• Nie Znaleziono Wyników

List do Przyjaciela

W

kwietniu 1943 r. we Francji ukazała się książka Antoine’a de Saint- -Exupéry’ego pt. Mały Książę. Autor dedykował ją swojemu przyjacielowi Leonowi Werthowi. W tym samym roku ukazał się tekst pt. List do zakładni-ka; zaplanowany jako przedmowa do książki Wertha (wcześniejsze tytuły:

List do Leona Wertha, List do Przyjaciela), zaczął jednak żyć własnym życiem.

Tak oto za sprawą jednego z autorów, de Saint-Exupéry’ego, poznajemy drugiego. Dowiadujemy się o wielkiej przyjaźni, jaka łączyła obu pisarzy.

Drogi Profesorze, Jerzy, za Twoją przyczyną, za sprawą Twojego wspa-niałego jubileuszu, świat (cokolwiek kryje się pod tym pojęciem lub, używa-jąc słów Virginii Wolf, „to, co ludzie nazywają światem”) będzie miał okazję dowiedzieć się o nas i o naszej przyjaźni.

Na początku jednak muszę Cię, Profesorze, uprzedzić, a zarazem prosić – nie spodziewaj się pięknego, uroczystego, konwencjonalnego listu. Takie-go, na jaki zasługujesz, jaki Ci się należy i jaki(e) otrzymasz od wielu szanu-jących i podziwiaszanu-jących Cię gości. Przyjmij tych kilka luźnych refleksji, sko-jarzeń, wspomnień wywołanych Twoim świętem.

Porozmawiajmy (bo list to przecież forma rozmowy) o tym, co dla nas obojga jest tak interesujące i co zarazem czyni naszą przyjaźń trudniejszą aniżeli wówczas, gdy występuje duża różnica wieku (nawiązuję tu do różni-cy wieku 22 lat między wymienionymi wcześniej pisarzami). Bo jakakolwiek by nie była, różnica wieku jest mniej istotna niż różnica płci, oznaczająca przynależność do dwóch odmiennych rodzajów gatunku ludzkiego: mę-skiego i żeńmę-skiego. Ta właśnie różnica płci tworzy intrygujące napięcie, za-ciekawia… jednego/jedną drugim. Od tego się przecież zaczęło… zaczęła się nasza przyjaźń (szczególna, tak jak każda relacja o charakterze przyjaźni jest na swój sposób wyjątkowa) – od wzajemnego zaciekawienia, a potem

oswajania – oswajania, które trwa od ponad 20 lat, choć głównie na odle-głość, korespondencyjnie.

Zadzierzgnięte zostały więzy, o których mówi lis Małemu Księciu. „Co znaczy »oswoić«?”, dopytywał Mały Książę. „Jest to pojęcie zupełnie zapo-mniane – powiedział lis. – »Oswoić« znaczy »stworzyć więzy«”. I wyjaśniał dalej dopytującemu Małemu Księciu: „teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję cie-bie. I ty także mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podob-nym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie”.

Tak, Jerzy, już nie jesteś podobny do innych profesorów, oswoiłeś mnie i jesteś jedyny taki, Profesor poznański, Profesor z Poznania to Ty, choć w Poznaniu jest tak wielu profesorów godnych szacunku i na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza też jest ich wielu.

„Zaczynam rozumieć – powiedział Mały Książę. – Jest jedna róża… zda-je mi się, że ona mnie oswoiła…”

Popatrz, Profesorze, jedna końcówka „-a” i tak wiele zmienia. Ta róża oswoiła. Lis, bo tak występuje w opowieści (nie lisica), i Mały Książę to ży-we istoty rodzaju męskiego. Przyjaźń między nimi (naży-wet jeśli, jak w tej baśni, należą oni do odmiennych światów: zwierząt i ludzi) ma zapewne inny charakter niż przyjaźń między nim a nią, przedstawicielami odmien-nych rodzajów: męskiego i żeńskiego. Dla Ciebie rodzaj żeński… Nie, sta-nowczo nie powinnam mówić za Ciebie. Teraz powinnam oddać głos Tobie, sam najlepiej wiesz, czym jest dla Ciebie rodzaj żeński. Przypuszczam, że chętnie byś się wypowiedział na ten temat, choć nie w każdych okoliczno-ściach i nie w każdym towarzystwie byś to samo powiedział. Inaczej pu-blicznie, a inaczej prywatnie, inaczej jednej słuchającej Cię osobie, a inaczej wielu osobom, inaczej mężczyźnie, a inaczej kobiecie.

