• Nie Znaleziono Wyników

L ESZEK K AJZER (Łódź)

I

Zimny i deszczowy wrzesień 1963 r. spędziliśmy w namiotach na wykopaliskach w oko-licach Ojcowa. Ekipa kierowana przez ówczesnego doktora, Waldemara Chmielewskiego, prowadzi-ła wtedy prace w położonym w dolinie Prądnika Schronisku „Wylotne” ze śladami osadnictwa środkowopaleolitycznego i w Jaskini Nietoperzowej w Jerzmanowicach. Autentyczne fascynacje wielkimi zgrzebłami i ostrzami liściowatymi równoważyły proste niedogodności bytu; z chłodem, wilgocią, butami pokrywającymi się białozieloną pleśnią i możliwością rozebrania się do śpiwora dopiero po spaleniu w dużym unrowskim1 namiocie kłębu gazetowego papieru. Na zauroczenie tymi trudnymi badaniami wpłynęli również ludzie, że wspomnę tylko pachnącego dobrym fajcza-nym tytoniem szefa, Teresę, Zosię i inne dziewczyny, z których większość już dawno temu została profesorami, Agnieszkę, Margeritę oraz nieżyjących już: Ewę Niesiołowską i Janusza Kaję. Nadciąga-jąca jesień pomału budziła jednak tęsknotę za Łodzią i narastającą ciekawość, jaki to będzie ten no-wy, pierwszy rok przyjęty na nasze studia.

II

Początek roku akademickiego 1963/64 zaowocował poznaniem nowego narybku łódzkiej archeologii, czyli Tadeusza i jego koleżanek: Ewy Barteli (potem Wójcik), Grażynki Łuczyńskiej (potem Kejny) i Olgi Naumowicz. Didaskaliami tego poznania był właśnie kończący się „remont muzeum”

(określenie to zostanie potem rozwinięte). Początek lat 50. XX w. przyniósł łódzkiej archeologii załamanie wynikające z politycznych aberracji tamtej epoki, a równoważne z zawieszeniem rekrutacji i zepchnię-ciem ówczesnej uniwersyteckiej Katedry2 do roli tworu skazanego na wymarcie. Przemiany polskiego października, starania rektora, socjologa, Jana Szczepańskiego, i twórcy łódzkiej archeologii, Konrada Jażdżewskiego, sprawiły, że rekrutacja na łódzką archeologię przywrócona została od roku akade-mickiego 1956/1957. Wtedy zaczęli poznawać archeologię nowi studenci, którzy uzyskali magisteria w 1961 r., czyli dwa lata przed przyjściem Tadeusza. Nie miał on zatem okazji „zazębić się” wspólnymi studiami z trzema nowymi rocznikami absolwentów, z których magisterium uzyskało razem 13 osób3.

_______________

1 Pamiętając o wieku potencjalnych czytelników, podaję, że UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Admini-stration) to działająca w latach 1943–1947 agenda ONZ do Spraw Pomocy i Odbudowy. Dzięki „cioci Unrze”, bo tak ją wtedy nazywano, do wyniszczonej wojną Polski napływały różnorakie dobra, od mleka w proszku i konserw mięsnych do pocho-dzących z demobilu amerykańskich wojskowych namiotów i aut.

2 Od 1945 do 1996 r. nosiła ona różne, często zmieniające się nazwy, z prehistorią i różnymi archeologiami w tytule – i dlatego w niniejszym tekście będę używać tylko określenia „Katedra”.

3 Nazwiska te podaję według wykazu zawartego w pracy: M. Barszczak, A. Andrzejewski, Rezultaty działalności nauko-wo-dydaktycznej i zestawienia osobowe, Acta Universitatis Lodziensis. Folia Archaeologica, 19, Łódź 1995, s. 106–107; zeszyt noszący tytuł: „Pięćdziesiąt lat archeologii w Uniwersytecie Łódzkim”.

