• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 6

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 6"

Copied!
47
0
0

Pełen tekst

(1)

«Dian

C zerw iec sta ły , gru d zień d o s k o n a ły .

, § C zerw iec g d y zagrzm i, gd zie zorze za-

. S [chodzą,

'/ M .

•** R y b y Się zn a c zn ie i obficie rodzą. f

LI

K ied y się M edard rozw od n i, B ędzie d e sz c zu s z e ś ć tygod n i.

Ze św ię tą M ałgorzatą, Z a czy n a się lato.

% I

c. , ■ ■ i ...n . <■> . iC,^'K.v.-T o - i i^i. >.

O B I E C E D O L E .

H E L E N A .

Było ich dwoje, brat i siostra, bliźniąca para, jedyne potomstwo rodziców, którzy chociaż nie posiadali dóbr ziemskich, kamienic, ani kapitałów, żyli jednak dostatnio z pracy ojca prawnika.

Chłopcu nadano imię Bronisław, albowiem na nim spoczywać miała przyszłość rodziny, on miał kiedyś, jak to dziś czynił ojciec jego, bronić mienia i sławy bliźnich, córka miała być p ię k n ą , więc ją na­

zwano Heleną. M atka nie wyobrażała sobie, by córka jej inną być mogła. Każda m atka marzy o tem, źe dzieci jej posiadać będą wszy­

stkie wdzięki i wszystkie doskonałości. Czy jednak pani adwokatowa wiedziała o piękności żony Menelausa za sprawą Homera, czy Offen­

bacha, to byłoby trudnem do rozstrzygnięcia, dość, źe o niej wie­

działa, skoro na cześć trojańskiej bohaterki, nadała imię córce swojej.

Nieraz wdeczorem rodzice rozmawiali o przyszłości dzieci, bo ko­

chali je nadew'szystko. Syna mieli kształcić wysoko, ażeby został zna­

komitym prawnikiem, o córkę nie troszczyli się wcale. W yrośnie pod okiem m atki, piękna jak ona i znajdzie z łatwością męża, który na nią pracowrać będzie, a którego nawzajem ona stanie się pociechą i szczęściem, jaką matka była dla ojca.

W prawdzie mówiono już wiele o nauce i szkołach dla kobiet, ale pani adwokatowa, kobieta starej daty uważała, iż dziewczynka na krok od boku matki odstępować nie powinna.

Przytem, według niej, pensye itp. miejsca nauki dla kobiet mo­

gły jedynie być pożyteczne dla tych, które los zmusza być nauczyciel­

kami, a przecież nie to czekało jej dziecko. Ona sama kształciła się w domu, tak samo więc zamierzała postępować z córką.

W ciągu życia spostrzegła nieraz brak jakiego klejnotu lub stroju posiadanego przez przyjaciółki, nie spostrzegła nigdy braku um y­

słowego zasobu; wyciągała więc z tego praktyczny w niosek, iż pie­

niądze, jakieby musiały pójść na naukę, obrócić należy na zwiększenie wyprawy lub posagu córki.

Pod względem wychowania mąż nie sprzeciwiał się żonie, bo na­

przód uważał, źe dziewczynka zależeć powinna wyłącznie od matki, a powtóre sam będąc bardzo szczęśliwy w małźeńskiem pożyciu, znaj-

30

(2)

234 Ś W I A T

dował, źe nauka jest rzeczą dla kobiety zbyteczną. Nie pragnął widzieć w żonie ani filozofki, ani sawantki, byle umiała dobrze zarządzić domem i ładnie się ubrać, a zresztą była kochającą i uległą, wystarczało mu to zupełnie, sądził więc, iż żaden mąż więcej żądać nie ma ani prawa, ani potrzeby.

Stosownie do ułożonego program u, gdy dzieci podrosły, syna oddano do szkół, dziewczynkę m atka uczyć abecadła zaczęła. Rzecz dziwna jednak, H elenka skoro tylko nauczyła się czytać, chw ytała co tylko dru­

kowanego było \\r domu i gotow a była siedzieć spokojnie dzień cały nad książką. K siążka cieszyła ją więcej niż zabawki, więcej niż lalka, która — ku wielkiemu zdumieniu m atki — leżała w kącie zaniedbana, więcej nawet, niż nowa sukienka.

Gdy Broniś zaczął chodzić do szkół, okazało się wbrew przewidywaniom rodziców, że zdolnością jego były bardzo mierne. N auka przerażała go i szła mu z niezmierną trudnością. Wzięto więc korepetytora, który pow ta­

rzał chłopcu przedmioty w ykładane w szkole i całe poobiedzie rozlegały się w pokoju dziecinnym deklinacye łacińskie: aurea, aureum, te r r a ... i pełno innych rzeczy. Rzeczy te jednak pomimo pomocy korepetytora w żaden sposób pomieścić się nie chciały w głowie Bronisia; pow tarzał daremnie sto razy usłyszane słowa przy- czem oczy jego nabierały wystraszonego wyrazu, a okrągła buzia przedłużała się w sposób zdumiewający, ale

spamiętać ich nie mógł. ,

H elenka była obecna tym usiłowaniom brata, prowadzącym do niezbyt fortunnych rezultatów i skoro tylko przychodził korepetytor, biegła do pokoju, w którym odbywała się lekcya, słuchała uważnie, potem p rze­

glądała kajety, a w końcu roku umiała doskonale to, czego brat nauczyć się nie m ógł i gdyby m ogła była za niego zdawać egzamin, byłaby niezawodnie otrzym ała promocyę, której nie dostał Broniś, — może nagrodę na- wret, o której mu się nie marzyło.

Na drugi rok było to samo. N atura widocznie pom yliła się, obdarzając dziewczynę bystrością^ um ysłu i chęcią do pracy, których zupełnie brakło chłopcu. N iestety natura pomyliła się także co do wdzięków. Bro­

niś był ładnym blondynkiem, o świeżej, okrągłej, bezmyślnej twarzyczce, w czasie, gdy H elenka nie była wcale podobną do swej trojańskiej imienniczki, i trzeba było macierzyńskiego zaślepienia, ażeby nazywać ładną, tę w ątłą, bladą dziewczynkę o nieregularnych rysach i szeroko rozwiniętem czole, które pożerało jej całą fizyognomię.

Bliźniaki kochali się bardzo, ale pomiędzy nimi także role były przeinaczone, H elena opiekowała się b ra ­ tem, a on radził się jej we wszystkiem. Ona była głow ą; ile razy tej głow y posłuchał, dobrze na tern w ycho­

dził. Z pomocą siostry jedynie zdołał ukończyć szkoły, bo ona uczyła się z nim razem, zamiast n ie g o ; um iała tysiączne sposoby wbijania mu w pamięć rzeczy niezbędnych, szczególniej przed egzaminami.

-— H elenka jest dużo zdolniejsza od B ronka — mówił ojciec do matki.

— Cóż stąd, kiedy to dziewczyna — odpowiadała ta ostatnia.

I na tem kończyły się uw agi rodzicielskie, nie pociągając za sobą żadnego praktycznego rezultatu.

Bronisław w stąpił do uniwersytetu i uczęszczał na wydział prawny, on przecież miał odziedziczyć klien­

telę ojca i zdobyć sobie stanowisko — a było to rzeczą tem potrzebniejszą, źe ojciec zaczął zapadać na zdrowiu, i nie mógł już podołać praktyce, kosztowna zaś kuracya wyczerpywała, nie wielkie zasoby rodziny, która nie­

stety nie um iała pamiętać o jutrze.

P o długiej chorobie nastąpiła śmierć najlepszego męża i ojca, a m atka i dwoje sierot zostało się na świecie bez opieki, wr obec tego zwykłego, najzwyklejszego pro b lem atu : jak zdobyć sobie chleb powszedni?

