• Nie Znaleziono Wyników

62 JAN WACHENHUSEN

W dokumencie Damy dworu : powieść (Stron 66-129)

Binder wypowiedział ostatnie słowa tak dobrodusznym to­ nem, że Selfisch zrozumiał, iż jedynie tern zdoła osłabić donio­ słość swych zwierzeń, jeżeli wyzna otwarcie wszystko.

— Panie Binder! — zaczął, wysilając się na spokój — że przed chwilą, sądząc, iż jestem sam, pozwoliłem sobie na wybuch żalu, może mnie usprawiedliwić to jedynie, że zraniony byłem do głębi w poczuciu wiernie spełnianych obowiązków podczas długo­ letniej służby...

— To już wiem! — przerwał mu z przymileniem Binder.— A gdzieżby człowiek mógł się swobodniej wygadać, jeżeli nie na łonie natury! I jahym też wymyślał, gdybym dostał od księcia nosa, albo też tak jak pan, uwolnienie od obowiązków. W ięc mów ta.k, jak gdybym ja nic nie słyszał! Przecież człowiek musi krzyczeć, gdy go skrzywdzą! Zwierzęta kąsają się między sobą, a ludzie oskarżają się wzajemnie przed sądami! Widzisz pan tego chrabąszcza, który siedzi uczepiony na moim trzewiku? Tak jak on ufa w moją dobroć, że mu nie uczynię krzywdy, tak samo i pan możesz liczyć na moje milczenie!

Selfisch, słuchając tej wspaniałej przemowy filozofa, gardzą­ cego tyranami, czuł się w istocie równie mały, jak chrabąszcz, siedzący na trzewiku Bindera. Uważał też za rzecz najbez­ pieczniejszą zjednanie sobie życzliwości Bindera, bo gdyby on zaczął paplać, mógłby książę odebrać Selfischowi nawet jego pensyę. Tak nizko upadł pan intendent w ciągu godziny ze szczytu swojej wielkości, że zmuszony był starać się o zjednanie sobie takiego człowieka!

Westchnął głęboko. Opowiedział potem wszystko, co zaszło, i nie szczędził słów dla wytłómaczenia się z tego, co go popchnę­ ło do tak niesłychanych zwierzeń. Binder słuchał, uśmiechając się i niekiedy potrząsając głową.

— Wiesz pan co, panie Selfisch — odezwał się w końcu ku wielkiemu bólowi intendenta który po raz pierwszy usłyszał swroje nazwisko, wymienione bez należnego mu tytułu.— Jesteś pan na dobre wypędzony! Książę nigdy nie eofa raz wydanego rozkazu.

DAMY DWORU. 08

Lituję się nad tobą, panie Selfisch, bo każdy, kto dla pieniędzy zaprzedaje się w niewolę budzi we mnie litość. Nie mogłem nigdy tego zrozumieć, że ten sentymentalny świat tyle łez wylewa nad losami W u ja Toma, kiedy raczej własny swój los powinienby opłakiwać. Przecież murzyn jest tylko pod względem ciała za­ leżnym od swego pana: dostaje obfite pożywienie, a w najgor­ szym razie może być sprzedany innemu panu, lub też skazany na chłostę, A cóż tu mówić o tych wszystkich niewolnikach, którzy od najwcześniejszych swoich lat są tresowani pod wzglę­ dem duchowym, uczeni jak psy aportowania i wyszukiwania zwie­ rzyny, od rana do wieczora przykuci do stosu papierów i flaszki atramentu, a gdy znużeni, powracają do domu, zmuszeni są jeszcze śpiewać hymny na cześć swoich panów, i swoją nazwę niewolnika ukrywać pod płaszczem błazeńskich tytułów. Ja w oczach tej maszyny, która się państwem nazywa, tej trzody jucznych zwierząt, chodzących bez wytchnienia w deptaku, jestem bezuży­ tecznym, zmarnowanym człowiekiem; żyję poza obrębem tego państwa, jak widzisz, nio robię dla niego nic i nic od niego nie przyjmuję. Nie płacę podatków i nie staram się o żadne ulgi, by ich nie płacić; nie zaciągam długów i nikt mnie nie pozywa przed sądy. Nie potrzebuję straży przeciwko wewnętrznym lub zewnętrznym nieprzyjaciołom, bo z całym światem żyję w zgo­ dzie, ani żadnych żołnierzy, żadnej policyi ani nocnych stróżów. Byłbym oddawna wywędrował do Ameryki gdyby nie to, że tu jest mi równie dobrze jak tam. Odkąd istnieje samolubstwo, odtąd są panowie i niewolnicy. Pan trzyma psa z samolubstwa, pies z samolubstwa służy swojemu panu, i rzuci się na niego, je ­ żeli ten zbyt srogo się z nim obchodzi, tak samo jak i naród robi rewolucyę przeciw rządowi. A lud ma taką samą naturę, jak pies. Gdy się uwolni od jednego pana, czepia się dru­ giego, który da mu żywność i opiekę. Zastanów się tylko nad tern! Twój pan wygnał cię od siebie, czujesz się opuszczony, zgubiony, pomimo że ci książę w swojej łasce rzucił garść okru» chów. Otaczający szydzą z ciebie, twoje miejsce zajmuje ktoś

