poeta, prozaik, krytyk literacki i historyk literatu
ry polskiej XX i XXI wieku; pracuje na stanowisku profesora w Instytucie Polonistyki i Kulturo- znawstwa Uniwersytetu Opolskiego.
Prozę i wiersze publikował m.in. na łamach„Slą- ska"„Zeszytów Literackich"„Nowej Dekady Kra
kowskiej”,,,Toposu" Jest autorem dwóch tomów poetyckich wydanych w Bibliotece „Toposu":
Da (2011) i Re (2014). W latach 1998-2001 re
daktor naczelny pisma „Przez czerń" w latach 2009-2012 redaktor działu literackiego w piś
mie „Strony" Stypendysta Fundacji Nauki Pol
skiej (za rok 2005). Członek Akademii Młodych Uczonych PAN (w latach 2012-2017) oraz Ko
mitetu Nauk o Literaturze PAN [w kadencjach 2012-2018]. Razem z synem Juliana Kornhau- sera, Jakubem, opiekuje się dorobkiem poety.
Doprowadził do wydania „Wierszy zebranych"
(Poznań 2015) oraz„Prozy zebranej" (Poznań 2017) Juliana Kornhausera. Zredagował dwie antologie tekstów krytycznych poświęconych jego pisarstwu Było nie minęło (Opole 2011),
„Rzeczy do nazwania". Wokół Kornhausera (Po
znań 2016, wraz z Jakubem Kornhauserem), jest również autorem dwóch monografii poświę
conych tej twórczości: „Marzenie, które czyni poetą...". Autentyczność i empatia w dziele lite
rackim Juliana Kornhausera (Kraków 2013) oraz
„Wiernie choć własnym językiem". Rzeczo krytyce literackiej (Poznań 2015).
Jego najnowszą książką jest tom szkiców i studiów krytycznoliterackich pt. Krytyka Ime
tafizyka (Sopot 2017).
Mieszka pod Opolem zżoną i dwójką sy
nów.
Almanach
Ale co zrobić, gdy przyjaciel odchodzi, bo chce już odejść, bo czeka tylko na to, kiedy zostanie zawołany w taneczny pochód? I życie przemieni! sobie w odchodzenie? Jak go zawrócić? I czy moż
na? Trzeba? I jeszcze - czyja mam do tego prawo? A jeśli tak, to kto mi je nadaje? I w imię czego?
N
adrodzeSkręciliśmy na Fastiw i w Bisziwie samochody zbiły się nagle w korkociąg. W pierwszej chwili pomyślałem, że na rynku tego małego miasteczka prowadzone są jakieś rozkopaliska remontowe (kiedy jedzie się po ukraińskich drogach, nie sposób nie dostrzec fruwających i walających się po poboczach strzępków samochodowych gum, natomiast zważać trzeba koniecznie na dziury i usko
ki, w których podróż można zakończyć w jednej chwili). Odkręciłem szybę, w powietrzu roznosiły się rzewne tony trąb. Ze skromnej cerkiewki ciągnął pogrzebowy kondukt sunący dostojnie przez środek głównej ulicy. Chcąc nie chcąc więc asystowaliśmy rzeczy całej, wlokąc się za trębaczami.
Trumna spoczywała na zgrzebnym, drewnianym wozie, ciągniętym przez dwójkę karych, na koźle siedział mężczyzna w czarnym garniturze i powoził na zmianę z małym chłopcem, dla którego zapewne była to niezła frajda. W pewnej chwili kondukt skręcił i naszym oczom ukazała się otwarta drewniana skrzynia a w niej ciało nieboszczki, przybrane odświętnie, całe w kwiatach.
Takich śmierci już się u nas nie ogląda. Rytualne grzebanie zamieniliśmy na sterylny cere
moniał, obcowanie z ciałem zmarłego rani nasze dobre samopoczucie, więc zostawiono je jako krótki punkt programu dla najwięcej zainteresowanej klienteli, czyli pogrążonej w żałobie rodzinie nieboszczyka. Ta śmierć, w świetle dnia, przychodziła jakby spoza tak zwanej nowoczesności, czy jej rozmaitych mutacji, jakie nam ogłoszono, nowoczesności, która zorientowała się na trwanie egzystencji rozumianej jako spokojna konsumpcja.
Całe miasteczko stanęło i, by tak rzec, skumulowało się - jakże słusznie i dobrze - wokół zmar
łej. I ja też oddałem jej hołd, bowiem wspomnieć na czyny nieboszczki sposobności nie miałem.
Jechaliśmy za żałobnikami dwie-trzy minuty. Nikt nawet nie trąbnął, nikt się nie niecierpli
wił. W gorący, prześwietlony całunem południa dzień wniknął majestat innej rzeczywistości (choć może i nicością podszytej). Gospodarstwo śmierci powiększyło się o jedną robotnicę i trzeba było głowę skłonić i przyjąć lekcję w kursie, którego i tak zaliczyć się nie uda, jak pilni czy sprytni na ostatecznym egzaminie byśmy nie byli.
