• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 3

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 3"

Copied!
47
0
0

Pełen tekst

(1)

S u c h jr M arzec m o k r y M aj, B ędzie ż y to , ja k o g a j.

Tle m g ły w M arcu , ty le w C z e rw c u w o d y .

S u c h y M arzec, m o k r y K w ie cie ń a M aj c h ło d n y ,

z p e w n o ś c ią r o k niegłodn}-.

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * G u s t k o b ie t, ł a s k a p a ń s k a , m a rc o w a

p o g o d a — z a w s z e n ie s ta łe .

i * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

N a św . K a zim ierz a, w y jd z ie s k o w r o n e k z p o d p ie rz a . i * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

N a ś w . G rz e g o rz a , id zie z im a do m o rz a .

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

i« » V

1 v

I C E K P O D W Ó J N Y .

S Z K I C Z Ż Y C I A W I E J , S K I E G O .

I.

Dziwna rzecz stała się we wsi Trzęsidłach i osobliwa niesłychanie.

Icek skwaśniał.

Obywatel bardzo przyjemny, dla wszystkich zawsze uprzejmy, uśmiechnięty, gotów do wszelkich drobnych usług i do małych tran- zakcyj, przygodnych handelków, jedyny człowiek do załatwiania spra­

wunków, wyszukiwania kapitalistów, chodzący informator, kolporter najświeższych wiadomości, wcielona idea pośrednictwa, chodząca uczci­

wość, odpowiednia zawodowi, a przytem pachciarz — skwaśniał.

Ni ztąd ni z owad, niewiadomo z jakiego powodu.

Taka osoba ! taki człowiek !

Dziwili się ludzie, boć kwaśnieje niekiedy piwo, m leko, wino rodzynkowe, miody, ale Icek — i jeszcze taki nadzwyczajny I c e k !

R ano był najweselszy, rozmawiał z ludźmi, śmiał się, koło dzie­

siątej rano pojechał na jarm ark i wieczorem wrócił jakby nie ten sam.

W yprzągł kobyłę z biedki i puścił ją na trawę, a sam usiadł na kamieniu przy płocie, oparł łokcie na kolanach, głowę ujął w dłonie i m y śla ł... T ak myślał, tak twardo i ciężko myślał, _że nie słyszał n a­

wet jak go R uchla na kolacyę wołała, nie odpowiedział ani słowa W ojtkowi, który mu nowy kożuch przyniósł na zastaw.

W idać coś mu weszło w głowę pod samą jarm ułkę i utkwiło tam jak gwóźdź w desce.

Jakiś bardzo ciężki interes!

Nazajutrz rano wcale nie był w oborze, nie obchodził chałup, nie wstąpił do dw oru, nie odzywał się do ludzi, tylke poszedł za wieś, między olszynę nad rzeczkę i tam chodził, deptał od drzewTa do drze­

wa, od krzaka do krzaka, potykając się co parę kroków. Mówił sam do siebie, pluł, gładził się po brodzie, uderzał rękami po bokach, stu­

kał palcami w czoło, podskakiwał, siadał, znów w staw ał; dziwne rze­

czy wyrabiał.

Trwało to może godzinę, może dwie — a potem wrócił do swojej stancyi, usiadł przy stole i wypisywał kredą rachunki.

Na żonę, na dzieci, które odzywały się do niego, krzyczał prze­

raźliwym głosem : gaj w eg! — i znowu dalej rachował. Potem wziął maźnicę pełną smoły i poszedł smarować biedkę. W łaśnie przy tej czynności zastała go Magda.

— I c k u ! I c k u ! — zawołała.

A ni się obejrzał.

— Ogłuchliśta, czy co? Icku! dziedzic was woła.

— Dziedzic ?

— A no dyć, idźta duchem, bo pilno.

12

(2)

Icek ramionami wzruszył. . _ . . . • r u

— Aj w a j... pilno; niech panu be.dzie pilno, mnie się me śpieszy. Co mi dziedzic, wielka ianaberya dziedzic, nie widział kto dziedzica?!

____ ^

— Idźta? co to jest idźta? Co ty głupia dziewka, głupia Magda, mnie ro zk azu jesz?... M nie?! T y idź na konfidencye do krow y lub do chlewa, tam twoja kom pania jest. ^ ^ i • i -u * i '

M agda była to dziewica szanująca swoją godność. Powiedziała mu więc na poczekaniu kilkaset^ słow, w których nie było ani jednego poczciwego i wytrzęsła ze swego bogatego repertuaru wszystkie psie nogi, psie

kości i psie dusze, psie portrety i wszystko co tylko miała psiego w pamięci. ^ ,

Icek, co mu się nigdy w życiu nie zdarzyło, wpadł w taką wściekłość, ze rzucił na M agdę kwaczem umoczonym ’w smole, ona natychm iast odpowiedziała kamieniem i całe szczęście, że oboje chybili, bo m ogłaby

się stać całkiem nieprzyjemna awantura.

a \

Dziewka pobiegła na folwark, miotając wciąż przekleństwa. Icek uspokoił się jakoś, kwacz podmosł

z ziemi i dalej biedkę smarował. _ . , . . . .

Dziwna rzecz, co się z tym człowiekiem zrobiło. On, taki uprzejmy, taki zawsze grzeczny, zrobił a w a i- tu rę i z kim ? z dziewką folwarczną, z istotą, która niegodna jest z nim rozmawiać, z prostą, zwyczajną dziewką.

Icek sam sobie to w m yśli powiedział i było mu bardzo przykro, źe musiał sobie to^ powiedzieć ale cóż? bywaja takie stany i usposobienia, że najrozumniejszy człowiek traci panowanie nad sobą i staje się zapalczywym, jak, za pozwoleniem, indyk albo kogut. R obi się niekiedy z człowiekiem coś dziwnego, wszystkie bole, jakie, kiedykolwiek go trapiły, zlewają się w jeden wielki ból, wszystkie złości, jakie nagrom adziły się w sercu, stają się jedną w ielką złością, wszystkie żale jednym wielkim żalem i wówczas człowiek robi się taki, jak, uchowaj Boże, nabita dubeltówka. Małe dziecko poruszy go palcem i jest tak i strzał, taki łomot, taki gwałt, że mo e przestraszyć wszystkie zające w okolicy, w szystką dziką zwierzynę i nie przymierzając ludzi. ^ , ,

W łaśnie Icek był tak nabity, z powodu różnych okoliczności i interesów, gromadził się w mm ciągle proch i śrót, kule, bomby, cała artylerya. Przyszła Magda, dotknęła nieostrożnie i już jest wybuch, jest pte, w styd dla człowieka poważnego, rozumnego, dla obywatela handlującego, pachciarza. . . Jest zupełnie pte Ale co Icek tem u winien, że go nabito, że musiał wybuchnąć, a gdy się aw antura stała, gdy juz wybuchnął, to je ­ szcze został w nim dym od strzału, czarne sadze od prochu, cała gorycz. W szystko to weszło, wpakowało mu sie w delikatne serce, w wątrobę, w krew, w głowę. Rozpłynęło się po wszystkich żyłach, po nerwach, po k o ­ ściach. Co dziwnego ? w prochu jest podobno saletra i s ia rk a ; w zmartwieniu zas żółć szkaradna jak zły rak, żółtawo-zielona jak samo nieszczęście. Ona się wyrabiała w nim potrochu, a wybuchnęła na jeden raz, jak suma co jest cała w ym agalna w razie uchybienia jednej raty. 1 i. v u-*.

Icek musiał wybuchnąć, a potem musiał się napełnić goryczą. On był nabijany, on był nabity. _ Maciek, stary pijak, um arł; długu Ickowi nie oddawszy — poszukiwać me było na czem — czy to nie jest odrobina prochu ? szlachcic podwyższył opłatę na pacht po całe trzy ruble od krowy, czy to me jest garsc pro­

chu ? żyto, które Icek kupił z wiosną na zielono po cztery ruble, na jesieni stało po trzy i koPieJek ośmdziesiąt pięć, loco stacya — czy to nie jest garniec prochu? akcyzniki złapali Icka jak sprzedawał wódkę chłopom, była sprawa, był wyrok, była koza — czy to nie jest beczka prochu? czy nie jest cała artylerya.

