• Nie Znaleziono Wyników

JAN wächesiiusen

W dokumencie Damy dworu : powieść (Stron 50-66)

postawić obok siebie na czele związku, w celach pobożnych lub dobroczynnych zawiązanego. Wszystkie te damy należały do naj­ starszych i najczcigodniejszych szlacheckich rodzin, a tylko wzglę­ dy księżny były powodem, że przyłączono do nich pewną liczbę żon najbogatszych miejskich kupców.

Sydonia zaś, przeciwnie, czuła wielką wdzięczność za sympa- tyę, jaką okazywało jej miasto. Zycie swoje na dworze porów­ nywała ona do nieustannej przechadzki po raju, napełnionym jaskrawymi sztucznymi kwiatami, które nie miały woni w po­ wietrzu, zmrożonem lodowatym, ceremonialnym dworskim tonem. Baz jeden tylko w tern automatycznem, rozmierzonem życiu spotkał ją rzeczywisty ból, po którym pozostało pełne wstrętu wspomnienie. Było to wtedy, gdy jedna z dworskich panien, dwa lata później od Sydonii przybyła na dwór, w niemiłosierny spo­ sób została odesłana przez księżnę do domu rodziców, pod pozo­ rem, że jest lunatyczką. Właśnie ta młoda osoba zaprzyjaźniła się szczerze z Sydonią. Usposobienia ich były inne, lecz przez dziwne jakieś niepojęte przeciwieństwo, pomimo wpływów wycho­ wania, było w tej dziewczynie dużo serca, a gdy Sydonia, znu­ żona nudą i sztywnością kółka księżny, której posiedzenia mała Weronika nazywała gabinetem woskowych figur, powracała do swego pokoju, Herminia von W alberg była zawsze gotową poga­ wędzić z nią swobodnie jakąś godzinkę. A le właśnie ta swobo­ da w całej postaci Herminii sprowadziła jej nieszczęście. Nie była piękna— zaledwie ładną można ją było nazwać, ale należała do tych kobiet, które mają w sobie coś pociągającego, choć trud­ no byłoby określić, w czem ten urok leży. Najgorszem zaś było to, że ten urok najsilniej działał na mężczyzm. Herminia była pięknie zbudowana i rozwinięta, chlubiła się swoim wysokim wzrostem,, i całemi godzinami stojąc przed zwierciadłem, badała w jaki sposób najlepiej może uwydatnić swoje wdzięki.

Była to rzecz łatwa do przebaczenia. Kibić miała prze­ śliczną, nic dziwnego, że rada to była uwidoczniać, a że, mając nogi trochę za duże, nosiła do przesady obcisłe trzewiki, można

DAMY DTOTilT. ■ ii

, to było złożyć na karb zwykłej kobiecej próżności i zalotności. A le— i to było najgorsze—w swoich wielkich ciemnych, ognistych oczach miała coś takiego, czego ukryć nie mogła, coś grzesznego, co mężczyzn doprowadzało do szału, chociaż sama nie zdawała sobie z tego sprawy, i nie zasługiwała nawet na żadną naganę z tego powodu, tembardziej, że ani swojemi słowami, ani postę­ powaniem nie dawała do tego powodu. Na nieszczęście, Herm i­ nia była zanadto prostoduszna, i wrażenie, jakie jej osoba wywie­ rała na młodzież, przypisywała podziwieniu, jakie budzi jej piękność, a tymczasem nikt dokładniej i surowiej tego nie rozbie­

rał, niż reszta dam dworskich. Smutne skutki, jakie nieświado­ ma siebie piękność Herminii miała wydać, nie dały długo czekać

na siebie, i Sydonia została wtajemniczoną w całą sprawę przez swoją przyjaciółkę.

Kamerjunkier hrabia Bellingen, o ile na to pozwalała ety­ kieta, szukał towarzystwa Herminii. Wiedziała ona, że był w łas­ kach u księżny, i może dlatego, by sobie nie narazić ulubieńca, była z nim przyjaźniejszą i uprzejmiejszą, niżeli nakazywała przezorność, Pewnego wieczoru, o późnej godzinie, wpadła Her­ minia do pokoju Sydonii, łkając i zalewając się łzami, oburzona i przejęta do głębi duszy, a nazajutrz odjechała do domu r o ­ dziców.

