• Nie Znaleziono Wyników

DAMY DWORU. 125

W dokumencie Damy dworu : powieść (Stron 129-133)

gdy ten odważył się na zrobienie jakichś uwag, i nawet od hra­ biego Bellingena odwrócił się, ponieważ...

Szeptano, że książę nie był jedynym, którego hołdy przyj­ mowała łaskawie panna von Trebnitz, ale że łączyły ją ścisłe stosunki z hrabią Bellingenem od dość dawnego czasu; że jeszcze przed jego małżeństwem z panną von Ereiburg rościła sobie do niego pretensye, i że skutkiem tego księżna oddaliła ją ze dwo­ ru. Z tych różnych gadanin jedno tylko było widocznem, że Belłingen był już potajemnie zaręczony z panną von Trebnitz wtedy, gdy musiał zaślubić Sydonię. Lecz że dawna miłość nie rdzewieje, więc zaraz po ślubie powrócił do swojej ukochanej.

Odkąd Kamilla powróciła do prywatnego życia, widywano ją na przechadzkach jedynie przy boku brata, który pomimo swego niedbalstwa w służbie przed niedawnym czasem dostał awans „za zasługi.” Kiedy się zaczęła ukazywać publicznie K a ­ milla, miała wygląd osoby chorej, cerę bledszą niż dawniej, była ubrana skromnie, lecz starannie, głowę podnosiła wysoko i ma­ jestatycznie, a w czarnych ognistych oczach miała jakiś wyraz głęboki i tajemniczy. Może być, że doszło do jej uszu to, co złe języki o niej opowiadały, i że mściła się za to pogardą ..

Była już wiosna, nadchodziły Zielone Świątki. Sydonia z oczyma, zamglonemi smutkiem, siedziała na werandzie przed domem, patrząc na rozbawione dzieci, powracające w towarzy­ stwie rodziców z okolicznych lasów, sama pozbawiona wszelkiej radości wtedy, gdy wszyscy się radowali. Przed wereudą rozcią­ gał się ogródek, w którym kazała zasadzić ulubione swoje kwiatki, ■ ażeby w opuszczeniu, w jakiem żyła, mieć przynajmniej naokoło siebie to, co tak lubiła. Niechęć męża względem tej nieszczęśliwej w ostatnich czasach dosięgła, stopnia, graniczącego prawie z nienawiścią. Mało mu było tego, że ją zaniedbywał, że prowadził życie takie, jak człowiek nie żonaty, okazywał jej nadto jawnie, że stała się dla niego przedmiotem nienawiści, któ­ rego pozbyć się nie ma sposobu.

12ö JAN WACHENHUSEN

I przed nikim nie mogła się nżalić, do nikogo nie mogła się uciec o pomoc, gdyż nawet sam ojciec, generał Bedingen za­ chowywał się sztywno i lodowato, jeżeli wypadkiem jakim spot­ kał się z synową. Jeden Reinhard okazywał jej współczucie, ale unikał domu brata, obawiając się z nim spotkać. Nawet jedyną współczującą duszę, jedyną, która ją mogła zrozumieć,— ho W e­ ronika była jeszcze zbyt młoda— pannę Elżbietę, wydarto jej, ażeby nie było żadnego świadka, obeznanego z całym ogromem jej nieszczęścia.

Bedingen jednego wieczoru, przyszedłszy napół pijany do pokojów żony, znieważył ciężko Elżbietę; nazwał ją rozkochaną gęsią, która dawniej, nim dostała się do jego domu, romansowa­ ła ze studentami! Elżbieta, blada jak śmierć, powstała i wyszła z pokoju, a przyszedłszy do siebie, W eronice, leżącej już w łóż­ ku, jeszcze serdeczniej niż zwykle powiedziała dobranoc, a potem w swoim pokoju całą noc przepłakała. Żadne prośby nie zdoła­

ły jej

odwieść od opuszczenia domu Bellingena zaraz następnego rana. Rozstała się z Sydonią, przyrzekając, że nawet zdała od niej pozostanie jej zawsze wierną i życzliwą, i z prośbą, ażeby mogła widywać Weronikę, o ile tylko będzie to możliwem.

Niedość na tem. Biedną Sydonię czekała inna, cięższa jeszcze przykrość. Robert von Trebnitz złożył jej wizytę, cho­

ciaż nie taiła się wcale z niechęcią, z jaką przyjmowała jego od­ wiedziny w nieobecności męża. Przyszedł pewnego popołudnia podczäs nieobecności Weroniki i rozkazał służącemu oznajmić pani hrabinie, że ma jej coś ważnego powiedzieć.

Sydonia weszła do salonu, zdobywając się na odwagę. Z wielką powagą odpowiedziała na ukłon Roberta.

— Panie von Trebnitz — zaczęła tonem, który każdemu człowiekowi z taktem wskazałby wyraźnie granicę, której prze­ kraczać niewolno — wszak się nie mylę, że kazałeś mi pan oznaj­ mić, iż masz coś ważnego do powiedzenia...