K toby nie w ybuchnął? Icek wybuchnął, on musiał w ybuchnąć — a potem zgorzknieć.

On zgorzkniał, a ludzie powiedzieli, źe skwaśniał.

S ąd ludzki zawsze jest omylny i niedokładny.

Ciężko zadum any poszedł Icek do dworu do dziedzica.

Czego on od niego chce? . \T* • , , ^

Dziedzic? czego chce dziedzic, co mu potrzeba, czy ma to być nowe nabijanie? Nie, już tego dosc Icek pójdzie, ale będzie twardy, będzie ja k mur. Icek m a swoje kombinacye, obmyślił je we własnej głowie ta k dokładnie, tak akuratnie, tak jedna do drugiej pasuje, jak klucz do zamka, okna do tutryny, drzwiczki

do pieca •

Trzeba raz zrobić skutek — i na prawo albo na lewo, naprzód albo w tył, bo ta k jak jest, źle jest, a co

źle jest, to dobrze nie jest. . . u- ™

Niech mózg idzie w ruch i niech pokaże rękom , co m ają brać; nogom, gdzie mają iść.;, gębie, co ma W szedł Icek na g a n e k ; psy nie szczekały na niego wcale, bo znany był im, jeden tylko B ry s w arknął i to nie ze złości, ale z przyzwyczajenia. Od tego jest pies, ale i to głuche warknięcie przykro ot nę o c a.

Kiedyindziej byłby nie uważał wcale, dziś mu przykro. Człowiek, nabity prochem zmartwienia, mając pełne

serce żółci, o byle głupstwo się obraża, w’szystko go boli. u i

I to go bolało, źe dziedzic fajkę palił, źe nie płakał nad swoją hipoteką, źe naw et uśmiechnięty był.

Czego on uśmiechnięty?

— Jak się masz Icku? . . .

Icek zwyczajem swoim chciał powiedzieć: »dziękuję wielmożnemu panu«'; już miał naw et te słowa na ję­

zyku, ale cofnął je i pewnym, naw et cokolwiek podniesionym głosem, rzekł:

— Ja, proszę pana, ja się wcale nie mam.

— To ź le ...

— Może być źle, może być dobrze.

— Lew ą nogą musiałeś dziś z łóżka wstać.

— Ja ich obydwóch nie czuję.

— W ięc choryś?

(3)

Ś W I A T 91

— Nie gadałem jeszcze z doktorem.

Dziedzic popatrzył na Icka uważnie i po chwili rz e k ł:

— J a cię nie poznaję dziś.

— To lepiej, ja już nie jestem ten sam Icek, co był wczora.

— Odmienili cię?

— Nie jestem ten sam.

— A jakiż u licha jesteś?

— In a k s z y : ja panu co powiem, na co ma być długie klektanie. Szkoda czasu. Ten kontrakt na krowy, co ja miałem podpisać, to ja nie podpiszę.

— To bardzo dobrze. Berek weźmie.

— On też nie weźmie.

— No to Mosiek.

— Ani un nie weźmie, ani żaden; dość już tego pachciarstwa.

— Piękna myśl, będziemy tedy trzymali sami.

— W łaśnie, właśnie, w inszym kraju to każda krowa ma rogi i ogon, u państwa każda prócz ogona i rogów potrzebuje mieć jeszcze kawałek żyda.

— Jakto, u państw a? co to znaczy?

— Znaczy tutaj, na tym paskudnym piasku i tych bagnach i tych wyskubanych lasach. To jest bardzo felerowaty i paskudny ten kaw ałek ziemi. Na folwarki to nie wiele warto, a w kupie tyle co nic.

•— A gdzieżeś ty się Icku rodził?

— Gdzie się miałem rodzić ? to jest ładne pytanie. Ja się rodziłem w porządnem mieście, w Kocku.

— Niedaleko.

— Aj, proszę pana, można sobie urodzić niedaleko, a żyć daleko. Czy to człowiek jest, za pozwoleniem, wrona, żeby lubił zawsze na jednem drzewie nocować. Jak komu dobrze, to siedzi, jak komu ile, to idzie dalej.

— W ięc idziesz ?

— Ja jeszcze nie powiedziałem, źe już idę, tylko mówiłem, że mi tu źle.

— Cóż ci złego, w czem ? czy krowy mleka nie dają ? czy koszerne masło staniało ? czy straciłeś na gęsiach?

— Jest p f e !

— Tłómacz się jaśniej.

— Co się mam tłómaczyć ? Jak człowiek dostanie, niech Bóg broni, słabość, to krzyczy, że go boli. Jak boli, jakim sposobem, to wszystko jedno, dość, źe boli, Ja nie potrzebuję dużo powiadać, ani mało nie potrzebuję powiadać, dość, źe mam cierpienie, a przez to, źe mam cierpienie, chcę otrząsnąć błoto z moich butów i iść tam gdzie dobrze.

— Aha, emigrować chcesz?

— Dlaczego zaraz emigrować ? ja chcę tylko jechać, chcę jechać do takiego kraju, gdzie mi będzie do­

brze, gdzie nie jest żadna Magda, co może człowiekowi paskudne słowo powiedzieć, gdzie nie są takie ordyna- ryjne chamy, takie chłopy, takie niedźwiedzie, co wypiją wódki za dziesiątkę, a zrobią przekleństwa za rubla;

gdzie nie są takie panowie, co »jak bieda, to do żyda, a po biedzie, idź do dyabła żydzie«, ja chcę iść do ta ­ kiego kraju, do takiego miasta, co jest w nim ruch, handel, dobrych interesów, zarobków, gdzie jest tyle ban­

ków, co tutaj szynków, a tyle szynków ile tutaj tych much co około obory latają. Ja chcę iść sobie do takiego kraju, co w nim same murowane chałupy, same bogate chłopy i taka porządna szlachta, jak tu najpierwsze hrabiowie.

■ — Gdzież masz taki kraj ?

— Już ja w iem ; ja słyszałem od ludzi. Tam jest wcale inny porządek, inna procedura. Tam są ludzie kolorowe, wszystkie jak malowane. Szlachcic jest na gębie ani czarny ani biały, tylko taki sobie jak tutejszy cygan, a jak un trzym a bydło, albo konie, to ma więcej w swoim stadzie, niż tu wszyscy panowie w całej gubernii. Chłopy są całkiem czarne i dzikie. W ódkę uni bardzo lubią, a na pieniądzach wcale się nie znają.

Bywały zdarzenia. . . pisał do mnie o tem jeden ż y d ek ... źe taki dziki chłop, ten czarny, potrafi dać dwa b ry ­ lanty za kieliszek araku i jeszcze się cieszy, źe zrobił bardzo dobry interes. Z takim narodem można handkrwać.

Zboża jest bardzo dużo. Handel! aj, jaki tam handel, jakie życie! Ja biorę sobie w jedną kieszeń flaszkę araku, w drugą całe sto papierków i idę na miasto między robotników, między dzikich chłopów, handluję, zarabiam.

Niech jabym tu spróbował taki trudny p ro ce d e r...

— Przecież próbowałeś.

— Pfe ! niech moje w'rogi mają taką próbę. Mnie złapali, mnie oddali do sądu, ja siedziałem w kozie, zapłaciłem karę, więcej niż moja żona przez ten czas utargowała. Czy tu można żyć, czy to podobne do czego ? Co to jest? to jest całkiem pfe.

—- Zapewne.

— Niech pan sam powie, czy ja nie mam racyi? Co tu jest? Tu jest pieprz i ocet, tam miód i cukier.

— A le widzisz, Icku, tam jeszcze nie byłeś.

