• Nie Znaleziono Wyników

162 JAN WA CHEN HUS EN

W dokumencie Damy dworu : powieść (Stron 166-178)

— Muszę Weronikę zostawić samą na parę godzin. Poja-1 dę z panią do twojego mieszkania, panno Elżbieto. Tam poży-j czysz mi swojego ubrania. I ty sama staraj się przebrać. Po-] tem weźmiemy dorożkę i... Chodźmy! reszta się później obmyśli.]

Porwała z pośpiechem kapelusz i okrycie i zawołała na I pannę służącą.

— Mam interes w mieście. Pilnuj panny Weroniki, na ! wypadek gdyby mi wypadło dłużej się tam zatrzymać! — pole- ] ciła jej.

Panna zdumiona spojrzała na hrabinę.

— Słucham pani hrabiny! — odpowiedziała. — Dziwna rzecz! co ona może tam mieć do czynienia! — szepnęła do siebie i po­ biegła podzielić się z resztą służby wiadomością, że pani hrabina wyjechała za interesami do miasta z dawną nauczycielką panny W eroniki.

Służba zgromadziła się na naradę, a kamerdyner hrabiego dopełnił miary zdumienia, udzieliwszy wiadomości, że hrabina dziś po raz pierwszy weszła sama do pokoju hrabiego, niewiado­ mo w jakim celu...

Z mocno bijącem sercem, jakby coś złego miała uczynić, siedziała Sydonia w pół godziny później z Elżbietą, w zamknię­ tej dorożce, toczącej się drogą za miastem. Nie była zdolna do rozmowy, z niepokojem wciskała się w kąt powozu, przy każdym zakręcie drogi wyglądała trwożliwie, każdy odgłos przerażał ją. Na szczęście, ulica była mało odwiedzana, szły tamtędy jedynie wystrojone świątecznie chłopskie rodziny. Elżbieta, milcząc, sie­ działa przy boku Sydonii. Znała ona szwajcarski szalet panny von Walberg, a dla Sydonii było to wielką ulgą, że może jej pozostawić rolę przewodniczki.

Obie przebrały się. Sydonia okryła się, jak chora osoba, płaszczem od deszczu, i kapturek od niego nasunęła na głowę, a twarz jej zasłaniała gęsta woalka. Elżbieta zaś miała na gło­ wie lekki szal, który osłaniał ją zupełnie.

DAMY DWORU. 163 Dwie godziny blizko trwała jazda. Niepokój Sydonii wzra­ stał, obawa, by się nie spóźnić, myśl, że w tym bileciku bez daty może była mowa o innym dniu, niepewność, co uczyni, je ­ żeli zastanie tam na miejscu Bellingena i swoją, zdradziecką przyjaciółkę...

Nakoniec Elżbieta wychyliła głowę przez okno.

— Zakręć drogą na prawo... tam właśnie, gdzie stoi po­ wóz... Być może...

Sydonia spojrzała w kierunku wskazanym przez nią. Z a ­ drżała.

— Nasz powóz! — szepnęła drźącemi ustami.

— W ięc zawróćmy tą boczną drogą na lewo! Prowadzi ona w głąb lasu. Zostawimy dorożkę w gęstwinie i pójdziemy drogą, wiodącą na polankę, a stamtąd dróżką przez szkółkę mło­ dych drzew do miejsca, gdzie stoi szwajcarski domek, otoczony krzakami i paprocią, z poza których będziemy mogły śledzić wszystko niepostrzeżone.

Sydonia nic nie odpowiedziała. Skinęła głową i naciągnęła głębiej kaptur. Elżbieta, wychyliwszy się przez okno, wydała rozkaz woźnicy.

— Niech się pani uspokoi!— szepnęła, pomagając towarzyszce wysiąść z powozu. — W oźnica nie będzie miał żadnego podej­ rzenia!...

Sydonia zdobyła się na opanowanie swego wzruszenia. D o­ dała jej sił myśl o tern, że człowieka, któremu zawdzięczała swoje nieszczęście, zdoła przydybać na gorącym uczynku... nie! nie przydybać, bo na to brakowało jej odwagi, tylko chciał ą wi­ dzieć, przekonać się na własne oczy! Szła odważnie przy boku przyjaciółki, na spotkanie niebezpieczeństwa. Miała jakieś n ie­ jasne przeczucie, że nic gorszego, ale raczej coś lepszego ją czeka.