Zapewne pierwszym synonimem rodzaju żeńskiego, jaki wyłoni się w Twoich myślach, będzie ten: kobiety. One, te, które nęcą, przyciągają, wa-bią, czarują… ogród pięciu tysięcy róż. W ogrodzie pełnym róż dobrze jest być mężczyzną takim jak Ty, Profesorze. Przystojnym, eleganckim, mówią-cym gładko i mądrymi słowy, uwodząmówią-cym barwą głosu, onieśmielająmówią-cym swoją pewnością siebie, pewnością władzy nad nimi. A kiedy porywasz którąś różę do tańca, to Twoja moc rośnie, władza potężnieje, bo prowadzisz zręcznie i zdecydowanie. Nic, tylko się poddać.

Poznaliśmy się w tańcu. Łatwo odtworzyć datę, jeśli pamięta się okolicz-ności. A był to wieczór po obradach 20 września 1994 r. Wtedy właśnie, w Kiekrzu nad Jeziorem Kierskim, Twój, Profesorze, macierzysty Wydział Studiów Edukacyjnych UAM zorganizował konferencję nt. „Pedagogika

społeczna wobec przeobrażeń typowych środowisk życia człowieka. Rze-czywistość Polski lat 90.” Głównodowodzącym, że tak powiem, był prof.

Zbigniew Kwieciński. Nasza ekipa, z Uniwersytetu Śląskiego, była duża, siedmioosobowa, i aż pięć osób z Katedry Pedagogiki Społecznej: Ewa Sy-rek, Urszula Kamińska, Felek Bocian, Andrzej Czerkawski i ja, a także Mirek Wójcik i Lidia Kaczmarzyk-Kiełb z zaprzyjaźnionej katedry. Tak duża dele-gacja musiała robić wrażenie, zwłaszcza że między naszymi ośrodkami za-czynało już pozytywnie iskrzyć.

Tu również był początek oswajania się, za sprawą kierownika katedry prof. Andrzeja Radziewicza-Winnickiego. On sam był nieobecny, z jakichś względów nie przyjechał. Może to i dobrze, mogłyśmy, mówię teraz o żeń-skiej części delegacji, swobodnie (bez zazdrosnego oka szefa) poddać się adoracji uczonych mężczyzn z UAM, skorych do zabawy.

Moje wystąpienie zatytułowane Edukacja kobiet dla demokracji kosztowało mnie wiele emocji. I wywołało, jak sądzę, sporo emocji, zainteresowania.

Przysłużył się temu jeden z profesorów (z którym jestem dzisiaj zaprzyjaź-niona i cenię to sobie bardzo), swymi żartami z upodobaniem zakłócał prze-kaz, przeszkadzał w odbiorze przesłania, jakie można by sformułować na-stępująco: zbyt mało kobiet jest obecnych w życiu publicznym, zwłaszcza politycznym; edukacja dziewcząt i kobiet prowadząca do zaangażowania obywatelskiego jest potrzebna nam wszystkim, nie tylko kobietom; nie po-winniśmy pozwolić na marnowanie potencjału kobiet, ich wiedzy, doświad-czeń, energii, pracy na rzecz społeczeństwa i państwa.