Powróciwszy z pogrzebu, usiedli we troje w najmniejszym pokoju apartam ęntu, który w krótce mieli opuścić. M atka szlochała ze spuszczonemi na kolana rę k o m a ; wraz z mężem straciła w szystko: miłość, szczę­

ście, spokój, dostatek, położenie społeczne, i teraz była już tylko rozbitkiem życia, istotą nieszczęśliwą, na nic nieprzydatną, nie wiedzącą jak egzystować dalej, ciężarem dla siebie i drugich.

N igdy dotąd nie troszczyła się o nic i nie dotknęła praktycznej strony życia. Gdy nie miała pieniędzy, szła do męża i nie pytała, skąd on je bierze. Cóż jej teraz pozostawało? — Pozbawiona inicyątywy, zwracała się instynktownie do syna, uważając go za głow ę domu.

A le syn tej ufności matki odpowiedzieć nie mógł, był równie przygnębiony jak ona sama i równie prze­

rażony przyszłością, a jeżeli poczuwał się do nowych obowiązków, to na to tylko, by rozumieć, że im podołać nie potrafi. — płakał więc nad swojem sieroctwem.

— Cóż będzie teraz ? — spytała wreszcie m atka po długiem milczeniu, nie m ogąc doczekać się od niego żadnego wyrazu.

Bronek podniósł na nią załzawione oczy.

— Cóż będzie teraz ? — powtórzył jak echo. r I znów milcząc, patrzyli na siebie przez łzy.

W ted y zabrała głos Plelenka.

— Bronek musi skończyć uniw ersytet — rzekła stanowczo —• tak chciał ojciec. Sprzedam y wszystkie niepotrzebne rzeczy, zachowując tylko niezbędne, i spłacimy tym sposobem długi zaciągnięte na pogrzeb.

— A my ? —• spytała matka.

— My przeniesiemy się na małe mieszkanie.

Małe, czy wielkie, to nie usuwało trudności w przekonaniu biednej wdowy, bo nie pojmowała jak opła­

cać je będą.

— Ja zapracuję — wyrzekła H elenka, rozumiejąc milczenie matki.

— T y ! — zawołała — ty ! kobieta ?!

H elena podniosła się, pełna energii. Um iała to wszystko, co b rat jej, a nadto w ładała dobrze nowo- żytnemi językami, których on nigdy nauczyć się nie m ógł; była inteligentna i pracowita. W ięc chociaż m atka i b rat nie dowierzali jej, zaczęła starać się o pracę.

M ogła podjąć się zajęcia biurowego lub handlowego, prowadzenia kasy, dawania lekcyj, ale szczegól­

niej obeznana była z biegiem interesów prawnych, nieraz naw et u ojca, jeśli był naw ał pracy, zastępowała de­

(3)

pendenta, a ojciec śmiał się i mówił, źe ma w niej doskonałego pomocnika — mogła więc czynić to nadal u innych za pieniądze.

W szędzie jednak, gdzie zwróciła się ze swojem żądaniem, spotkała zdziwienie, śmiech, lub suchą odmowę, a to stosownie do stopnia zażyłości; niektórym zaś projekt jej wydawał się tak dziwnym, iż radzono jej po przy­

jacielsku, nie wspominać o nim, gdyż ludzie wątpić gotowi o jej zdrowych zmysłach.

Lekcye możeby dostała jeszcze, ale to tylko w razie, gdyby nie odzywała się o innych projektach za­

robku. Zresztą, kto wie, przy silnej protekcyi możeby powierzono jej kasę w jakim handlu, zapłata przecież starczyłaby zaledwie na nędzne utrzymanie jednej osoby.

H elena rachowała najwięcej na to, źe któren z kolegów ojca da jej miejsce w swojej kancelaryi. Nauki prawne nęciły ją szczególniej, może było w tern usposobienie dziedziczne, może obsłuchanie się, może też studya brata, którem u pom agała w uniwersytecie zarówno jak w szkołach — wpłynęły na ten kierunek zdolności. Nie dała za w ygranę, nie zraziła się szyderstwem, ale kołatała do wszystkich drzwi, w nadziei, źe może znajdzie takie, które się przed nią otworzą.

— Sprobój pan przynajmniej przyjąć mnie za najmłodszego dependenta — prosiła jednego z prawników, który był częstym gościem w ich domu wówczas, gdy dom ten był otwartym, przyjemnym, a z nią sam ą był zawsze w dobrych stosunkach.

— Panno Heleno, zrobiłbym dla ciebie wszystko, tylko nie to.

— D la czego?

— D la tego, że to niepodobna; um ysł kobiecy nie jest dość pozytywnym, ażeby objąć zawikłania pra­

wne. A p o te m ... potem śmianoby się ze mnie, straciłbym klientów.

— Przecież w A m e ry c e ...

— O ! A m e ry k a !... w Am eryce kobiety są adwokatami, ale my nie żyjemy w Ameryce, a tu ta j... tutaj i dla mężczyzn zajęć brakuje.

B ył to może jeśli nie cały powód odmowy, to przynajmniej jego połowa. Zresztą dodać trzeba, iż Helena, pomimo przywidzeń matki, urodziwą się nazwać nie mogła, a nawet energiczne jej rysy były bardzo nieregu­

larne. To utrudniało jej położenie; zdarza się bowiem niekiedy, iż ludzie obdarzeni rycerskiem usposobieniem, łam ią przesąd i w ystępują z nim do walki dla ładnej kobiety, ale dla brzydkiej ! ... To byłoby podwójną śmiesznością.

(Dokończenie nastąpi.) "W "A LERY A M A R R E N S .

Z D Z I S I E J S Z E J P O E Z Y I P O L S K I E J .

(Ciąg dalszy).

I.

F E L 1C Y A N F A L E Ń S K I .

M eandry. Strzępy myśli rozwianych. K raków 1892. — Felicyana, Przekłady obcych poetów II. K raków 1892.

Felicyan Faleński należy do tych poetów, o któ­

rych prasa nasza zazwyczaj milczy, a których publi­

czność prawie całkiem nie czyta. Wprawdzie, ile razy przyjdzie jego imię przy jakiej sposobności wymienić*

łączy się je z wyrazami najpochlebniejszego uznania, ale ta m oneta kom plementów zastępuje tylko rzeczy­

w istą nieznajomość jego utworów. Czemu się to tak dzieje ? Żeby to wyjaśnić, trzebaby podobno z jednej strony sięgnąć dość daleko wstecz w historyę »sió­

dm ego mocarstwa« ; z drugiej strony tłómaczy się to nie szukającą rozgłosu, trzym ającą się na uboczu in­

dywidualnością samego autora, — który zbiór najpo­

ważniejszych utworów (»Z ponad mogił«) wydał swego czasu (1871) bez imienia i nazwiska, a pierwszy tom

»Przekładów« w ydrukował w stu egzemplarzach zale­

dwie, a i tych w obieg księgarski nie puścił. Tern mniej zaś kiedykolwiek i gdziekolwiek o jakąbądź reklam ę się starał.

Jest to przedewszystkiem z usposobienia i talentu poeta liryczny o własnej, bardzo oryginalnej indywi­

dualności. Poezya liryczna rozkw itła u nas napraw dę dopiero po zwycięztwie romantyzm u. Przedtem — nie wyjmując naw et X V I wieku — krępow ana byłą pe­

wnym konwencyonalizmem, uczucie własne skroiło się w pewne utarte, retoryczne zwroty, ozdabiane piękno­

ścią formy, ale nie nowością myśli. Dopiero rom an­

tyzm walcząc w obronie osobowości, buntującej się przeciw »prawom porządku«, wyswobodził tę indyw i­

dualność z pod opieki szablonu i formułki, dokonał tej emancypacyi własnego »Ja«, której znamiona tak gruntownie określił niedawno jeden z krytyków fran­

cuskich. N a gruncie romantycznym wyrósł zarówno M usset jak Heine, ci co nadali główne piętno nowocze­

snej liryce. Utworzyły się za ich wzorem nowe szkoły poetyczne, a z pod ich wpływu nie wyzwolili się na­

wet najzdolniejsi z naszych dzisiejszych poetów. N a­

wet dla poezyi A snyka mają te wzory ogromne zna­

czenie. U Faleńskiego nie ma tego wpływu wcale.