Elżbieta widocznie dobrze znała miejscowość. Bez wahania wiodła swoją przewodniczkę przez szkółkę i gąszcze na otwartą

164 JAN WACUKNHUSBN.

przestrzeń, na której, wśród starannie utrzymanego ogrodu, wzno­ sił się szwajcarski domek.

Było to czarujące miejsce. Z galeryi, otaczającej szalet, widać było zielone łąki i potok, płynący ku łańcuchowi gór, to ­ nącemu w błękitnawych mgłach oddalenia. Przed szaletem roz­ ciągał się staw, otoczony wodnemi roślinami, w pośrodku stawu klęczący posąg, niezapominajki, fijołki i bratki, stroiły klomby ogródka, otoczonego zielenią łąk; po drugiej stronie rosły rodo­ dendrony, alpejskie róże i inne górskie rośliny.

Przez jakiś kwadrans patrzały obie z ukrycia, milczące , i pełne oczekiwania, na szwajcarski domek. z którego jedna dróżka wiodła do wsi, a druga ścieżka w góry, do lasu. W szę­ dzie było cicho. Złote rybki wyskakiwały chwilami ponad zwierciadło wód, ptaszki świergotały wśród gałązek, a ze wsi dolatywał odgłos dzwonów kościelnych.

Tam ludzie zbierali się na modlitwę, a tutaj... Nagle, Elżbieta pochwyciła Sydonię za rękę:

— Patrz pani tam! — szepnęła, cofając się w głąb zarośli i pociągając za sobą Sydonię.

— On! — szepnęła Sydonia, której oblicze pokryła nagle śmiertelna bladość.

— Odwagi! staraj się pani zdobyć na siłę! — upominała ją Elżbieta.

W popielałem spacerowem ubraniu, w okrągłym kapeluszu nasuniętym na czoło, z rozjaśnioną, wesołą twarzą, ukazał się Bellingen na dróżce, wiodącej z lasu. Z okiem, zwróconem na szwajcarski domek, upatrywał widocznie jakiegoś znaku stamtąd. Przez kilka chwil stał, rozglądając się naokoło, z rękoma skrzy- żowanemi na piersiach. Z jednego okna na piętrze powiała biała chusteczka; na ten widok poruszył się żywo z miejsca B el­ lingen, lecz nie w kierunku szaletu, tylko brzegiem lasu. Uszedł­ szy kilkadziesiąt kroków, doszedł do furtki w ogrodzeniu, otwo­ rzył ją, wpadł dróżką, obsadzoną krzewami, na schody szaletu, i znikł z oczu śledzących go kobiet.

DAMY DWORU. 165 Elżbieta spojrzała na Sydonię, jak gdyby chciała jej po­ wiedzieć:

— Nie mamy tu już nic do czynienia! Sydonia zrozumiała to spojrzenie.

— Pozostanę tu... pozostanę do końca! — szepnęła.— Żadna siła nie poruszy mnie stąd, dopóki on nie odejdzie!

Elżbieta zauważyła z zadziwieniem stanowczość Sydonii. — Byłoby to może lepiej dla pani spokoju, hrabino! — ośmieliła się uczynić uwagę.

— Dla mojego spokoju?! Wierzaj mi, że dla mojego spokoju lepiej będzie, jeżeli tu zaczekam! Mam nadzieję z pomocą Bos­ ką odzyskać spokój... nie lękaj się o m nie...— dodała z gorzkim uśmiechem. — Dotychczas zdawało mi się, że wielkie niebezpie­ czeństwo wisi nad moją głową, teraz leży ono u moich stóp! W niebezpieczeństwie tylko można wypróbować swoje siły, więc jestem szczęśliwa, żem się zdobyła na ten krok! Teraz możemy porozmawiać, mamy czas na to. Widzisz przecie, że jestem spokojna... Obiecałaś mi opowiedzieć, co ci się zdarzyło...

— Pani hrabino! to, co miałam opowiedzieć, niewiele cię może obchodzić. Powiedziałam to sobie tak tylko, żeby cię ro­ zerwać.

— Dlaczego tak mówisz teraz? Wszystko mnie obchodzi, co ciebie dotyczę. Miałażbym dla ciebie mieć mniej współczucia, niżeli ty dla mnie?

— A le to... dotyczę w pewnym względzie męża pani! — Mojego męża? o! jeżeli tak, to jesteś obowiązana opo­ wiedzieć mi wszystko! Widzisz przecie, jak on żywo mnie obchodzi!