Problematyka feministyczna, zagadnienie równouprawnienia kobiet i mężczyzn na początku lat 90. nie były jeszcze popularne. Dopiero 10 lat później Polska przystąpiła do Unii Europejskiej. Tamten czas, a dokładnie tamten rok – 1994 – zapisał się w naszej historii złożeniem wniosku o człon-kostwo w UE, czekał nas długi proces dostosowawczy, spełnianie warun-ków o charakterze politycznym, gospodarczym i prawnym. W ślad za tym szły zmiany mentalności. Dużo, bardzo dużo działo się w tej mierze, w po-strzeganiu praw kobiet. Wielki ruch społeczny (przekształcony w stowarzy-szenie), jakim jest Kongres Kobiet Polskich, gromadzi tysiące uczestniczek z całego kraju po raz siódmy z rzędu. A jednocześnie doświadczyliśmy dziwnej i nieprzyjemnej kampanii pod hasłem „ideologia gender” i „gende-ryzm”. Wtedy, w 1994 r., to kluczowe dla badań (w wielu dziedzinach) poję-cie, jakim jest płeć kulturowa, inaczej rodzaj, czyli gender, było jeszcze nieo-becne (lub go nie dostrzegałam) w polskim dyskursie naukowym, a tym bardziej w mainstreamowej debacie publicznej. Zetknęłam się z nim jednak kilka lat wcześniej, podczas stażu na Uniwersytecie w Stirling w 1990 r.

To wówczas dowiedziałam się o nurcie badań określanych mianem gender studies.

Pozwól mi Przyjacielu, Profesorze miły, że zanim wrócę do tańca, a ra-czej wspomnienia o nim, poczynię jeszcze dygresję na temat nieszczęsnego, a może fascynującego gender. Właśnie wróciłam z konferencji w Warszawie, na której Twoje krajanki (i krajanie), grupa badaczek i badaczy z Poznania, z jej liderką Iwoną Chmurą-Rutkowską, prezentowała wyniki badań projek-tu „Gender w podręcznikach”. Miałam okazję zapoznać się dokładnie z tym trzytomowym dziełem, spędziłam przy nim upalny sierpień, przygotowując recenzję i nie przesadzę, gdy powiem, że jest to lektura w równej mierze pasjonująca, co pożyteczna, a dla pedagogów obowiązkowa. Otwiera umy-sły. O ileż szerzej możemy widzieć dzięki niej i lepiej rozumieć wszystko, co nas otacza. Nie miejsce tu i nie pora, aby zajmować się równościową i anty-dyskryminacyjną edukacją. Ale to gender, Jerzy, to gender!!! Ono wydaje się być wszechobecne i coraz bardziej podniecające (ono, bo wybieram rodzaj nijaki: to gender, jak to dziwo, to zjawisko; skoro gender to płeć kulturowa, mogłabym też mówić: ta gender, a jeśli przyjmę w domyśle rodzaj: męski, żeński, nijaki, to mówiłabym ten gender. Słowo weszło do naszego języka, a nie jest polskie, czy już ktoś ustalił jego rodzaj? Gender genderu? Skoro wyrazy „kierowca” czy „sprzedawca” zakończone na „a” są rodzaju mę-skiego, to „gender” może być rodzaju nijakiego).

Tymczasem zaglądam do mojego ulubionego czasopisma „Polityka”

i czytam ze zdziwieniem (pozytywnym) wypowiedź ks. prof. Andrzeja Draguły. Pozwól, że przywołam jej fragment: „Słowo gender jest bardzo niejednoznaczne. Moja magistrantka napisała w tym roku pracę na temat rozumienia tego terminu w oficjalnym dyskursie Kościoła i dyskursie publi-cystycznym. Pokazała rozbieżność w rozumieniu tego pojęcia, od pewnej uznanej metody humanistycznej czytania tekstów kulturowych aż po gender rozumiany jako projekt polityczny, czyli tzw. genderyzm. Myślę, że popełniamy błąd, zakładając, że konieczną konsekwencją metody humani-stycznej jest i musi być projekt ideologiczny”, mówi ks. Draguła. Jakże ina-czej niż bardziej znany ksiądz, też profesor, Dariusz Oko.