64 JAK WACHENHUSEK.

inny, który równie dobrze, a może i lepiej od ciebie, umie aporto­ wać. Ty zaś chodzisz jak obłąkany i złorzeczysz głośno. Na co ci się to przyda? Nie jesteś w stanie odzyskać dawnego swe­ go stanowiska, ale być może, że ja potrafię cię uratować. Pa­ trzysz na mnie ze zdumieniem? Nie masz najmniejszego wyobra­ żenia, w jaki sposób może się to dokonać, ale ja w twoim inte­ resie może będę mógł co wymyślić. Co prawda, nic mi do pań­ skich interesów, ale przyszła mi fantazya zostania przyjacielem ludzkości. Cóżbyś pan powiedział, gdybym cię wsadził napowrót na twoje miejsce.

Selfisch spojrzał na mówiącego, szeroko otwierając usta. Twarz Bindera rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.

— Tak, tak, ja sam, ja, Binder! — powtórzył, prostując się i uderzając się obiema rękoma po wytartem ubraniu.

— Istotnie, nie rozumiem pana, panie Binder! — przemówił nareszcie Selfisch.

— Porozmawiamy o tern innym razem — odrzekł Binder z widocznem zadowoleniem.— Nie żądam, ażebyś pan takiego jak ja człowieka u siebie przyjmował: cóżby na to powiedzieli ludzie, dla których jesteś zawsze intendentem, chociaż dymisyonowanym! A le pan możesz mnie zawsze odwiedzić, w któremkolwiek pięknem i spokojnem miejscu mojego państwa; naprzykład pod wielkim dębem tam na lewo, na końcu parku, gdzie zwykle przyglądam się zachodzącemu słońcu. Znajdę przecież sposób zaproszenia pana na schadzkę i stawię się na nią punktualnie. Możesz pan na to rachować, jeżeli tylko nie będziesz uważał, że układy ze mną ubliżają twojej godności. W iem ja dużo takich rzeczy, któ­ rych inni nie wiedzą, a niejedno może posłużyć naszym planom. Nie robiłem nigdy dotąd z tego użytku; myślałem sobie nieraz: „Może ci się zdarzy kiedy sposobność być komuś użytecznym.” Że zaś tym kimś pan jesteś, to już zawdzięczasz łaskawości losu. Pozwól mi teraz wszystko obmyślić, a potem rozmówimy się pod dębem. Starożytni Germanowie lubili pod cieniem dębu odby­ wać swoje narady. A teraz wracaj do swego urzędowego

65 mieszkania. Bierz rzeczy z zimną krwią, mów wszystkim, źe sam prosiłeś o uwolnienie, to lepiej brzmi, i dlatego o Jego W ysoko­ ści powinieneś wyrażać się z jak największem uszanowaniem. To ładniej wygląda, a zresztą tak wypada z mojego planu. Nikt nie powinien wiedzieć, ani nawet przypuszczać, że uskarżasz się na księcia.

Selfisch bezwiednie podniósł się z ziemi, patrząc wciąż nie­ ufnie. Z każdą chwilą jednak robiło mu się lżej, bo słowa Bm- dera uspokoiły jego obawę, że włóczęga może zdradzić podsłu­ chany monolog.