Z niechęcią dała się skłonić Elżbieta do spełnienia obietni­ cy, uczynionej w chwili, gdy za jakąbądź cenę chciała myśli hra­ biny odwrócić w inną stronę.

— Przypomina sobie pani — zaczęła w końcu — że pan hrabia bardzo niechętnem okiem gatrzał na mój pobyt w jego domu? Pamięta pani zapewne ostatnie, ubliżające słowa, których

166 JAN wachknhuse:

ja sama wtedy nie rozumiałam i których znaczenie dopiero teraz stało mi się jasne?... Przez wzgląd też na siebie samą winna jestem pani hrabinie wyjaśnienie.

— Proszę, mów! — zawołała Sydonia, której wzrok był zwrócony na szwajcarski domek.— Słucham, chociaż nie znać na mnie uwagi.

— Zdaje mi się, że opowiadałam pani dawniej, iż z pewną angielską rodziną powróciłam do Niemiec i przebywałam jakiś czas w uniwersyteckiem mieście?

— Tak, wspominałaś mi o tem.

W owym domu poznałam jakiegoś hrabiego Bellingena, który uczęszczał na uniwersytet.

— Bellingena, który uczęszczał na uniwersytet?!...

Sydonia zaczęła się bacznie przysłuchywać i po raz pierw­ szy oderwała wzrok od szwajcarskiego domku.

— Jak się potem, tutaj już, dowiedziałam, był to młodszy brat męża pani.

— Feliks! więc to był biedny, nieszczęśliwy Feliks! — wy­ krzyknęła Sydonia. — Znałaś go, Elżbieto?

— Tak jest; muszę też dodać, że to ja niewinnie stałam się powodem...

— Ty?... panno Elżbieto! Ty!

Elżbieta zdumiała się na widok nagłego wzruszenia młodej hrabiny, której blade policzki zarumieniły się, a oczy, od tak dawna patrzące martwo i obojętnie, nabrały blasku i życia.

— Jak wspomniałam, w owym domu hrabia Feliks często bywał, i był bardzo lubiony z powodu swego wesołego i śmiałego charakteru — dodała zwolna i z wahaniem Elżbieta.

— I ty właśnie... byłaś powodem... jak mówisz...

— Niewinnym zupełnie powodem... Hrabia Feliks oburzył się na niewłaściwe zachowanie się pewnego cudzoziemca, któremu chciał wymierzyć sprawiedliwość.

— Ależ... wszak prawda, sama powiedziałaś... Boże! sama już nie wiem co mówię!... Moje położenie w tej chwili i twoje

DAMY DWORU. 167

opowiadanie o zdarzeniu, które ze względu na pokrewieństwo... na tak blizkie pokrewieństwo...

— Powiedziałam, pani hrabino, że hrabia Feliks niewłaści­ we zachowanie się względem mnie owego cudzoziemca ukarał w sposób, którego pewnie sam żałował... i być może... żałuje do­ tychczas... Nie prawdaż? W szak pani znałaś go dobrze?

— Był on towarzyszem moich lat dziecinnych! — odparła Sydonia z westchnieniem.

— Może to o pani właśnie opowiadał mi nieraz z takim zapałem?

Sydonia była roztargniona. Nie odpowiedziała nic na za­ pytanie. Położyła rękę na ramieniu Elżbiety.

— Powiedziałaś: „B yć może, że żałuje dotychczas!...’' — prze­ mówiła drżącym głosem.— Przecież Feliks nie żyje!

— O tern właśnie mam prawo wątpić od kilku godzin; łą ­ czy się to w osobliwszy sposób z tern, co mam pani opowie­ dzieć...

— O! mów!... W ięc ty wątpisz o jego śmierci! Ależ, wiel­ ki Boże! Przecież ja sama czytałam urzędowe obwieszczenie o jego zgonie!... Nie tłómacz sobie fałszywie mojego zajęcia się nim... Jego los obchodzi mnie tak, jak i los wszystkich tych, których lubię!

— Rozumiem to zupełnie, pani hrabino — mówiła dalej Elżbieta, zauważywszy, że Sydonia straciła zupełnie z oczu szwajcarski domek. — Mąż pani, więcej niż ktokolwiek inny, musi być pewnym jego śmierci...

