(G w ara oraw ska).
95
U śm iew ało mu sie życie, rzucała zalo
tne spojrzenia huconca siełom, śpiew a- jonca śpiew ke radości i scenścia, spłó- k an a nurtam i b y stry k potoków ślebody, posarpana gruzgoconcym i w ihram i i po- rzeżbiona piersiam i ślebodnyk orłów , skalista prziroda. A on, jak ta p ra sta ra jedla nacuhnienty leśnom żyw icom , obo ty z las mu był chałupom, mienki kobie- rec zielonkawego, jak orli puch m ienkie- go, a przi tym cym sik nieopisanym w o- nioncego mchu, był mu za m iełe k o ły sk ę . . . Hej, nie b y ła w ted y prziroda sku
ta w kajdany, ale dyhala ślebodom. I tak sie mu śm iała w iesna jego życia, a był ca ły ten piękny zaklenty kraj w ie rsy ty jego królestw em . Idzie se w esoło jak ten z ciupagom zelaznom i w garści ze sy ro- kim pasem, okutym mosionznym i blaha- mi, a za nim pistol i długi do sable po
dobny nóz. A to nie bylejaki nóz! Nóz ten m a za sobom piekne historyje, bo śnim to Jaśk ó w dziadek cion Ś w edów w ta- trzańskik w onw ozach.
Hej, M iełyz, M ocny Boże, zeby tak d ziś sie co przitrafieło, on Jasiek b y ty z
to cion, nie zahańbieli b y sie za niego przodkow ie, bronieł b y sw oje w iersy te królostw o. Hej, p rz esły te casy, hoć sie mu cosik zezdaje . . . ale to daleko. Stom - pa Jasiek, a w ia te r g ra sie z jego cień- kom, lnianom, jak śnieg białom kosulom spientom pod syjom mosionznom bła- skom i trzepie syrokim i renkaw am i, dłu
gie, carnę w ło sy ozduhuje i ozruca po głowie jak łany ryhliku. P rzistan ó ł na w ierh Cihówki i biełasym jak niebo o- kiem poziera daleko — het. C am e jego, ściongniente powiecki i pochm urane za
dumom coło w yjaśniajom sie, jak kie dziecko w ycionga sw oje roncenta i bośka scebioconc sw ojom gw arom słow a mie- łości. P o ziera na to scenście swojego ży cia, dusa jego p rz ezy w a naw ienkse oz- kos, bo cuje bośkanie i jakosik dziecien- cy, niew inny scebiot.
O bziera Jasiek swoje życie . . .
W idzi naproci Osobite ze zbójnickom kum orom — zna jom dobrze, pare ra zy tam nocow oł i pare kapek ociekajoncej krw i tam zostaw ieł, bo z łow u w racał censto zraniony — dalej widzi Rohace,
T a ń c e g ó ralskie.
96 wyhodzoncego słonka, zgienta nad bulgo- concym potóckiem płókała łachy, abo kie bojowiska, ozprósone rakuskim i w ojoka- mi. Hm, dum a Jasiek, trz a b y cosik robić,
po syćkik polanak pohodzieł. Za jaki ty dzieci ślebodnej przirody. B ronić bedzie- me nasyk gniazeł tak, jak oreł bróni sw o
je młode orlenta i ik sklane kołyski paz
durami i całym ciałem, a nie dba, ze on som przi tym zginie, Śleboda mu droksa jak życie. P rze to m y racej zginieme, jako ślebodni dziedzice ojcowizny, ale dzie
dzictw a tego nie popuścime,,. “T ak jest, hej, przidzie now y rocek, odmłodniecie całe.
98 ocyrniał, zwionzali mu rence, uwionzali ku siodłu i tak m usiał iść z kozokam i i zw iastow ała nadhodzonce burkę. Prawie W ojtek i ci dw a ciensko przęśli nad ur swojej dzicyżnie podruca capke baranie do w ierhu i kom enderuje: „Pieńćdziesiont jak pow icher w ojsko. Pienćdziesiont dra
bów ciongnie z pikami ku owcom, aby w y lać złość za „przijom ny11 śpacyr i ze
mścić krew na ty k dwok. Idom ze za- cientym i zembami, przeklinajonc te wier- hy i w iater, co im ham ow ał dróge. Cma
cia-99
łak ranionyk, z w yrazem zem sty, na w ierh. W ted y to podchodzi, ja k grom ada wilków, tuloncyk sie do siw yk skal, pień- ciok tengik juhasów z ciupagami w rence i nożami za pasem . Nad dolinom miga drugi ognisty lańcuh i ozlega sie długim
— oległym rabkotem . Sielny w iater ciska do ocy jak w ronie jajka g rudy zimnego gradu. „Musime im teraz jak lw y skocyć na karki i cionć, eze sie bedzie iskrzić.