— Jestem... na pańskie... rozkazy, panie... Binder! — wyją­ kał, mimowolnie wyciągając do niego rękę, a drugą szukając po­ rzuconego na trawę kapelusza.

— Dziękuję panu, panie Selfisch — odezwał się Binder, usuwając rękę. — Rozumiemy się doskonale! Bywaj pan zdrów i do widzenia!

Selfisch machinalnie zwrócił się do odejścia i doznał ulgi, gdy mu krzaki zakryły postać Bindera.

— Nędzny fuszer, który jest już niczem i bez żadnej wartości od chwili, gdy nie ma komu rozkazywać!— roześmiał się Binder, wyciągając się na trawie, a oparłszy głowę na złożonych rękach, wpatrzył się w sklepienie drzew, rozciągające się nad jego głową. A le jest mi to na rękę — dlatego że książę zawsze kazał wypędzać mnie z parku, dopóty, dopóki moja wytrwałość nie przezwyciężyła cierpliwości jego ludzi. Niedawno jeszcze za­ wołał, gdy przejeżdżając, zastał mnie w mojem ulubionem miej­ scu: „No! no! i ten włóczęga znowu snuje się po moim parku!” Ba! to wszystko porachuje się przy robieniu porządku! Nie mam złych zamiarów, ale mam już teraz plan ułożony.

Binder pogrążył się w głębokiem milczeniu i głębszem jeszcze rozmyślaniu, a żaden książę nie leżał wygodniej na swoich poduszkach, niż on na trawie w lesie.

■> Damy dworu. Dodatek do Kru 5 Tyg. iilustr. 0

66 JAN WACHENHUSEN.

X .

Upłynęło kilka tygodni, gdy pewnego wieczoru dorożka to­ czyła się po przedmieściu stolicy, gdzie letnie mieszkania poszu­ kiwane były przez zamożne rodziny. Letni wieczór był posępny. W ązki sierp księżyca błyskał chwilami z poza drobnych, biała­ wych chmurek, które, pędzone przez palący wiatr, rozsuwały się co chwila. Dzień zrobił się dżdżysty. Mokre liście platanów, rosnących po obu brzegach szosy, padały na przód powozu i przerywały burzliwe rozmyślania kamerjunkrowi Bellingenowi. Zatopiony w myślach, nieczuły na światła, padające z okien do­ mów, siedząc ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, przechylo­ ny w tył, chwytał chwilami za kapelusz i naciskał go głębiej na czoło. Potem znowu spoglądał bezmyślnie na firanki, zasłania­ jące oświetlone okna, za któremi snuły się znajome mu po­ stacie.

— Czy może być na świecie człowiek w głupszem, niż ja, położeniu!— szeptał do siebie. — Ja, który mógłbym być naj­ szczęśliwszym ze śmiertelników, gdybym nie był hrabią Bellinge- nem, miotanym namiętnościami i sprzecznemi uczuciami? Ja, tak hojnie obdarzony wszystkiemi dobrami życia, wpadłszy teraz między Scyllę a Charybdę, nie mogę się z nich wydobyć. Żyję, jem, ale mojem życiem jest ciągła burza, pożywieniem odurza­ jące środki! Głowa moja płonie nieustanną gorączką, którą tylko codziennem odurzaniem się uspokajam. Namiętność pogrą­ ża mnie w ciągłym wirze, który ciągnie mnie na dno przepaści, wyrywam się z niej gwałtownym wysiłkiem po to tylko, ażeby po chwili zobaczyć pod sobą tę samą otchłań. Gdybym się mógł uratować, wyzwolić od jej władzy nad sobą, byłoby mi zupełnie obojętnem, czy tamta będzie szczęśliwa, czy nieszczęśliwa! Nie mogę nikomu dać szczęścia, jedynie w zaspokojeniu swoich prag­ nień mogę znaleźć własne szczęście... Znam dobrze siebie, nie jestem stworzony do takiego żółwiego żywota, jaki wiodą inni,

