• Nie Znaleziono Wyników

180 JAN WACHENHOSEK

W dokumencie Damy dworu : powieść (Stron 184-200)

Selfisch dał się przekonać. Pawilon wewnątrz nie potrze- | bował żadnych reparacji, mógł więc tara mieć letnie mieszkanie-» zo wszystkiemi przyjemnościami, jakich dostarcza miasto, a po 1 upływie kontraktu z panią von Trebnitz, mógł ten dom z dodat-

i

kiem pawilonu wynająć korzystnie jakiej licznej rodzinie. Przy- 1 stał na propozycję Bindera, i gdy ten, wdzięcząc się, odchodził,

8

zaszczycił go Selfisch po raz pierwszy uściskiem ręki.

Binder dotrzymał słowa. Po raz pierwszy w życiu praco- ’ wał od wTschodu słońca do południa, potem odchodził, powracał wieczorem i w jednym z pokojów pawilonu, nie zauważony przez sąsiadów, przepędzał noce...

W e dwa tygodnie Selfisch przysłał tam część swoich rze­ czy. Binder urządził wszystko jak najlepiej, tak, że gdy Selfisch, po pierwszej przespanej w pawilonie nocy, wyszedł rankiem do ogrodu, podziękował mu serdecznie.

Binder naturalnie opuścił pawilon i sypiał w lesie. U Sei- | fischa nie pokazywrał się prawie. Unikał też przechodzenia ulicz­ kami, wicdącemi do pawilonu, i Selfisch przekonał się, że włó­ częga, wypoczywając po dokonanej pracy, powrócił do dawnych swoich zwyczajów.

X X V I I .

W parę dni po Zielonych Świątkach wyszedł Selfisch z pa­ wilonu, by się przejść po mieście, układając scenaryusz nowej jakiejś sztuki, co była jedyną rozrywką, jaka mu pozostała.

Mijając sąsiadów, pozdrowił ich oschle, na co oni odpowie­ dzieli grzeczniej i uprzejmiej niż zwykle. Pewien stary jegomość, znany jako wielki zwolennik teatru, ukłonił mu się tak głęboko, że Selfisch wziął to za szyderstwo.

Selfisch mimowolnie przyśpieszył kroku, minął przedmieście i zakręcił na ulubioną dróżkę, na której zwykł układać swoje scenaryusze. Lecz zaledwie wydobył się na pole, zobaczył

jed-DAMY DWORU. 181

nego z miłośników teatru, który od jakich lat dziesięciu nie opuś­ cił żadnego przedstawienia, i nawet cierpiąc na głupotę, nie chciał odstąpić swojego miejsca w pierwszym rzędzie krzeseł. Seliisch chciał mu zejść z drogi, lecz miłośnik teatru kłaniał mu się zdaleka do samej ziemi.

— Dzień dobry! panie intendencie! — wołał zdaleka, wycią­ gając rękę. — Cieszy mnie to niezmiernie, że jestem prawdopo­ dobnie pierwszym, który może panu powinszować szczęścia. Prze­ widywałem to! — dodał. — Mówiłem zawsze: „Takiego człowieka, jak Selfisch, niełatwo znaleźć!”

Trudno sobie wyobrazić człowieka bardziej odurzonego, niż Selfisch. Szeroko otwartemi oczyma wpatrywał się w mówią­ cego.

— Tak! tak! Zawsze tak bywa, gdy kto nie umie ocenić zasług! Przychodzi czas, gdy człowiek poznaje, że popełnił nie­ sprawiedliwość, że wyrządził krzywdę! A le proszę przyjąć raz jeszcze moje powinszowanie!

Porwał za rękę Selfischa i w serdecznym uścisku zgniótł mu palce. Ból wydarł z ust Selfischa słowa.

— "Wielce obowiązany! A le nie wiem, jakiej okoliczności zawdzięczam te powinszowania?

— Jakiej okoliczności, powiadasz pan? Pamiętają wszyscy tę nieprzyjemną sprawę, której pan padłeś ofiarą... Książę na­ stępca powrócił z podróży i skłonił księcia do spłacenia długu, jaki on sam względem pana zaciągnął...

— Książę następca... książę... Upewniam pana... upew­ niam... że nie rozumiem ani słowa...

