• Nie Znaleziono Wyników

O ŻYCIU W GÓRACH SKALISTYCH

R

ozdział

VI

Kiedy wyjeżdżaliśmy z Loup Fork, niewiele drzew widzieliśmy, potem już żadnych. Jedna­

kowoż mieliśmy często sposobność widzieć ogromne ilości drewna dryfującego wzdłuż brzegów rzeki, atoli dziś, dnia dziewiętnastego, nie sposób jest zauważyć choćby gałązki najmarniejszej.

Jedynym surowcem, którego zmuszeni jesteśmy używać jako zamiennika opału są suszone eks­

krementy bawołów, których na całe szczęście preria zapewnia w ilościach ogromnych. Nie mówię tego, ażeby w jakikolwiek sposób bronić pozycji swojej, jednakowoż niektórzy członkowie wyprawy naszej twierdzą, jako nasze umiejętności gotowania znacznej uległy poprawie, co przypisują temu czynnikowi, a żadnemu innemu. Powołać na to świadków mogę, że mięsiwo przez nas przyrzą­

dzone jest szczególnie smaczne.

Dnia dwudziestego pierwszego, na dwunastej od obozowiska naszego, na skraju pobliskiego urwiska zauważyliśmy kilka obiektów, które w chwili pierwszej uznaliśmy za antylopy, lecz szybko z błędu myśli nasze zostały wyprowadzone. Zwierzyna szybko liczebność swą zwiększyła i zmieniła się w kilka setek Indian, co niczym rwący potok pędzili w stronę naszą. Wielkie podekscytowanie i zamieszanie zapanowało. Pospiesznie zebraliśmy nasze bydło, zagoniliśmy do obozu i uwiązali­

śmy, postawiliśmy przedpiersie, ażeby chronić nasz ekwipunek, ponownie nabiliśmy broń i przy­

gotowaliśmy się do obrony. W tym czasie przybyli Indianie, okazali że mają oni przyjazne zamiary i oznajmili nam, że zwą się Sioux. Naprzeciw pozycji naszej utworzyli półkole i zaprezentowali cztery flagi amerykańskie. Wielu z nich odzianych było w długie płaszcze w kolorze szkarłatu, zdobio­

ne złotymi i srebrnymi koronkami, gamasze i mokasyny zdobne bogato, atoli fantastycznie, oraz w kolorowe stroje z piór na głowę. Niektórzy odziani byli w zdobione farbą bawole skóry, wszystkie fantazyjne i żywe w wyglądzie. Wszyscy bez wyjątku dobrze wyposażeni i uzbrojeni - niektórzy w miecze, tarcze i lance, inni w strzały i łuki, a kilku w rewolwery.

Po krótkiej naradzie między sobą z wielką powagą poinformowali nas, iż zwyczajem dla białych twarzy przemierzających ich kraj jest obdarowywanie Indian drobnymi prezentami, aże­

by zjednać ich sobie, co natychmiast uczynione zostało. Obfity podarek składający się z amunicji, noży, błyskotek i farb został im przyznany. Międzyczasem kilku z ich wodzów przeszło po naszym obozie, mieliśmy sposobność zauważyć, iż niektórzy z nich nosili srebrne medale dużej wielkości.

Podczas całego spotkania deszcz lał potokiem, ponadto wiał przeszywająco zimny wiatr. Byliśmy przemoczeni i do szpiku kości przemarznięci, nakazano nam pozostać na stanowiskach swoich, trzęsąc się i szczękając zębami z zimna, kiedy Indianie ogrzewali się nad ogniskami rozpalonymi na odchodach bawołów, tymi co zostały przez nas zebrane. Nigdy wcześniej bardziej nie pragną­

łem pociągnąć za spust w kierunku tych czerwonych skór, jak w tej chwili, jednak nie dali nam oni żadnego wystarczającego powodu, ażeby swojej wrogości móc dać wyraz. Ku naszej wielkiej uldze, po zabraniu nam wszystkiego, co wybłagać mogli i po ukradnięciu wszystkiego, na czym chytrze mogli ręce położyć; odjechali i wrócili do swego obozowiska.