Od owej pory Sydonia miała do kamerjunkra wstręt, który, w miarę jak lepiej poznawała jego charakter, zamieniał się w obrzydzenie, gdyż dostrzegła w tym człowieku bardzo nizkie skłonności, i od tej chwili doznawała takiego uczucia, jak gdyby obawiała się spotkać na dworze z jakimś ukrytym nieprzyjacie­ lem. Jakieś niespokojne, trwożne uczucie owładnęło nią, gdy stary generał Bellingen zbliżał się z miną ojcowskiej serdeczno­ ści i rozmawiał z nią tak poufale, jak gdyby chciał być ogniwem pomiędzy nią a znienawidzonym przez nią synem. A co jeszcze było gorszem, to to, że księżna, a nawet sam książę, rozmawiali z nią często o rodzinie Bellingenów, która jej była najzupełniej

4 8 JAN WACHENIIUSEN.

obojętną, a do której przyłączało się w jej myśli zawsze nieprzy­ jemne wspomnienie, splątane z obrazem Herminii.

VII.

W ten sposób upłynął pewien czas. Sydonia w zupełnym spokoju doczekała dnia swoich urodzin i rozpoczęła dwudzie­ sty pierwszy rok życia. Rankiem tego dnia była wezwana do księżny. Czekała ona na Sydonię w małej komnacie, bardzo łas­ kawie usposobiona, objęła ją i pocałowała w czoło. Potem ka­ zała jej usiąść na taburecie u swoich stóp.

— Moje drogie dziecię —- zaczęła — mam ci dzisiaj udzielić pewnych wiadomości w zastępstwie księcia, który, jak ci wiado­ mo, w swojej szczególnej łasce’ dla twojego nieboszczyka ojca i dla całej twojej rodziny, podjął się opieki nad tobą i nad twoją siostrą. Ponieważ ty w chwili śmierci nieodżałowanego ojca by­ łaś jeszcze prawie dzieckiem, więc treść pozostawionego przezeń testamentu nie jest ci wiadomą, jak to było wyraźnem ży­ czeniem nieboszczyka. Dziś, w dzień,, gdy zaczynasz dwudziesty pierwszy rok życia, masz się dowiedzieć o rozporządzeniach, za­ wartych w testamencie, i życzeniach, wyrażonych przez ojca— a że lepiej będzie gdy ci to powtórzą usta kobiety, podjęłam się wyręczyć w tym razie mojego małżonka.

Chwila milczenia. Ton mowy księżny stał się bardzo uro­ czysty. Serce Sydonii mimowoli zadrżało. Siedząc nieruchoma u stóp opiekunki, patrzała przed siebie.

— Wiem, Sydonio, że jesteś posłuszną córką i że uszanu­ jesz pamięć ojca wiernem wypełnieniem jego woli. A wola ta

brzmi, jak następuje:

„Jeżeli moja córka Sydonia do dwudziestego roku życia nie uczyni żadnego wyboru, któryby uzyskał zezwolenie mojego najdostojniejszego księcia...”

— Sydonio!— przerwała księżna— połóż rękę na sercu i po­ patrz na mnie. Czy zrobiłaś jaki wybór w tajemnicy?... Żądam szczerości takiej, jaką byłabyś obowiązana mieć względem matki.

Szczerze i otwarcie, chociaż nie bez niepokoju i wzruszenia, spojrzała Sydonia w oczy księżny, kładąc rękę na sercu.

— Nie, Wasza Wysokość! — odparła z lekkiem drżeniem w głosie.

— Mówisz zupełnie szczerze? Zastanów się dobrze. W e ­ dług życzenia twojego nieboszczyka ojca, nie należy na tobie wy­ muszać odpowiedzi. Wymagał tego wyraźnie. „N a zapytanie to powinna córka moja odpowiedzieć z całą szczerością, którą zawsze w niej ceniłem.” Odpowiedź twoja, moje dziecię, powin­ na być swobodna, szczera, lecz — według życzenia, wyrażonego w testamencie— nieodwołalna. Więc zapytuję się po raz drugi: Jeżeli masz dla kogokolwiek jakieś uczucie, któreby cię mogło skłonić do oddania mu ręki, powiedz mi otwareie!

Sydonia milczała przez chwilę.

— Nie!— wymówiła wreszcie jasnym, czystym głosem. ' Księżna była bardzo uradowana.