— Ależ to bardzo wyraźne... Jakiż inny cel mogłyby mieć odwiedziny księcia, jeżeli nie zadośćuczynienie względem tak za­ służonego urzędnika?

Selfisch potrząsał głową... Kie wiedział, w jaki sposób ma się zachować... Książę... zadośćuczynienie... odwiedziny... u nie­ go!... Zdawało mu się, że chyba się przesłyszał.

182 JAN WACHENIIUSEN.

— Pewien jestem, że całe miasto, przeczytawszy tę wiado-M mość w dzisiejszym Tageblacie, przyjmie ją z największem uzna- 1 niem! — mówił dalej zwolennik teatru.

— Ach, tak! Teraz dopiero rozumiem...

Selfisch przybrał słodką, uprzejmą minę, którą chciał po- 1 kryć to, że nic nie rozumie.

— Jestem przekonany — zaczął — to jest... pan możesz 1 być przekonany... chciałem powiedzieć, że wszyscy mogą być 1 pewni... że... to jest... jeżeli rzeczywiście Jego Wysokość... Życzę 1 panu dobrego dnia! Żegnam!

Selfisch wyrwał swoją rękę z natarczywego uścisku i od- i szedł śpiesznie.

— Książę... Odwiedziny u mnie... książę następca... dzisiej­ szy Tageblatt. Ależ na miłość Boską! co mogło być takiego ; w tym przeklętym dzienniku?

Selfisch obejrzał się trwożliwie, by się przekonać, czy ukrył się już przed wzrokiem miłośnika teatru, a czując się bezpiec • niejszym, rzucił się na ziemię, by zebrać myśli.

— Dziennik! — zawołał nagle. — Muszę wiedzieć, co jest w tym obrzydłym świstku! Dopóki się nie dowiem, nie mogę się pokazywać ludziom!

Obejrzał się bacznie, szukając, czy niema w pobliżu jakiej piwiarni ogródkowej. Ujrzawszy niedaleko jedną, puścił się pro­ sto przez świeżo zasiane pole. Dopadłszy bez tchu prawie, roz­ kazał usługującej dziewczynie podać sobie kufel piwa i dzisiejszą gazetę.

Z bijącem sercem czekał na odejście dziewczyny i drżącą ręką rozłożył pełen tajemnic papier. A le litery skakały mu przed oczyma. Zobaczył rzeczywiście wydrukowane swoje na­ zwisko, a w tym samym wierszu wpadło mu w oczy „książę.” Kilka minut upłynęło, nim oczy jego i ręce uspokoiły się do tego stopnia, że mógł przeczytać następujące oznajmienie:

„Jego "Wysokość książę zaszczycił swemi odwiedzinami dy- misvonowranego intendenta teatru, radcę Sełfischa, w jego letniem

DAMY DWORU. 183 mieszkaniu. Odwiedziny to uważamy jako zapowiedź powoła­ nia napowrót tego zasłużonego urzędnika na stanowisko, którem długie lata tak zaszczytnie zarządzał.”

Poniżej zamieszczona była wiadomość:

„.Tego W ysokość następca tronu powrócił przed kilku dnia­ mi z podróży na Wschód. W orszaku księcia oprócz służby znajduje się młody murzyn z Nubii, małpa i młody tygrys.”

Selfisch nie mógł się uspokoić. Rzucił gazetę na stół. Książę, następca, murzyn, małpa, tygrys, wszystko to wirowało w jeg o mózgu.

— Nikczemne kłamstwo podłego świstka! Wszystko to bajka, fałsz, obliczony na to, by mnie zgubić; jeżeli książę prze­ czyta tak, ja k wówczas przeczytał o owym skandalu.. A le co za cel mieli ludzie w wymyślaniu podobnych fałszów! Komuż przeszkadzam jeszcze, ja biedny, opuszczony człowiek?!... Co za cel miałby książę odwiedzać mnie w mojem skromnem, letniem mieszkaniu?...

W tej chwili błyskawica rozjaśniła myśli nieszczęśliwego intendenta. Może książę... może był u pani von Trebnitz, a ja ­ dowity dziennik ogłasza, że książę był w odwiedzinach u inten­ denta Sełfischa... A le jeżeli ta wiadomość miała na celu skan­ dal, pocóż dziennik łączył ją z obwieszczeniem przywrócenia na dawny urząd intendenta teatrów?... A jeżeli tę wieść publicz ność powitała z radością, było to objawem przyjaznych uczuć względem Sełfischa.