Tadeusz Makiewicz z aparatem, na ćwiczeniach z fotografiki

Absolwenci pierwszego rzutu to: Maria Magda-lena Blombergowa (dawniej Kossowska), Janua-riusz Janikowski, Zdzisław Kaszewski, Urszula Grażyna Łopacka (potem Dmochowska) i Teresa Maria Trębaczkiewicz (potem Oziemska). Warto podkreślić, że wszyscy oni dostali po studiach pracę w archeologii, choć nie wszyscy związali z tą nauką całe swoje życie. W 1962 r. studia ukoń-czyli: Antoni Ignacy Dmochowski (mąż Grażyny Łopackiej), Jan Kucharski, Andrzej Nowakowski oraz Maria i Andrzej Polkowscy. W zawodzie pozostali tylko J. Kucharski i A. Nowakowski, gdyż A. Dmochowski połączył swe losy z han-dlem zagranicznym, a M. i A. Polkowscy związa-li się z kręgiem katozwiąza-lickiej intezwiąza-ligencji i prędko magiste-rium uzyskały w terminie tylko trzy osoby: córka profesora, Marysia Jażdżewska, i już nieżyjący: Staszek Farion i Janek Konopski. Ciekawość świata i znajomość języków A. Polkowskiego dobrze ilustrowała tematyka jego pracy magisterskiej, święconej badaniu elementów kultury cesarskiego Rzymu w Indiach. Natomiast Staszek Farion po-znawszy już wszystkie podstawowe języki europejskie, jeszcze na studiach zaczął się w akademiku z nudów uczyć arabskiego… Myślę, że jedną z największych strat personalnych łódzkiej archeologii tamtych czasów było właśnie to, że obaj nie znaleźli w niej miejsca, choć weszli bez wątpienia w skład środowisk elit intelektualnych: Andrzej – warszawskiego, a Staszek – bieszczadzkiego. Życie pełne ludzkich słabości ulokowało go w końcu na pozycji bieszczadzkiego węglarza, czasami opo-wiadającego przygodnym turystom o wyższości czytania poezji w językach, w których zostały napi-sane, i potrzebie eliminowania z własnych lektur wszelkich tłumaczeń.

Gdy Tadeusz z koleżankami przyszedł na studia, na V roku spotkał trochę większe towarzystwo, z którego sześć osób uzyskało magisteria. Oprócz Joasi Rumińskiej swój los z archeologią związali:

Boguś Abramek z muzeum w Wieluniu, Anka Kufel-Dzierzgowska z muzeum w Sieradzu, a Ewa Niesiołowska (metrykalnie Joanna Myszkiewicz-Niesiołowska) z łódzkim Muzeum Archeologicz-nym i EtnograficzArcheologicz-nym. Bardziej skomplikowane były drogi Jurka Augustyniaka, wiodące od mu-zeum w Rawie Mazowieckiej, służb konserwatorskich aż do łódzkiego mumu-zeum, i Ryszarda Mazu-rowskiego – z Działu Oświatowego tegoż muzeum do Poznania, w którym to środowisku jest osobą dobrze znaną.

Na czwartym roku efektywnie studiowało pięć osób, czyli Małgosia Kowalczyk (potem Kmieciń-ska) oraz panowie: Marian Głosek, Krzysztof Walenta, Andrzej Wójcik i Andrzej (metrykalnie Mie-czysław) Wrzosek (który uzyskał magisterium rok później). Do nich dokooptowany został potem także Jiro Hasegawa, japoński student Profesora, którego obroniony w 1979 r. doktorat poświęcony był badaniom tzw. ceramiki praskiej, uznawanej wtedy za ślad najstarszego horyzontu wyznaczają-cego centralnoeuropejskie osadnictwo Słowian. Po doktoracie związał się z Warszawą, pracując tam w środowisku przedstawicieli handlowych firm zagranicznych. Małgosia przedwcześnie zmarła, a Andrzeja Wrzoska po raz ostatni widziałem, gdy w zielonym mundurze wysokiego oficera opo-wiadał o trudach służby tłumacza w ONZ-owskich siłach rozjemczych na Bliskim Wschodzie.