Nie spotyka się u niego ani Heinowskiego szyder­

czego uśm iechu, ani ogólno-ludzkiego sm utku lub roztkliwienia »dziecka wieku«. Jest to natura zdrowa, jędrna, skupiona w sobie, bardzo męska. Lubi czasami pew ną twardość tonów, przechodzących u niego w zgrzyt żelaza w tych wypadkach, w których szkoła M ussetowska pociągnięcia po jedwabiu używa. Bo lu­

tnia jego nie jest okręcona, jak u innych kwiatami, ale raczej twardem i liśćmi dębiny:

Przystały tobie nawet dzikie zg r zy ty , Jakie niestrojna stal wygryza w szkliwie;

Bowiem być może nieraz, iż dotkliwie Uśmiechem gorzkim usta sobie skrzywię, Bolesnych wspomnień, lez lub skarg nie syty.

( Z p o n a d m ogił. str. 3).

Ten gorzki uśmiech nie ma jednak nigdy podo­

bieństwa do » W elt-Schm erz’u.« ; sm utek u Faleńskiego

jest zawsze określony i wynikający z pewnej widomej

(4)

236 Ś W I A T

przyczyny. Sm utku w ogóle nie tyle byw a u niego, ile raczej rozrzewnienia i m iękkich tonów, które go zastępują. Różnica jest ta, źe rozrzewnienie przychodzi mimowoli, bez obrachow ywania artystycznego efektu, jaki wywoła, a sm utek jest nastrojem , którego umysł artysty jest z góry świadomy i którym chciałby na­

tchnąć współczującego czytelnika. U Faleńskiego zaś to, co go smuci, byw a zawsze starannie okrywane nie zawsze przejrzystą szatą pogody, z pod której się tylko czasem, przemocą, w formie rozrzewnienia wyrywa.

Charakteryzuje go również — w przeciwieństwie do szkoły powyższej — »moralne zdrowie«, brak skłon­

ności do opiewania piękności »kwiatów grzechu«, sm utny pomost, który łączy romantyzm z dekaden- tami. Ideały Faleńskiego są pełne czerstwości i siły, zawsze w zgodzie z ety k ą pozostające i nie szukające sławy, jak tylko po rzy m sk u : w cnotach obyw atel­

skich. Stąd to tak dużo w jego po- ezyi pogody i ogrom na doza hum o­

ru. Nie tyle jest to dowcip, jak hum or o szerokim zakroju, bardzo dosadny, nieraz szo rstk i, czasami przypominający rodzaj humoru an ­ gielskiego, wywołującego efekt k o ­ miczny przez wypowiadanie naj­

większych niemożliwości zupełnie poważnym tonem. Są u niego utw o­

ry w bardzo przybliżony sposób na ton hum orystyczny nastrajane (»Świ­

stki Sylena«, Poznań 1878).

Bardzo często spotyka się u niego — nie szyderstwo — ale lekki żart, skierowany przeciw sobie sa­

memu, co stanowi wielki wdzięk jego utworów, odbierając im wszel­

k ą zgorzkniałość ku ludziom i ku całemu św ia tu , jakie się Czasami u pokrew nych mu natur poetyckich spotyka. Dowcip Felicyana jest cza­

sem lekki i błahy, ale płaskim ni­

gdy nie byw a; naw et w najulot- niejszych wierszykach odznacza się dobrym sm akiem :

Ile N im f tylko — wszystkie są w rozpaczy, W łzach mokrych, w brudnej żałobie.

Bo Narcyz żadnej kochać z nich nie raczy, T ylko się kocha sam w sobie.

I jak się począł miłować zajadle Tak, aż — zdarzeniem dość rządkiem — R azu jednego spostrzegł się w zwierciadle Już nie człowiekiem, lecz kwiatkiem.

Chłopiec ten więcej głupcem był, niż głazem.

J a bo, w podobnej potrzebie,

Mógłbym się kochać w wszystkich N im fach razem, A zawsze kochałbym siebie.

(K w ia ty i kolec, str. 143).

Taki uśmiech właśnie byw a u niego najczęściej spleciony z rzewnością i tkliwością, przez co osiąga poeta wrażenie kapryśności, przerzucającej się łatwo z jednego uczucia w drugie i nęcącej czytelnika swą szczerością. Są u niego poezye, co jak bańka m ydlana świecą się i tym i tym światłem, a ta gra kolorów ma swój wdzięk oddzielny, potęgując jedno wrażenie dru- giem. Charakterystycznym jego utworem jest »Taniec śmierci« (»Świstki Sylena«, str. 17), opisujący z wiel­

kim hum orem tragiczne pląsy ostatecznej właścicielki wszech-rzeczy:

Gdy was nudzi niepozbycie P ątnik, strojny na przem iany

W śmiechu szych i w p raw d łachmany, T o się tem u nie zdziwicie,

Bo on był przez całe życie Tańcem śm ierci opętany . . .

(M eandry, str. 183).

O bok tego należy podnieść umiejętność przerzu­

cania się w hum or stylowy, czego m amy przykład w całym szeregu »śpiewów historycznych«, pisanych ze stanowiska szlachcica w kontuszu i z podgoloną czupryną. Jak świetnie opisane jest przybycie W ale- zyusza do Polski, do którego oczywiście szlachcic taki czuje niepoham owaną a w e rsy ę :

. . . z za morza, czarci wiedzą po co, W pudełku śklanem, co je zwą karocą, W io d ą paniątko. Istn a łą tk a z wosku!

Cienki, opięty, kusy po czartowsku,

Pachniący mydłem, aż w nos człeku bije;

Kolczyki w uszach, kołnierzyk u szyje, R ączka do haftu, twarzyczka różowa . . .

Spowity był cały W futra i jeszcze zęby m u szczękały, Bo m u gadali jego poufnicy,

Że w Polsce naszej od samej granicy M róz trzaskający skrzypi wiekuiście.

K iedy zaś spostrzegł, źe na drzewach liście, N a ziemi trawa, myślał sobie pono : Ze to na jego przyjazd ulepiono,

Bo wszystko macał, chcąc też dojść, nieboże, Z czego rzecz każda zrobiona być może?

H enryk ma naokoło siebie dru­

żynę, z którą porozumiewa się po francusku, »myśląc, że to jaka mowa«.

N a sam bigosu zapach kaszle, kicha,

Barszcz w gardło drapie, w ząb go kłuje kasza ; Zrazów się sroma, węgrzyna przestrasza, I jeno swoje cukrowane cmoka W in k a . . .

To też, kiedy obie strony zaró­

wno z siebie nie zadow olone, on cichaczem ... czarcim sposobem . . .

W tej samej, w której przyjechał, karocy D o Farm azonii prysnął o północy.

( Z p o n a d mogił, 157).

T ak właśnie musiał w yglądać król W alezy w oczach każdego z pra­

dziadów pana Paska. Styl uchw y­

cony jest wybornie i przeprowadzony bardzo konse­

kwentnie. Umie bowiem Faleński przenieść się m yślą bardzo łatwo w czasy dawniejsze, tw'ardsze i zdrowsze od naszych, z którem i go łączy powinowactwo d u ­ chowe i z ich stanowiska zapatryw ać się na świat z pew ną naiwnością i prostotą, jakiej się już dziś nie spotyka. W ogóle bowiem filozofia jego jest bardzo mało skom plikowana:

. . . najprostsza ufność stara Stokroć jest m ędrszą niż niewiara.

Lecz najmniej mądrem jest zwątpienie.

(M ea n d ry, 6).

