• Nie Znaleziono Wyników

Azyl i ignoranci

W dokumencie Piotr Kowzan DŁUG (Stron 143-146)

W określonych warunkach uniwersytet może pełnić rolę azylu także dla specjalistów:

P.K.: Jaki jest związek między kryzysem a twoją osobistą sytuacją finansową? Odczuwasz jakieś zmiany?

Mi1: Straciłem pieniądze.

P.K.: Oszczędności?

Mi1: Oszczędności. A przynajmniej ich część. Ale mogę je odzyskać. Pieniądze to nie wszystko. Nie wszystko kręci się wokół pieniędzy, jak prawdopodobnie wiesz. Nie, nie sądzę, by cokolwiek bardzo zmieniło się. Nie wiem. Raczej nie. Po prostu myślę, że robiąc doktorat na uniwersytecie, żyjemy w takiej bezpiecznej strefie czy czymś takim. To uprzywilejowana strefa. Dystans. Wiesz, co mam na myśli, to okazja, jaką masz. Idziesz tu do pracy, jesteś finansowany lub pracujesz jak ja teraz. I nie wydaję dużo pieniędzy. Nie muszę spłacać moich kredytów. Nie, bo dostałem prolongatę na to [związaną z kontynuowaniem studiów trzeciego stopnia].

Gdy spłata zaciągniętych zobowiązań nie jest pilna i gdy nie ma się na utrzymaniu rodziny, pozwala to na prowadzenie ascetycznego, bo opartego na ograniczaniu konsumpcji, trybu życia.

Dochody z samej tylko dydaktyki – jak w powyższym przypadku – pozwalają wtedy cieszyć się możliwościami, jakie daje wspólnota uczonych. Rozmówca może więc być postrzegany jako część prekariatu, ale ponieważ zajmuje tę pozycję na uniwersytecie, a nie, przykładowo, w sklepie, to czuje się mimo wszystko uprzywilejowany. Warto jednak zwrócić uwagę, że schronienie się na uniwersytecie przed kryzysem wymaga wypracowania sobie takiego stosunku do tego kryzysu, żeby ten bardzo ożywiony społecznie czas nie pociągał i nie odciągał od pracy nad sobą, doktoratem i nad studentami. Ten sam rozmówca sytuację kryzysu zadłużenia opisuje tak:

Mi1: Sytuacja wygląda następująco: niektórym ludziom nie możemy pomóc, bo ich długi są zbyt wielkie. Nie zarabiają tyle, żeby spłacić długi. Myślę, że wina leży częściowo po ich stronie, a częściowo po stronie systemu. Systemu bankowego i w ogóle wszystkiego, co pozwoliło na taki stan rzeczy. Myślę, że to jest coś, co samo naprawi się z czasem, bo kiedy dojdzie do punktu, w którym ludzie po prostu nie będą w stanie płacić, to będzie udzielona im pomoc. Myślę, że system będzie sobie radził tak dobrze, jak potrafi. Ale wszystkim pomóc się nie da. Są ludzie, wiem, że są ludzie, którym nie da się pomóc. Są ludzie, którym nie da się pomóc, bo ich długi są zbyt wielkie. To są osoby, które są dłużne jakieś 100 milionów koron, a ich dochód miesięczny to 250 tysięcy koron. Jak oni niby mają to spłacić? Nie ma wyjścia. Więc ich dług musi być zredukowany o połowę lub coś w tym rodzaju.

Ten opis jest symptomatyczny z kilku powodów. Po pierwsze opisuje świat „z lotu ptaka”. Świat, który sam się naprawia i dąży do równowagi. Na podobieństwo dyskursu ekonomicznego wydaje się nie brać on pod uwagę rzeczywistych wydarzeń i mobilizacji społecznych, które składają się na zaistnienie takiego „punktu przegięcia”, po którym nastąpić miałaby zmiana w systemie.

Takie spojrzenie wydaje się ignorować to, że zmiany mogą pójść w różnych kierunkach i zależą od politycznego zaangażowania ludzi, który mobilizują się do działania, bo uważają, że punkt przegięcia był dawno temu. Przyjmując taki światopogląd, w którym zmiany odbywają się same, człowiek mniej lub bardziej świadomie uwalnia się od pokusy zostania zmobilizowanym przez liczne w czasie kryzysu ruchy społeczne (o których więcej w kolejnym rozdziale). Potencjalna mobilizacja niesie ze sobą ryzyko podniesienia się kosztów życia, o czym wspominają aktywiści (zobacz podrozdział: Dom i mieszkanie w biografiach osób zadłużonych), co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do utraty satysfakcji z zapewniającego niewielki dochód schronienia na uniwersytecie.

Drugim aspektem, dla którego ta wypowiedź wydaje się ważna, bo typowa, jest sposób postrzegania możliwości udzielenia pomocy dłużnikom. Zdanie „Są ludzie, którym nie da się pomóc, bo ich długi są zbyt wielkie” zdradza, że koncepcja możliwej pomocy zadłużonym opiera się w tym przypadku na idei solidarności jednego zadłużonego z innymi dłużnikami, a nie na regulowaniu relacji dłużnik-wierzyciel. To znaczy, rozmówca postrzega państwo lub społeczeństwo jako jak gdyby gwaranta tego, że dłużnicy wywiążą się ze swoich zobowiązań.