— Wiedziałam o tern! — przemówiła łaskawie. — Posłuchaj więc dalszego ciągu rozporządzeń ojca. „Jeżeliby moja córka Sydonia do dwudziestego roku życia nie zrobiła wyboru, któryby uzyskał potwierdzenie najłaskawszego mojego księcia, polecam, ażeby cały mój majątek w dzień jej urodzin był podzielony na dwie i-ówne części, i jedna jego część oddana pod wyłącz­ ny zarząd Sydonii. Polecam również, ażeby moja córka Sydonia po zawarciu według życzenia, wymienionego w testamencie, mał­ żeństwa ze starszym synem mojego przyjaciela, Henrykiem hra­ bią Bellingenem, oddała mu zarząd swoich kapitałów, lecz co do zarządu dóbr upraszam Jego Wysokość, ażeby raczył oddać go zaufanemu człowiekowi; muszę też nadmienić, że żadne z tych dóbr bez porozumienia się i wyraźnie wymienionej woli mojej córki i zgody zarządcy, sprzedane ani odłużone być nié mogą,

Damy dworu. Dodatek do Nru 4 Tyg. illustr. 4

50 JAN WACHENHUSEN.

i proszę mojego najłaskawszego pana i księcia, ażeby raczył wy­ pełnić to w mojem zastępstwie.”

Księżna przerwała. Zdawało się, że oczekuje jakiegoś zna­ ku ze strony Sydonii, lecz Sydonia siedziała nieruchoma, z oczy­ ma, utkwionemi w ziemię, przyciskając rękę gwałtownie bijące

sarce.

— Podnieś się, moje dziecię!—odezwała się po chwili księż­ na.— Znasz teraz treść ostatniej woli, jaką twój ojciec na krótko przed śmiercią złożył w ręce mojego małżonka. Serce twoje jest wolne, jak przyznajesz, a ja sama nie mogłabym ci wybrać

lepszego małżonka. O reszcie postanowi sam książę.

Machinalnie powstała Sydonia, z której twarzy wszystka krew odbiegła. Ostatnich słów księżny prawie że nie zrozumia­ ła; jej umysłowe funkcye były jakby sparaliżowane.

— Możesz teraz odejść, Sydonio — zakończyła księżna, po­ dając jej rękę do ucałowania. — Jutro pomówimy o tern obszer­ niej. Teraz pozwól mi złożyć powinszowania hrabinie von Beł- lingen!

Ucałowała Sydonię w blade czoło i zwróciła się z łaskawem skinieniem ku drzwiom swego gabinetu.

V III.

Tego samego dnia po południu doktor Hammer był wezwany do łoża pięknej Sydonii i przez cały tydzień musiał posyłać księciu codziennie buletyny o stanie chorej. Księżna miała szczere współczucie wobec niebezpieczeństwa, z jakiem walczyła jej wychowanka; poleciła wezwać drugiego lekarza, oprócz młodszego dworskiego doktora. Hammer uchylił się od tego i poprosił o posłuchanie. Podczas posłuchania objaśnił, że stu lekarzy nawet nie mogłoby tu przynieść żadnej ulgi, którą może sprawić jedno tylko słowo księżny.

— Jedno słowo, doktorze? moje słowo? — zawołała księżna zdumiona.

— Jedno słowo tak rozumnej i na tak Wysokiem stanowi­ sku będącej osoby przynosi ulgę, powraca nadzieję; jedno słowo... choćby zwodniczej nadziei mogłoby uratować życie, tak drogie wszystkim, którzy znają tę hojnie uposażoną istotę i którzy ją kochają!

Księżna zamyślona patrzała przed siebie. Zrozumiała, cze­ go żądał doktor.

— Jedno słowo... choćby zwodniczej nadziei!— powtórzyła.— Odwiedzę zaraz chorą!— dodała półgłosem, podnosząc się i łaska­ wym, ale Spiesznym ruchem żegnając doktora.

*

* *

— Łaskawa baronówno, przychodzę powinszować, gdyż o ile się zdaje, przesilenie minęło— przemówił z cicha doktor Ham­ mer, przez pół do siebie, siedząc przy łóżku chorej w krześle, opuszczonem prrzez księżnę.—-Puls spokojniejszy; wielkie osłabie­ nie jest zupełnie naturalne w tej chwili. "Wolno zapytać: czy pani głowa jest swobodniejsza?