Sceptycyzmu w Faleńskim nie szukać. On jeden może między wszystkimi naszymi poetam i m ógłby dzisiaj pisywać z Sępem Szarzyńskim hym ny do O pa­

trzności, lub z Kochanowskim oddawać się w opiekę B ogu swemu. B yłoby to u niego zupełnie szczerem, m a bowiem nietylko głęboką, prawdziwą wiarę, ale zna naw et często mistyczne poryw y i zachwyty, ufniej- szym duchom niż nasze, tylko przystępne (»Zaślubiny

O JC IE C P A W E Ł P I E R L I N G X. J.

(5)

świętej Katarzyny«). Faleński nie jest bowiem »dzie­

ckiem wieku«, o który to ty tu ł lirycy X I X wieku tak się starali, jak gdyby on był czemś zaszczytnem,

mógłby łatwo kosztem zastosowania swej natury do ogólnego intellektualnego prądu. Umiejętność zacho­

wania własnej indywidualności jest bez wątpienia wa- L U D W I K S T A S I A K .

P R O C E S Y A B O Ż E G O CIAŁA.

pozując w tym celu i nałamując sw ą naturę do ogól­

nego, a łatw ego do przyjęcia szablonu. I to właśnie stanowi wdzięk Faleńskiego, źe jest sobą, źe nie jest banalnym , »nowoczesnym« p o etą, czego dopiąć

źnym probierzem talentu, a o d w a g a cyw ilna p rz y zn a­

nia się do swojej odrębności je s t w skazów ką poczu­

cia, źe ta odrębność coś Warta.

S

t a n i s ł a w

E

s t r e i c h e r

.

. (C iąg ' dalszy nastąpi).

(6)

288 Ś W I A T U R O C Z E O C Z Y .

k o m e d y a w C Z T E R E C H A K T A C H . * ) (Ciąg dalszy).

H R A B IA ( w g łę b i) .

A ni jedna kropla deszczu jeszcze nie spadła.

K A S Z T E L A N O W A .

Spadnie wkrótce ... i niebo się w ypogodzi...

i słońce znowu zajaśnieje. Podobne burze sprawiają czasem wielkie spustoszenia w polu i w lesie, nie trw ają jednak długo. Niech panowie raczą usiąść. Karlo, T e­

r e n iu ... mości k s ią ż ę ... chciejcie pójść za przykładem Matyldy. (Wszyscy siadają.)

M A T Y L D A .

Bo ja babciu ledwie żyję. (Drżąc febrycznie.) O jak ja się boję !

K A S Z T E L A N O W A .

Może wybieram niestosowną chwilę do podziele­

nia się z państw em miłą dla mnie wiadomością, ale tak rzadko gromadzimy się wszyscy razem w jednem miejscu, bez asystencyi sług i domowników, źe nie­

mal wdzięczną jestem burzy, iż nas tu zebrała.

S Z AM B E L A N ,

K ółko rodzinne w komplecie.

K A S Z T E L A N O W A .

I dwóch przyjaciół, którym słusznie należy się miejsce między nami.

K S IĄ Ż Ę

(a. str.).

Chwila stanowcza się zbliża. . . Całą siłę suge- styi skupiam w moich oczach.

K A S Z T E L A N O W A .

Przed godziną ...

T E R E N IA

(do Karoliny).

Senność mnie ogarnia ... Oczy mi się kleją. (K a­

rolina patrzy na nią ze zdziwieniem; wyciąga ręce, aby ją objąć, ale Terenia wysuwa się z nich ruchem automatycznym.)

K A S Z T E L A N O W A ,

(głosem surowego napomnienia.)

Tereniu ! . . . babka mówi.

T E R E N IA

(powstaje).

Przepraszam. (Postępuje parę kroków w stronę księcia, po­

tem zatacza się i prawie bezwładnie stada na krześle stojącem w po ­ środku pokoju.) Słucham babciu .. . słucham.

S Z A M B E L A N .

Grzmoty i pioruny wprawdzie ogłuszają, ale słu­

chamy. O ! słuchamy uważnie.

KASZTELANOWA.

Przed godziną książę oświadczył się o rękę mo­

jej Tereni.

S Z A M B E L A N

(wskazując na siebie i na hrabiego).

Dzięki naszym staraniom przezacna babuniu, dzięki naszym staraniom.

K A S Z T E L A N O W A

(mówi jakby szambelana nie słyszała).

Przyznaję sżćzerże, że prośbę księcia powitałam życzliwie —- bardzo życzliwie. Może naw et oczekiwa­

łam na nią z upragnieniem. Oświadczam więc tu, w tem gronie, złoźonem z członków rodziny i przyjaciół w ier­

nych, że błogosław ię z radością przyszłemu związkowi, bo pew ną jestem , źe Terenia całem sercem sprzyja temu, którego jej na dozgonnego towarzysza w ybra­

łam, powierzając z ufnością jego dłoniom przyszłość mojej ukochanej wnuczki.

Ogólne poruszenie. — W szyscy powstają z miejsc prócz M atyldy i T ereni.

K S IĄ Ż Ę .

Pozwoli pani, że o uczucia panny T eresy dla mnie, ją sam ą ośmielę się zapytać.

K A R O L IN A

(n. Str.).

W zrokiem ją przeszywa ... Ona się m ieni. . .

K SIĄ ŻĘ!

(idzie do Tereni).

Panno Tereso, chciej odpowiedzieć łaskawie i szczerze, czy masz choć trochę przychylności dla człowieka, k tóry zaledwie cię ujrzał uczuł się oczaro­

wany urokiem niewinności, jaki w około siebie roz­

taczasz, wdziękiem twej powierzchowności, przymio­

tami duszy bez skazy ...

T E R E N I A

(powstaje z pewnem wysileniem. — K rzy k boleści wyrywa się z jej piersi.)

Babciu d r o g a ! (Biegnie do Kasztelanow ej, jakby chciała rzucić Się w jej objęcia.) Broń . .. ratuj !

K A S Z T E L A N O W A

(na krzyk powstała i obejmuje ją ramieniem).

Dziecko moje, co tobie?!

L U D W IK .

A ! (wysuwa się z głębi naprzód, ale w kilka m inut potem z gestem rozpaczy cofa się i opiera czoło na szybach drzwi ogrodowych).

K S IĄ Ż Ę

(wzruszony).

Co to jest? co się s ta ło ? ... powiedz, powiedz panno T e re s o !

T E R E N IA

(nieprzytomnie).

Zawrót g ło w y ... (n. str.). W zrok jego przyciąga, dźwięk głosu myśli miesza — ale nie ulegnę, nie !

K S IĄ Ż Ę

(bardzo szczerze).

Życie całe poświęcę tw em u szczęściu. B abka pani um iała ocenić szczerość moich zamiarów. K ocham cię dla ciebie ty lk o . . . dla ciebie samej.

T E R E N IA

(j. w. — W ysuw ając się z ramion kasztelanowej i odw ra­

cając oczy od księcia).

W alczę ze snem. Oprzeć się nie m o g ę ... nie m ogę. (idzie do K aroliny.) Siostro, powiedz, źe j a ...

K A R O L IN A (z w y b u c h e m ) .

D la ocalenia ciebie powiem w szy stk o !

K S IĄ Ż Ę

(n. str. cofając się).

Jestem zgubiony.

K A R O L IN A .

Słuchajcie .. . słuchajcie! . . . Książę, który w tak gorących wyrazach wyznał tu w obec nas miłość swoją dla T e re n i...

*) Autor zastrzega prawa swoje w obec scen polskich. (P rzypisek Redakcyi).

(7)

TERENIA (która ze zdumieniem patrzyła się w oczy Karli, rzuca się i ręką zatyka jej usta).

N i e . . . n ie t o . . . n ie to , co t e r a z m y ś lis z !... P r o ­ s z ę c ię . . . (całuje jej rękę)... t e g o n ie m ó w . . . t e g o n i e . . . z a n ic w ś w i e c i e !

KAROLINA (łkając).

U s p o k ó j s i ę . . . u s p o k ó j! J u ż m ilc z ę , k ie d y n ie k a ż e s z .

TERENIA.