Dnia następnego pogoda była wilgotna, zimna i posępna, bawole odchody przez nas zebrane

tak bardzo nasiąknęły wodą, iż nie sposób było rozpalić na nich ognia; nie mieliśmy innej spo­

sobności niż zamarznąć lub przenieść obozowisko. Preferując drugie rozwiązanie, postanowiliśmy wznowić męczący marsz. Szczęśliwie po przebyciu sześciu mil drogi dostrzegliśmy wielkie ilości drewna dryfującego wzdłuż brzegu rzeki. Zatrzymaliśmy się ponownie, aby cieszyć się luksusem jakim jest niegasnący ogień podczas ulewy na otwartej prerii. Błogosławiony bądź Prometeuszu!

za ten radosny płomień, który jest nam jedyną przyjemnością.

Nazajutrz na drugim brzegu rzeki ujrzeliśmy konia dzikiego, którego mimo wielkich starań, pochwycić nam się nie udało. Indianin wyposażony zwyczajnie zdołałby pochwycić go na lasso w oka mgnieniu; szczęśliwie dla zwierza, Indianami nie byliśmy. Faktem często omawianym, jed­

nakowoż jak mi wiadomo, nigdy nie zapisanym jest to, iż koń z jeźdźcem na grzbiecie z łatwością prześcignie wierzchowca, którego niewyposażony jeździec dosiada, mimo iż ten, rzecz jasna jest szybszy. Wyjaśnić tego nie jestem w stanie, jednakowoż jest to prawdą, którą potwierdzić może świadectw wiele.

Dnia dwudziestego czwartego wkroczyliśmy na wąski pas ziemi pokrytej jasnym piaskiem.

Ziemia ta pozbawiona była roślinności wszelakiej, prócz pewnego gatunku twardej trawy o zgru­

bieniach kształtem przypominających węzły, które uposażone były w ostre kolce potrafiące prze­

bić się przez najlepsze mokasyny. Owe węzły zwą się „piaskowymi rzepami”. Były one powodem wielkiej niedogodności kilku moich współtowarzyszy, których karą za zaśnięcie w czasie warty był mozolny marsz za resztą grupy.

Dnia dwudziestego piątego ujrzeliśmy stado koni dzikich, zbliżyć się nam nie dały i pogna­

ły przed siebie szybko znikając w oddali. Po południu do obozu naszego przybyła trójka Indian z plemienia Sioux i powiadomiła nas, że ogromna liczba Indian Arapaho i Gros Ventre czai się na nas w Black Hills, postanowili oni toczyć bój z każdą grupą białych, którzy zechcą przedostać się na drugą stronę. Wieść ta zaniepokoiła trochę członków grupy naszej, atoli następnie podeks­

cytowanie wśród nas zapanowało, poczuliśmy się zwierz dziki i krwiożerczy, w takim nastroju walczyć moglibyśmy z całą hordą Indian ot tak, dla rozrywki. Można kwestionować podejście nasze, jednakowoż dowódcy nasi, których odpowiedzialność była większa podwójnie, byli raczej niewzruszeni całą sytuacją, atoli nie obojętni.

Nazajutrz dotarliśmy na „Nosową Górę” inaczej zwaną „Kominem”, jest to pojedyncze wznie­

sienie o kształcie odwróconego lejka, pół mili w obwodzie podstawy mające i wysokości trzystu stóp. Znajduje przy dopływie rzeki Platte, zwanym North Fork w otoczeniu kilku wysokich urwisk, do których bez wątpienia kiedyś było przyłączone; niedostępne ze wszystkich stron, z odległości pięćdziesięciu mil sprawia wrażenie, jako by wystrzeliwało z prerii w nieboskłon i stało samotnie w całym swoim dostojeństwie niczym nagi pień drzewa ogromnego. Miejsce to znajduje się pięć­

set mil ku wschodowi od Council Bluffs.

Dnia dwudziestego siódmego naprzeciw Scotts Bluffs obóz swój rozbiliśmy. Miejsce to na­

zwane zostało na cześć młodego człowieka, którego kilka lat wcześniej zostawiono tutaj, aby ży­

wota swojego w samotności dokonał. Był on urzędnikiem, co wraz z grupą swoją z gór wracał.