Lecz cała ta wzmianka mogła mu tylko szkodę przynieść.. Jeżeli książę przeczyta tych kilka wierszy, będzie przekonany, że to on sam, Selfisch, zapragnął zwrócić na siebie uwagę przez wymysł, przez tendencyjne kłamstwo!

Skądżeby księciu przyszło na myśl odwiedzać go na letniem mieszkaniu? A może istotnie książę był u niego — w mieście?... To przypuszczenie wstrząsnęło nim do głębi. Tak, może to być prawdą, że książę złożył mu wizytę!...

184 JAN WACHENHUSEN.

Przeklął Bindera, który mu nasunął myśl przeniesienia się do letniego mieszkania, nie przewidując podobnego zaszczytu, i puścił się najbliższą drogą ku miastu.

Od chwili, gdy otrzymał dymisyę, unikał przechodzenia przez plac przed teatrem. Teraz w pośpiechu skierował tamtędy swą drogę. Pod teatrem stało kilku chórzystów, oczekujących na rozpoczęcie próby. Ujrzawszy Selfischa, skłonili mu się głę­ boko. O kilka kroków dalej stała gromada figurantek, które nie widząc nadchodzącego, prowadziły głośną rozmowę. D o uszu Selfischa doszły słowa:

— Dziś rano był tak źle, że umrze niezawodnie! Może nawet już umarł!

K to miał umrzeć? Ktoś z teatru. Selfisch dopadł do swe­ go mieszkania. Służącej nie było, kuchnia była zamknięta. Słu­ żąca snadź poszła do letniego pawilonu, bo zwykle chodziła tam o tej godzinie. Otworzył mieszkanie, wpadł do swojego gabine­ tu. Nie było nigdzie nic, coby miało pozór pisma z kancelaryi księcia.

Bez tchu prawie pogonił do swego letniego mieszkania. Przed bramą ogrodu stała dorożka; jakaś dama wsiadała do niej. Selfisch skłonił się uprzejmie i wszedł do ogrodu.

Była to Kamilla von Trebnitz, która prawdopodobnie wy­ bierała się na spacer. Na ukłon jego odpowiedziała tak zimno, jakby nierada była z tego, że on, właściciel domu, mieszka w pobliżu.

Selfisch zastał w pokojach służącą, zajętą sprzątaniem. Z a ­ czął ją rozpytywać jak najszczegółowiej: czy nikt o niego nie py­ tał? czy książęcy powóz nie zatrzymywał się przed domem? czy sąsiedzi nie zauważyli nic w tym rodzaju? czy wreszcie nie było jakiego pisma z książęcej kancelaryi? Na wszystkie te pytania

służąca odpowiedziała przecząco.

Selfisch znużony padł na krzesło i podparł ręką głowę. Jedno tylko z tego było możliwe, a mianowicie: że książę odwie­ dził go osobiście, w letnim pawilonie.

DAMY DWORU. 185 A le to było mało prawdopodobne. Selfisch prawie że nie wychodził z domu, nawet Zielone Świątki przepędził w samot­ ności.

Nagle nowa myśl przebiegła mu przez głowę. Miałżeby książę przez pomyłkę wejść do domu. zamieszkanego przez panią von Trebnitz? Myśl ta pokryła bladością twarz Selfischa. Przy­ pomniała mu się pewna okoliczność, o której jego lojalna dusza starała się oddawna zapomnieć.

Książę musiał wiedzieć, że Selfisch nie mieszka we fronto­ wym domu. Spotkał był raz przypadkiem księcia przy wejściu do ogrodu, poznał go odrazu, pomimo że był incognito, w ciem­ nym paltocie i szarym kapeluszu, i szedł widocznie... tak... wi­ docznie do pani von Trebnitz w odwiedziny. Nieba! jego zamki na łodzie runęły w jednej chwili. Od tego nikczemnego, demo­ kratycznego świstka, polującego na skandal, wojującego nieustan­ nie z książęcym rządem, nie można było spodziewać się nic in­ nego prócz złośliwości, zdolnej targnąć się nawet na świętą, książęcą osobę! Była to napaść na księcia, nic innego! Dość było tych potajemnych odwiedzin Jego Wysokości u pani von Trebnitz, i tego, że on, Selfisch, mieszkał w pawilonie, ażeby zwrócić uwagę publiczności na te odwiedziny i bezkarnie wymie­ rzyć cios dostojnemu panu.