— Byli tacy co byli, uni widzieli, uni to opisali. Tam jest smak i honor. Co do smaku, to pierwszy smak w tem, źe nikt nie pyta, czem kto handluje. To jest, panie, duży smak. Jeden lubi sprzedawać m ąkę, inny wódkę, jest taki, co handluje zapałkami i taki, co ma na zbycie koronki. Owszem, niech sobie handluje podług swego upodobania. Od tego jest kupiec. Tam nikt nie słyszał o żadnych kontrabandach, o żadne przy­

krości. Nikt nie pyta, co człowiek ma i zkąd m a ... Niech sobie ma, bo skoro ma, to widać jego. Tymczasem t u ... Czy pan pamięta tego nałogowego konia, co ja z nim miałem tyle kramu ?

— Pamiętam.

(4)

P O R T R E T W Ł A S N Y , m odelow ał T E O F IL L E N A R T O W IC Z .

— No, niechże pan sam przyzna, czy mnie był potrzebny cały ten ambaras, to chodzenie po sądach, koszta, przykrości.

— K tóż ci kazał kupować od złodzieja?

— Pfe, od jakiego złodzieja, to był porządny obywatel, mój dobry znajomy, naw et krew ny.

— To swoją d r o g ą ... ale złodziej. N iech cię to nie obraża, Icku, lecz w najporządniejszej familii trafia się czasem wyrodek.

— Trafia się, wszystko się tra fia ; ale w tym w ypadku było nieszczęście, tylko nieszczęście, dla tego, że wójt ma złość do żydów, a sołtys jest ptaszek, co tak samo śpiewa jak wójt. J a kupiłem konia od Mośka, chłop się przyczepił, że to jego koń. Ja k może być jego, kiedym ja zapłacił. Chłopu ukradli konia gniadego i zdro­

wego na oczy, ja kupiłem konia czarnego i ślepego na jedno oko ? No ? jak się to panu podoba ?

— A le nie gadaj, Icusiu, przecież się w sądzie wszystko w ykryło.

— W y k ry ł się fałsz. . . Złe ludzie powiedzieli,

że koń jest pom alowany farbą i że mu oko przypadkiem,

a może naumyślnie złodziej wybił. Proszę pana, czy Mosiek jest farbiarz, żeby konie malował. Pfe! Ja straciłem, Mosiek stracił.

— No, stało się i już nie wróci.

— Praw da

i

niech B óg broni, żeby się taka spraw a miała kiedy w rócić; niech moje wrogi to mają! tylko widzi pan, ja do tego prowadzę, że tu nie można żyć. N a moje sumienie, nie można żyć. Ja cierpiałem, za co? za głupie pół kw arty wódki, Mosiek cierpiał za konia, Boruch jeszcze cierpi za stary, połam any srebrny lichtarz,

co mu się trafił tanio do kupienia, a teraz, sły­

szał pan co się w miasteczku stało?

— Cóż?

— Taki kupiec, taka osoba, taki bogacz, jak Mendel, dostał wyrok do k ry m in a łu ... Już sie­

dzi. No ?

— Ależ człowieku, przecież on sfałszował do­

kument, podpis obywatela.

— W iem , ale to nie jest prawda.

— Przecież mu dowńedli...

— W szystko można dowodzić. Mówią, że un sfałszował, a un się tylko pom ylił, zamiast co miał podpisać swoje nazw isko, podpisał cudze.

K ażdy człowiek może zrobić omyłkę.

— T ak a om yłka zawsze kryminałem pachnie.

— Ł adny zapach, śliczne p erfu m ery e! ja już mam tego pełen n o s ! Niech pan na to nie ra­

chuje, że będziemy odnawiali kontrakt. Ja nie mam ani trochę chęci.

— To bardzo dobrze, jak ci się podoba.

— W cale mi się nie podoba.

— Cóż będziesz robił ? wyjedziesz ?

— Zobaczę ... może wyjadę.

— Do tego kraju, co w nim sam smak, pra­

wda ? No, dlaczegóż sekret przedem ną? K rz y ­ wdy nie miałeś, zarobiłeś tu w Trzęsidłach trochę grosza.

W//'"//,

'm m ,

R y so w ał H E N R Y K D Y R D O N .

— Tyle co nic.

— Zawsze przecież coś.

— Nie wielki interes, insi więcej zarobili i też nie m ają się z czem chwalić. K to co zarobi teraz, na ten czas ? Po co mnie pan kazał wołać ?

— Chciałem, żebyś pojechał do m iasta i załatwił mi tam pewien sprawunek, ale ponieważ masz co innego na głowie, nie mogę cię już tem obarczać.

Icek chciał koniecznie wiedzieć, co to za spraw unek i co m ógłby przy tem zarobić, ale dziedzic powie­

dzieć nie chciał.

— Nic, już nic — rzekł — nie chcę ci, Icku, w ostatnich chwilach tw ego pobytu w Trzęsidłach, kom i­

sów żadnych dawać, masz i bez tego dość zatrudnienia; musisz przecież g raty wyprzedać, interesa pozałatwiać, pieniądze wycofać z obrotu.

Icek jeszcze bardziej skwaśniał, bo gdzie to stoi napisane, że przed wyjazdem zarobek nie jest potrzebny?

II.

Siedzieliśmy w Trzęsidłach na ganku podczas pięknego letniego wieczora. W iatr przynosił zapach sko­

szonego siana i miłem orzeźwiającem tchnieniem chłodził skronie. Ludzie powrócili od ro b o ty ; we wsi, w cha­

tach, co się ciągnęły szeregiem, światła błyszczały. W alenty, karbowy, chłop przysadzisty i krępy, z tw arzą

prawie kwadratową, wąsami przystrzyźonemi nad w argą i włosami długiemi, co mu na ramiona, na koszulę

(5)

Ś W I A T

E y so w ał H EN R Y K DYRDOŃ.

T E O F I L L E N A R T O W I C Z .

(6)

zgrzebną spadały, wyliczał ile kopie siana zgrabiono i piękną pogodę chwalił, a gdy już raport swój ukończył, uśmiechnął się i rz e k ł:

— Nowina we wsi wielka.

— Cóż?

— Nasz Icek pono aź za trzecie morze wędruje. Dziś taki gw ałt był jak na jarm arku, żydziska pozla- tyw ały się jak wrony i okrutnie radziły, już tak radziły i rad z iły ...

— A le nad czem ?

— A kto ich tam rozumie, dość, że rajcowanie było między nimi ogromne, jeden drugiem u do oczu skakał, a wszystko według Icka. On sam zhardział teraz, źe ani przystąpić, a jak go zapytałem, czy będzie dalej krow y trzymał, to przeklął: żeby mnie licho wzięło i z krowami i ze wszystkiem, co tylko jeszcze jest. Splunąłem i poszedłem swoją d r o g ą . . ,

— Nie wiadomo kiedy wyjeżdża ?

— Ponoć niedługo, po świętym Janie. H e t w'szystko przedaje, statki graty, a konia i krow ę onegdaj sprzedał. W ynosi się od nas aź za morza.

— W idać mu tu źle, więc szuka lepszego losu gdzieindziej.

W alenty głow ą pokręcił i uśm iechnął się pod wTąsem.

— Nie zdaje się wam to ? — zapytałem.

— Ha, podług m ego chłopskiego rozumienia, Ickow i tu źle nie było, tak jak i wszystkim źle nie jest.

Po lekkości sobie taki chodzi, roboty ciężkiej nie zna, a pieniądze ma. Ze wszystkiego profit ciągnie. K łaniają mu się nawet, nie przymawiając, inni panow ie. . . i każdy jem u dziesięcinę daje. Moźeć mu tam będzie cieplej, bo gadali żydzi, źe za onemi morzami zimy nie ma, ale lepiej mu nie będzie, w edług teg-o, źe u nas naród do­

broduszny i źe taki czy z pana, czy z chłopa co chce wyciągnie. At, wielmożny panie, co tu dużo gadać . . . chce jechać, niech sobie jedzie, toć się nie będziemy rozpadali z żałości; baba z wozu, koniom lżej.

— A gdyby tak wszyscy oni nas opuścili, coby było ?

— A lbo ja wiem ?

— No, przecież podług waszego pom iarkowania ?

— Proszę pana, cebulaby dużo staniała i czosnek — odrzekł chłop, śmiejąc się.