P o w ie d z , w y tłó m a c z , że m z n u ż o n a , o s ła b io n a , że s ił m i b r a k n i e d o w a l k i . . . ź e p o w ie k i c ię ż ą j a k o łó w , b o d u s z a w y r y w a się ta m — d o m a m y — k t ó r a m n ie b r o n i, b ł ę k i t n y m p ła s z c z e m o s ł a n i a . . . (Zwraca się do Ka-' sztelanowej). B a b c iu ! . . . m ó w ić n ie m o g ę . (Szuka błędnym wzrokiem księcia, który się cofnął). P a n i e . . . (poprawia się) m o śc i k s i ą ż ę . . . ż o n ą tw o ją n ie b ę d ę . . .

KAROLINA (n. str. z wybuchem radości).

P r z y m u s e m je j n ie p o k o n a ł ! LUDWIK (z radością).

O ! (Znowu się przybliżył.)

KASZTELANOWA.

O d r z u c a s z g o ? ! . . . te g o , k t ó r e g o j a ci w y b r a ­ ła m ! — S łu c h a j T e r e n i u , d u s z ę j e g o s z la c h e tn ą i r y ­ c e r s k ą s ta r e m m o je m d o ś w ia d c z e n ie m d o d n a p r z e jrz a ­ ła m . C z y s ta j a k łz a , j a k k r y s z ta ł. O n p r a w y m P o l a ­ k ie m . . . k o c h a cię, g o d z ie n tw o je j r ę k i . . .

TERENIA (z wysileniem).

O d rz u c a m .

KASZTELANOWA.

D la c z e g o n ie s z c z ę ś liw a ?

TERENIA (walczy z sennością, cofa się w tył parę kroków, bierze za rękę Ludwika i pociąga go naprzód.)

B o je ś li m a m m ie ć m ę ż a , to te n t y l k o n im b ę d z ie . KASZTELANOWA.

N i g d y !

TERENIA.

O n . . . a lb o n ik t. (Upada na krzesło, stojące pośrodku. — Ludwik w uniesieniu radosnem chwyta jej rękę już prawie bezwładną i składa na niej pocałunek. — Terenia machinalnie, zwykłym sobie ru­

chem, pełnym skromności, cofa rękę.)

MATYLDA (która powstała i przysłuchiwała się z zajęciem).

A w a n t u r a ! . . . m a ła k o c h a p a n a L u d w ik a . KASZTELANOWA (stoi chwilę nieruchoma, jakby piorunem rażona. —

Nagle wybucha).

H a ! u tr z y m u je s z , źe o n a lb o n i k t . . . o tó ż n ig d y , n ig d y , n i g d y o n ! (Zwraca się do rejenta) P a n w ie d z ia łe ś d a w n o n a c o s ię z a n o si, a n ie u p rz e d z iłe ś m n ie ; z a ­ le d w ie z d a le k a , o s tr o ż n ie , p o d s tę p n ie d o tk n ą łe ś w c z o ­ r a j d r a ż liw e g o p r z e d m io tu . J a n ie r o z u m i a ł a m . . . d ziś r o z u m ie m . (Z wielką goryczą) D z i ę k u j ę . . . d z ię k u ję .

REJENT (mocno wzruszony).

P a n i k a s z t e l a n o w o . . .

KASZTELANOWA (odwraca się od niego ze wstrętem i mówi do Tereni).

A c z y w ie s z n ie d o b r e d z ie c k o k o g o w y b ie r a s z ? REJENT (chwyta ją gwałtownie za rękę).

N ie m ó w p a n i ! N a m iło ś ć B o s k ą , n ie m ó w ! KASZTELANOWA.

P o w i e m , ż e b y w y k o p a ć m ię d z y n im i p r z e p a ś ć n a w ie k i.

R E J E N T .

Błagam ! ... zaklinam !

K A S Z T E L A N O W A .

Takie prośby mnie nie wzruszą.

R E J E N T .

A w ię c ... przez męczarnie, jakie zn o szę... za­

braniam.

K A S Z T E L A N O W A .

K to zabraniać się ośmiela, kiedy obowiązek n a­

kazuje!

R E J E N T .

Sumienie.

K A S Z T E L A N O W A ( z a s t a n a w ia s ię ) .

Sumienie ? ! ... dla czego ?

R E J E N T .

Usłuchaj pani rozkazu sumienia, bo nie w iesz...

nie jesteś pewną

K A S Z T E L A N O W A (j. W .).

Sumienie właśnie dom aga się prawdy.

T E R E N IA .

O c h ! jak cierpię!

K A S Z T E L A N O W A .

C ierp isz?!... a ja czyż nie cierpię w ię c e j...

przez ciebie. . . i za sprawą fałszywych przyjaciół, k tó ­ rych udawaną życzliwość poznaje się dopiero w tak okropnych chwilach. S łuchaj! ten którem u oddałaś s e rc e . . . i rękę oddać pragniesz, jest tw oim ...

R E J E N T ( w y b u c h a ) .

Milcz ! ... milcz p a n i... bo skłamiesz !

R o z l e g a s ię o d g ło s g r z m o t u s iln ie js z e g o o d w s z y s t k i c h p o p r z e ­ d n ic h . — K a s z t e l a n o w a . p r z e r a ż o n a i z d z i w i o n a s ł o w a m i r e j e n t a c o f a s i ę k u p r o s c e n i u m . — R ę k ę p r z e s u w a p o c z o le i u p a d a n a s w ó j f o t e l . — D o ś ć d łu g i e o g ó ln e m ilc z e n ie . — K a r o l i n a p r z e c h o d z i o d u s y p ia j ą c e j T e r e n i , k t ó r ą p o c a ł o w a ł a w c z o ło , d o b a b k i , p r z y k t ó r e j p r z y k l ę k a i c a łu je j ą w r ę k ę .

K A S Z T E L A N O W A ( z ł a m a n a b ó l e m , g ło s e m d r ż ą c y m i b a r d z o s m u t n y m ) .

Panie rejencie przebrałeś m ia rę .... za daleko się posunąłeś... a nikt z obecnych...

(z n e r w o w y m w y b u c h e m )

bo wszyscy mi obcy, bo ich nienawidzę, bo niemi po­

gardzam .. .

( u s p o k a j a j ą c s ię — s m u t n i e )

.. . nikt nie ujął :się za kobietą starą, stojącą nad grobem, bardzo nieszczę­

śliwą. Nawet to dziecko, to ukochane dziecko...

T E R E N IA ( g ło s e m s e n n y m , p e ł n y m b o le ś c i) .

Babuniu!... nie m ów... nie m ów... bo skłamiesz!

K A R O L IN A ( p o w s t a je i b ie g n ie d o T e r e n i ) .

O c h !

K A S Z T E L A N O W A ( w s t r z ą s a s ię ) .

I ona... ona... jak biczem sm aga mnie tym ohy­

dnym w yrazem ... o !

R E J E N T ( p ła c z ą c r z u c a s ię n a k o l a n a p r z e d k a s z t e l a n o w ą i c h w y t a j ą z a r ę c e ) .

Przebacz, przebacz mi p a n i. . . Obrazić nie chcia­

łe m ... broniłem tylko najdroższej mi istoty... naj­

świętszego uczucia. Litości pani kasztelanowo, bo i ja jestem bardzo nieszczęśliwy... litości!

K A S Z T E L A N O W A ( s z e p t e m ) .

Usuń s ię ... nie udręczaj. Złamana jestem. Zdaje

mi się, że spadłam z wyniosłego, w niebo sięgającego

(8)

'240 Ś W I A T szczytu w przepaść bezdenną. Rozbiłam się w tym

u p a d k u ... i nic już we mnie nie ma całego, ani głowy ani serca. Same sz cz ą tk i... same szczątki! (Pogrąża się w dumaniu).

K A R O L IN A

(która troskliwie zajmowała się Terenią, r— Z krzykiem).