Publiczność niezawodnie w dobrej wierze przeczytała tę wiadomość. Selfisch wystawiony na pośmiewisko, a sam książę, wiedząc, że on jeden tylko mógł wyszpiegować jego odwiedziny u pani von Trebnitz, mógł łatwo uwierzyć, że były intendent w ten sposób pomścił się na nietykalnej osobie Jego W yso­ kości!

— Binder! Binder! Tobie to zawdzięczam, i to jest zapła­ ta za moje trudy i dobroć!

Zakrył twarz rękoma. Siedział tak długi czas, pogrążony w rozpaczy.

186 JAN WACHENHOSEN

Usłyszał przy drzwiach męskie głosy i -wymówione słowa: „Jego W ysokość.“ Potem odpowiedź służącej i odgłos kroków na kamiennej posadzce sieni. Potem ktoś zapukał do drzwi. Selfisch odjął ręce od twarzy, spojrzał na drzwi, ale nic nie wi­ dział, nic nie rozeznawał. Czarne, czerwone, zielone koła latały mu przed oczyma, jak komuś oślepionemu wpatrywaniem się w słońce...

X X V I I I .

Jego Wysokość bardzo źle noc przepędził i wstał z łóżka w bardzo niełaskawem usposobieniu, które skutkiem różnych wy­ darzeń poranku jeszcze się pogorszyło.

Jak to już zauważył był doktor Hammer, coraz trudniej było dać sobie radę z księciem. Z każdym dniem wzrastała jeg o nerwowa draźliwość, przemieniająca się w humor nie do zniesienia, ilekroć zdarzyło się coś nie po jego myśli. Dawniej każdego rana słuchał bardzo spokojnie i cierpliwie przedstawia­ nych sobie interesów, nawet w chwilach złego humoru; teraz rzucał się na krześle, jakby siedział na szpilkach, odkładał trud­ niejsze sprawy z dnia na dzień i skarżył się na nagromadzenie interesów, które z jego tylko winy wypływało. Kiedy stary Baumayer na własne żądanie otrzymał uwolnienie od obowiąz- ‘ ków radcy gabinetowego, i obdarzony wielkim krzyżem Komtura, objął tekę ministra sprawiedliwości, następca jego, hrabia Bellin- gen, ułatwił sobie niezmiernie zadanie, załatwiając sprawy po­ wierzchownie, obznajmiając księcia w kilku słowach o co idzie, i podsuwając mu rozporządzenia do podpisu; w ten sposób koń­ czył wszystko prędzej i łatwiej, niż gruntowny i pedantyczny Baumayer.

Przedstawienia bywały coraz krótsze, a księciu podobało się to bardzo, gdyż miał więcej czasu na swoje ubranie i ulu­ bione zwykłe przejażdżki Przy ubieraniu stawał się coraz bar­

dziej kapryśnym, i stary jego kamerdyner, który od dawnych lat był w służbie książęcej, nieraz za plecami pana wznosił oczy w górę z wyrazem żałości, jak gdyby skarżąc się, że teraz w ni- czem mu dogodzić nie może.

— No! no! Behrwald! — mówił mu często książę — nie ro­ zumiem, dlaczego teraz nic na mnie nie leży! Ciśnie mnie wszyst­ ko i gniecie. Krawiec powinien nie żałować też waty, bo ubra­ nie nietylko że mnie ściska i uwiera, ale jeszcze fałduje się nie­ zgrabnie. W idzę przecież generała Bellingena, który jest starszy ode mnie, a jednak w mundurze wygląda jak posąg! Dlaczego więc ja dostałem takiego niezręcznego majstra?

Stary kamerdyner wystrzegał się zaprzeczać. Wiedział do­ brze o co chodzi. Postać księcia coraz bardziej pochylała się, było mu coraz trudniej utrzymywać sztywną, wojskową postawę, i coraz głębsze fałdy rysowały się na ubraniu pomimo waty. To samo było z twarzą, z rękoma. Żadne kosmetyki nie pomagały na rozpędzenie zmarszczek na obliczu, a ku wielkiemu umartwie­ niu księcia, czubek włosów nad czołem rzedniał z każdym dniem, pomimo starania, jakie przykładał do niego fryzyer.