— Cebula cebulą, ale handel?

— Juźci prawTd a ; czy dziś człowiekowi śledzia, na to mówiąc, przy świętym poście, albo soli, albo choć kaw ałka żelaza potrzeba, to się do żyda idzie, ale gdyby żydów nie było, to możeby się inni ludzie handlujący znaleźli, albo możeby nowe, inaksze źydy n a s ta ły . . . Ja tam zmiarkować tego sobie nie potrafię ... tylko widzi mi s ię . . .

— Cóż się wmm widzi ?

— Ano, że zawdy u nas we wsi, choćby i w Trzęsidłach, byłaby odmiana. W ojtek by się nie upijał, boby gorzałki bez pieniędzy nie dostał. Marcin by się nie obdłuźył bez potrzeb y ; baby nie wynosiłyby z chałup przędziwa; a miedziaki nie lataliby po jarm arkach i po weselach, jak, nie przymierzając, psi, i takiejby obrazy Boskiej nie było i do roboty ludzieby się znaleźli i robiliby porządniej. T ak podług mojego pomiarkowania, ale co gadać po próżnicy, albo oni ztąd w y ja d ą ? ...

— K to to wie ?

— Nie, panie, wiadomo, źe nie wyjadą. Jeden może się ułakomi na owe zamorskie dobra, a trzeci, dzie­

siąty zostanie.

— Zkądźe W alenty może o tem wiedzieć?

— Juścić jest już takie założenie i pewnie nie ludzie to wymyślili, jeno chyba sam Pan Bóg miłosierny.

— O jakiemźe wy założeniu mówicie ?

— Zaw'dy koło obory są muchy, koło zboża wróble i myszy, a koło gospodarzy żydy. T ak oddawna było i tak pono będzie do samego końca świata. Żaden doktór na to nie poradzi, proszę p a n a ... choćby na to mówiąc, najczystszem ziarnem pole zasiać, żeby jak najlepiej zawlec, zawdy ziele się pokaże.

R zekłszy to, W alenty pokłonił się i pochwaliwszy Boga, poszedł do swojej chałupy.

W tym samym czasie Icek podwójny jechał do miasteczka, żeby jeszcze różne interesa pozałatwiać.

W y b ra ł się na całą noc furmanką, wynajętą od chłopa. Chłop drzemał na przodzie wozu i Icek chciał spać, ale nie mógł. Zapalił fajkę i myślał. Z początku o interesach, o wyjeździe, a potem puścił się na pole różnych dociekań ogólniejszej natury.

Icek pochodził z rodu myślicieli, z takiej pięknej familii, w której byli mężowie nabożni, uczeni i m y­

ślący. Dość im było spojrzeć na cokolwiek, na najmniejszy przedmiot, aby wysnuć z niego całe pasmo bardzo wspaniałych i zawiłych kombinacyj.

Ziarnko piasku, kropla wody drgająca na listku źdźbła trawy, dziurka w orzechu, byw ały dla tych filo­

zofów punktem wyjścia do bardzo dalekich wycieczek, naw et do wielkich w ypraw w krainę myśli i dociekań.

Icek nie odróżniał się od swoich przodków (w liczbie których był naw et jeden wspaniały) i jak tylko miał czas, w net puszczał głowę w ruch i medytował.

Podczas tej jazdy nużącej, powolnej, bo szkapa z trudnością ciągnęła wóz po piasku, pod sklepieniem nieba usianego złotemi gwiazdami, w ciszy nocy pogodnej i ciepłej, myśl przyszłego em igranta pracow ała żwawo i swobodnie.

Icek miał przed oczami duży, bardzo duży punkt wyjścia do m edytacyi: chłopskie plecy. W cale ładny kaw ałek pleców, szerokie, mocne, cokolwiek wygięte na zewnątrz, ale cokolwiek ty lk o ; nad tem i plecami, nad tym grzbietem zdrowym jak u konia, osadzona na szyi, kiw ała się senna, drzemiąca chłopska głowa.

W zrok Icka spoczął naprzód na tej głowie, ale nie zatrzym ał się na niej długo, bo nie było na czem.

W e d łu g obliczenia Icka, cała ta głowa wraz z czapką rów nała się wartości czapki, a wartość czapki mocno już

podartej i przechodzonej, dla wielkiego ryzykanta b yła dwanaście, maksimum piętnaście g ro sz y !

(7)

__________ Ś W I A T 95_

Czy warto się zastanawiać nad przedmiotem, który tyle znaczy co nic?

Szyja chłopska w arta więcej niż głowa, ale ma tylko znaczenie pośrednie, wartość kanału albo rowu odpływowego, bo w szyi jest gardło, a przez gardło rozchodzi się okowita z gorzelni i szynków.

Jest to poprostu rura, zwyczajna rura do przelewania gorzałki; z tej rury wychodzi niekiedy głos jak z rury, a tyle m a wagi i znaczenia co głos sam, jako głos, dźwięk pusty, nie wart nawet tyle, co nieokraszony k a rto fe l...

P le c y . . . ?

To jest wcale co innego. Pokryw a je sukmana warta rubla i pod sukm aną koszula nic nie warta, ale same plecy to jest interes.

Chłopskie plecy, przedmiot, nad którym warto pomyśleć. Icka wujaszek, wielce szanowny Gedalareb Gedala, jest po dzień dzisiejszy pełnym mądrości koszernym zarzynaczem bydła, owiec, gęsi i wszelkiego stw o­

rzenia, którego mięso może spożywać prawy izraelita. Icek zamłodu chował się trochę przy wujaszku, ztąd też posiada pewne wiadomości z anatomii.

Puścił w ruch całą mechanikę swej wyobraźni i zaczął w myśli rozbierać chłopskie plecy. Zaprawdę, to jest ciekawy interes.

(Ciąg dalszy nastąpi). K L E M E N S JU N O S Z A .

U R O C Z E O C Z Y .

K O M E D Y A W C Z T E R E C H A K T A C H . * )

(Ciąg dalszy).

SC E N A 8.

K A S Z T E L A N O W A , K E J E N T .

K A S Z T E L A N O W A .

Rejencie, podaj mi rękę.

(R ejent pomaga jej do po­

wstania).

Muszę odetchnąć powietrzem ogrodu.

(Rejent

prowadzi ją ku drzwiom w głębi, które ona otwiera nerwowym ru ­ chem ręki).

A ch!

(Oddycha przeciągle).

Teraz mi lż e j... Co za lud zie! co za ludzie ! ... Drażnili, obrażali... Pano­

wałam nad sobą, aby nie wybuchnąć! To też do uspokojenia potrzebowałam powietrza, co płynie z niw, z traw i kwiatów, z pośród drzew polskich... uko­

chanych moich lip i topoli. — K a r ły ! k a rły ! złośliwe i nędzne karły ! ... - - Słuchając ich, czułam nieraz pło­

mień rumieńca na twarzy. — Trzeba z nimi jak najśpie- szniej skończyć, zapłacić ... niech wyjeżdżają !

K E J E N T .

Ba! zap ła c ić ... Łatwiej to powiedzieć, niż zrobić.

Szambelan się targuje.

K A S Z T E L A N O W A .

Przecież bogaty ?!

R E J E N T .

Pani kasztelanowa zna francuskie przysłowie o apetycie ? ...

K A S Z T E L A N O W A .

Służalec w potrójnej liberyi!

(Po chwih).

A tam ­ ten . . . a A ugust ?

K E J E N T .

Zgodzi się prawdopodobnie, bo zrujnovyany.—

Tego mi żal tro c h ę ... nieszczęśliwy, bardzo nieszczę­

śliwy.

K A S Z T E L A N O W A .

Nie mam litości dla handlujących sumieniem.

R E J E N T .

A właśnie pragnie je wykupić z zastawu.

K A S Z T E L A N O W A .

W y k u p ić .. . powiedz raczej uciec z pod obcego sztandaru, którem u na wierność przysięgał.

R E J E N T .

Pojęcia o przysiędze bywają różne. Bacząc na pesymizm jego przekonań, to, co uczynić zamierza, nie nazwałbym dezercyą, lecz o d w ro tem ... a może nawet powrotem do starej wiary.