Osobiście przedkładam ponad inne wyjaśnienie prof. Anny Titkow, uznanej badaczki, która dla swoich doktorantek i doktorantów, a także bar-dziej zaawansowanych adeptek i adeptów nauki jest skarbnicą wiedzy w tym zakresie. W przedmowie do polskiego wydania znakomitej pracy naukowej (nie wiem, czy ją znasz, Profesorze) Kobiety, mężczyźni i płeć. Deba-ta w toku pod redakcją Mary Roth Walsh, amerykańskiej psycholożki, pisze:

„W języku polskim zdecydowanie trafniej [niż „rodzaj”] istotę kategorii

»gender« ujmuje sformułowanie »płeć kulturowa«, które wyraźnie zazna-cza, iż mówimy i chcemy zwrócić uwagę na »kulturową nadbudowę« płci biologicznej. Że interesuje nas zespół cech przypisanych i zachowań oczeki-wanych od kobiety i mężczyzny, które są zarazem postrzegane jako

przy-datne w ich społecznym funkcjonowaniu”. Titkow wyznaje, że dla niej ter-min „gender” jest synonimem teoretycznego przełomu w sposobie pojmo-wania i badania nie tylko sytuacji kobiet, ale całości życia społecznego, w tym również zasad jego funkcjonowania.

Gender jest więc pojęciem sygnalizującym przyjęty sposób poznawania, choć nie równoznacznym z terminem „metoda”. Ale niech tam, i to, co jest w artykule, nie najgorzej brzmi. Natomiast genderyzm, choć w wypowiedzi ks. profesora występuje z dodatkiem „tak zwany”, lepiej żeby nie pojawiał się wcale. Na szczęście w tej rozmowie (tekście) nie występuje tak popularna zbitka słowna, upowszechniana m.in. przez ks. Okę, jaką jest „ideologia gender”. W istocie bowiem nie ma czegoś takiego. To taka Nessie, potwór z Loch Ness. Chociaż jej nie ma, wciąż się o niej mówi. I to gdzie?! Nie zgadłbyś, drogi Profesorze. I ja też bym się nie spodziewała. W państwowej instytucji kultury… W MOCAK-u, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie, jest prezentowana wystawa, którą mam nadzieję zobaczyć przed zamknięciem: Gender w sztuce. Kuratorka wystawy, a zarazem dyrek-torka MOCAK-u, Maria Anna Potocka, przedstawiła na stronie internetowej muzeum siedmiopunktowy komentarz do wystawy pt. Nieporozumienia w kwestii GENDER. W punkcie pierwszym zatytułowanym: Pochodzenie gen-der, zamiast wyjaśnić tę kategorię pojęciową, autorka używa zbitki pojęć

„ideologia gender”. Koszmar. Bardzo to niedobre, nie służy zrozumieniu, nabyciu wiedzy.

Zostawmy w takim razie panią dyrektor i wróćmy na chwilę do ks. prof.

Draguły. Jego rozmówczyni, Joanna Podgórska, wypowiada następujące zdanie: „Stawia ksiądz rzadko słyszane w Polsce pytanie: jaką Bóg ma płeć?”. I widzisz, mój Przyjacielu Profesorze, Ty miałeś okazję usłyszeć to pytanie wcześniej, wybrzmiało ono w dyskusji, której przysłuchiwałeś się na zjeździe pedagogów społecznych w listopadzie 2013 r. W mojej wersji miało postać pytania-rozstrzygnięcia: „Czy Bóg ma płeć?” i było odpowiedzią, prowokującą, co przyznałam wówczas, na równie prowokujące pytanie dyskutanta-księdza: „Czy dobro ma płeć?”.

Przyjacielu drogi, ileż żywych emocji i ożywczych refleksji ominęłoby mnie, gdybym była bardziej posłuszna, bardziej rozsądna, bardziej ufająca starszemu koledze. Co ja mówię! Jakiemu koledze? Profesorowi Mistrzowi, jednemu z grona Wielkich Profesorów Poznańskich, znaczącego liczbą i zbiorowym intelektem, silnego poczuciem pewności siebie mężczyzn pro-fesorów, z ośrodka naukowego skupiającego uczniów prof. Stanisława Kowalskiego, i cofając się jeszcze dalej – spadkobierców intelektualnych prof. Floriana Znanieckiego. My z Katowic czuliśmy respekt (a my, kobiety, młodsze pracowniczki nauki, to dopiero czułyśmy dzielący nas dystans), staliśmy skromniutko, spragnieni przymierza z tak znamienitymi uczonymi.