I jako taki żyrant kredytów współobywateli rozmówca uznaje, że pewna wysokość transferów środków publicznych do podmiotów prywatnych jest już nie do zaakceptowania35. Ograniczone możliwości tak rozumianej pomocy wymagają segregacji zadłużonych na mniej i bardziej godnych jej otrzymania. Dlatego od początku rozmówca porusza kwestię dystrybucji winy – kto jest winny zaistniałej sytuacji? Podobnymi dylematami żyje w kryzysie wiele instytucji.

Obowiązująca w społeczeństwach zachodnich doktryna prawna nakazująca ustalenie winnych, poprzedzająca – ewentualne zresztą tylko – zajęcie się naprawą szkód, powoduje opóźnienia w reakcji demokratycznego państwa na kryzys. Priorytetem są komisje parlamentarne, raporty specjalistów i procesy sądowe, mające doprowadzić do ustalenia winnych. Tak też działo się na Islandii, gdzie część moich rozmówców oczekiwała, że dopiero po opublikowaniu raportu komisji parlamentarnej na temat przyczyn kryzysu, ruszą sprawy systemowych rozwiązań w zakresie pomocy zadłużonym. Efekt publikacji 9-cio tomowego raportu (Hreinsson, Gunnarsson, Benediktsdóttir, 2010) był dużo mniejszy niż się spodziewali. Możliwość dystrybucji winy opiera się na założeniu, że człowiek jest tym samym w teraźniejszości, co był w przeszłości, więc ponosi odpowiedzialność za swoje przeszłe czyny. Wywołany kryzysem upadek neoliberalnego paradygmatu powoduje jednak, że przestaje być oczywiste to, że ludzie przed i po wydarzeniu tej skali pozostali tacy sami. Nie mówiło się o tym na Islandii wprost, ale uwolnienie polityków od odpowiedzialności karnej za doprowadzenie kraju do kryzysu było

równoważne z przyjęciem, że przedtem ludzie władzy byli jak dzieci, a w przypadku dzieci doktryna przypisywania winy zostaje zasadniczo zawieszona. A przynajmniej nie następuje po tym żadna kara. Inaczej wyglądała sprawa obwiniania dłużników za ich sytuację, gdyż w ich przypadku brak pomocy oznaczał w istocie wymierzanie kary. Jedna z rozmówczyń opisała to następująco:

Ki8: Przede wszystkim nazywają nas nałogowymi hazardzistami. Tych, oczywiście, co mają kredyty w walutach obcych. I nazywają nas uzależnionymi od ryzyka [oryg. risk junkies]. Chciałabym więc oświadczyć, że nie czuję się jak uzależniona od ryzyka. […] Nie ciągnie mnie też do hazardu. […] Mówią też, że wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. Tak politycy mówią. Tak, wszyscy braliśmy udział w prosperity, teraz jesteśmy odpowiedzialni za kryzys. U nich wszystko w porządku, ale co z moim jacuzzi? Gdzie jest moje jacuzzi?

Gdzie jest mój SUV? Gdzie ten mój luksus? Ja też chcę luksusu. Chcę wycieczkę na Tortola albo na Bahama lub gdziekolwiek. Chcę też się bawić, skoro mam być ciągana do odpowiedzialności. Bo widzisz, my wciąż mieszkamy w naszym mieszkaniu. I okej rzeczywiście wzięliśmy kredyt, kupiliśmy panele podłogowe i rzeczy tego typu, ale wciąż nie mamy zasłon ani wyposażenia, którego potrzebujemy. Kupiliśmy podstawowe rzeczy, żeby zacząć rodzinę w tym betonowym pudełku. Jeśli więc mam być wzięta do odpowiedzialności, to przynajmniej dajcie mi korzyści z tej odpowiedzialności.

Demokratyczna dystrybucja winy ma w swoim rdzeniu nierówność, którą wychwyciła rozmówczyni. Korzyści dostępne w poprzednim reżimie nie były dystrybuowane równo, więc jeżeli wszyscy mieliby być winni kryzysu, to oznaczałoby to podtrzymywanie dawnego status quo. Przy tym zadłużeni są dodatkowo stygmatyzowani w dyskursie publicznym, więc niezależnie od wyniku dyskusji o dystrybucji odpowiedzialności za kryzys dla dłużników nie ma czegoś takiego jak status quo, tzn. ich sytuacja pozostanie ekonomicznie zła, ale otwartą kwestią pozostaje, jakie poniosą konsekwencje społeczne.

Może właśnie publiczne podnoszenie kwestii sprawiedliwości wywołuje charakterystyczny dla kryzysu nacisk m.in. na banki, żeby zajęły oficjalne stanowisko, określiły się, zdefiniowały, uznały swój udział i winę. Chaotyczność oskarżeń, próby ciągnięcia spraw we wszystkich możliwych kierunkach, jednoczesne realizowanie się wielu scenariuszy wydarzeń i niespotykana różnorodność ulicznych i gabinetowych koalicji politycznych są cechą kryzysu. Wydaje się, że w przypadku Islandii był to czas różnorodności i powszechnej partycypacji w rozproszonych projektach realizujących różne cele. Stąd być może wrażenie wyartykułowane wcześniej przez rozmówcę, który ciesząc się ze swego uprzywilejowanego miejsca na uniwersytecie, wydawał się pozostawać obok świata, narzekając przy tym, że „Nikt nie pracuje razem” (Mi1).

W dokumencie Piotr Kowzan DŁUG (Stron 143-146)