— Mój mąż? nie rozumiem cię. Spadek po ciotce miał być podzielony między obu braci po urzędowem zawiadomieniu o śmierci... Reinhard... zwrócił część należną bratu Feliksowi... Miałżeby i on coś wiedzieć? Mów wyraźnie, panno Elżbieto! kto ci mógł powiedzieć?...

— To właśnie jest dla mnie zagadką. Jednego nie mogę ci powiedzieć, drugiego nie mogę przemilczeć...

JAN WACHENHUSEN. 1 6 8

— Pani hrabina widziała tego starego człowieka, który dziś i przyszedł odwiedzić pannę Weronikę?

— Widziałam; nie znam go... Ale cóż dalej?

— To dawny przyjaciel Weroniki, która się do niego jako ! dziecko bardzo przywiązała. Weronika powiedziała mi dziś rano, że pan Binder ma mi powierzyć jakąś tajemnicę. Szło o to, że mąż pani dowiedział się od ojca Rafaela, iż ja jestem tą samą osobą, dla której hrabia Feliks tak bardzo się zapomniał, i od dzisiejszego ranka dopiero dowiedziałam się, że ojciec Rafael, ; przyjaciel księżny, jest nikim innym tylko dawnym nauczycielem hrabiego Feliksa Bellingena, którego w uniwersyteckiem mieście wszyscy znali pod nazwiskiem Rossbacha. Nie wiem, co mu za­ winiłam, uprzedził on męża pani przeciw mnie, śledzi mnie po­ tajemnie, jak mi mówił pan Binder, i chociaż przysięgam pani na zbawienie duszy, że to jest nieprawdą, posądza mnie, iż wiem 0 miejscu pobytu hrabiego Feliksa.

— W ięc pani sądzisz, że Feliks żyje?

— Nie mogę nic o tern sądzić, pani hrabino! Wyjeżdżam stąd wkrótce do Londynu, chciałam więc oczyścić się w oczach pani z zarzutów, które mi Uczynił mąż pani, a których powodu wyrozumieć nie mogłam...

W tej chwili żywy ruch hrabiny przerwał mowę Elżbiecie. Bellingen i Herminia wyszli na balkon, weseli i rozmowni.

Sydonia bezwiednym ruchem zasłoniła oczy rękoma i od­ wróciła się. Głośny śmiech Herminii przeszywał jej serce na- kształt noża.

— Uciekajmy! uciekajmy! — zawołała, zapuszczając się w krzaki i uciekając przez szkółkę, jak gdyby gnana przez złe­ go ducha.

Elżbieta dopędziła ją dopiero przy zawrocie na ścieżkę, wiodącą w las. Ani jedno słowo z jej ust nie wyszło. Milcząca 1 bez tchu rzuciła się w głąb dorożki, pozostawiając Elżbiecie wydawanie rozkazów woźnicy. Elżbieta robiła sobie wyrzuty, żałowała swojej niedyskrecyi, a jednak cieszyło ją to, że opowia­

DAMY DWORU.

danie o hrabim Feliksie tak dalece zajęło hrabinę, że zapomnia­ ła była zupełnie o swojem położeniu, o którem przypomniało jej dopiero zjawienie się czułej pary na balkonie. W ięcej jeszcze ucieszyło Elżbietę to, że podczas drogi twarz Sydonii była mniej posępną, że znikł z niej wyraz bolesnego natężenia. Sydonia milczała przez całą drogę. Wydawała się bardzo zajęta, jak gdyby rozważała rzeczy wielkiej wagi. Dopiero wjeżdżając do miasta, na widok postrojonych świątecznie ludzi, odzyskała mowę.

— Zostaniesz dziś u nas, panno Elżbieto! — powiedziała błagalnym tonem, serdecznie, czego dawno już nie czyniła, ści­ skając rękę towarzyszki.— Musisz u mnie pozostać! Nie możesz mnie opuścić, nie możesz stąd wyjechać! Nie prawdaż? przyrze- czesz mi to, choćby przez wzgląd na Weronikę, któraby się nigdy nie pocieszyła po twoim wyjeździe!

Elżbieta nic nie odpowiedziała. Nie chciała tej nieszczęśli­ wej zasmucać oporem, ani też oznajmieniem wyjazdu, z którem dziś przyszła, dla pożegnania się z nią i z Weroniką.