To właśnie wtedy, w tamtym z 1994 r. kierskim wieczornym tańcu, bę-dąc zapewne pod wrażeniem mojego przejęcia się problematyką, którą przedstawiałam, wyraziłeś swoją opinię, czy może przestrogę: żebym się tak bardzo nie angażowała w ten feminizm, bo będę kojarzona jednoznacznie i wyłącznie z tą problematyką (przed gender nie mogłeś mnie ostrzec, bo, jak nadmieniłam wcześniej, kategoria ta nie występowała jeszcze w polskich badaniach). I co tu było czynić z taką przestrogą, jak się do niej odnieść?

Choć minęło sporo czasu od tamtego dnia, pamiętam dobrze, że poczułam silny niepokój, jakbym stanęła w obliczu niebezpieczeństwa. Uświadomiłam sobie, że czeka mnie trudna, samodzielna decyzja. A jednocześnie czułam się zaskoczona. Tak, zaskoczyłeś mnie, Profesorze, podjęciem takiego wątku rozmowy. Ty, znakomity tancerz, mogłeś przecież poprzestać na warstwie rozrywkowej, cieszyć się atmosferą zabawy z tyloma atrakcyjnymi kobietami.

W udzielonej mi przestrodze poczułam troskę o mnie i to było to, co mnie zaskoczyło. Obcy, ale mądrzejszy ode mnie, doświadczony, obeznany w świe-cie nauki, chciałeś mnie ostrzec przed czymś złym. Tak to odebrałam. I to był początek naszego wzajemnego oswajania się, zawiązywania przyjaźni.

„Poznaje się tylko to, co się oswoi – powiedział lis. – Ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe.

A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyja-ciół. Jeśli chcesz mieć przyjaciela, oswój mnie!”

A ja znowu powrócę do rodzaju: męskiego, żeńskiego (gender). Co robić, jeśli chcesz mieć przyjaciółkę. Tu otwiera się cały obszar dyskusji, wielokrot-nie przerabianych, czy możliwa jest przyjaźń między mężczyzną i kobietą.

Zostawię na boku zagadnienie napięcia/pola seksualnego, jakie może wy-tworzyć się między nim a nią, przedstawicielami różnych, a zarazem dopeł-niających się rodzajów gatunku ludzkiego. Interesuje mnie coś innego, mia-nowicie to, czy Przyjaciel-Mistrz mężczyzna, i to taki mężczyzna jak Ty, Profesorze, piękny okaz, w pełni korzystający z uroków bycia nim (adoro-wany i adorujący odmienną płeć) jest w stanie zrozumieć, więcej: odczuć potrzebę uprawiania pedagogiki (społecznej) wrażliwej na płeć kulturową (gender sensitive social pedagogy). Czy jest w stanie zrozumieć już nie tyle przyjaciółkę, ile kobietę refleksyjną, a poprzez nią jej świat (ich, kobiet, świat) – nasze, kobiet, środowisko kulturowe (środowisko – główne pojęcie pedagogiki społecznej), z naszym językiem macierzystym, w którym kobiet nie ma. Jak Ty byś się czuł, gdyby stale Cię unieważniano? Nie Ciebie osobi-ście, lecz Ciebie jako mężczyznę. Kiedy szukam czegoś w Internecie, np.

piosenki Barbary Kraftówny Dramat w ogródkach działkowych, natychmiast pojawia się hasło: „inne piosenki tego artysty”. Dlaczego artysty? Czyżby nie było słowa rodzaju żeńskiego? Mężczyzna wszędzie jest na swoim miejscu, ma właściwe określenia siebie. A kobieta?