— Wyglądam jak stara, pomarszczona baba! — wolał ksią­ żę często. — Możnaby myśleć, że nie mam już ani jednego włosa na całej głowie!

Fryzyer robił na tern najlepsze interesa. Podsuwał coraz to nowe, upiękniające środki, nowo wynalezioną emalię na twarz, która istotnie wygładziła zmarszczki. Ucieszyło to tak dalece księcia, że następnego rana z zadowoleniem przejrzał się w lu­ strze. Lecz radość niedługo trwała. Gdy książę po zwykłej przedpołudniowej wycieczce do Pustelni powrócił do zamku, ka­ zał przywołać fryzyera i obsypał go wyrzutami. P o wyjściu na świeże powietrze zaczął doznawać takiego uczucia, jakby jakaś woskowa maska pokrywała mu twarz, każde poruszenie musku- łów twarzy sprawiało mu ból nieznośny. Musiał zachowywać uroczysty, poważny wyraz twarzy, a kiedy, spotkawszy powóz, wiozący dostojne damy ze stolicy, chciał je obdarzyć łaskawym

188 JAN WACHENHUSEN.

uśmiechem, skóra na twarzy wyprężyła się i ciągnęła, jak gdyby oklejona sztywnym papierem.

Trzy dni potrzebował nieszczęśliwy fryzyer na naprawienie tej szkody, a dzienniki stołeczne dla uspokojenia poddanych mu­ siały ogłosić, że Jego AVysokość skutkiem lekkiego niedomagania przez kilka dni nie będzie mógł opuścić swoich apartamentów. Zakłopotany doktor Hammer łamał sobie głowę, dlaczego go nie wezwano. Tymczasem doniosło się do jego uszu, że Jego Wysokość ma całą twarz oblepioną plastrami, że dworski fryzyer nieustannie przy nim przebywa; odgadł wtedy doktor co się stało. Zresztą Hammer rad był, że nie żądano jego pomocy, gdyż nie był już w stanie dać sobie rady z rozkapryszonym księciem. Gdy w końcu dopuszczono go przed oblicze dostojnego pana, po­ radził mu elektryczność na uspokojenie nerwów. Książę zgodził się na to, i zajęto się przygotowaniem wszystkiego do tej kura- cyi, która miała trwać miesiąc.

Dzisiejszego rana miało się właśnie odbyć pierwsze posie­ dzenie. Baterya elektryczna stała na pogotowiu. Książę był osobliwie rozdrażniony. Czytanie gazet sprowadzało mu zawsze zły humor, a szczególnie czytanie „Tageblattu,” który tak go gniewał, że nawet przez jakiś czas był wygnany z książęcego gabinetu. Procesa, konfiskaty i inne środki prześladowania nie wpłynęły na poprawę pisemka, które robiło się coraz jadowitsze, jak każdy chwast, który gdy się go przycina, bujniej jeszcze wy­ rasta. Książę z jakie pięćdziesiąt razy zalecał, żeby mu nie po­ dawano tego dziennika, ale potem znowu zapytywał o niego ka­ merdynera, który, nie zwracając uwagi na niekonsekwencyę księ­ cia, przynosił mu „Tageblatt” w czasie ubierania.

Dziennik, jak się zdawało, po przebytych w ciągu zimy prześladowaniach, umocnił się jeszcze w złości, i nie było tygod­ nia, w którymby nie urządził jakiejś napaści na rząd i rządzą­ cych. Przeczytawszy dziś w nienawistnem pisemku wiadomość, że on sam, książę, zaszczycił swemi odwiedzinami dymisyonowa- nego intendenta teatrów w jego własnym wiejskim domu, z czego

DAMY DWORU. 189

publiczność stolicy wyprowadziła wniosek, że Jego Wysokość za­ mierza go powrócić do łaski, podskoczył książę na pół łokcia w górę na taburecie. Czub włosów podczas czytania najeżył się nakształt czuba rozzłoszczonej papugi.

Zgniótł dziennik w ręku, rzucił go na posadzkę, plunął nań, zerwał się z taburetu, i wydarłszy się z rąk Bebrwalda, zaczął biegać po pokoju, wymyślając na łajdaków, niegodziwców, ośmielających się ubliżać panującemu, i poprzysiągł, że każe wznieść wysoką szubienicę i powiesić na niej nikczemny świstek razem z całą hołotą, składającą jego redakcyę.