Kozaki potracom głow y, bo sie nie be- dom spodziewali, ze im m ozem e posm aro
w a ć grzbiety." Przezegnali sie Ś w ientym K rzizem sy cy piencio i jak głodne wilki rucieli sie na kozaków . Ciupagi i nozy m igotały, jak łyskajonce pierony z przod
ku i z ty łó w — spadujom kozaki, jak sy sk i ze sm reków , kie duhnie sielny w ia
ter. Górale podziubani pikami kozackimi, nie upadajom na siełak, ale jesce ty m b a r
dziej podraźnioni, rucajom sie ze zdw o- jonom siełom krzesom i ciurconca krew z ik piersi, cy ronk, jest im ogniem zem sty. Jendrek, z nożem w bitym do piersi, z ocami krw iom zajdzionymi, zelaznym i renkam i h y ta jednego draba za garlo i za portki dźw iga nad głow ę f bach ś nim
dołu, to samo z drugim i z trzecim ; ale nareście i on sam pada, podziurawiony pikami i nożami kozackimi. Rzadnom co
raz bardziej Kozacy , z całyk 50-cioki zostało ik 20, ostatni to trup, abo ranio
ny, zw ijajoncy sie z harconcym rykiem, abo w ojujoncy ze śmierściom. Rzadnom i nasi, ale ci co zostali, hoć kosule im krw iom ociekały, ze ściśnionym i zemba- mi prali jak o zbaw ienie swoje, swoik zgi-nionyk kolegów i jesce k o g o sik ---- co jasnym i pogodnym okiem i hm uram i łez, życiem g rał i ozkosom . . . łkał strapieniem pohylony nad życiem , ftore w yzierało z poza skalnyk słupów jako sen ginoncego życia, ftore kw itło ale miało zacońć zy ć śm ie rśc io m . . .
Tyrncasem ci, co kcieli opasać pierście
niem owce i ty k co b y kcieli uciekać z ubocy, syćkik skosieła śm ierć abo w ja- ziorze, o ftórym kozacy nie wiedzieli, abo zginóli od w a ń t ciskanyk Góralami, cy ty z od ciupag, duzo zaś było takik, co ik w łasne konie podeptały, biedne źw ierzen- ta nie w idziały nigdy takiego piekła jak dziś. Jasiek na kóńcu doliny, dzie otw ie
ra ły sie w ro ta doliny ku jazioru po sta
100
wie} w arte dw anaściok ludzi, ftorzi sta- nćli, po seść z każdej stro n y jaziora, i kieby ftoren z kozaków kciał obejść ja- zioro stronom, mogli dobrze skow ani rom - bać po głowak, abo nagnać ik do glem - bokiej i jak lód zimnej w ody.
W e w ro tak doliny sto sy tru p ó w ...
O zgniewane w ody jaziora cisk ały z mie- śca na m ieśce kconcyk sie rato w ać koza
ków (bardzo ni mogli, bo do syrokik p o r
tek sie im nabrało w o d y a i k urc ik hnet- ki zacon łomać) — to sie w o da ozstem - pow ała i how ała na sam ym dnie tyk, co porw ali sie i pogańskom nogom kcieli zdeptać św iontynie sieły, a w iater, co sie u rw ał hań z kielsik z w ierh M urania sku- cał im ostatnie śpiew ke — śpiew ke ś m ie rśc i. . .
Z cerw ieniała dolina, zbijały sie krw iom cerw one piany jaziora a zahodzonce słon
ko pryskało tyz sw oje ostatnie k rw aw e promienki przedzierajonce sie do doliny scyrbinam i w ierhów i . . . to syćko sam a k r e w . . .
Na Jaśków znak ześli sie sycy, co zo
stali przi życiu Górale — było ik jakie 25, a re śta zabici, albo zranieni. Jasiek z tom grom adom tia lewej ubocy doliny obziera sw oik krw iom shlustanyk hłopców , po
ziera daleko i w ysoko, spusca ciupaga na grań i klenka na p raw e kolano — to sam o robiom ostatni. — Zm rok załóg n a w ier- hy i doliny, zapanow ało grobow e ciho, p rz ery w a n e kiedy —- o w dy stenkiem ra nionego, abo konajoncego i pluskiem w ód jaziora. — Kładzie dw a palce lewej renki na o strze ciupagi, p raw e dłoń krzizuje na lew e pierś, pozierajonc do n ie b a ,. pow ia
da: „Boże Wielgi, coś nom dał te w ierhy, doliny, te huconce potoki i jaziora i życie, w eź se za to zginionyk n asyk kolegów i w iedz, ze jak nom nase życie miełe, tak drogie nom w ierhy, doliny, huconce po
toki i jaziora!
Z aśw itoł dzień słonecny — . . . I dzień życia Jaśkow ego nie zacienieła hm ura ni
jaka. M iełość Hanusine i m iełość życia w iersy steg o dyhał Jasiek z kielihów pol- nyk k w ia tó w . . .