Dowódca ich w skutek poważnej choroby młodzieńca, która dalszą podróż mu uniemożliwiła, za konieczne uznał zostawienie nieszczęśnika w miejscu znajdującym kawałek drogi stąd. Został on umieszczony w łodzi ze skóry bawolej wraz z dwoma mężczyznami, którzy rozkaz otrzymali, aby zaprowadzili go ku urwiskom, gdzie dowódca obiecał czekać na ich przybycie. Po nużącej i nie­

bezpiecznej podróży dotarli na miejsce spotkania, jednakowoż ku ich zaskoczeniu i gorzkiemu rozczarowaniu zauważyli, iż ich grupa kontynuowała marsz w dół rzeki nie zatrzymując się, aby ci mogli do nich dołączyć.

Zostali oni sami w sercu dzikiego pustkowia, setki mil od jakiegokolwiek wsparcia czy pomocy, otoczeni przez barbarzyńskie hordy dzikusów spragnionych krwi i grabieży. Czy można wyobrazić sobie sytuację bardziej beznadziejną i opłakaną? Co więcej, na zwężającej się rzece napotkali

trud-Ałmanach

33

ność wielką; łódź ich dnem do góry obróciła się pozbawiając ich zarówno oręża jak i prochu. Prąd rzeki odebrał im szansę na przetrwanie jak i na obronę życia w przypadku ich wykrycia i ataku.

Całą sytuację pogorszył fakt, iż rzeka pełna była niezliczonych mielizn i łach piaskowych, przez które nawigacja łodzią była omalże niemożliwa, co zmusiło ich do porzucenia rozkazu im danego.

Podróż razem kontynuowali dniem i nocą, aby mieć sposobność doścignąć kompanię swoją, co uczynili dnia drugiego lub trzeciego dalszej wędrówki.

Dowódca ich jako powód niedotrzymania obietnicy swojej podał jakowo ludzie jego z głodu umierali. Nie mieli sposobności znaleźć zwierzyny żadnej, zmuszony był więc iść dalej w poszuki­

waniu bizonów. Biedny Scott! Nie próbujmy nawet wyobrazić sobie jakie musiały być myśli jego, po tym jak towarzysze niedoli porzucili go w sposób tak okrutny, ani męczyć uczuć czytelnika spektaklem katuszy, jakie cierpieć musiał nim śmierć położyła kres jego nieszczęściu.

Kości ludzkie, które uważa się za szczątki Scotta, zostały odnalezione wiosny następnej po drugiej stronie rzeki. Przypuszcza się, iż w przypływie energii będącej skutkiem rozpaczy przed zbliżającą się śmiercią znalazł on dość sił, aby przedostać się na drugi brzeg strumienia a następnie błąkał się on po prerii dopóty Bóg w akcie łaski swojej zabrał go do siebie.

Takie oto są niebezpieczeństwa, na które życie człeka żyjącego w Górach Skalistych jest narażone.

R

ozdział

VII

Dnia dwudziestego ósmego, około południa, pięć mil na południe od rzeki odkryliśmy wio­

skę Indian. Trzech członków kompanii naszej posłaliśmy naprzód, ażeby ruchy ich obserwowali, podczas gdy my poczęliśmy czynić niezbędne przygotowanie ku obronie. Wkrótce szpiedzy nasi wrócili otoczeni przez około pięćdziesięciu Indian, którzy pędząc tumany kurzu wzbijali, dali nam do zrozumienia, iż zwą się Cheyenne. Powtórzyli nam wieść o Arapaho i Gros Ventre, którą prze­

kazali nam Siouxowie, wszyscy prócz jednego odeszli nim noc zapadła.

Przez cały wieczór szeptano, iż Indianin w obozie naszym należał do ludu Arapaho (z któ­

rymi wojnę toczyliśmy), jednego z towarzyszy naszych pogłoska ta tak mocno wzburzyła, iż po­

prosił o pozwolenie, aby ów Indianina móc zastrzelić; prośba ta rzecz jasna została odrzucona.