K A S Z T E L A N O W A ( o p r y s k l i w i e ) .

Nie dbam o łatwo zmieniającą się wiarę i tanie sumienie.

(Po c h w ili) .

A c h ! to pow ietrze! to powie­

trze ! ... zdaje się, jakbym niem oddychała po raz pierwszy w ż y c iu !... A le czuję, żem zm ęczona...

Chciej mnie odprowadzić do fotelu. Ledwie s to ję ...

zawrót g ło w y ... nie mogę utrzymać się na nogach.

R E J E N T ( m ó w ią c c o n a s tę p u je , o d p r o w a d z a j ą , s a d o w i i p r z y s u w a ta - b u r e c i k p o d n o g i) .

A jednak pani kasztelanowo, dali Bóg trzeba się krzepić, trzeba mieć siły, bo rzecz się komplikuje i może przeciągnąć się dłużej niż pragniesz. Oni w ie­

dząc, że ich porękawiczne zależnem jest od ożenienia księcia z panną Teresą, gotowi wywierać na niego presyę, sprzeczną z treścią układu. Książę słaby, chw iejny... a oni liczniejsi od nas, bo naturalnych aliantów posiadają w żonach.

*

K A S Z T E L A N O W A .

T y rejencie... ty ... miałbyś przegrać w walce z szambelanem i M atyldą! ... Nie wierzę.

R E J E N T .

A ja, pomimo pochlebnej o mnie opinii pani k a ­ sztelanowej muszę odpowiedzieć, że uważam rezultat walki — jeśli koniecznie walczyć będzie potrzeba — za nader wątpliwy. Oni go znają, wiedzą więc, jak nań wpływać, jaką drogą czy ścieżką trafić do jego umysłu i serca.

K A S Z T E L A N O W A ( z r a d o ś c i ą ) .

Zajęty Terenią.

R E J E N T .

Czy ju ż ? ! ... To trochę za prędko.

*) A utor zastrzega prawa swoje w obec scen polskich. (Przypisek Redakcyi).

(8)

K A S Z T E L A N O W A .

K og ó żb y nie oczarowała jej prostota szczera,

wdzięk niew inności.. .

R E J E N T .

I posag. A le pani kasztelanowo tu właśnie na- le iy postawić pytanie, czy panna Teresa zajmie się również księciem ?

K A S Z T E L A N O W A .

Spostrzegam, źe się jej podobał.

R E J E N T .

Jako eks-powstaniec — niezawodnie; ale jako na­

rzeczony i przyszły mąż — śmiem wątpić. Obecnie stara się o urząd dworski kam erjunkra.

K A S Z T E L A N O W A .

Nie on, nie o n ! W spom inał mi już o tem. Szam- belan czynił zab ieg i. . . namawiał go, ale książę ode­

pchnął propozycyę ze wzgardą.

R E J E N T .

Czy tak ?

K A S Z T E L A N O W A .

Niezawodnie.

R E J E N T .

Bądź co bądź, jak sądzę, dotąd w chwilowem upodobaniu panny Teresy, przeważa uczucie patryo- czne, od dziecka wszczepiane w jej duszę. Serce pra­

wdopodobnie nie przemówiło jeszcze, a sercu — mnie­

mam — nie zechcesz pani kasztelanowo zadawać gw ałtu ?

K A S Z T E L A N O W A .

K to wie ? . . . może. Pragnę szczęścia Tereni, a w tym związku widzę jej szczęście.

R E J E N T .

Czy ona jednak widzieć je w nim będzie ?

K A S Z T E L A N O W A .

K ocha mnie, zrobi zatem co zechcę.

R E J E N T .

Jeśli jednak, prócz pani kasztelanowej, kocha je­

szcze kogo innego ?

K A S Z T E L A N O W A ( g w a łt o w n i e ) .

K ogo ?

r e j e n t ( p o c h w i l o w y m n a m y ś l e ) .

A choćby Ludwika.

K A S Z T E L A N O W A ( j . W .).

N ig d y ! . . . To być nie może.

(Chwile m y śli, potem mówi uspokojona).

Nie, nie, n ie . . . to być nie może.

R E J E N T .

D la czego ? ... czyż nie jest dobrą partyą ? .. . M ajętny...

K A S Z T E L A N O W A .

A ni mnie, ani Tereni — pojmujesz — o m ajątek nie chodzi. To co jej pozostawię, na dwoje wystarczy.

R E J E N T .

Dobrze urodzony...

K A S Z T E L A N O W A .

Za dobrze!

R E J E N T .

Nie rozumiem.

K A S Z T E L A N O W A ( p r a w i e s z e p t e m ) .

Zbyt bliskie pokrewieństwo ich łączy.

R E J E N T .

Nie wiem nic naw et o powinowactwie.

K A S Z T E L A N O W A .

A le ja wiem, n ie ste ty !

R E J E N T .

R acz łaskawie mi wytłómaczyć.

( C h w i l a m i lc z e n ia ) . K A S Z T E L A N O W A ( p o k r ó t k i e m w a h a n i u ) .

Nie chcę, nie m ogę, nie powinnam. Tajem nica sm utna . . . bardzo smutna.

R E J E N T ( z m i ę s z a n y ) .

T a jem n ic a !... która mu ujmę przynosi?

K A S Z T E L A N O W A .

Nie badaj rejencie. Ciekawością sw ą wystawiasz przyjaźń moją dla ciebie na ciężką próbę. Nic z tego co wiem wyjawić nie mogę.

R E J E N T (z w z r u s z e n i e m , p a n u j ą c j e d n a k n a d s o b ą ) .

Chciej mi pani przebaczyć, ale jestem dalekim krew nym Ludwika, byłem jego opiekunem, los zatem i dobra sława m ego pupila żywo mnie obchodzi. Po raz pierwszy słyszę o tajemnicy, która m a być dla niego p la m ą ... Czy plam ą?

( K a s z t e l a n o w a m i lc z y ) .

D otąd, dali Bóg, o ile uważałem, pani kasztelanowa okazy­

w ała mu dużo życzliwości...

K A S Z T E L A N O W A (z m i m o w o l n y m w s t r ę t e m ) .

O !

R E J E N T .

Może wyraziłem się niew łaściw ie... N ie . . . nie życzliw ości... a l e ... uznania. W szakże uznania?

( K a ­

s z t e l a n o w a m ilc z y ) .

Charakterow i jego nie miałaś nic do zarzucenia ? .. .

K A S Z T E L A N O W A .

Szanuję go, jako Polaka i człowieka.

R E J E N T ( n e r w o w o i z w z r a s t a j ą c e m w z r u s z e n i e m ) .

Powierzyłaś mu pani zarząd całego sw ego m a­

jątku. Jeśli bezinteresownie podjął się administracyi twoich rozległych posiadłości ziemskich, to przez cześć, ja k ą dla ciebie wyznaje, — niemal przez miłość, sy­

nowską, bo pragnął oszczędzić ci zmartwień i kło­

potów ...

K A S Z T E L A N O W A ( p r z e r y w a ) .

W dzięczną mu jestem za to. Przyznaję, źe mam względem niego obow iązki.. . ale dług zaciągnięty spłacę w testamencie, który dziś-jutro spiszesz. In a ­ czej nie mogę. G dyby jednak śmiał sięgnąć po ręk ę Tereni, gdyby spokój jej niewinnej duszy z a k łó c ił...

o ! to . . .

( U r y w a ) .

Zmęczoną jestem, rozdrażnioną, upo­

korzoną obecnością tam tych, których nienawidzę, k tó ­ rymi pogardzam ... Chryste Panie, przebacz! . . .

( R o b i z n a k k r z y ż a ś w i ę t e g o n a p i e r s i i p o w t a r z a s z e p t e m ) .

Przebacz mi, Chryste P a n ie !

( N a g l e w y b u c h a ) .

Ależ, ja ich prze­

cie kochać nie m ogę !

( Z n o w u s i ę ż e g n a i m ó w i g ło s e m p e ł n y m

s m u t k u ) .