DAMY DWORU, 67

po których może przejechać wóz z sianem, a oni nawet się na to nie poskarżą; do takiego życia roślinnego, które czerpie swe soki z najobrzydliwszych nieczystości, a wydaje z nich najlepsze owoce! Nie jestem samolubem, ho nie chcę nic dla siebie same­ go zachowywać, tylko innych chcę obdarzać... Lecz jestem owładnięty tą nieszczęśliwą namiętnością i pod jej wpływem chylę czoło, jak pod wszechpotężną mocą przeznaczenia... pod jego klątwą, być może! Stoję pomiędzy aniołem a szatanem, wiem to, jasno rozumiem swoje położenie, i rozumiem nieuniknione na­ stępstwa. gdy ona zostanie moją żoną; ale cóż mogę na to po­ radzić, skoro tak każe konieczność, skoro tak chce nieugięta a wyższa wola? Opatrzność za wiele uczyniła dla tej dziewczy­ ny; od chwili urodzenia los jej był już postanowiony. Mieć mi­ lionowy majątek i nadziemską piękność jest zanadto hojnem uposażeniem dla zwykłej, śmiertelnej istoty; sam ojciec to rozu­ miał i usiłował ją ustrzedz od zguby... od nieszczęścia przynaj­ mniej; potrzebowałaby mieć ona cnoty aniołów i nadludzką moc duszy, ażeby wieść znośne życie przy boku człowieka, który wie dobrze, że jest przez nią nienawidzony...

Uśmiech zjawił się na twarzy kamerjunkra, gdy mu to przyszło na myśl. Powóz zatrzymał się przed obrosłemi dzikiem winem kratami ogrodzenia, poza któremi w głębi ogrodu wznosił się dom w stylu odrodzenia. Kamerjunkier wpadł w furtkę, a woźnica, nie ociągając się, odjechał i na bocznej drodze opo­ dal przystanął.

Idąc ścieżką ocienioną akacyami, pomiędzy kwietnikami, z obu stron ciągnącymi się na trawniku, na którym pluskała smętnie fontanna, doszedł kamerjunkier do domu. Na balkonie stałą jakaś postać, która w tejże chwili znikła w słabo oświetlo­ nych drzwiach pokoju. Nikt nie przeszkadzał spóźnionemu g o­ ściowi. Kamerjunkier otworzył drzwiczki na schodach, obstawio­ nych oleandrami, i pobiegł na górę. Był on tu jak w domu; znać to było po jego zachowaniu się i po doskonałej znajomości domu.

Nikt nie wyszedł na jego spotkanie. Zrzuciwszy z siebie lekki paltot, w korytarzu słabo oświetlonym, rzucił przelotne spojrzenie w lustro, zawrócił w bok i otworzył małe drzwiczki, prowadzące do przedpokoju, oddzielonego zapuszczoną portyerą od słabo oświetlonego buduaru. W buduarze ujrzał Kamillę, von Trebnitz, pannę honorową Jej Wysokości, piękną, wspaniałą istotę, zbudowaną na wzór Wenery Milońskiej, czekającą na ka- merjunkra, ażeby go przyjąć w domu matki, którą zwykła była odwiedzać w chwilach wolnych od służby przy księżnie.

Kamilla, stojąc tak pośrodku buduaru, była podobna do Judyty, jaką wyobrażają malarze; klasycznych kształtów ręka wysuwała się z pod białej togi, na kształtnym, pełnym biuście drapowała się lekko zarzucona, szkarłatna jedwabna chustka, na biodrach taki sam pas podtrzymywał lekką, fałdzistą szatę, po mistrzowsku udrapowaną. Kształtna szyja wysuwała się z fałdów szkarłatnej chustki, a na nią spadały wijące się pukle czarnych, obfitych włosów. Regularniejszego, szlachetniejszego profilu nawet w starożytnych posągach trudno spotkać. Z wy­ szukaną zalotnością układała włosy na sposób Bzymianek, ażeby uwydatnić całą piękność marmurowego czoła z błękitnemi żyłka­ mi na skroniach, i różowych, maleńkich uszek.