Przez noc człek ten wraz z dwoma innymi zdezerterować próbowali, atoli strażnik zatrzymać ich zdołał. Desperacja jego tak wielka była, iż ranka następnego porzucił on kompanię naszą by same­

mu wrócić do St.Louis. Jednakowoż, jak sam przyznał, strach skłonił go do próby dezercji. Był to pojedynczy przypadek, wybryk tchórzostwem spowodowany: skłonił go do czynu, przed którym człek najmężniejszy zadrżałby z trwogą.

W czasie późniejszym otrzymaliśmy wieść, iż żyw dotarł on do St.Louis, atoli cierpiał on męki okrutne zarówno z powodu głodu straszliwego jak i tortur ze strony Indian, którzy pochwycili go w pobliżu Council Bluffs: rozebrali go do naga, wychłostali w sposób bezlitosny a następnie uwolnili. W całym okropieństwie tej sytuacji, bardziej martwy niż żyw, w pobliżu Platte trafił on na garnizon. Tam ciepło go przyjęto, podano strawę i odzienie oraz opieką otoczono, poty zdro­

wie jego nie uległo poprawie. Gdy wrócił do St.Louis zawiadomił, iż kompania jego przez Indian została zaatakowana i pokonana, a on jako jedyny z życiem zbiec zdołał.

W dniu, gdy nas opuścił dotarliśmy do wspaniałego zagajnika topoli amerykańskich, z których zbudowaliśmy zagrodę - w kraju Indian zawsze tak czynimy, ilekroć mamy sposobność zdobyć drewno, jest to niezbędne, ażeby w razie ataku ochronić bydło nasze. Pozostawiliśmy kilka samot­

nych drzew, były to jedyne drzewa, jakie widzieliśmy od piętnastu dni.

Dnia trzydziestego odkryliśmy ukrytą wśród drzew osinowych samotną chatę Indiańską, która od pierwszej chwili stała się obiektem, który pobudził moją ciekawość. Konstrukcja jej wyglądała następująco: trzynaście prostych słupów sosnowych w równej odległości od siebie ustawionych w kole dziesięciu lub dwunastu stóp średnicy mającym, słupy te łączyły się nad ziemią na wyso­

kości jedenastu stóp, gdzie ich cztery końce były razem związane, aby wspierać całą konstrukcję.

Powstała w ten sposób stożkowa rama pokryta była zdobionymi skórami bizonów, pociętymi i zszytymi razem w kształt odpowiedni, który wyglądem swoim przypominał krój płaszcza. Słup przymocowany do góry oraz dołu owego pokrycia utrzymywał je w górze, podczas gdy górny ko­

niec słupa opierał się na pozostałych częściach konstrukcji. Z kolei luźne części skór naciągnięte były na ramę na wysokości siedmiu stóp oraz przymocowane do niej przy pomocy sznurów lub drewnianych bolców. Wyjątkiem był owalny otwór o wysokości trzech stóp, który służył za wej­

ście. Ponad zamkniętą częścią chaty znajdowały się dwa skrzydła lub rogi z otworami wyciętymi po stronie zewnętrznej, ażeby w nich dwa słupy w pozycjach przeróżnych umieścić i dym z chaty odprowadzać, który gdyby nie to rozwiązanie tak pomysłowe, wadziłby domownikom ogromnie, zwłaszcza gdy wiatr począłby wiać ze strony niekorzystnej. Na zewnątrz dolna część pokrycia umo­

cowana jest pewnie do ziemi bolcami drewnianymi; tak oto chata Indiańska wygląda. Pokrycie ciasno przylegające do słupów naprężone było niczym membrana bębna. Skóry luźno zwisające wokół otworu pełniły rolę drzwi; i to podsumowuje opis każdej chaty, którą mieliśmy sposobność zauważyć, jednakowoż niektóre w proporcji swojej były większe lub mniejsze.