A c h ! bo i ty rejencie uwziąłeś się dziś na

m nie.. . Dokuczasz. O ! lepiej nie mówmy już o tem w szystkiem !

R E J E N T (z g o r ą c z k o w y m n a c i s k i e m ) .

Przeciwnie, pani kasztelanowo dobrodziejko, o Lu-

(9)

R O M A N T Y K .

<x>

-a

ŚWIAT

(10)

dwiku jeszcze mówić musimy. H onor jego jest dla mnie święty, ja k mój własny.

K A S Z T E L A N O W A .

K tóż honoru jego d o ty k a ? !.. Gorączka z ciebie kochany rejencie. T ak natarczyw ie nalegasz, źe gdyby nie długoletnia p rzy ja źń ...

R E J E N T .

Zacna, czcigodna p a n i. . . przebacz , d a ru j, ale ja muszę wiedzieć, co mu zarzucasz.

K A S Z T E L A N O W A .

Żądasz tego koniecznie ?

R E J E N T .

Proszę, błagam ...

K A S Z T E L A N O W A .

H a! B óg widzi, źe się opierałam.

R E J E N T .

S łu c h am ...

K A S Z T E L A N O W A ( s z e p t e m ) .

Ludw ik jest sy n e m . . . kasztelana.

(R ejen t w pier­

wszym momencie robi gest zaprzeczenia, ale jakby sam przeląkł się tego gestu, cofa się n a lewo w milczeniu).

S C E N A 9.

C IŻ SA M I, SZ A M B E L A N , M A T Y L D A , H R A B IA , K A R O L IN A , K S IĄ Ż Ę , T E ­ R E N IA , L U D W IK . "Wchodzą wszyscy z kieliszkami w ręku. ^ M A C IE J za

nimi z tacą i dwom a butelkam i szampańskiego wina.

SZ A M B E L A N .

Przezacna b a b c iu !... N a moją propozycyę wszy- scy, ja k jeden mąż, powstali od stołu, aby przyjść tutaj i wznieść toast na

CZeŚĆ

twoją.

(D o kam erdynera).

M acieju! podaj nalany kieliszek panu rejentowi.

(Maciej

zbliża się do rejenta i podaje. — Szambelan zwraca się znowu do k a­

sztelanowej i mówi z krasom ówczą swadą).

Twoje Cnoty patryar- chalne, szacunku godna matrono, twoje zasługi oby­

watelskie ...

K S IĄ Ż Ę ( p r z e r y w a ) .

Za pozwoleniem. Zastrzegliśmy sobie, źe mowę odłożysz na jutro. Dziś pani kasztelanowa zmęczona.

S Z A M B E L A N .

Ależ tylko słów p a r ę ...

K SIĄ Ż Ę .

Jutro .. . jutro.

(W znosi kieliszek w górę).

Zdrowie pani

(Ciąg dalszy nastąpi).

kasztelanowej !

(W ypija, przechodzi przez scenę

i

staje z prawej strony fotelu, na którym siedzi kasztelanowa).

K A R O L IN A i M A T Y L D A (razem).

Zdrowie babuni!

S Z A M B E L A N , H R A B IA , L U D W IK i R E J E N T (razem).

Zdrowie pani kasztelanow ej!

T E R E N IA (z kieliszkiem w ręku, klęka na taburecie przed babką).

Zdrowie babci ukochanej !

(W ypija i całuje ręce kaszte­

lanowej).

K A S Z T E L A N O W A (całując ją w czoło).

I ty mała z kieliszkiem w ręku ? ! ... To podo­

bno po raz pierwszy?

T E R E N IA .

Piję po raz pierwszy b a b u n iu ... ale już trzeci kieliszek. Czuję, źe mi się kręci w g ło w ie . . . i szumi, szumi, szum i.. -.

K A S Z T E L A N O W A (z radością).

Jaka rozochocona ! ... T ak ą jej nigdy nie w i­

działam.

K S IĄ Ż Ę (mówi nachylając się do kasztelanowej).

Nam ówiłem pannę T eresę do tych trzech kieli­

szków. Przyrzekła mi, źe zdrowie twoje, pani kaszte­

lanowo, wypije duszkiem.

T E R E N IA (pokazując pusty kieliszek).

I w y p iłam !

K A S Z T E L A N O W A (z widoczną radością).

Dziękuję.

(Całuje Terenię i podaje rękę księciu jak do uścisku).

Dziękuję.

(Książę nachyla się i całuje podaną rękę z uszanowaniem).

L U D W IK .

A ch !

(Otwiera drzwi od ogrodu i wychodzi).

K A R O L IN A (z rozdrażnieniem nerwowem do Matyldy).

Rozczulająca s c e n a !

(n. str.)

Hipnotyzuje ją wzro­

kiem !

R E J E N T (n. str.).

Ooo ! mości k sią ż ę .. . zaczekaj, jeszcze nie w y­

grałeś.

K A S Z T E L A N O W A (bierze kieliszek z rąk Tereni).

Macieju, proszę i mnie nalać . . .

(Maciej zbliża się i n a­

lew a).

. . pół kieliszka. N a podziękow anie... wszystkim.

(Niesie kieliszek do ust).

Zasłona spada.

Zy g m u n t Sa r n e c k i.

O S A T Y R A C H K R A S I C K I E G O .

(Dokończenie).

D rugą rzeczą, która go silniej poruszała i zw ra­

cała najczęściej satyrę w swoją stronę, to był widok młodzieży, co jak ćmy leciała k u oświacie francuskiej nie dlatego, żeby zaczerpnąć z niej światła, ale żeby olśnąć i spłonąć, to jest zniszczyć zdrowie i sumienie pod wpływrem skażonego obyczaju francuskiego. W y ­ bornie podpatrzył K rasicki tę płytkość i bezmyślność salonowych mędrców, co wraz z kontuszem zrzuciwszy przesądy i zabobony dawne i przebrawszy^ się we fraki, czerpała wiedzę /nie z głębokich źródeł, ale z u lotnych/broszurek cynicznych i czuła się niesły­

chanie wyższą od swoich ojców, choć w bezmyślności

nic a nic im nie ustępowała, a w obyczaju gorszą była od nich. Całą satyrę »Mędrek« poświęcił tej bez­

myślności, połączonej z zarozumiałością.

Doświadczenie przeczy.

Iżby można być wielkim i prędko i łatwo, R zem ieślnik lata traci nad dłutem, nad dratw ą, A przecie rzadki dobry, choć proste rzemiosło.

D rzew o nim w pień, konary, w gałęzie urosło, N im kw iat padł, owoc dojrzał, długie pory przeszły.

A tymczasem u nas jest inaczej, u nas łatwo bez pracy zostać wielkim. Jakimźe to sposobem?

Ciężka, mówię, rzecz człeku na sławę zarobić :

(11)

A j a mówię, źe lekka, byle rzecz sposobić, Byle umieć ulegać tym, co sławić mogą».

To teź pełno u nas filozofów, »przemieniły się w sofy cyników rogoże«, »pełno Dyogenesów nie w beczce lecz z beczką«

Sławni wielbieniem wlasnem i krzykliwą sprzeczką.

Czytają, a nie myślą, sądzą ślepem zdaniem, A gmin czci dumne głupstwo owczem powtarzaniem.

Jakoż chcieć być uczonym, a mało się uczyć;

Siebie tylko wysławiać, a na innych mruczyć, Daw ać pismom ztąd wybór, iż je każą palić, Ganić to, co chwalono, co ganiono chw alić;

N ow ość tylko uwielbiać, zniżać czasy dawne, Czynić łotry sławnymi, podlić męże sławne;

R ozsądnych gminem nazwać, na błędy narzekać, Czego dociec nie można, na pozór dociekać;

Za dowody żart dawać, gdy prawda dokucza : Tern dzielna nowa. mądrość, tych kunsztów naucza.