R a tu jc ie !... Ona mdleje . . . może umiera, (do h ra ­ biego) Spiesz!... biegnij!... przywołaj pannę Petronellę.

(H rabia wychodzi na lewo).

M A T Y L D A .

U m ie ra !... ach! boję s ię ... boję. Nie mogę p a­

trzeć na konających. (W ybiega na lewo.)

K S IĄ Ż Ę

(w osłupieniu).

Cały gmach nadziei r u n ą ł !

S Z A M B E L A N

(do księcia z przybraną godnością).

C hodź! ... tu nie dla ciebie miejsce, (n. str.) Oże­

nię gO Z R osprzycką. (W yprow adza księcia poddającego mu się bezwiednie).

L U D W IK

(który przykląkł dawniej z lewej strony krzesła Tereni i p a­

trzył na nią z uwielbieniem pełnem zachwytu, mówi jakby marzył, ale spokojnie.)

N ie . . . ona nie um iera ... nie ! Jak dziecko w ko­

lebce usypia cich o !

Grzmoty ustały. — Słychać rzęsisty deszcz padający. — Chwila milczenia.

(Ciąg dalszy nastąpi).

K A R O L IN A .

Tereniu przemów do mnie choć słó w k o . . . (w oła) T e re n iu !

K A S Z T E L A N O W A

(jakby przebudzona).

Tereniu!... K to woła?... A !... moje dziecko uko­

chane ! Przypominam so b ie ... (Chce powstać). Pow stać nie m ogę ... K arlo ! w esprzej!

K arolina i rejent przybiegają i prowadzą ją do krzesła, na którem spo- czywa usypiająca Terenia.

T E R E N IA

(szeptem).

Cierpię je sz c ze ... ale złe się p rz e s ila ... burza m in ę ła . . . deszcz p a d a ...

K A S Z T E L A N O W A

(bierze ją za rękę).

R ę k a jej zimna. (Z. boleścią). Czy Ja j ą zabiłam ?!...

O ! Boże ! miej litość nademną. (Upada na kolana przed T e­

renią, pochyla głowę, robi znak krzyża świętego na piersi.) B oże!

ulituj się . . . nie karz .. . zachowaj ją . . . ochroń !

T E R E N IA (j. W .).

Ja k mi b ło g o ... m iło ... Już nie c ie rp ię ... B łę­

kity się o tw ie ra ją ... U sypiam , usypiam. (W yciąga ręce przed siebie). Mamo ! mamo ! (Pochyla głowę na piersi.)

Zasłona spada.

Z

y g m u n t

S

a r n e c k i

.

H E N R Y K J A R E C K I 1 J E G O N O W A O P E R A

« B A R B A R A R A D Z I W I Ł Ł Ó W N A « ; K to nie zna Jareckiego we Lwowie a nawet

w K rakow ie ? W ysoki, ociężały, o fizyognomii spokoj­

nej, odpowiadającej w zupełności jego usposobieniu wewnętrznemu, gdy zjawi się w

teatrze przy swym pulpicie ka- pelmistrzowskim, robi niemal wra­

żenie człowieka »zażenowanego«, skutkiem zwróconej nań uwagi.

Cichy, łagodny i niezwykle skrom ­ ny z natury, radby też n iew ąt­

pliwie ukryć się w najgłębszym zakątku, zamiast zajmować pierw­

sze i naczelne miejsce w czasie przedstawienia. Oczy jego, g łę ­ boko osadzone, nie zdradzają owe­

go »boskiego szału«, który wedle starożytnych świadczyć miał o artystycznem natchnieniu. Cza­

sami zaledwie rozpłomieni się w nich jakiś blask żywszy. J a ­ kim jest jednak kapelmistrzem osądzić można łatwo z wzorowej karności,'panującej pod jego-ba­

tutą. Obdarzony słuchem niezwy­

kle muzykalnym, umie rozpoznać każdy ton niepewny, to też opery przez niego przygotowane są nie­

mal zawsze czysto i sumiennie wykonane. Kapelmistrz i nau­

czyciel wyborny, jest zarazem i kompozytorem nie­

pośledniej miary. Niewiele żąda od świata, zawsze go­

tów do usług dla drugich, cieszy się wielką sym patyą publiczności, oceniającej słusznie jego zasługi. Poważają go koledzy, a dyrekcya teatru czuje chyba najlepiej,

H E N R Y K J A R E C K I .

że Jarecki to głów ny filar, podtrzym ujący na sobie sztuczńe — wielce skomplikowane — sklepienie opery lwowskiej.

Pierwsze jego próby na polu kompozytorskiem nie zawsze cie­

szyły się równem powodzeniem.

W łaściw ą dziedziną dla talentu Jareckiego jest niezaprzeczenie m uzyka dramatyczna, zanim je­

dnak zaczął ją uprawiać, napisał naprzód kilka pieśni, poczem wziął się do kompozycyi lekkiej, stw a­

rzając operetkę w jednym akcie, illustrującą tekst znanej frasżki Al.

hr. Fredry (ojca): »Nocleg w A p e ­ ninach«. Żywszym kolorytem i istotnym polotem romantycznym podbił on- publiczność w muzyce dorobionej do dram atów Słow a­

ckiego »Balladyna« (1872) i »Lilia W eneda« (1875). Pierw sza z tych kompozycyj zyskała, poklask na­

wet w ybrednych znawców w P a ­ ryżu. Dalszy szereg prac Jare­

ckiego przedstawia się w nastę­

pującym d o ro b k u : m uzyka do

»Odprawy posłów ’greckich« K o ­ chanowskiego; do tragedyi Cal­

derona »Książę Niezłomny« i do ballady Słowackiego »Hugo«. Z pierwszą wielką operą wystąpił w r. 1880 przed publicznością lwow­

ską, wystawiając dram at muzyczny »Mindowe«, osnuty na tle tragedyi Słowackiego. K om pozycya ta, obfitu­

jąca w piękne i potężne efekta, nie spotkała się z na-

(9)

S T E F A N C Z A R N I E C K I ,

(1 6 S 8 r.) 31

(10)

242 Ś W I A T

leźnem uznaniem. Lepszej doli doczekała się następna jego opera »Jadwiga«, do której tekst muzyk sam do­

robił, na podstawie dram atu Szujskiego. W ystaw iono ją we Lwowie w r. i ’886. W tece swojej posiada po­

dobno Jarecki gotow ą operę p. t. »W anda«, jakiem zaś powodzeniem cieszy się obecnie ostatnia jego kom- pozycya: »Barbara Radziwiłłówna«, o tem świadczy najlepiej gorące, owacyjne przyjęcie jej przez publi­

czność i liczne, a bardzo pochlebne recenzye.

Talent muzyczny odziedziczył Jarecki po przod­

kach swoich, pochodzi bowiem z rodziny, odznaczają­

cej się zdolnościami w tym kierunku. Dziad i ojciec H enryka uprawiali niwę muzyczną. Staranne w ykształ­

cenie fachowe otrzym ał już w zaraniu swojej młodości.

'W arszawiak rodem, ukończył konserw atoryum w ar­

szawskie pod M oniuszką, pod którego' kierunkiem uczył się kontrapunktu, kompozycyi i instrumentacyi przez lat siedem. Za poparciem też nieśm iertelnego twórcy »Llalki« i »Strasznego dworu« dostał się do orkiestry Teatru W ielkiego jako kontrabasista. W tedy już zaczął kom ponow ać; właściwą jednak działalność na tem polu rozwinął dopiero we Lwowie, dokąd — po dwumiesięcznym pobycie w Poznaniu — zawezwany zo­

stał w r. 1872 przez ś. p. Stanisława Dobrzańskiego, dla objęcia posady kapelmistrza. Od tego czasu pra­

cuje — z wyjątkiem krótkiej przerwy —• w stolicy Galicyi, mając zawsze na celu dobro teatru i sztuki.