Almanach _______________________________________________________ _____

35

Kiedy podeszliśmy bliżej chaty pierwszym obiektem, który jako pierwszy oczom naszym się ukazał było pozbawione życia ciało chłopca w wieku około czterech lat. Leżało ono na ziemi, kilka kroków od chaty, okaleczone i zdeformowane straszliwie, bez wątpienia w skutek wielokrotnych ciosów maczugą, na lewym boku nosiło ono także głęboki i szeroki ślad po pchnięciu nożem.

W wewnątrz chaty, na podwyższeniu leżały dwa oskalpowane ciała dwóch dorosłych Indian wraz z swoim orężem przy boku - zwyczajem Indiańskim jest chowanie zmarłego wraz z przedmiota­

mi, które według ich wierzeń będą potrzebne w czasie podróży do krainy duchów. Oba ciała były rozczłonkowane i poszarpane w sposób iście barbarzyński i odrażający. Należeli oni do plemienia Cheyenne, zginęli pięć dni temu w bitwie z członkami plemienia Crow. Dziecko należało do te­

goż ludu, poprzedniej zimy zostało porwane a następnie brutalnie zamordowane w akcie zemsty.

Achilles składający ofiarę przy grobie Patroklusa - atoli precedens i porównanie. Poezja niemalże uświęciła okrucieństwo Greków, jednakowoż bestialstwo dzikusów jest wciąż wielce rażące. Którzy byli bardziej niegodziwi: uszlachetnieni Hellenowie czy barbarzyński lud Cheyenne? Drugiego dnia czerwca przeprawiliśmy się przez rzekę łodziami ze skóry bawolej i obóz swój rozbiliśmy niedaleko ujścia dopływu rzeki Larmie, u podnóża Black Hills, sześćset mil ku zachodowi od Council Bluffs.

Ów dopływ początek swój ma w Black Hills między północnymi a południowymi rozwidleniami rzeki Platte, a następnie po sześciuset milach wpada do jej koryta od północnego wschodu. Brzegi tegoż potoku bogato przybrane są gęstymi zagajnikami smukłych drzew osinowych, atoli okazjo­

nalnie wysokimi i okazałymi topolami.

Kiedy to przemierzaliśmy kraj Siouxow niemalże każdego dnia mieliśmy sposobność widzieć stada bizonów, atoli nigdy w ilości tak ogromnej jak wtedy, kiedy to ukazały się naszym zdumionym oczom. Myśliwi nasi dnia każdego zabijali je w ilościach mniejszych bądź większych, jako iż były one naszym podstawowym pożywieniem; atoli lichej jakości, twardym i niemalże niejadalnym, jednakże żadnej innej żywności pozyskać nam się nie udało.

Black Hills jest pasmem górskim mniej niezwykłym pod względem wysokości, aniżeli jego krajobrazu, który do najbardziej romantycznych należy. Rozciąga się ono wzdłuż Platte na dłu­

gość stu mil. Uważa się je za miejsce, w którym skrywają się i grasują Indianie, a co za tym idzie, czyni to miejsce niebezpiecznym dla grup trudniących się łowiectwem i handlem. Tutejszy teren porośnięty jest częściowo zagajnikami sosnowymi i cedrowymi, co z daleka przydaje mu widok ponury i odstraszający, stąd więc bierze się nazwa owego miejsca. Jednakowoż z bliska ukazuje ono swoje mniej odpychające oblicze, aż wreszcie urzeka nas ujmującą różnorodnością kształtów, barw, zboczy i dolin, urwisk oraz jarów, które co jakiś czas tworzą razem pejzaż niezwykle malow­

niczy i piękny. Niektóre ów wzgórza składają się z piaskowca o barwie głębokiego szkarłatu, inne zaś z formacji skalnych koloru jasnej żółci, szarego, białego lub brązowego, częściowo pokrytych glebą. Poniektóre pozbawione roślinności niczym preria, a jałowy szczyt jednego z nich, wzno­

szący się ponad wszystkie inne, nieprzerwanie ukoronowany jest śnieżnym diademem. Wkracza­

jąc między górzyste łańcuchy, rzeka Platte znajdowała się po prawej stronie naszego szlaku, wijąc się swoimi krętymi ścieżkami czasami przez leśne gęstwiny, to znów między ciemnymi ścianami skalnych szczelin, momentami przez piękne, doliny bezdrzewne zamieszkane przez bizony pasą­

ce się w ciszy, zupełnie nieświadome zbliżającej się śmierci w postaci starego Sonsosaya, naszego doświadczonego myśliwego, który niczym wąż w trawie wysokiej pełzać potrafił dopóty niczym trzask pioruna zrywał do ucieczki całe stada przerywając ich spokój, ażeby mieć je w zasięgu swej strzelby niezawodnej, wtedy rogi i kopyta na nic się zdawały.