Ponjezus
ikoń*
(Podanie w g w arze oraw skiej).
Sel se roz P onjezus ze św iyntym Pie- try m juz bardzo długo i oba byli juz do- znaku ukónani. Miało sie juz ku w iecoro- wi, a drógi mieli jesce kyns przed sobom.
Kie tak śli, jaz przyśłi nad jedne wielgo rzyke, na k tó ry nie było ani m ostku, ani ław y. Có tu robić? Jako p rzyjść na drugo stró n e? P oskroboł sie P onjezus za uhym i poziyro sie do te w ody. Iść sukać ka ła
w y casu nima, cekać na jakiego furm ana, ale któ w iy, cy kie jaki pojedzie, a im tak straśnie re ty było. — Skrobie sie i św iyn- ty P ieter po głow ie i ozm yślo, jakoby tu przyjść bez te rzyke. Ponjezus sie obe- źroł i tam nie prec na pastw isku pos sie kóń. Nic nie pedzioł św iyntym u P iętro w i i równo poseł ku koniowi.
Kóniu przew iyź nos bez te w ode — py to go Ponjezus.
Nimom casu, bo sie pasym — pado kóń.
Ponjezus nic nie pedzioł, jacy dotknół sie palickom jego przednik nóg i poseł py
tać w oła, cóby ik przew ióz. W ół klynknół na przednie kolana, cóby Panujezusow i było lepi w y jść nóń i przeniós go na swo- jym grzbiecie na drugo stróne rzyki. Po- tyni sie zaś w róciół i przeniós św iyntego P ietra. Kie juz oba byli na drugiyj stro
nie, w te d y Ponjezus pedzioł wołowi, ze juz nie bedzie nikogo w oziół na swojym grzbiecie. Kóń kiedy to usłysoł, dopiyrzo w ted y poznoł P anajezusa i przylecioł do Niego bez w ode i p ytoł go, cóby mu tyz
odpuściół. *
Ponjezus pedzioł: P aś sie jacy, paś, a nigdy sie nie bedzies m óg napaś, bedzies tero z ty w oziół ludzi na grzbiecie!
P rze to teroz od ty k cos ludzie jezdzo na kóniu, i od w te d y kóń b y sie w d y pos, a nimoze sie napaś, a tam , ka go Ponjezus swojom palickom dotknół na przednik no- gak, tero z tam mo każd y kóń znak. Któ nie w ierzy, niek poźry, cy nie prowda.
ukręcić w arem krw ie w giętkość zelaznyk pow rozów , h e j ! . . .
w te by m y zw arci, jak sm reków kiść, w siumnej grom adzie śli
naproci lawin i m gieł, fujawic i m rozu — w ś w it! . . .
Ze zbyrkiem ciupag i w artkiej krw ie fur
kotem haw m y sie sparli,
jak w śklanej cichości zatysone granie.
Słonko nom ręce podaje ze złota,
prom ięckam i obłapio i ku sobie g a rn ie . . . S łonko!!!
a w iater zdysany
goni po polanie w liścianym
wionku
i orle pióra ruco nom do ręcy
Hej, niesie nom pióra wielgim św iatem orłow e pióra
niesie w iater —
My ik depcym y, w św it idęcy, w huściaw e leśnom . . .
Bo coz nom z pierzi u ramieni, kie nos n atu ra sam a niesie i krew , co nom w napiętyk zyłak brzęcy, a kiedy boju trza,
nutom sie jasnom na licak cerwieni.
A ugustyn Suski, W
*C~~~C<>CCSOCOC0Ca<2CCCCCC«C<^^
Ze zbyrkiem ciupag i w artkiej k rw ie fur
kotem haw m y sie sparli
jak w śklanej cichości zakam ieniała m u
zyka . . .
Sam i! —
Jac y przed nami niebo, jak paceśno chusta, do słonka sie bieli
i jaśni sie jasność, jak śrebrno dornia
w ygw izdem w iatru ze słonka w ykuto.
Jacy hań o rły piórcom sie na tu rn ia k . . . patrzo m w przepaście —
i krzikiem ły skaw icy łonie sie po piorgak nuta,
c o jom miesioncek
w y g ro ł na g orący k chmurak.
P rz e d nami ogni sie, farbi
i hucy i dudni, jak turnie podziemne, jutro w yraźn ie i widne naoścież,
a w ocy sie śmieje, is k rz ęcy m łodościom, dziw ozona z w arkocem w ieśnianej zieleni Kieby ino do ręcy
ten moc uchycić,
co zdole zaciąć sie tw ardo w pierć — i iść . . .
choć g rań sie pusco i gw arem lawiny,
jak pies na drodze sie kładzie.
K ieby życie