Mówiąc to, położył rękę na czole chorej. Sydonia pod­ niosła zagasłe oczy. Westchnienie było odpowiedzią na za- * pytanie.

— Dziękuję panu... z całego serca!... — wyszeptała ci­ chutko.

— Może sobie pani życzysz sama pozostać? Chora poruszyła przecząco głową.

— Może pani rozkaże zawołać pannę służącą?

Chora podniosła wychudzoną rączką i dała mu znak, ażeby pozostał.

— Panna Weronika oczekuje z niecierpliwością w sąsied­ nim pokoju; czy będzie mogła tu wejść? — mówił doktor dalej.—

JAN WACHENHUSEN. 52

Obawiam się, ażeby ten mały roztrzepaniec nie zmęczył pani, a jednak przykro mi trzymać ją za drzwiami!

— Niech Weronika wraca do domu— szepnęła z wysileniem chora. — Zobaczę ją dziś wieczorem... Albo nie! niech wejdzie teraz...

Doktor Hammer zauważył z radością, że głos chorej na­ bierał siły.

— Nie mam nic innego zalecić pani, oprócz spokoju; właś­ ciwym powodem choroby są myśli pani.

Sydonia podniosła rękę do czoła.

— M oje myśli!... — szepnęła z westchnieniem. — Jakąż wdzięczność powinnam czuć dla pana, panie radco! — dodała, przechylając w tył głowę i patrząc nań serdecznie.

— Najlepszym dowodem wdzięczności, baronówno, będzie, jeżeli mnie teraz przyjmiesz za lekarza swojej duszy. Choroba minęła od chwili, gdy księżna, o ile się domyślam, dała ci naj-. odpowiedniejsze lekarstwo. Zaufaj jej i miej nadzieję na przy­ szłość... nie uważaj też moich słów za plotkarstwo ani za natręc­ two—• d od a ł—ale muszę jasno mówić o wszystkiem. Powinnaś pani była w samych początkach być ze mną równie szczerą, jak ja teraz z panią jestem. Zwątpiwszy o możności uratowania pani, dziś rano udałem się do księżny i dałem jej do wyboru: albo W asza Wysokość zatrzyma naszą ukochaną pieszczoszkę wymó­ wieniem jednego potężnego słowa, albo też anioł rozwinie skrzy­ dełka i uleci napowrót w niebiańskie sfery, pozostawiając nas na tym padole łez! Widzisz pani, że ja wiem wszystko, pomimo że mi nikt nic nie powiedział. Teraz zaufaj pani słowu, które ci łaskawie dała księżna; spojrzyj w przyszłość weselej, oto jedyne lekarstwo, jakie w tej chwili mogę ci przepisać. O jedno tylko jeszcze proszę: nie powracaj pani zanadto prędko do sił, ażeby

mnie nie skompromitować!

Hammer wstał, nim jeszcze Sydonia zdobyła się na od­ powiedź; w jednej chwili wyszedł z pokoju, a na jego miejsce wbiegła na palcach mała Weronika.

DAMY DWORU. 53 — Sidi, to i a! — zawołała, zatrzymując się z zabawną minką na środku pokoju.— Czy mogę wejść? Doktor Hammer pozwolił, bylebym się zachowywała spokojnie!

Skinienie siostry przywołało małą. Poskoczyia do łóżka chorej, Sydonia rozłożyła ręce i objęła w ramiona pochyloną nad nią siostrzyczkę.

— Biedna, biedna Sidi!— zawołała mała. usłyszawszy lekkie łkanie siostry.— A le teraz wszystko już będzie dobrze; doktor mi powiedział, że niebezpieczeństwo minęło i że mogę cały dzień sie­ dzieć przy tobie! Nie prawdaż, że mnie stąd nie wypędzisz?

I X .