Gdy Sydonia z Elżbietą powróciła do domu, zastała fiein- harda z Weroniką, grających w warcaby, oboje zdziwionych, każde w inny sposób. Weronika zaczęła robić siostrze wyrzuty i dąsała się; Reinhard miał minę taką, jakby sam nie wiedział co sądzić o tak długiej nieobecności bratowej. Zdawało mu się też, że widzi pewną zmianę w jej obejściu. Była weselsza, bardziej ożywiona, rozmowniejsza, twarz jej była zarumieniona, a oczy straciły zwykły, obojętny wyraz.

Reinhard był pewny, że Sydonia skłamała, mówiąc siostrze, iż była u Elżbiety, bo po jej twarzy można było poznać, że przepędziła dłuższy czas na świeźem powietrzu. Uważał też za rzecz niewłaściwą, by hrabina Bedingen odwiedzała nauczycielkę, a to już było dla niego zupełnie niepojętem, że przez cale pięć godzin bawiła u niej, pozostawiając niedorosłą siostrę na opiece służby. Tern bardziej uważał to za niewłaściwe, że Sydonia wiedziała o jego odwiedzinach i zamiarze powiezienia na spacer

170 JAN WACI1ENHUSEN.

Weroniki, i sama go zaprosiła na kawę. W olał jednak pozo­ stać sam z dziewczątkiem, niżeli pozostawiać ją na opiece służby.

Weronika ze swojej strony wybornie się zabawiła z Bein- hardem; wielką przyjemność sprawił jej spacer, Bernhard był prawdziwie „czarujący,” lecz mimo to uważała za konieczne po- dąsać się na siostrę, której widoczne ożywienie było i dla niej niepojęte.

Elżbieta również była zdumiona nagłą zmianą w humorze hrabiny. Odgadła, co się działo w jej duszy. Musiała przyrzec, że przyprowadzi jej tego człowieka, który zrobił tak zdumiewa­ jące odkrycie, a z wrażenia, jakie to odkrycie uczyniło na Sy­

donii, wyprowadziła swoje wnioski.

Beinhard daremnie usiłował odgadnąć powody tej zmiany. Wiedział, że nie brat był tego powodem, domyślał się więc, że to coś innego, coś, czego nie wiedział, wpłynęło na bratową, po­ stanowił zatem śledzić i rozwiązać zagadkę. Odmówił zaprosze­ nia na herbatę, trochę nieswój, przypasał szablę i pożegnał się, obiecując przyjść nazajutrz.

To samo musiała przyrzec Elżbieta, gdy odchodziła późno wieczorem. Sydonia udała się na spoczynek, ale sen od niej uciekał. Była wzruszona, tysiączne myśli krzyżowały się w jej głowie, to tylko było dla niej zupełnie jasnem, że ma teraz wię­ cej odwagi do życia.

Weronika tymczasem spała lepiej jeszcze niż zwykle. Z my­ ślą o Beinhardzie złożyła główkę na poduszkach, i we śnie wi­ działa siebie opartą na ramieniu Beinharda, który się w nią wpatrywał swemi wielkiemi, poważnemi oczyma, i przechadzała się z nim po kwiecistych łąkach i cienistych ogrodach.

X X V .

— Arcykokietka! Jak gorąco mnie przyjęła, jak zdra­ dziecko uśmiechała się do mnie, jak serdeczny i ufny był uścisk

DAMY DWORU. 171

jej ręki, gdy mnie wprowadzała do swojego czarodziejskiego pań­ stwa! w każdem spojrzeniu jej oczu błyszczały miłosne obietni­ ce... Jak w stroju jej wszystko było na to obliczone, by czło­ wieka, obdarzonego nawet zimną krwią, do szału doprowadzić... A z jaką zręcznością, z jakim artyzmem, pomimo całogodzinne- go pobytu sam na sam ze mną, potrafiła się uchronić nawet od pocałowania ręki po raz drugi!... Zwinna i nieujęta, jak wąż, umiała się wywinąć od moich nalegań; potrafiła stopniowo, nie raniąc mnie, ostudzić moje zmysły i cofnąć mnie na stanowisko światowej przyzwoitości, tak, że pożegnałem ją zupełnie w ten sposób, jak gdyby była jedną ze starych dam dworu, wtedy gdy odprowadziwszy mnie do furtki, uścisnęła końcami paluszków moją rękę i uciekła jak spłoszona sarenka, unikając gościńca, do wsi, przez łąki!... Na Boga! Czy chciała się mną zabawić, czy też próbowała na mnie siły swej zalotności, muszę zawsze przy­ znać ku wielkiemu mojemu wstydowi, że poniosłem klęskę!