A le mniejsza o to popisywanie się tanim a cu­

dzym rozumem, o tę śmieszną zarozumiałość, gdyby pod nią nie kryło się coś gorszego: wyzucie się z wszelkiej godności ludzkiej, z wszelkiego poczucia obowiązków, zupełny nihilizm moralny. W satyrze p. t . ; »Przestroga młodemu«, mówi on o »rzeszy grzecznoihodnej, rozpustnie wytwornej«, która jest w yborną szkołą takiego nihilizmu. Tam się nauczysz — powiada młodemu —

Ja k cnocie, gdzie ją znajdziesz, dać zelżywą postać.

Ja k deptać wszystkie względy, żeby swego dostać;

J a k wziąwszy grzeczną tonu modnego postawę, D la żartu dowcipnego szarpać cudzą sław ę;

J a k się chlubić z niecnoty, a w wyrazach sprośnych Mięszać fałsz z zuchwałością w tryumfach miłosnych.

A opisawszy tę szkołę, woła z głębokim żalem:

T aka to nasza młodzież! po skażonej wiośnie, Ja k i plon, jaki owoc w jesieni urośnie.

Porównyw ając taką młodzież z dawniejszą pod względem obyczaju, przyznawał wyższość tej osta­

tniej i w ołał: »Bądź raczej cnotliwym nieukiem — Niż m ądrym a bezbożnym«. A le nie znaczy to wcale, aby chciał odwoływać hasło wieku, które sam tak gorliwie, z takiem przekonaniem powtarzał. Nie nauka tem u winna, tylko pedagogowie. Odróżniał Krasicki m ądrość praw ą i nieprawą. — »Mijaj mądrość nie­

prawą, T a niech tobą rządzi — Co do cnoty zapra­

wia . . . Co się łącząc z poczciwym staropolskim gm i­

n e m — Nie każe ci się wstydzić, żeś chrześcijaninem«.

A teraz spytajm y się, czy życie poety było zgo­

dne z zasadami, które wypowiedział w tym swoim najznakomitszym utworze poetyckim. Czy nie mógł on sam siebie umieścić w liczbie tych Pawłów, Pio­

trów i Maciejów, których sm agał tak rzęsiście? Nie był pochlebcą, nie b ył chciw ym ; lubił dobre wino, ale m iary nie przebierał. Porównanie jego życia z sa­

tyram i jednę tylko wskazuje rażącą niezgodność:

wybornie zalecał oszczędność, nakreślił doskonały wi­

zerunek, jako wzór dla współczesnych, oszczędnego pana Michała. A le sam stanowił przeciwieństwo z tym zalecanym przez siebie wzorem. Nie był on w pra­

wdzie takim śmiesznym marnotrawcą, jak pan W oj­

ciech w satyrze »Marnotrawstwo«, ani w ten sposob nierządnym, jak Piotr w satyrze »Oszczędność«, ale był i rozrzutnym i nierządnym po swojemu. Trochę teź niezgodności zachodzi pomiędzy jego życiem, a tem pojęciem o powołaniu kapłańskiem, które wypowie­

dział w »Pochwale milczenia«..

O wy I których powinność praw dę mówić jawnie, Mówić słowo, przykładem potwierdzać ustawnie,

Milczenie was potępia, gdy myśl świecka trwoży : Świętą śmiałość, bezwzględną niesie zakon boży.

Zbyt trwożliwą roztropność jak zgodzicie z stanem ? Znać, czuć, mówić, dać przykład, to jest być kapłanem.

Takim kapłanem nie zawsze był Krasicki. A le tę swoją niedoskonałość czuł biskup warm, i dlatego w Antymonachomachii przyznawał się otwarcie, źe

»i on nie bez ale«.

Co się tyczy stanowiska, jakie satyry K rasi­

ckiego zajmują we współczesnej poezyi polskiej, to trzeba powiedzieć, źe są one najwyższym, najdosko­

nalszym, najharmonijniejszym utworem tej poezyi, wierzchołkowym jej p u n k tem ; są tem w okresie Sta­

nisławowskim, czem »Pan Tadeusz« w mickiewiczo­

wskim. Satyryczny duch okresu najharmonijniej w niej się wyraził, jak patryotyczny w mickiewiczowskiej epopei.

Nie wyrosły one samotnie na współczesnej gle­

bie. Krasicki miał znakomitego towarzysza w tej sferze w Naruszewiczu, którego przyćmił blaskiem swojej poezyi i miał mniej znakomitego, ale godnego pa­

mięci poprzednika, którego zupełnie zaćmił i zasłonił swoją osobą przed oczyma potomnych. Tym poprze­

dnikiem był pijar, Gracyan Piotrowski, rówieśnik K ra ­ sickiego (ur. 1735), który w r. 1773, a więc na pięć lat przed ukazaniem się z b i o ru satyr Krasickiego i Naruszewicza, wydał 25 swoich satyr p. t . : »Satyr przeciwko zdaniom i zgorszeniom wieku naszego.

Tom I.« Z tytułu i z przedmowy widać, że miał za­

miar więcej ich wydać, gdyby się podobały. Satyra jego występowała niekiedy, podobnie jak Krasickiego, przeciwko mętom francuskiej oświaty, przeważnie je ­ dnak godziła w stronę sarmatyzmu i oświetlała słabe strony jego. Pod względem stylu stoi ona znacznie niżej nietylko od Krasickiego, ale i od Naruszewicza.

Naruszewicz bywa rozwlekły, ale rzadko; byw a ru ­ baszny i trywialny dosyć często, n. p. gdy w sa­

tyrze »Sekret« mówi do kobiet:

Patrząc na wielomówność waszego ozora, R zekłbyś, że z was niejedna z owego jeziora Etyopów chłysnęła; zkąd, kto tylko pije, P óty mu się mózg młyńcem po głowicy wije.

Piotrowski w trywialnej rubaszności dorównywa niekiedy Drużbackiej i Jabłonowskiemu — chociaż rzadko — a rozwlekłością swoją przypomina także poezyę czasów saskich. Jednakże nie jest to pisarz bez pewnego talentu poetyckiego. W satyrach jego znajdujemy dosyć żywe obrazki obyczajowe, choćby n. p. w pierwszej satyrze p. t . : »Na zbytki stołowe, garderobne, y na łowy kosztowne, które przyprow a­

dzają do nędzy potomstwo« — gdzie jest obraz szla­

chcica marnotrawcy, a raczej historya jego m arno­

trawstwa :

Jadę raz do Piotrkow a na w stęp trybunału Spotykam idącego szlachcica pomału, Boso, bez czapki, chociaż już było po lecie, Sakwy tylko z szabliskiem tłuką się po grzbiecie.

Proszę go do kolaski, spytam się zkąd rodem?

Co mu do tej podróży stało się powodem ? Aż słyszę imię godne, herb piękny, bogaty Dom jego, sławne niegdyś w Polszczę antenaty.

Zdziwię się i zawołam : A gdzież to mospanie F ortuna? toż już waści na kontusz nie stanie?

N a konia ? na kulbakę ? i na pacholika ?

On westchnie i mnie z temi słowami potyka. — i. t. d.

Tem bogactwem żywiołu epickiego zbliża się

Piotrowski więcej do Krasickiego, niż Naruszewicz,

jakkolwiek pod wielu innemi względami ustępuje temu

(12)

ostatniemu. A le co jest rzeczą godną uw agi i chara­

kterystyczną dla poezyi współczesnej, to to, źe Pio­

trowski nawiązuje swoją satyrę do satyry naszej X V I wieku, do Jana Kochanowskiego, którego echo odzywa się nietylko w tytule »Satyr«, przy którym wyraźnie dodano »za powodem satyra Jana Kochanowskiego«, nietylko w winiecie tytułowej podobnej do winiety utworu Kochanowskiego, ale i w niektórych ustępach satyr. W zakończeniu do s?.tyr swoich Piotrowski n a­

zywa Kochanow skiego »ksie.ciem wieszczów polskich«

i razem ze swojemi satyram i i z jedną z satyr N aru­

szewicza (»Chudy literat«) drukuje całego S atyra K o ­ chanowskiego.