Pozo-stała trójka zajmowała się archeologią: Marian Głosek najpierw w łódzkiej placówce IHKM PAN (obecnie Instytut Archeologii i Etnologii PAN), a potem w Katedrze, Krzysztof Walenta także w na-szej Katedrze, a Andrzej Wójcik w muzealnictwie, potem w łódzkiej Pracowni Archeologiczno- -Konserwatorskiej PP PKZ, a w końcu jako prywatny badacz i przedsiębiorca.

Na III roku studiowały trzy koleżanki: Marysia Chyżewska (późniejsza profesorowa Sułowska i pracownica Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego), Małgosia Kanwiszerowa (żona Andrzeja, któ-ra całe zawodowe życie spędziła w pktó-racowniach konserwatorskich łódzkiego muzeum) i najmniej z tego grona przywiązana do Łodzi – Małgosia Samolowa, a także trzech panów. Marcin (Stanisław Marcin) Gąsior aż do emerytury był pracownikiem piotrkowskiego muzeum, Aldek (Romuald) Dra-gan mieszka z rodziną w Stanach Zjednoczonych, a Jurek Wójcik wyjechał przed magisterium na stałe do Francji, gdzie zmarł. Na moim roku (1962) studia rozpoczęło siedem osób. Tadeusz nie miał już okazji poznać Irenki Zimoń, która po I roku przeniosła się na prawo. Już na II roku odszedł od nas Janusz Kaja, a na III Beatka (Ewa) Karpinowicz. Na IV i V roku studiowały już tylko cztery do-brze znane Tadeuszowi osoby, czyli Marylka Baranowska, Magda Posmykiewicz (potem Dinter), Zdzisława Wawrzonowska i piszący te słowa. Po studiach razem ze Zdzinią (Zdzisławą) zaczęliśmy pracę w utworzonej wtedy przez prof. Andrzeja Nadolskiego Pracowni Badań Dawnego Uzbrojenia Zakładu Archeologii Polski Środkowej Instytutu Historii Kultury Materialnej PAN, gdzie Zdzinia pozostała do przedwczesnej emerytury, a ja znalazłem się w Katedrze.

III

Jak już wspomniałem, na pierwszym roku wraz z Tadeuszem studiowały jeszcze trzy koleżanki, co nie jest całą prawdą. Na ten rok bowiem został również przyjęty, już wyraźnie wtedy starszy, Bogusław B., który z powodu przewlekłej choroby praktycznie nie przystąpił wtedy do stu-diów, a po dużych kłopotach uzyskał dyplom dopiero w 1972 r., jako ostatni, a 50. w kolejności ma-gistrant Profesora K. Jażdżewskiego. Nawet w tamtym okresie rok liczący tylko cztery osoby można więc było uznać za relatywnie mały. Tylko dwie osoby, czyli Ewa i Olga, były rodowitymi łodzian-kami. Tadeusz pochodził z podłódzkiego miasteczka Rzgów, a Grażynka wywodząca się z rodziny pochodzącej z Kresów Wschodnich trafiła do Łodzi przez liceum w Głownie. Dojazdy do Łodzi umożliwiała Tadeuszowi podmiejska linia tramwajowa nr 42, prowadząca od Tuszyna (na południu) przez Rzgów do Łodzi, gdzie kończyła się na pl. Niepodległości, czyli na południowym krańcu ul.

Piotrkowskiej. Dalej pozostawała już komunikacja miejska, aż do północnego końca ul. Piotrkowskiej zamkniętej pl. Wolności, gdzie mieściła się łódzka archeologia, lub czterokilometrowy prosty spacer tą ulicą.