W ierny swoim ideałom, doszedł jedynie pracą i pra­

w dą do stanowiska, jakie obecnie w świecie artysty­

cznym zajmuje. Natchnienia do swych utworów czer­

pał głównie w myśli narodowej, bo jak to już ktoś zauważył »tony jego drgają tylko dla polskiej pieśni«.

Zdając też sobie doskonale sprawę z w ym agań obe­

cnych w dziedzinie muzyki, odznacza się zawsze wy- brednością motywów i prawdziwym smakiem w obro­

bieniu tychże. Za łatw ą m elodyą nie goni, nigdy więc nie jest szablonowym, a często zdobywa się na rzeczy misternie obrobione. Prostota, przejrzystość i jasność w opracowaniu cechują go zawsze. Słabszy w illustro- waniu m uzyką prom iennych stron uczuć ludzkich, mało zdolny do sielanki, poryw a zwykle tęskną za- j

O S T A T N I

K . Ujejski nietylko sam odczuwa potrzebę pracy nad ludem, nawołuje także do niej innych:

I z kosarzami idź w łąkę na tło, Idź do chat śniegiem zawianych I młodszych braci wy wódź na światło W zgardzonych i zapomnianych.

(Do młodego poety A. T . II, 159)

Biorąc tak gorąco położenie ludu do serca i b a r­

dziej domyślając się jego roli dziejowej w przyszłości, niż oceniając ją, K. Ujejski kochał go głęboko nie dla zasad lub mrzonek socyologięznych, ale poczuciem sprawiedliwości dla »pokrzywdzonych obywateli«. Któż nie zna jego głęboko wzruszającego obrazka »Za służbą«

(II 169), który sam jeden za całe tomy poezyi na no­

wożytne tem ata pisanych wystarcza, tyle jest w nim prawdy, liryzmu, uczucia, goryczy. Jestto jeden z tych utworów, co »wichrzą się spodem,« do życia powo­

łany wielkiem sercem poety, geniuszem i natchnieniem.

Że to wszystko, co K . Ujejski myślał, marzył, pisał o ludzie nie było łikcyą, modernizowaniem poe­

tyckich tematów, ideałem oderwanym, ale z głębin

dum ą i melancholią. Nie zbywa mu również na sile dram atycznego wyrazu, wywołanego przez umiejętnie, świadomie dobrane efekta, zwłaszcza w dwóch osta­

tnich operach. D osadną jest także w jego utw orach scenicznych charakterystyka muzyczna przedstawio­

nych figur; sceny zbiorowe noszą na sobie znamiona powagi, odznaczając się nadto iście patetycznym n a ­ strojem. Bogato jest w nich zwykle opracowaną część orkiestralna, którą w »Barbarze« w ysunął kom pozytor niemal na plan pierwszy. M uzyka pokryw a tu uło­

mności liryczno-dramatycznego poematu, stanowi je ­ dnak organiczną całość z tekstem. Słabą stroną dzieła jest jednak w ogóle brak wszelkiego polotu, a na­

wet akcyi scenicznej w samejźe tragedyi (!) Magnu- szewskiego, użytej za libretto do opery. Kom pozytor, unosząc się pietyzmem dla autora, nie powykreślał scen, nieraz wprost naciąganych. Zachęcony przez prasę, uczyni to może jednak w przyszłości.

Nie chcąc przedłużać zbytecznie tego artykułu, nie będziemy się rozpisywać, w jaki sposób m uzyka illustruje i towarzyszy poszczególnym sytuacyom. Jako piękniejsze i bardziej charakterystyczne ustępy w y­

mienimy je d y n ie : walc i chór męski w akcie pierw ­ szym, ładnie skrystalizowane solo tenorowe w akcie drugim, obydwa duety, gaw ot i efektowne zakoń­

czenie pochodem pogrzebowym aktu trzeciego, oraz początek ostatniego a k tu , noszący na sobie zna­

miona kompozycyi o szerszym pokroju. U datnym też, co się zowie, jest pełen energii i świeżości m a­

zur wprowadzony pod koniec opery. Przynosi on w części środkowej zwłaszcza, m isterną zaiste tkankę motywów. Ze szczególniejszem umiłowaniem odtw o­

rzył kom pozytor pełną poezyi postać Barbary. R ó ­ wnież plastycznie wychodzą w jego kreacyi Zygm unt A u g u st i Bona. Zręcznie wprowadził także element ironii, reprezentow any przez uryw kow y śpiew Stańczyka.

W ystaw a nader staranna i świetne wykonanie opery stanowić będą jednę z najpiękniejszych kart w historyi teatru lwowskiego pod dzisiejszem kiero­

wnictwem.

K . J. N

i t m a n

.

R O M A N T Y K .

(Dokończenie).

duszy płynęło, dał tego niejednokrotne dowody, um ie­

jąc w życiu pryw atnem i publicznem związać swoje myśli i uczucia z wiejską strzechą. Z czasu pobytu w Żubrzy (pod Lwowem) pozostało na kaźdem niemal k roku świadectwo, że słowa i myśli wcielał w czyny, że zbliżeniem się swojem, prawdziwie braterskięm , w y­

rabiał w tym ludzie poczucie własnej siły i pojęcie obywatelskości, zadzierzgał węzeł solidarności, o k tó ­ rym tak mało m yślą na seryo. Dawał tego dowody nietylko w Żubrzy ale i wszędzie, ile razy zetknął się z ludem, a trw ało to podobno zawsze. Życiem dawał świadectwo prawdzie głoszonej.

Złożywszy tedy daninę z poezyi i natchnienia starym bogom, m yśl jego nie zasklepiła się w poli­

tycznej apoteozie Polski szlacheckiej; nie spuszczał on nigdy z uw agi i serca tych, których scharakteryzow ał mianem niezupełnie właściwem »najmłodszych synów«

(II, 80), bo należało ich nazwać raczej najstarszym i syna­

mi ; nie zapominał o ludzie, »który się dotąd nie nazwał

narodem,« »tych biednych sierotach, — ja k mówił —

co w zniewadze giną.« W ychow any w tradycyach szla-

(11)

checkich, które kochał i szanował, mimo to przewi­

dywał, że w niedalekiej przyszłości wystąpi najpotę­

żniejszy czynnik narodowy, lud, i podeprze siłą swoją społeczną ro b o tę ; nie posiadał jednak dość jasno sfor­

m ułowanych opinij i odwagi, aby nowy sztandar pod­

nieść wysoko i pierwszy hufiec koło siebie sformować, tak samo, jak nie posiadali tej odwagi inni, np. Bro­

dziński, miłością ludu najwięcej może zbliżony do K.

Ujejskiego. Pow strzym ywała ich 's iła tradycyi wieko­

wych. Z pęt jej uwalnia się najprzód myśl, a potem dopiero rozpocząć się może spokojna robota przekształ­

cenia' podwalin społeczeństwa.

Takie znamiona w rozwoju myśli społecznej wi­

doczne są w poezyi K . Ujejskiego. Po pierwszym okresie twórczości, ujawnionym wspaniałym szlache­

ckim liryzmem, następuje spokojniejsze rozglądanie się w życiu, badanie własnego społeczeństwa, zastanawia­

nie się, a ztąd późniejsze modyfikowanie poglądów politycznych, rozczarowanie zaznaczone wyżej, ile' razy poeta z dziedziny marzeń i ideałów zstępował do co­

dziennego życia, ile razy uważniej przypatrywał się tym , którzy przodować mieli ludzkości. W tedy opa­

nowyw ał go pesymizm —■ nie dzisiejszy, płynący z po­

budek materyalistycznych, z zastanawiania się nad ogólnem położeniem ludzkości, nad nicością człowieka, ale powiedziałbym pesymizm polityczny. Poeta stawał w sprzeczności z nadzieją i marzeniem kołysanem dłu­

gie lata, przekonywał się prawie,' źe to wszystko co czuł, myślał, przebolał rozwiewa się jak fata-morgana, źe nie ku światłu wszystko idzie, a ku ciemności ra­

czej ; wtedy widział swoje osamotnienie i jęczał nie­

mal z rozpaczy, wypowiadając uczucia garstki wie­

rzących, którzy wołali:

. . . . Pieśni nam dajcie, ach p ieśn i!