Przełożyła: Dorota Watoła

I

dlń/ih’

Adam Mickiewicz,

WIERSZE

J

amertal

pomnij zatrzymać twe konie, By się przypatrzyć jezioru

jeszcze słychać śpiew jeszcze słychać płacz i jęk

i lament przedśmiertny szloch Grażyny Staniszewskiej cichnące słowa o strachu cichnące szepty o kwieciu

bezgłośny lament lektora Die Deutsche Wochenschau niedawno wyszedł z krzyżackiego lochu palce na twarzy córki na jej włosach z płonącego złota łzy z martwych oczu dopiero co wyszedł z ubeckiego lochu

jeszcze kroki zmęczone Szpęgawskiego Lasu salwy jęki wrzaski

jeszcze słychać ciszę z lodu nad mrokiem wilgotnej otchłani

Almanach

złóżsobie

M

arilyn

(poematodniunieszczęsnymktórysięnachyla) prochom polskich symbolistów

kup sobie Marilyn w cenie promocyjnej w pudełku za jedyne dwadzieścia zeta kup sobie Marilyn

rozłożoną na tysiąc małych cząstek wyjmuj kawałeczki Pigmalionie starannie bez pośpiechu

rozsypuj ją na stole wieczorem przypatruj się uważnie kosteczkom fragmentom brzucha ramion

rozkawałkowanemu ciału rozbłyskom w oczach pasemkom krwi ukrytym śladom potu łez strachu

nie spoglądaj na tarczę zegara masz czas masz noc całą wieczność cały wchodź w porozwłóczoną

Normę Jeane Mortenson studiuj samotnie strukturę słodkiej smutnej szczebiotki odkrywaj tajemnice

aktoreczki z pękniętym ramiączkiem sukienki z popękanym sercem ukulele trzymanym

w dłoniach jak relikwiarz napatrz się napatrz do syta łapczywie chwytaj chwilę nie umrzesz cały jeszcze

nie teraz teraz tylko podkładaj ogień pod swoje zmysły one cię napoją wprowadzą w tajemniczą

głęboką jedność wielką jako otchłanie nocy i światłości w niej ujrzysz powiązane ze sobą

dźwięki kolory wonie zapachy zepsute i bogate które się rozlewają w światy

idealne godziny rozpłyną się utoniesz w zmysłach zmysły zatopią się w duchu

wtedy zacznij składanie Marilyn dobieraj puzzle łącz kosteczki tętnice niewidoczne jelita

nerki wątrobę serce

wstaw w odpowiednie miejsce oczy wargi niewyraźny zarys genitaliów

trud twój nie pójdzie na marne w końcu odsłoni ci się

cała w bieli w sukience baletnicy zmęczona

tym upartym składaniem uśmiechnięta nieśmiała jak przystało na kobietę przyzywającą fatum

będzie chciała ci coś powiedzieć ale nie powie nic nie zanuci pieśni nie wyszepcze twojego imienia Galatea

dojdzie cię woń jej strachu wpełznie w ciebie błaganie o dzień godzinę minutę

Almanach 39

o wieczność poczujesz jak ktoś łapie cię za gardło ale to tylko zabawa wydusisz z siebie nie ma

cię Marilyn to kawałki twardego kartonu a może plastik skazany na tysiącletni rozkład

będziesz nerwowo rozdzielał kości i mięśnie szybciej coraz gwałtowniej szybciej bez litości ze wstrętem

odwrócisz wzrok z garści

odwrócisz wzrok z garści