Delikatne, łukowato zarysowane brwi wznosiły się nad ciem- nemi, płomiennemi oczyma, ocienionemi długiemi, czarnemi rzę­ sami, a gdy podniosła przymknięte powieki, strzelały z pod nich płomienie zdradzające ognistą duszę. Czoło było majestatyczne, a nozdrza drżały równą namiętnością, jaką płonęły oczy. Usta z lekko podniesioną górną wargą miały wyraz niezwyczajny, a silnie zarysowane kąty ust zdradzały siłę woli. Lekki, żółtawy odcień cery nadawał twarzy charakter południowy, odziedziczo­ ny po ojcu, jak utrzymywali nieświadomi, nie wiedząc, że ojciec Kamilli, chociaż walczył w szeregach karlistów w Hiszpanii, był rodowitym Niemcem.

Gdy Bedingen wszedł do pokoju, zastał oczekującą Kamillę z takim wyrazem w oczach, jakim zalotne kobiety posługują

DAMY DWORD. 6

»

się niby bronią, gdy idzie o przypomnienie mężczyźnie zaciągnię­ tego względem nieb długu, chociażby oni sami nawet nie poczu­ wali się do winy, bo gdy mężczyzna podobnej kobiecie raz po­ przysięgnie miłość, zaplątał się już w dług, z którego nie wy­ zwoli się do śmierci.

— Gniewasz się? Czemźe obraziłem moje bóstwo? — zapy­ tał Bełlingen, biorąc je j opuszczoną rękę i podnosząc ją do ust. Marmurowy posąg ożywił się. Kamilla spojrzała na niego posępnym, niemiłym prawie wzrokiem. Lecz gdy kamerjunkier wyprostował się, zajaśniało słońce, i uśmiechnęły się do niego pieszczotliwe, zwodnicze oczy. Usta złożyły się do szeptu. Z roz­ marzeniem wsparła Kamilla czoło na jego ramieniu.

— Ty wiesz, że gniewam się na siebie samą, na ciebie i na przeznaczenie, które skraca mi choćby o sekundę życie, bo ja żyję tylko wtedy, gdy ciebie widzę!

Głos Kamilli brzmiał zawsze trochę szorstko, a jednak było w tym głosie coś, co szło prosto do serca. Bełlingen, mil­ cząc, objął ją ramieniem, wpatrując się z upojeniem w jej oczy, i powiódł ją ku sofie.

— Jakże jesteś niebiańsko piękna! — zawołał z zachwytem, a oczy jego z rozkoszą przesuwały się po wszystkich szczegółach je j stroju.— Postradałem chyba rozum, jeżeli mogłem dopuścić choćby na chwilę myśl o tern, ażebyś miała należeć do innego... A jednak, od pewnego czasu, nawiedzały mnie takie ponure przypuszczenia...

Oczy jego zwróciły się na różne kosztowne fraszki, któremi buduar był przystrojony z iście kobiecym gustem.

— Widujesz upiory, Bellingenie — odrzekła Kamilla, która nigdy nie nazywała go chrzestnem imieniem.— Leży to w twojej naturze, że podejrzewasz tam, gdzie powinienbyś zaufać. Nie znam mężczyzn, ale jeżeli takie jak twoje usposobienie, upędza- jące się za nieuchwytnym cieniem, jest cechą charakteru każdego mężczyzny, lituję się nad kobietami i odczuwam ich i własną swoją niedolę! Dręczysz innie.— mówiła po chwilowej przerwie —

JAN WACHENHDSEN. 70

i nazywasz to miłością! Patrzysz na mnie często tak, jak gdy­ byś chciał mnie wziąć na tortury, ażeby mi wydrzeć z głębi du­ szy moją tajemnicę, a jednak wiesz dobrze, jak dalece godną jest pożałowania moja przyszłość, moje całe życie beznadziejne, poświęcone dla ciebie, oddane na ofiarę i karygodne jednocześnie, w tem bezużytecznem poświęceniu...

Bellingen przerwał jej niechętnym ruchem.