Takie rozmyślania snuł hrabia Bellingen, późnym wieczorem pierwszego dnia Zielonych Świątek, po powrocie z zamiejskiej wycieczki, zawiedziony w swoich oczekiwaniach, w nadziei prze­ pędzenia ze śliczną dziewczyną kilku najrozkoszniejszych godzin, do czego poprzednie zachowanie się Herminii upoważniało go zupełnie. Niewiele dawniej, niż rok temu, uważał tę dziewczynę za zwykłą wiejską gąskę, która w sposób nieprzewidziany pod­ niosła wielki krzyk, tak jak jej siostry na Kapitolu, a dziś zna­ lazł w niej bryłę lodu, o którą rozbił się jak szkolny żak, pada­ jący na nos na ślizgawce.

Że nie stawiła się na pierwszej schadzce, to pojmował, była to dziewicza lękliwość, którą znał dobrze. A le na drugiej! Sama naprowadziła go na to, by zażądał zaproszenia do czaru­ jącego szaletu, i z jaką gotowością przystała na to! Tym razem miała dość czasu do rozmysłu. Czuła się tam widocznie bez pieczniejszą. A to, o czem mówili z sobą, mogliby byli prawie powiedzieć w obecności księżny. Jeżeli chciała mu tylko poka­ zać swoją piękną pustelnię, po cóż ta tajemnica? Czyliź nie

172 .¡AN WACHENHUSEN.

można było tego uczynić za wiedzą wszystkich? A w takim ra­ zie na co ten strój powabny, ta lekka biała suknia, obnażone ramiona i ręce, przeglądające z pod przejrzystej tkaniny, kokar­ dy na piersiach i na ramionach, niedbale a zalotnie upięte wło­ sy, cała ta sielankowa swoboda, obrachowana na wabny efekt?

A wreszcie pocóż przyszła tam sama, bez żadnego towa­ rzystwa, które mogła mieć na rozkaz w domu ojca!

Bedingen zatapiał się w tych rozmj ślaniach, a najprzy- krzejszem było mu jedno przypuszczenie, że Herminia von W a l­ berg, którą dawniej zeszedł był przy gotowalni, czuła się za­ wstydzoną i tern, i swojem ówczesnem postąpieniem, zdradzają- cem zupełną naiwność. Chciała się zapewne pomścić, dlatego tak zalotnie zachowała się względem niego przy spotkaniu w szpalerach książęcego ogrodu... Cóż innego mogła mieć na widoku kokietka? z jakiem mądrem wyrachowaniem zabrała się do tego, jeżeli nie miała zamiaru!.. Może chciała zatrzeć wspo­ mnienie dawniejszej gąski; może chciała mu dać poznać, że nie jest tak łatwą zdobyczą, i zwabiła go na inny niebezpieczniejszy grunt...

— Widzę, że nie oceniłem dostatecznie mego przeciwnika!— szepnął do siebie Bedingen, dojeżdżając do miasta. — A le teraz już zastanie mnie uzbrojonym!

Mrok zapadał. Powracać do domu nie było zwyczajem Bellingena. Obiecał był odwiedzić Kamillę, lecz nie miał do tego humoru, choć z drugiej strony obawiał się jej zaniedbywać. Udał się więc późnym wieczorem do niej i zastał ją cierpiącą. Przyjęła go z lodowatym spokojem, oczy jej były martwe i smut­ ne, głos słaby, w całej istocie widoczny rozstrój.

Jego pieszczoty przyjmowała obojętnie; na zapytanie, czy się na niego gniewa, odparła z zimnym uśmiechem:

— Nic mi nie jest, mój przyjacielu! To tylko przykre myśli, które mnie opanowały dziś, w ten dzień świąteczny, kiedy wszyscy się radują, kiedy ustępują wszelkie niezgody i przykro­

DAMY DWORU. 1 7 3 ści, ale nie moje... Nie pytaj! Wszystko się skończy i będzie lepiej!

Ostatnie wyrazy wymówiła z naciskiem.

— Dziś zapewne przepędziłeś cały dzień wesoło, w gronie rodziny? — dodała, wpatrując się smętnie w dal, z rękoma na piersiach założonemi.

W dokumencie Damy dworu : powieść (Stron 166-178)