Wszystkie jednostki archeologiczne zajmowały wtedy budynek dawnej szkoły, a potem w mię-dzywojniu – rozbudowany gmach magistratu przy pl. Wolności 14. Popaździernikowa odwilż zwią-zana z napływem do miasta mądrzejszych pomysłów uczynniła ambicje Profesora Konrada Jaż-dżewskiego dotyczące rozbudowy bazy i znaczenia łódzkiej archeologii. Jego główną ideą tamtych czasów był zamiar stworzenia z łódzkich jednostek archeologicznych prawdziwego instytutu nau-kowo-badawczego – z jednej strony bardzo „łódzkiego”, a z drugiej, o czym nie mówiło się już gło-śno, mającego stanowić pewną przeciwwagę dla IHKM PAN, w którym może zbyt mocno rozwijało się nowe, marksistowskie rozumienie archeologii. Nie był to koloryt ukochany przez Profesora. Jed-nym z warunków realizacji takich zamierzeń musiała stać się istotna poprawa warunków bytowych wszystkich mieszczących się w gmachu instytucji archeologicznych. Było to nie tylko zajmujące naj-większą powierzchnię muzeum, ale także uniwersytecka katedra, łódzka jednostka IHKM PAN i wreszcie: archeologiczne służby konserwatorskie. Ponadto pewną część gmachu zajmowały pokoje Wojewódzkiego Archiwum Państwowego i prywatne mieszkania pracowników muzeum. Inicjatywę budowy „nowego gmachu” sfinalizowano w 1959 r. Poparła je ówcześnie najważniejsza osoba w mieście: I sekretarz łódzkiego komitetu kompartii, Michalina Tatarkówna-Majkowska, przedwo-jenna łódzka prządka, osoba bez wykształcenia, ale za to z dużą dozą energii i typowej dla tamtych lat troski o swoje miasto. Dziś harmonijna współpraca takiej osoby z Profesorem, niekiedy traktowa-nym przez niechętnych mu jako „endeka i klerykała”, byłaby dla sporej części współczesnych trudna

nie tylko do zrozumienia, ale i do uwierzenia. Wtedy funkcjonowała skutecznie. Warto przypo-mnieć, że Profesor, piszący w swych pamiętnikach z dużym dystansem o „czerwonoskórych”, ową towarzyszkę sekretarz wspominał zawsze ciepło. Gdy po latach otrzymywał godność doktora hono-ris causa Uniwersytetu Łódzkiego, dopilnował, aby do niej właśnie wysłano zaproszenie. Koperta wróciła z ówczesnego komitetu kompartii z adnotacją, iż taka to a taka tu nie pracuje…

Tadeusz z hałdą, na praktykach terenowych

W latach 1959–1963 zrealizowano całość zamierzenia budowlanego, wznosząc pod adresem Plac Wolności 13 trzypiętrowy nowy budynek, połączony ze starym. Łączna kubatura użytkowa łódzkiej archeologii przekroczyła dzięki temu 30 000 m3. Nowa część służyła wyłącznie muzeum, w starej na trzecim piętrze pomieszczono Zakład Archeologii Polski Środkowej IHKM PAN, a na czwartym naszą Katedrę4.

IV

Jednostka ta zatrudniała wtedy pieć osób. Kierownikiem był Profesor Konrad Jażdżew-ski, twórca łódzkiego ośrodka archeologicznego, siedzący jednak w swym gabinecie dyrektora mu-zeum, pomieszczonym na I piętrze nowego gmachu. Był więc daleko od nas, co może w innym miej-scu wymagałoby szerszego komentarza. W tej sytuacji rolę prawdziwego przywódcy IV piętra pełnił

„rzymianin” – Jurek Kmieciński, od 1962 r. już doktor i adiunkt, nazywany przez wszystkich szefem.

_______________

4 Najobszerniejsza drukowana relacja o dziejach łódzkiej archeologii uniwersyteckiej tamtych lat to: M. Blombergowa, Pół wieku kierunku archeologia w Uniwersytecie Łódzkim, Acta Universitatis Lodziensis (dalej AUL). Folia Archaeologica, 19, pod zbiorczym tytułem: „Pięćdziesiąt lat archeologii w Uniwersytecie Łódzkim”, Łódź 1995, s. 7–43.

Z racji nadmiaru zainteresowań i obowiązków raczej rzadko siedział w swym pokoju, permanentnie biegając po całym uniwersytecie. Damską, a zarazem asystencką część kadry stanowiły najpierw groźne panie magister, a potem miłe koleżanki: Magda, Grażynka i Tereska.