Przed dwoma laty, w tym czasie prawie, gdy Kamilla przy­ była na dwór, na generała Beilingena spadł ciężki cios. Z uni­ wersyteckiego miasta, w którem najmłodszy z jego synów odby­ wał studya, doszła wiadomość, iż młody hrabia w bójce, rozocho­ cony winem, pozbawił życia jakiegoś młodzieńca, a potem sam ratowrał się ucieczką. Młody hrabia, znany w stolicy jako sza­ lona głowa, ale też jako najlepszy z synów generała, zniknął; gdzie? nikt nie wiedział. Nawet sam ciężko dotknięty ojciec nie miał żadnych wiadomości o zagubionym, a nauczyciel młodzieńca, ojciec Rossbach, napróżno się trudził odszukiwaniem jego śla­ dów. Generał przebolał — o ile się zdawało — utratę syna i za­ pomniał o wstydzie, który ten wypadek ściągnął na jego rodzinę, a po upływie roku dom jego znowu był widownią świetnych za­ baw i wieczorów. Nagle rozeszła się inna wieść. Od pewnego misyonarza z Ameryki Południowej otrzymano wiadomość, że ja ­ kiś młody Niemiec, który pod nazwiskiem Smithsona wiódł w K a­ lifornii w kopalniach złota żywot awanturniczy, a który jak się okazało, był najmłodszym synem hrabiego Beilingena, został za­ bity w bójce z innymi awanturnikami. Umierającego przeniesio­ no do najbliższej chaty, gdzie przed misyonarzem, wypadkowo

54 JAN WACHENHUSEN.

przybyłym, wyznał swoje prawdziwe nazwisko w obecności całej rodziny niemieckich kolonistów, w których domu się znajdował, przesłał ojcu pozdrowienie i prośbę o przebaczenie, i tej samej nocy umarł. Cała rodzina kolonistów, pochodzących z nadreń- skich prowincyi, a będących świadkami śmierci nieszczęśliwego, podpisała protokuł, ułożony przez misyonarza, który go, po­ świadczony przez konsulat, nadesłał generałowi Bellingenowi.

Mówili ludzie, że ojciec nieszczęśliwego zbiega wiadomość tę, przesłaną mu za pośrednictwem ojca Rafaela, przełożonego w jezuickim konwikcie w stolicy, przyjął z wielką rezygnacyą i całą swą miłość przelał na pozostałych synów — kamerjunkra i porucznika w książęcej armii, Reinharda, drugiego z rzędu sy­ na, który był uderzająco podobny z rysów twarzy do zaginione­ go, chociaż charakter jego stanowił zupełne przeciwieństwo z nie­ szczęśliwym bratem.

Generał Bedingen przeczekał parę miesięcy, nim o zna! za stosowne, na zasadzie przesłanego sobie protokółu, ogłosić sy­ na za umarłego i sądownie przeprowadzić działy przypadającego na jego synów dziedzictwa po ciotce z linii macierzystej, które po stwierdzeniu śmierci zbiegłego powinno było być rozdzielone między dwóch jego pozostałych braci. Pomimo że minister woj­ ny gotów był przyjąć za pewną tę wiadomość, książę uważał, że należy postarać się o wyraźniejsze dowody śmierci. Należało skutkiem tego uciec się raz jeszcze do pośrednictwa ojca Rafae­ la i przez zagraniczną stacyę misyjną zdobyć dokładniejsze wia­

domości.

Na tern zeszło kilka miesięcy, i nareszcie, gdy już wszyst­ ko, o ile się zdawało, było w porządku, wystąpiły nowe wątpli­ wości, tak, że wreszcie nä^ prośbę generała sam książę polecił złożyć akta tej sprawy sądowi dla rozstrzygnięcia. Tajny radca Baumayer, najuczciwszy i najbieglejszy w prawie ze wszystkich radców, obdarzony wielką bystrością człowiek, miał zdać przed księciem sprawę ze stanu rzeczy. Baumayer uznał, że śmierć zaginionego młodego hrabiego Bełlingena nie jest dostatecznie

DAMY DWORU. 5 5 stwierdzona, ale pomimo że sam rozumiał całą trudność otrzy­ mania z równie dzikich stron formalnych dowodów zejścia, uwa­ żał jednak, że nie może uznać za dostateczne dostarczonych sobie dowodów.

Generał, dowiedziawszy się o tern, uważał to jedynie za chęć skorzystania ze sposobności i rzucenia kamienia pod nogi Bellingenów, czego zawsze pragnął stary z lisią twarzą Baumayer. Wpływom generała udało się zupełnie odmienną opinię od zda­ nia Baumayera uzyskać od minis^eryum, które po długich zwło­ kach nareszcie ogłosiło za rzecz pewną śmierć Feliksa hrabiego Bellingena. Gdy owego ranka radca Baumayer wyszedł z gabi­ netu księcia i ze słodko-złośliwym uśmieszkiem ukłonił się ka- merjunkrowi, książę powiedział mu był właśnie, że polecił roz­ strzygnięcie z jak największą uwagą sprawy Bellingenów i ogło­ szenie wydanego wyroku.

