzył na nią z uwielbieniem pełnem zachwytu, mówi jakby marzył, ale spokojnie.)
N ie . . . ona nie um iera ... nie ! Jak dziecko w ko
lebce usypia cich o !
Grzmoty ustały. — Słychać rzęsisty deszcz padający. — Chwila milczenia.
(Ciąg dalszy nastąpi).
K A R O L IN A .
Tereniu przemów do mnie choć słó w k o . . . (w oła) T e re n iu !
K A S Z T E L A N O W A
(jakby przebudzona).
Tereniu!... K to woła?... A !... moje dziecko uko
chane ! Przypominam so b ie ... (Chce powstać). Pow stać nie m ogę ... K arlo ! w esprzej!
K arolina i rejent przybiegają i prowadzą ją do krzesła, na którem spo- czywa usypiająca Terenia.
T E R E N IA
(szeptem).
Cierpię je sz c ze ... ale złe się p rz e s ila ... burza m in ę ła . . . deszcz p a d a ...
K A S Z T E L A N O W A
(bierze ją za rękę).
R ę k a jej zimna. (Z. boleścią). Czy Ja j ą zabiłam ?!...
O ! Boże ! miej litość nademną. (Upada na kolana przed T e
renią, pochyla głowę, robi znak krzyża świętego na piersi.) B oże!
ulituj się . . . nie karz .. . zachowaj ją . . . ochroń !
T E R E N IA (j. W .).
Ja k mi b ło g o ... m iło ... Już nie c ie rp ię ... B łę
kity się o tw ie ra ją ... U sypiam , usypiam. (W yciąga ręce przed siebie). Mamo ! mamo ! (Pochyla głowę na piersi.)
Zasłona spada.
Z
y g m u n tS
a r n e c k i.
H E N R Y K J A R E C K I 1 J E G O N O W A O P E R A
« B A R B A R A R A D Z I W I Ł Ł Ó W N A « ; K to nie zna Jareckiego we Lwowie a nawet
w K rakow ie ? W ysoki, ociężały, o fizyognomii spokoj
nej, odpowiadającej w zupełności jego usposobieniu wewnętrznemu, gdy zjawi się w
teatrze przy swym pulpicie ka- pelmistrzowskim, robi niemal wra
żenie człowieka »zażenowanego«, skutkiem zwróconej nań uwagi.
Cichy, łagodny i niezwykle skrom ny z natury, radby też n iew ąt
pliwie ukryć się w najgłębszym zakątku, zamiast zajmować pierw
sze i naczelne miejsce w czasie przedstawienia. Oczy jego, g łę boko osadzone, nie zdradzają owe
go »boskiego szału«, który wedle starożytnych świadczyć miał o artystycznem natchnieniu. Cza
sami zaledwie rozpłomieni się w nich jakiś blask żywszy. J a kim jest jednak kapelmistrzem osądzić można łatwo z wzorowej karności,'panującej pod jego-ba
tutą. Obdarzony słuchem niezwy
kle muzykalnym, umie rozpoznać każdy ton niepewny, to też opery przez niego przygotowane są nie
mal zawsze czysto i sumiennie wykonane. Kapelmistrz i nau
czyciel wyborny, jest zarazem i kompozytorem nie
pośledniej miary. Niewiele żąda od świata, zawsze go
tów do usług dla drugich, cieszy się wielką sym patyą publiczności, oceniającej słusznie jego zasługi. Poważają go koledzy, a dyrekcya teatru czuje chyba najlepiej,
H E N R Y K J A R E C K I .
że Jarecki to głów ny filar, podtrzym ujący na sobie sztuczńe — wielce skomplikowane — sklepienie opery lwowskiej.
Pierwsze jego próby na polu kompozytorskiem nie zawsze cie
szyły się równem powodzeniem.
W łaściw ą dziedziną dla talentu Jareckiego jest niezaprzeczenie m uzyka dramatyczna, zanim je
dnak zaczął ją uprawiać, napisał naprzód kilka pieśni, poczem wziął się do kompozycyi lekkiej, stw a
rzając operetkę w jednym akcie, illustrującą tekst znanej frasżki Al.
hr. Fredry (ojca): »Nocleg w A p e ninach«. Żywszym kolorytem i istotnym polotem romantycznym podbił on- publiczność w muzyce dorobionej do dram atów Słow a
ckiego »Balladyna« (1872) i »Lilia W eneda« (1875). Pierw sza z tych kompozycyj zyskała, poklask na
wet w ybrednych znawców w P a ryżu. Dalszy szereg prac Jare
ckiego przedstawia się w nastę
pującym d o ro b k u : m uzyka do
»Odprawy posłów ’greckich« K o chanowskiego; do tragedyi Cal
derona »Książę Niezłomny« i do ballady Słowackiego »Hugo«. Z pierwszą wielką operą wystąpił w r. 1880 przed publicznością lwow
ską, wystawiając dram at muzyczny »Mindowe«, osnuty na tle tragedyi Słowackiego. K om pozycya ta, obfitu
jąca w piękne i potężne efekta, nie spotkała się z na-
S T E F A N C Z A R N I E C K I ,