Pomieszczenia Katedry wypełniały część prawej strony korytarza, składając się z pokojów, któ-rych okna wychodziły na podwórze, czyli na południe. Na wprost schodów, w pokoju 404 siedziała Magda Blombergowa, strażniczka telefonu i katedralnej pieczątki, zajmująca się tokiem studiów, studentami i wszystkimi działaniami, które umożliwiały funkcjonowanie tej jednostki. Stanowiła nie tylko dla całej firmy, ale i dla nas prawdziwy punkt odniesienia. Dalej na prawo był pokój 405 Gra-żynki Dmochowskiej, asystentki, która specjalizowała się w poznawaniu okresu wpływów rzym-skich, a osobliwie blisko znajdować się miała nadczarnomorskiej kultury czerniachowskiej i jej ewen-tualnych relacji z Pomorzem Wschodnim. Z tej racji merytorycznie znajdowała się najbliżej Jurka i prowadziła z nami na II i III roku ćwiczenia z kolejnych okresów pradziejów, poza epoką kamienia.

W 406 mieścił się pokój studencki, o którego aktywnym życiu napiszę nieco później. Pokój 407 zaj-mowała Tereska Trębaczkiewicz/Oziemska, związana najmocniej z racji zainteresowań z Profesorem (od 1962 r.) Andrzejem Nadolskim. Jego podstawowym miejscem pracy była co prawda jednostka łódzkiego PAN, ale tradycyjnie miał dla studentów wykłady z wczesnego średniowiecza, do których ćwiczenia prowadziła właśnie Tereska. Ostatni pokój z prawej strony od podwórza, czyli 408, zaj-mował szef – i tam, gdy wracał z uczelni, meldowaliśmy się w różnych sprawach, zarówno przyjem-nych, jak i przykrych. Szef prowadził wykłady z okresu rzymskiego, wplatając w nie elementy wie-dzy o antycznym Rzymie i jego prowincjach, ale przede wszystkim o pasjonujących go wtedy wędrówkach ludów germańskich, ze szczególnym uwzględnieniem migracji Gotów i Gepidów.

Katedra korzystała jeszcze z położonego vis-à-vis pokoju szefa: „Czajniczka”, pomieszczenia z niewielkim oknem/świetlikiem. Był to wspólny pokój uczelni i akademii, w którym piło się na drugie śniadanie herbatę, rozkładało na stołach skorupy do inwentaryzacji, rysowało zabytki, a cza-sem wieczorami piło wódkę. Nie była to zresztą czynność aktywnie uprawiana przez Tadeusza.

Obok znajdowało się pomieszczenie magazynowe, w którym w miarę postępującej starości coraz bardziej zadomawiał się Pan Antoni Wilk. Był muzealnym laborantem na emeryturze, biegłym w klejeniu naczyń, a do tego snującym fascynujące opowieści o wojennych przygodach na Dalekim Wschodzie, w czasie konfliktów rosyjsko-japońskich. Mimo że z naszych nawet orientacyjnych ra-chunków wynikało, że nie był kombatantem walk o Port Artur ani Cuszimy, rzeczywiście służył jeszcze w armii carskiej gdzieś Na sopkach Mandżurii. Potrafił o tych czasach i miejscach ciekawie opowiadać. Katedra miała jeszcze dwa pomieszczenia na III piętrze starego gmachu muzeum, czyli ciemnię fotograficzną i jedyną salę wykładową, tzw. dużą, bo większość zajęć z naszymi małymi grupkami odbywała się w pokojach asystentek. Była ona rzeczywiście duża, bo dwuokienna, z cięż-kimi zasłonami umożliwiającymi zaciemnienie i wyświetlanie slajdów. Incydentalnie, w razie po-trzeby mogła pomieścić wszystkich studentów z I–V roku wraz z całą kadrą.