Baumayer poniósł porażkę. Od dawnego czasu po raz pierwszy jego prawnicza wiedza zmuszoną była zwinąć źagłe.

Książę, spotkawszy tego samego ranka generała, opowie­ dział mu podczas drogi to, co uczynił, za co Bellingen złożył mu najuniżeńsze podziękowanie.

Dopiero gdy książę wezwał generała, ażeby z nim razem wysiadł w Pustelni, zaczęto rozmawiać o owej nieprzyjemnej sprawie wieczerzy, która nie mniej była przykrą dla generała, jak i dla nieszczęśliwego adjutanta, gdyż generał wiedział, że cala wina była po stronie następcy tronu, i że oficerowie, biorą­ cy w wieczerzy udział, przyjmując zaproszenia, zastosowali się tylko do wydanego przezeń rozkazu.

Generał strzegł się napomknąć cokolwiek o tem. Tern przykrzejszem więc było jego położenie, że książę nakazał mu surowe śledztwo w tej sprawie, jako głównemu dowódcy armii.

Tymczasem nieszczęśliwy intendent książęcych teatrów, pan Selfisch, pomimo często a niezasłuźenie otrzymywanych nosów, wieloletni i wierny sługa księcia, schodził drźącemi nogami ze schodów zamkowych, sam nie wiedząc, czy jest sobą, czy kimś innym? Blady jak widmo, opuścił zamek, przerażony odgłosem własnych kroków ńa płytach kamiennych, niezdolny patrzeć na kogokolwiek znajomego, przekonany, że każdy z jego twarzy wy­ czyta otrzymaną dymisyę.

Selfisch nie potrzebował się troszczyć o swój byt, ponieważ zebrał był sobie majątek, a jego troje dorosłych dzieci miały do­ bre stanowiska. A le był on niesłychanie próżny, chełpiący się swoim urzędem i władzą, a jako intendent teatru tak wielu lu­ dziom dokuczył, trzymając zawsze stronę księcia, ilekroć publicz­ ność okazywała niechęć z powodu nieuwzględnienia najsłuszniej­ szych jej żądań, że wśród mieszkańców miasta mało miał sym­ patyk Cóż to za tryumf dla wszystkich, gdy się dowiedzą, że Selfisch został haniebnie wygnany! jakie upokorzenie dla niego, jeżeli, jak można przypuszczać, reżyser, jego wróg, będzie mia­ nowany intendentem! To hańba nie do zniesienia! Lepiej umrzeć na miejscu, zniknąć i przepaść bez wieści, ażeby nikt go nie widział!

Zrozpaczony, upokorzony, obawiając się kogo spotkać, za­ wrócił w okolice zamku, i poszedł w najcienistsze, najsamotniej­ sze miejsce, gdzieby swoją hańbę mógł ukryć. Unicestwiony myś­ lą, że stał się człowiekiem bez żadnego znaczenia, dlatego tylko że zadość uczynił rozkazowi wysoko położonej osoby, której nie śmiał się narazić— niezdolny iść dalej na uginających się nogach, wyciągnął się w cieniu czarnego buku, który mu się wydawał najodpowiedniejszem miejscem dla jego urzędowego trupa. I tam wybuchnął głośnemi skargami i przekleństwami.

— Ukoronowana zgraja łotrów! Napuszone błazny cała ta dworska hałastra! Zdrajcy, hultaje, rozpustnicy i uwodziciele, którym ja, uczciwy człowiek, zmuszony byłem rajfurować, po to, ażeby mnie teraz odprawili kopnięciem! Dwadzieścia cztery lata

służyłem wiernie i uczciwie temu staremu indorowi, księciu, cho­ ciaż nieraz traktowano mnie jak pachołka, lub jeszcze gorzej! Z a rok miałem nadzieję obchodzić dwudziestopięcioletni jubileusz urzędniczej mojej służby, a tymczasem wypędzają mnie teraz z nędzną pensyjką! I dlaczego? Ponieważ służyłem łajdactwom -tego nędznego, rozwiązłego urwisa, ponieważ przytrzymywałem mu strzemię do wsiadania, dlatego, że nie chciałem być wypę­

W dokumencie Damy dworu : powieść (Stron 50-66)