Tym śladem tak wyraźnie wskazanym przez P io­

trowskiego, poszli dwaj jego następcy: Naruszewicz i Krasicki. I u jednego i u drugiego znajdują się zwroty, wskazujące, źe wczytywali się w poetę czar­

noleskiego, w pierwszego twórcę satyry polskiej. A le co ważniejsza, co bardziej zbliża i wiąże obu tych znakomitych pisarzy, zarówno jak i ich poprzednika, z Kochanowskim, to stanowisko jakie zajęli w swoich satyrach w obec ferm entu nowych pojęć w społe­

czeństwie. Sytuacya była p o d obna; czem była w X V I wieku reformacya, tem w X V III filozofia francuśka.

I jedna i druga w płynęła w wysokim stopniu na wykształcenie, na rozwój niektórych nielicznych, ale przodujących jednostek. W X V I wieku, jako przy­

kład można wymienić Modrzewskiego, w X V II I K o ­ narskiego. A le ogół szlachecki O lekkim, żywym tem ­ peramencie, o przesadnie rozwiniętym indywidualizmie, chwytał te nowe prądy jak w X V I, ta k w X V P T w., przeważnie jako gim nastykę, jako sposobność popisu dla swego indyw idualizm u; chw ytał zewnętrznie, nie assymilując, nie przetrawiając należycie. S tąd i jeden i drugi prąd przynosił z sobą dużo niezdrowego fer­

m entu i przynosił kosmopolityzm w jego najgorszem znaczeniu.

Kochanowski był jednym z najoświeceńszych

ludzi swego czasu. P rą d y humanizmu i reformacyi spłynęły nań, wstrząsnęły jego duchem, rozszerzyły horyzont jego wyobrażeń. A le go nie porwały, nie uniosły z sobą; nie utracił narodowego, tradycyjnego gruntu pod nogam i; a widząc, jak wpływ obcy nie­

pomyślnie oddziaływa na obyczaje, staw ał w obronie tradycyi w obec zalewających ją prądów reformacyi.

W ymownemu, biegłem u w dysputach reformatorowi religijnemu, u którego religia była w ustach, nie w sercu, przeciwstawiał dawnego Polaka, który pod­

czas ewangelii pom ykając korda, ta k m yślał so b ie :

N ie umiem wywodów szerokich,

Żebym mógł Pańskich dosiąc tajemnic głębokich : A le com raz obiecał na chrzcie P an u swemu N ie . służyć, póki we mnie dusza, jedno jem u, Stoję przy tym statecznie i znam jego słow a : Tych nie odstąpię, by m i tuż miała spaść głowa.

I tego Polaka wolał Kochanowski, niż wym o­

wnego sekciarza, bo dobrym chrześcijaninem nie n a­

zywał on tego »co umie dysputow ać i ma gładką mowę«, »ale kto żywię w edług woli Pana swego«.

W obawie o obyczaje pow staw ał przeciw grom adnem u wysyłaniu młodzieży za granicę, przeciw »postronnemu ćwiczeniu«, choć sam się ćwiczył postronnie, albo r a ­ czej dla tego, źe sam się ćwiczył postronnie i poznał na sobie oddziaływanie zagranicznego wychowania.

Otóż K rasicki — bo Naruszewicza już tu pomi­

jam — tak samo był jednym z najświatlejszych ludzi swego czasu, tak samo wiele zawdzięczał nowemu prądow i francuskiej oświaty, ale tak samo nie dał mu się porwać i unieść, nie stracił narodowego, tradycyj- nego gruntu pod nogami. I choć mu trudniej było odwołać się do tradycyi, bo około zdrowego jej ziarna nagrom adziło się dużo nieczystości, potworności, od­

w ołał się przecież do niej w satyrach swoich i podo­

bnie jak Kochanowski stał na jej gruncie, broniąc tego, co było w niej zdrowem, to jest zdrowego oby­

czaju, którem u fala nowego prądu groziła rozkładem .

Jó z e f T r e t i a k.

T R A G I K O M E D Y A K U R L A N D Z K A Z C Z A S Ó W S A S K I C H . (R. 1727).

(Ciąg dalszy).

III.

Przybycie Maurycego do K urlandyi. — Jego obiór. — Agitacye księcia Menżykowa. — Dółgoruki. — N arady z Kurlandczykam i. — Zamach

księcia Menżykowa.

Tymczasem przyjechał do M itawy i M aurycy Saski, aby osobistemi stosunkami zjednać sobie przy­

chylne dla kandydatury własnej głosy szlachty kur- landzkiej.

Księżna wdowa miłe bardzo powitała pretendenta do tronu i do jej ręki, gdyż dla niej, żądnej zabaw, blasku i miłości, książę M aurycy był uosobieniem tych zalet, jakie w małżonku widzieć pragnęła.

Jakoż, gdy nastąpił sejm, M aurycy jednomyślnie księciem kurlandzkim obranym został, a jednocześnie wysłano do W arszaw y i do P etersburga noty, z za­

wiadomieniem o rezultacie wyborów.

N a wiadomość o takiej niespodziance, książę Men- żykow wyjednał wpływam i swemi u dworu, iż we­

zwano księcia Dołgorukiego z W arszawy, aby bez­

zwłocznie do M itawy się udał i zarządził kontragitacyę przeciw obiorowi Maurycego.

Przybyw szy do Mitawy, wezwał do siebie Doł- goruki prezydenta sejmu, Sackena, a gdy ten z dwoma deputatam i: Medemem i Heuningem na wezwanie się stawił, oznajmił mu książę, iż R zplita przygotowuje zamach na udzielność K urlandyi i że jedynie R osya pragnie tę jej udzielność w całości utrzymać.

Zanim jednak m ógł się ks. D ołgoruki przekonać, źe wszelkie przeciwne M aurycemu Saskiemu agitacye są spóźnione i źe K urlandya nie da się już zbić z to ­ ru, na k tóry wstąpiła, nadeszły z P etersburga roz­

kazy, mianujące ks. Menżykowa głów nym kierowni­

kiem dyplomatycznej agitacyi w Kurlandyi, a je­

dnocześnie rozporządzające dopełnienie nowego w y­

boru księcia w osobie bądź ks. Holsztyńskiego, lub też Hessen-homburskiego.

Przyjazd ks. M enżykowa do M itawy wznowił

silniejszy nacisk na K urlandczyków , aby od swego

kandydata odstąpili, lecz gdy oporu ich niczem z ła ­

mać się nie dało, postanowił ks. M enźykow osobiście

odwołać się do hr. M aurycego. W idzenie się obu ry ­

wali rezultatu nie odniosło. Postanow ił ks. M enźykow

(13)

Ś W I A T

J. Ś. L E O N X I I I .

Cytaty

Powiązane dokumenty

Pow inna to być u nich owa zdolność główna — o której mówi Taine — około której grupować się mają wszystkie inne, bo znaczenie ich jest tylko

dana, skrom ny obrazek lub figura gipsowa, które się na wystawie pokazały — to był dotychczas cały ich dorobek duchowy. Znali się zatem tylko najwięcej

łasuje i daje się skubać, o tych głupich chłopach, z których można dużo pożytku wyciągnąć, o przedziwnych kombinacyach z okowitą, wodą, mąką, piaskiem,

padki w gruzy lub wsie już się zamieniły, dźwigać one i do stanu miast doprowadzić usiłowała, wtenczas i nasz Bog(h)usław umieszczonym będąc w liczbie miast,

Nie miała swojego zdania, gustu, żadnych własnych zachceń, upodobań, była echem swojego męża, ze wszystkiem odwoływała się do niego ze stereotypo- wemi

R e n a żywiąca dla brata gorące przywiązanie, pewna jego wyższości, ufna w jego przyszłość, więcej cierpiała, gdy Feliks w zwątpienie wpadał co do siebie

w dążeniu do tego ideału chłop nie rządzi się wcale jakim ś wyższym, szlachetniejszym popędem; fakt sam przez się jest idealnym, lecz nie motywy,

zyi się powtarzały. Czasem się czyta, źe poeta boi się zapomnienia ze strony potomności, jak np. w zbiorku Jana Nerudy -»Proste motivy«., gdzie ta m yśl dyktuje