Niejako kręgosłupem naszej archeologicznej edukacji był wykład prowadzony przez Profesora, noszący tytuł: „Archeologia Polski i powszechna. Od neolitu do okresu wędrówek ludów”. Wymaga on obszerniejszego opisu. Wcześniej jednak wspomnę o zajęciach dla I roku, gdyż swą przygodę z archeologią zaczynaliśmy od początków dziejów ludzkich, czyli od epoki kamienia. Na wykład i ćwiczenia z tej epoki chodziliśmy na III piętro nowego gmachu muzealnego, gdzie w położonych obok siebie pokojach pracowali Waldemar i Maria Chmielewscy. On wykładał, ku naszemu zadowo-leniu i zachwycie koleżanek. Pan doktor pięknie pachniał aromatycznym fajkowym tytoniem, cho-dził w czystym, wyprasowanym białym fartuchu, mówił spokojnie i bardzo ciekawie, z błąkającym się po dolnej części twarzy, a szczególnie w bardzo mimicznej brodzie i kąciku ust, lekkim uśmie-chem. Nic dziwnego, że część słuchaczy, głównie ta ładniejsza, nie traktowała tych zajęć wyłącznie jako przygody intelektualnej. Nieco inny charakter miały ćwiczenia z Panią doktor. Siedzieliśmy przy czworobocznym, obłożonym ciemnozieloną ceratową wykładziną stole, po którym od niej do nas wydawały się same fruwać zabytki krzemienne, przyspieszane zdecydowanymi pytaniami: a to, co to jest? Nie były to zajęcia przez wszystkich uwielbiane, czemu po latach dziwię się już znacznie mniej niż wtedy. Obecnie mogę sobie bowiem zrekonstruować odczucia żony, której studentki wznoszą swe pełne cielęcego zachwytu oczy do jej męża, udając głębokie zainteresowanie np. środ-kowym paleolitem lub ewentualnym istnieniem zespołów tajacko-dupickich. Po zakończeniu pierw-

Tadeusz z kolegą na plecach, na badaniach powierzchniowych

szego roku studiów sporo z nas było przekona-nych, że chcielibyśmy zająć się poznawaniem epoki kamienia. Państwo Chmielewscy nie byli już wtedy pracownikami uczelni, ale zajęcia z nimi stanowiły naprawdę istotny element na-szej edukacji. To, że sporą część zajęć prowadziły osoby niezwiązane z uczelnią, może dziś dziwić.

Wtedy wynikało to po prostu z mądrości Profe-sora, który starał się, aby zajęcia z danej epoki prowadził najlepszy specjalista, bez względu na to, gdzie pracował etatowo. Pozwalała też na to typowa dla tamtej epoki skomplikowana relacja organizacyjno-finansowa, w której mieściła się możliwość korzystania z różnorakich form za-trudnienia pozaetatowego, z godzin zleconych, delegowania ludzi na nie do końca prawdziwe pobyty delegacyjne i wiele innych metod omija-nia w dobrej wierze i pożytecznych celach ów-czesnych przepisów. Czytając dziś opracowania historyków z IPN, nie mam wątpliwości, że były to czasy straszne. Jednak przypominając sobie tamte lata i własne archeologiczne dzieciństwo, wiem, iż jest to tylko pewna część prawdy.