M
ontparnasseChwila na cmentarzu Montparnasse. Szukanie grobów Ionesci, Cortazara i Becketta. W plą
taninie wąskich uliczek, szerokich alejek, w siateczce nagrobków, z których każdy nieomal zdaje się osobnym dziełem sztuki, metonimią losu zmarłego, metaforą żywota, przestrogą, pokrzepieniem albo, nowocześnie, ekstrawagancją, która skłoni przechodnia, by przystanął i spróbował odszyfro
wać imię i nazwisko z kamiennej płyty, którą trawią mchy, porosty, woda i wiatr.
Dzięki dokładnej mapce, jaką odwiedzający cmentarz mogą zabrać z kancelarii przy bramie głównej po to, aby odnaleźć miejsca pochówku tych, którym zawdzięczają piękno, mądrość, radość, dumę czy śmiech i chwile dobrej beztroski, udaje nam się dotrzeć do wtopionej nieomal w tuzin innych grobów płyty nagrobnej, pod którą pochowano autora Końcówki.
Szary marmur, jednolita, matowa powierzchnia kamienia przysypana została przedwcześ
nie zeschniętymi liśćmi i suchym igliwiem (stąd odkrycie, że tu oto pochowano artystę cierpliwie odmalowującego odcienie nicości zajęło nam długie kwadranse), po których usunięciu wyłonił nam się napis, który upewnialiśmy, wkładając palce w zagłębienia wyryte na płycie: SUZANNE
BECKETT - SAMUEL BECKETT.
Kto projektował ten lapidarny, ascetyczny nagrobek, tak doskonale symbolizujący tego, kto pod nim się skrył, mistrza znikania, alchemika nicości, który kilkoma kreskami zarysował ludz
ką niepewną pewność, który wyzbył się wszelkich złudzeń, aby dojrzeć całą ciemność spowijają
cą nasz kruchy żywot? Kto? Wyobrażam sobie, że sam Beckett ciosa kamień, którym ma zostać wkrótce przykryty, ostatnie swoje dzieło zrastające się każdego roku coraz ściślej z jego własnym wapiennym odciskiem.
Już mieliśmy odchodzić, gdy pod stertą liści, w lewym dolnym rogu płyty, dojrzeliśmy mały kamyczek, a pod nim zatkniętą równie niewielką karteczkę, na której ktoś napisał: „Sam, I’m still waiting for Godot!!” Tak, wszyscy czekamy. Niektórzy czekają, niektórzy oczekują.
W
rzesieńWięc, mój drogi, wyobraź sobie wrzesień.
Myślę o wrześniu, bo to dla mnie pora największej radości. Ta nagła eksplozja jesieni, czyli tego, że się już wie, że to się zaraz wszystko przesili, i że trzeba będzie zastygnąć w zimowym uści
sku, ale... jeszcze nie teraz. Właśnie, wrzesień to takie „jeszcze nie teraz”. Wrzesień jest gęsty i jest jak smakowanie wieczoru, który jutro znów się powtórzy. Z wysiadywaniem na tarasie, z trwo
nieniem chwil na bezgłośne chłonięcie czystego piękna widzialności. We wrześniu będzie rześki poranek. A wówczas wystarczy ledwie szczapa bukowego i znów poczuje się wszystkimi kośćmi duszy prawa elementarne. Zrobi się ciepło i będzie się czuło sens miejsca zwanego domem, sło
wo nasyci się nie jakimś tam „znaczeniem”, ale duszą i mięsem, będzie otwierać, a nie skrzeczeć w semantycznej klatce. Tak, myślę wrzesień i przede mną zjawia się nagie życie, żadna tam idea egzystencji, tylko konkret. Więc, kiedy myślę wrzesień, to do mojego wnętrza przenikają razem:
moszcz, słodycz, rosa, las, światło, chłód wieczoru, pled, jaskrawy poranek, podgrzybki brunatne i maślaki pstre, koźlarze babki i czerwone, i trochę pieprzników jadalnych z dodatkiem czubaj- ki kani na kolację, choć niezdrowo to, ciężkostrawnie, ale w końcu przecież strawnie a smacznie, radośnie, ekstatycznie, lub może raczej instatycznie, wsobnie, tylko nie sobkowato, tak wespół, gromadnie, z lgnięciem, z takim, jak mawia W., zagarnięciem wszystkiego w siebie, lecz - i tu do- daję - po to, by wszystko przepływało przez nas dalej, jeszcze dalej, żeby „ja” było jak ta bibułka, co podbija rzeczywiste, lub pryzmat, co pozwoli zabłysnąć niewidzialnej bieli, aby biel się weseliła, a nie odsyłała jedynie do zaświatów jakichś, z których nie wiadomo kiedy i po co nadleciała, żeby była taka sytość, myślę sobie, co mieści wszystko, co tylko mieścić się daje, która spina się w jedną pełną chwilę, daleki odblask być może czegoś jeszcze większego, piękniejszego, przejrzystszego, jaśniejszego i bóg jeden wie, jakiego, albo i nie, po prostu będąca małą wiecznością, taką na ludzką miarkę, ludzkie ogarnienie, żaden symbol, ot, obrazek taki, z którego nie chciałoby się wymykać, ale przecież ostatecznie, no tak, masz rację, i tak trzeba będzie.
Ale jeszcze nie teraz!...