W stańcie wieszcze i palce rozpuśćcie po lutni, Źle nam bardzo, strudzeni jesteśmy i smutni, Słowa wasze choć losów naszych nie przełamią, W żdy niech nam prorokują zbawienie — niech kłamią!

Niech głoszą, że ojczyznę niebawem ujrzemy,

Ciesząc się, wybierając się w d ro g ę — pomrzemy! (II, 156)

W chwilach takiego rozgoryczenia i smutku roz­

glądając się trzeźwo koło siebie, degradow ał i gru- chotał ostatnie bożyszcze, którem u jak Molochowi po­

święcono tyle ofiar za marne nadzieje, za umiejętność trącania natężonej struny, za dogadzanie słowami tylko próżności narodowej. Tym Molochem był Napoleon I.

Ślepi, głusi wołają o to b ie: tyś w ielk i!

K . Ujejski odpowiadał w imieniu polskich matek:

. . . . tyś k rw aw y ! W burzy, co światłem miota, prócz dumy i sławy

Czego szukasz?

Rozrzutnie postępujesz sobie z krwią ofiarną, A ludom, co z ufnością do ciebie się garną,

W idm o przyszłej wolności rzucasz na zadatek. (II,

1 5 5

)

Sprawiedliwa dusza poety oburzoną była za krew, przelew aną dla »widma wolności« — i słusznie. U jej­

ski wyprzedził Taine’a w sądzie o wielkim cesarzu.

Naszkicowawszy ogólny charakter poety, przejdź­

my teraz do ostatniego rysu, który najsilniej zaznaczył się w twórczości jego. W poezyi Ujejskiego fianiije nastrój liryczno-religijny i staje się w ybitną cechą każdego, najdrobniejszego z jego utworów poetyckich.

Podnoszę ten rys nie w celu pochwały lub nagany, lecz dla tego, że wydaje się on zbyt indywidualnym, iżby go pominąć można w charakterystyce pisarza.

Głęboko religijny poeta w religii upatryw ał zbawienie

narodu, chociaż wiemy dobrze, źe społeczeństwa zdrowe, szanując religię, nie podnoszą jej jednak do wysokości sztandaru narodowego, nie uważają za punkt wytyczny dla polityki. W iara i polityka są dziedzinami odrębnemi, które się nigdy zbliżyć nie d a d z ą ; jedna jest sumieniem ludzi, druga walką o byt, o życie na ziemi. Nic też naród nie zyskał z namiętnego w ołania: »my Twego obozu przednia straż,« z głoszenia, źe »świat stary, jak Jerycha turmy, wali się w gruzy na głos twojej surmy,«

zaś »hasłem naszem krżyź a miecz ?« (I, 48).

Zwrócić jeszcze i ha to uw agę należy, że pojęcie Boga u poety jest zupełnie indyw idualne; B óg U jej­

skiego byw a nie dobrym, łagodnym, przebaczającym, sprawiedliwym, ale Bogiem hebrajskim, Bogiem Izraela, który staje w stosunku do człowieka, jak starożytny

»pan« do niew olnika; jeżeli jest dobry, miłosierny, sprawiedliwy, to pragnie tylko dać przez to ludziom dowód swojej łaski; wszyscy przed nim leżeć powinni w prochu pokory. »Módl się i uderz o ziemię kola­

nem« — woła Ujejski do człowieka, —

Boś głupi, niski ułomny przed P a n e m ; Obmyj się łzami, gdyś zwalany błotem, Żatęskijij z ducha za światłem i lotem, A wtedy spłynie w net na ciebie łaska.

Identyfikując poniekąd losy nasze z losami wy­

branego Indii, K . Ujejski poszedł za głosem hebraj­

skich proroków, którzy wołali jak Izajasz »jam jest Pan, a niemasz oprócz mnie zbawiciela« ; lud izraelski miał być dla tego tylko wielkim, źe słuchał B o g a ; zwycięstwa Dawida były następstwem posłuszeństwa, zdania się na wolę Tego, którego głos słyszano na górze Peraczym, w dolinie Gabaon. Ja k ongi prorocy hebrajscy, tak K. Ujejski radził narodowi: »niech cie­

bie za Pana ogłosi« ; — . wtedy miał nastąpić kres na­

szych cierpień politycznych. Poeta religijnym jest do mistycyzmu, przeniknięty nawskróś wstrząsająco głę­

bokim liryzmem staro-hebrajskiej poezyi i literatury, a raczej tej tylko jej cząstki, która weszła do Biblii i utworzyła »Stary testament.«

W ypowiadając tych kilka uwag, zaznaczyć m u­

szę, źe szanuję zawsze szczerze osobiste popędy i prze­

konania wszystkich, tembardziej stosuje się to do prze­

konań poety pełnych głębokiej, prawdziwej i podnio­

słej w ia ry ; ale szkicując umysłowość i charakter du­

chowy człowieka, nie mogłem pominąć tych rysów, które stanowią właśnie oryginalność i wielkość K.

Ujejskiego, które odróżniają go od poetów szarego tłumu, szukających nowej drogi, a niezdolnych do ukochania wielkiej idei i do służenia jej całe życie.

Dzięki tylko tej podniosłej miłości dla kraju, która z każdego utworu K . Ujejskiego świeci, nie był on nigdy w ciągu całego okresu swojej twórczości poetą rezygnacyi politycznej i rozpaczy. W ielki duch jego nie upadał nigdy, czerpiąc siły w religii i miłości, a nieraz śród łez i cierpień narodowych dzwonił po­

budkę nadziei. Jestto zasługa, która mu nigdy zapom­

nianą nie będzie. Jego poezyę moźnaby porównać do wzniosłej modlitwy, w której znaczna część narodu zamknęła smutki swoje,1 pragnienia i nadzieje. Po niej nastała noc d u c h a ...

N a ziemi mogił pogasły ognie,

Słychać w ciemnościach syk w ę ż y ... (II, 195)

W ierzm y jednak, źe po nocy znowu świt błyśnie, ie przyjdą inni wieszcze, którzy natchnąć nas potrafią nową wiarą i nową siłą na przyszłość.

F

k

. R

aw i t a

.

(12)

E. B L A Z E .

to Ol W Y Z N A N IE M IŁ O Ś C I.

244 Ś W I A T Ś W I A T

Cytaty

Powiązane dokumenty

Tego rodzaju utw ór ocenionym być może należycie tylko w przedstawieniu, jakkolw iek uważna lektura wskazuje już sama przez się, że jest bardzo interesującym,

dana, skrom ny obrazek lub figura gipsowa, które się na wystawie pokazały — to był dotychczas cały ich dorobek duchowy. Znali się zatem tylko najwięcej

łasuje i daje się skubać, o tych głupich chłopach, z których można dużo pożytku wyciągnąć, o przedziwnych kombinacyach z okowitą, wodą, mąką, piaskiem,

Przelanie zaś koncesyi przemysłowej na osobę trzecią byw a wprawdzie w języku popularnym nazywane dzierżawą koncesyi, ale prawnik jest od tego, aby nie dać się

padki w gruzy lub wsie już się zamieniły, dźwigać one i do stanu miast doprowadzić usiłowała, wtenczas i nasz Bog(h)usław umieszczonym będąc w liczbie miast,

Nie miała swojego zdania, gustu, żadnych własnych zachceń, upodobań, była echem swojego męża, ze wszystkiem odwoływała się do niego ze stereotypo- wemi

R e n a żywiąca dla brata gorące przywiązanie, pewna jego wyższości, ufna w jego przyszłość, więcej cierpiała, gdy Feliks w zwątpienie wpadał co do siebie

w dążeniu do tego ideału chłop nie rządzi się wcale jakim ś wyższym, szlachetniejszym popędem; fakt sam przez się jest idealnym, lecz nie motywy,