— Łaskawa hrabino — przerwał Robert z lekkiem west­ chnieniem — wiadomość tę... Będę się starał być jak najtreściw­

DAMY DWORU. 127 szy, gdyż od tak dawna układałem ją sobie i dobierałem słów, by uniknąć wszystkiego, co zbyteczne... Jest to zwierzenie przy­ jaciela, któremu dłuższe milczenie ciążyłoby na sercu... Przy­ szedłem, by z panią pomówić o jej mężu! Pani, hrabino, żyjąc tak na uboczu, nie wiesz o niczem co się dzieje... Cierpisz z niebiańską pokorą, jak męczennica dźwigasz swój krzyż bez skargi, ty, która niedawno jeszcze byłaś sama słońcem, rozgrze- wającem wszystkich swoim blaskiem... ty, pani... Słów mi bra­ kuje...

— Panie von Trebnitz — przerwała mu Sydonia — czy to jest ta ważna wiadomość, którą...

— Nie! nie! — zawołał żywo. — Zaklinam cię, hrabino! Sa­ ma pani widzisz, że myśli mi się mącą. Oburzenie na myśl 0 tem, czego padłaś ofiarą... Pozwól mi znaleźć właściwe słowa, któremi mógłbym wyrazić to, co wiem, przedstawić w prawdziwem 1 właściwem świetle...

Sydonia zobaczyła, że twarz Roberta robiła się coraz bled­ sza. Przelękła się i wpatrzyła w niego badawczo.

— Nie odchodź, pani! — mówił dalej R obert.— Przysięgam, że przyszedłem tu w najczystszych, najszlachetniejszych zamia­ rach... że o Bellingenie, twoim mężu, zmuszony ci jestem opo­ wiedzieć...

Szybko i z wyrazem najwyższej niechęci podniosła się z krzesła Sydonia. Robert zerwał się jednocześnie, upadł przed nią na kolana i porwał jej rękę w obie swoje dłonie.

— Błagam cię, hrabino! Zaklinam się, chciej mnie wysłu­ chać! — wybuchnął, przytrzymując ją siłą, a twarz jego pokryła się ciemnym rumieńcem.

Sydonia, usiłująca uwolnić swoją rękę, nagle zadrżała- Spojrzała na drzwi salonu, któremi wszedł był Robert.

— Panie hrabio! uwolnij mnie od tego zuchwalca! — zawo­ łała, ujrzawszy Bellingena na progu, stojącego w kapeluszu na głowie.

128 JAN WACHENHUSEN.

W tejże chwili Robert puścił rękę Sydonii, która, nie spój- j rzawszy nawet na niego, ani na Bellingena, wyszła z salonu, j I Przebiegając przez sąsiedni pokój, słyszała podniesione głosy, po- . tem wszystko się uciszyło.

W kilka sekund później rozległo się gwałtowne zatrzaśnię- ' cie drzwi wckodowych, i szybkie, śmiałe kroki na chodniku przed . domem. Sydonia, niesłychanie wzruszona, rzuciła się na fotel i zakryła twarz rękoma. Lodowate zimno przebiegło ją na przy­ puszczenie, które rzucało światło na dotychczasowe zachowanie się Trebnitza i tłómaczyło wszystko. Tylko zmowa mogła spro­ wadzić w tej chwili Bellingena razem z Robertem, a jeżeli była zmowa, to w jakim celu? Sydonia straciła panowanie nad sobą, które z takim wysiłkiem utrzymywała dotychczas wśród nie­ szczęść, które na nią spadały. Tego już było za wiele! Bedin­ gen szukał jakiegoś pozoru, któryby mógł mu służyć za uspra­ wiedliwienie jego własnego postępowania, może dlatego, by mieć możność rozłączenia się z nią? Jakże słusznie wyraził się był Reinhard, mówiąc przed kilku miesiącami: „Ten Trebnitz to człowiek bez żadnej wartości, który hańbi swój mundur!”

Weronika weszła w chwili, gdy Sydonia jeszcze była po­ grążona w myślach.

— Płakałaś? Sidi! — zawołała, obejmując ramieniem szyję siostry.

Sydonia usiłowała uśmiechnąć się blado.

— No! powodów do płaczu nie brakuje ci! — szepnęła W e­ ronika, rzucając kapelusz na kanapkę« — W racając od Róży, zo­ baczyłam w parku dwóch panów, cywilnego i oficera, którzy wy­ dawali mi się z oddalenia jacyś znajomi. Stali, rozmawiając z przejęciem, ale ja z poza klombu nie mogłam dosłyszeć co mówili. Zgadłam! To był mój szlachetny szwagier, i pan po­ rucznik von Trebnitz! Po kilku minutach rozeszli się. Trebnitz odszedł, a Bedingen szedł za nim zwolna, jakby się spodziewał, że porucznik zawróci. Stałam wciąż, zakryta klombem. Bedin­ gen szedł powoli tą samą drogą, co porucznik. Potem spojrzał

W dokumencie Damy dworu : powieść (Stron 129-133)