— Łudzisz sama siebie i mnie chcesz złudzić, Kamillo! — zawołał. — W tem samem miejscu powtarzałem ci tak często, że nic w świecie nie zdoła mnie z tobą rozłączyć, że wszystko to, co zmuszony jestem udawać, czego zmienić nie mogę, stanie się za twoją i moją wolą, dla dopięcia tego celu, dla którego ja sam muszę się poddać tej ogniowej próbie. To, co teraz mam uczy­ nić, co jestem zmuszony uczynić, jest łotrowstwem, wiem dokład­ nie co robię, ale muszę, chcę to zrobić dlatego, by potem ciebie posiąść zupełnie. Mógłbym ci powiedzieć: Uciekajmy potajemnie, świat jest obszerny i dosyć na nim takich miejsc, gdzie możemy należeć do siebie i być z sobą szczęśliwi! A le ty w ubóstwie i brakach nie mogłabyś być szczęśliwą, bo lubisz blask, a ja widząc, że zostałem żebrakiem, byłbym zdolny dopuścić się zbrodni, byleby zaspokoić twoje potrzeby. Z a daleko zaszły już rzeczy... położenie moje jest rozpaczliwe! Musiałem robić grze­ czności żydowskiej dziewicy, ażeby przez nią wpływać na ojca; winien jestem ojcu Rafaelowi znaczną sumę, którą muszę zwrócić Zgromadzeniu... Jestem...

Przygryzł usta i zamilkł.

— Dość tego! Wiesz sama, że twoje kosztowności pozasta­ wiałem jako ostatni środek ratunku! Nic mi już nie pozostaje innego oprócz zawarcia tego związku. Przysięgłaś na wszystko co najświętsze, że będziesz czekała cierpliwie, dopóki nie będę mógł rozerwać tych nienawistnych więzów. Wiesz dobrze, iż za­ mordowałbym cię własną ręką, gdybym się przekonał, żeś mnie zdradziła! M oją jesteś, do mnie należysz, nieodwołalnie! Więc naprzód! i będziesz musiała podziwiać mistrzowstwo, z jakiem

DAMY DWORU.

będę odegrywał moją rolę, a wiem, że mnie w tern będziesz podtrzymywała! Kok prędko przeminie, a potem będziesz moją!... Teraz nie myślmy już o tern!

Kamilla roztargniona bawiła się swoim pasem. Bedingen nie widział tego, że z zupełną obojętnością słuchała jego unie­ sień, i że tylko na wzmiankę o klejnotach ręka jej zadrżała zlekka.

— Żądasz powtórzenia tego, czego ci dowiodłam więcej niż słowami! — odparła nerwowo, z uległością, która mogła być rów­ nie wynikiem miłości, jak zręczną obłudą. — Kola, którą ode- grywarn, jest niegodna, karygodna, tem bardziej że wbrew swo­ jej woli jestem bezsilną wspólniczką intrygi, która mąci spokój moich nocy, i niepokoi moją duszę... to ci mówię otwarcie! Myśl 0 twoich występnych zamiarach nieraz już doprowadzała mnie do zrobienia rozpaczliwego postanowienia... Nawet dziś, przed twojem przybyciem, postanowienie to było stanowcze; musiałam stoczyć ciężką walkę ze swojem sercem... Nie ehciałam już wi­ dzieć się z tobą, postanawiałam wyjechać do dalekich krewnych, chciałam wyrzec się ciebie i swojego stanowiska na dworze, aże­ by o tobie zapomnieć... Twoja niegcdziwość sprowadzi przekleń­ stwo na mnie i na ciebie: własne szczęście zdobywać kosztem czyjegoś nieszczęścia, czyjejś zguby!.. Zwalczyłam nawet tę myśl najokropniejszą ze wszystkich, że moją matkę, mego brata po­ grążę w biedzie, gdyż ich zasoby poświęciłam dla ciebie i twoich zbytków; że będą mnie przeklinali, a ty nie zechcesz podać im ręki 1 zapomnisz o nich! Byłam wówczas sama, chlubiłam się swojem bohaterstwem... Przyszedłeś— i zapomniałam o wszystkiem! By­ łam zanadto słaba, ażeby módz wytrwać w postanowieniu, gdy raz spojrzałam w twoje oczy!

Bedingen stłumił płomiennym pocałunkiem westchnienie, które się wydarło z jej piersi przy tych słowach, i nie było wię­ cej o tem mowy pomiędzy nimi. Kamerjunkier był opętany bez

W dokumencie Damy dworu : powieść (Stron 66-129)