Behrwald, który nie miał jeszcze czasu przeczytać dzienni­ ka, pomimo że był przyzwyczajony do wybuchów dostojnego gniewu, uważał jednak, że dzisiejszy przechodził zwykłą miarę. Stał nieruchomy, jak słup, i wpatrywał się więżący na posadzce dziennik.

— Behrwald! czego stoisz? — krzyknął książę. — Zabierz mi ten łachman z przed oczu! Albo... nie!., no! no! Zabierz go stąd obcęgami, rozumiesz?...

Behrwald poskoczył do pieca, porwał stojące tam cęgi, pod­ niósł niemi gazetę i spojrzał na księcia pytająco.

— Do pieca! Behrwald! Albo nie! zapal najpierw ogień! Spal tę jadowitą gadzinę!

Behrwald wykonał rozkaz. Poszedł z uroczystą miną, trzy­ mając dziennik w wyciągniętych cęgach do pieca, ukląkł, zamie­ nił go na inny wyciągnięty z kieszeni papier, i ten podpalił. Cie­ kawy był co takiego książę dziś upatrzył w „Tageblacie.” Na szczęście, ubranie dostojnego pana było już ukończone. Behr- wałd opuścił książęcą komnatę i przeszedł do gabinetu, gdzie ukrył się za piec, ażeby przeczytać dziennik w zupełnem bezpie­ czeństwie od książęcych oczu. Słyszał, jak książę chodził po swoim pokoju, jak powtarzał półgłosem swoje ulubione: „No! no“— a w końcu z głośnem westchnieniem rzucił się na krzesło.

Stary służący nie mógł zrazu nic wyraźnego odkryć w wy­ klętym dzienniku. Jego W ysokość odwiedził radcę Selfischa...

Potem wiadomość o powrocie następcy tronu, który przywiózł z sobą. murzyna, małpę i tygrysa... Oto wszystko. Czyżby książę miał rozgniewać się o tę małpę? W tym dzienniku nale­ żało zawsze czytać pomiędzy wierszami. W każdym razie był to brak uszanowania— ta wzmianka w jednym wierszu o księciu następcy i o małpie, bo wiadomo było wszystkim, że książę na­ stępca lubił szampana, i pod jego wpływem dopuszczał się nie­ raz karygodnych wybryków nocami, na ulicach miasta.

Schował nakoniec Behrwald zagadkowy dziennik do kiesze­ ni. Książę uspokoił się i odłożył nazajutrz elektryzowanie. Nie chciał do nikogo mówić, chciał być sam, miał silną migrenę...

W stolicy publiczność dała się zwieść dzięki tej wzmiance w „Tageblacie” i uwierzyła, że słońce łaski zaświeciło nakoniec nad biednym, niewinnie usuniętym z urzędu Selfischem, więc tyl­ ko jeden książę odrazu zrozumiał całą złośliwość, zawartą w tych wierszach. W ostatnich czasach bywał często na herbacie u pa­ ni von Trebnitz, wtedy, gdy całe otoczenie książęce sądziło, że dostojny pan wypoczywa w samotności swego pokoju, a o tych, nakształt Haruna-al Kaszy da wycieczkach, księżna nic nie wie­ działa. Najbliżsi księcia wiedzieli co o tem sądzić, wiedząc, ja ­ kie pogłoski krążyły po mieście, lecz mieli swoje wyrachowanie, by wycieczki Jego Wysokości utrzymywać w tajemnicy. Ze Selfisch zamieszkał w ogrodowym pawilonie, dowiedział się ksią­ żę w domu pani Trebnitz, lecz ponieważ, o ile mu się zdawało, nie spotkał go tam nigdy i nie był przez niego widziany, nie troszczył się o to.

Tymczasem zjawiła się jadowita wzmianka w dzienniku. Nie ulegało wątpliwości, że był to cios, wymierzony przeciwko jego odwiedzinom u pani von Trebnitz. K to jednak go wyszpie- gował? Jeden tylko Selfisch mógł to uczynić, Selfisch, z którym on, książę, tak źle się obszedł w przystępie złego humoru. Czy ten człowiek chciał się w ten sposób pomścić? Jeżeli tak, to

W dokumencie Damy dworu : powieść (Stron 184-200)