Wykłady z Profesorem odbywały się w gabinecie dyrektora muzeum przy dużym owalnym sto-le, gdzie siedzieliśmy na zbyt, jak na tę okazję, wygodnych fotelach. Ponieważ zaczynały się one o godzinie 8.30 i często były przedłużane, wygoda ta wiązała się z pewnymi zagrożeniami, szczegól-nie snem zmęczonego nocnymi naukami studenta i obsunięciem się jego bezwładnego ciała na pod-łogę. Przy pomocy aktywnie i boleśnie kuksających nas koleżanek z zagrożeniami tymi walczyliśmy nie zawsze skutecznie. Pomimo to już wtedy docenialiśmy wyjątkowość tych wykładów. Prowadzo-ne były w cyklu trzyletnim, obejmowały przynajmniej teoretycznie czas od Prowadzo-neolitu do wędrówek ludów. Powodowało to, że słuchacze danego rocznika rozpoczynali swą edukację od początków neolitu, ale inni, o dwa lata młodsi – od okresu wędrówek ludów, by w następnym roku zejść do poziomu neolitu. Powodowało to pewne zamieszanie, szczególnie na egzaminach, na których ani Profesor, ani delikwenci tak do końca nie wiedzieli, z czego on praktycznie będzie. Profesor pytał po prostu o znajomość pradziejów całego Starego Świata, czasami także o własne lektury – bo właśnie wczoraj dostał z Anglii taką książkę – i w tej sytuacji nasze szanse nie rysowały się przesadnie. Były jednak i inne aspekty określające specyfikę tego wykładu. Przekazywane nam treści stanowiły odbi-cie aktualnej sytuacji europejskiej archeologii, którą Profesor dzięki znakomitym kontaktom zagra-nicznym i dopływie najnowszej literatury w pełni kontrolował. Stały dopływ nowinek i związane z tym fascynacje Profesora powodowały, że pozornie na jeden temat (np. o wynikach badań Jerycha czy anatolijskiego Çatalhöyük) potrafił mówić pół semestru, co niwelowało zamierzoną dyscyplinę czasową zaplanowanej narracji. Neolit był jego starą miłością i opowieść o nim zajmować mogła na-wet dwa lata, co powodowało, że na omówienie innych epok nie było czasu. Mimo że większość powojennej aktywności K. Jażdżewskiego związana była z badaniami cyklu millennialnego i praca-mi wykopaliskowypraca-mi w Gdańsku, Lutopraca-miersku i Tupraca-mie pod Łęczycą, wczesne średniowiecze nie pojawiało się na wykładach wcale i wiedza o nim była w zasadzie całkowicie scedowana na A.

Na-dolskiego. Nową, a może nie do końca tak nową pasją Profesora był natomiast przełom epok, czyli okres wpływów rzymskich i wędrówek ludów, związany z horyzontem, jak sugerowali jego adwer-sarze, pojawienia się Słowian. Sam, jak w Atlasie do pradziejów Słowian5, widział ten problem z gruntu odmiennie; teraz zafrapowało go zagadnienie początków Słowiańszczyzny i Polski6, a szczególnie ewentualnych tworów protopaństwowych funkcjonujących na naszych ziemiach u schyłku okresu rzymskiego. Pasją tą, szczególnie mocno rozbudzoną w latach 60. XX w., zaraził właśnie Tadeusza, którego całą naukową działalność traktować można w znacznej mierze jako kontynuowanie i rozwi-janie pewnych ścieżek myślowych Profesora.

Osobnej uwagi wymaga jeszcze funkcjonowanie naszych grupek studenckich w opisanych rea-liach Katedry. Spędzanie czasu poza zajęciami ułatwiało posiadanie na IV piętrze wspomnianego już pokoju studenckiego. Umeblowanie jego było skromne, składało się ze zdezelowanej szafy groma-dzącej papiery i inne skarby koła naukowego, stojącego wieszaka na okrycia, dwóch stołów i sporej liczby wielce chybotliwych krzeseł. Od czasu do czasu pokój ten był miejscem zebrań koła, a na co dzień – spotkań, rozmów, ale także gorących dyskusji, zresztą przeważnie na najbardziej nas wtedy interesujące tematy archeologiczne. Co ciekawe, nie było to raczej miejsce biesiad i konsumpcji

Osobnej uwagi wymaga jeszcze funkcjonowanie naszych grupek studenckich w opisanych rea-liach Katedry. Spędzanie czasu poza zajęciami ułatwiało posiadanie na IV piętrze wspomnianego już pokoju studenckiego. Umeblowanie jego było skromne, składało się ze zdezelowanej szafy groma-dzącej papiery i inne skarby koła naukowego, stojącego wieszaka na okrycia, dwóch stołów i sporej liczby wielce chybotliwych krzeseł. Od czasu do czasu pokój ten był miejscem zebrań koła, a na co dzień – spotkań, rozmów, ale także gorących dyskusji, zresztą przeważnie na najbardziej nas wtedy interesujące tematy archeologiczne. Co ciekawe, nie było to raczej miejsce biesiad i konsumpcji