Raz jeszcze zaglądam na stronę Muzeum Sztuki Współczesnej w Krako-wie, tym razem aby poznać skład Rady Muzeum powołanej przez Prezyden-ta MiasPrezyden-ta Krakowa. Są w Radzie osobistości, dziewięć nazwisk, siedmiu mężczyzn i dwie kobiety. Przedstawieni są następującym określeniami (cza-sem wieloma): pisarz, dziennikarz, znawca, artysta fotografik, członek Związku PAF, dyrektor Instytutu Książki, prezes oddziału NBP, polityk, ekonomista, profesor, artysta, były rektor, dyrektor artystyczny, dyrektor instytutu, krytyk, kurator, wybitna postać świata sztuki.

Zgadnij, Profesorze, które z tych określeń dotyczy kobiet? Mówimy o środowisku kulturowym, co widać nawet w nazwach: Instytut Książki, Instytut Adama Mickiewicza, Związek Polskich Artystów Fotografików, Centrum Sztuki Mediów WRO, Uniwersytet Artystyczny (notabene w Po-znaniu); środowisku, które oddziałuje wychowawczo, kształtuje tożsamość:

zbiorową, ale i jednostkową, tożsamość mężczyzn i kobiet, odwołuje się do wartości. Mówimy o instytucji państwowej, działającej w państwie, które deklaruje w Konstytucji (art. 32.2), że nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przy-czyny. I uściśla się w art. 33.1: „Kobieta i mężczyzna w Rzeczypospolitej Polskiej mają równe prawa w życiu rodzinnym, politycznym, społecznym i gospodarczym”. A w art. 33.2 mówi się o jednakowym dla kobiety i męż-czyzny prawie do kształcenia, zatrudnienia, awansów, do zajmowania sta-nowisk, pełnienia funkcji, uzyskiwania godności publicznych i odznaczeń.

Nie mówi się tylko, że wszystko to dzieje się w odniesieniu do męskiego nazewnictwa: zawodów, funkcji, stanowisk, do męskich określeń. Nawet wówczas, gdy nazwy żeńskie są w naszym języku od dawna obecne, gdy nie trzeba ich tworzyć. Choć przecież z tworzeniem nowych pojęć też nie ma problemu, gdy taka potrzeba zaistnieje. A wszystko to czynią ludzie wy-kształceni, to oni przecież dają przykład. I nie pociesza mnie, Przyjaciółko (jak się z tym określeniem czujesz?), że czynią tak w równej mierze męż-czyźni i kobiety. Nie pociesza mnie, że kobiety określone mianem męskim nie protestują, a czasem protestują, gdy są określone mianem żeńskim, bo nie chcą być wyróżniane w ten sposób. Nie pociesza mnie słaba znajomość języka polskiego i jeszcze słabsza refleksyjność w tej mierze użytkowników i użyt-kowniczek naszego języka. Ja chcę i mam prawo do tego, aby nazywać mnie stosownie do płci i zgodnie z rodzajem. Jestem partnerką – w tańcu, a nie partnerem. Chcę widzieć, dostrzegać obecność innych kobiet, tym bardziej wyraziście, im mniej jest ich w pewnych gremiach. Dwie wśród dziewięciu:

Anna Bikont – pisarka, dziennikarka, znawczyni spraw żydowskich i Anda Rottenberg – krytyczka, kuratorka, wybitna postać polskiego świata sztuki.

Możesz powiedzieć, Profesorko Przyjaciółko, że jest to moje osobiste prze-wrażliwienie, mało ważna kwestia, a badawczo nieistotna rzecz, czego

do-wodzi fakt, że uczeni mężczyźni nie zajmują się wcale (lub czynią to nader rzadko) takimi zagadnieniami – seksistowskim językiem. Wyjątkiem, jakże chwalebnym, był polski językoznawca Jan Niecisław Baudoin de Courtenay, uznawany za jednego z najwybitniejszych w historii dyscypliny. Popełnił on, jak to się dawniej mówiło, artykuł pod znamiennym tytułem: Wpływ języka na światopogląd i nastrój. W 1929 r. napisał: „Ujawniane w języku prze-konanie, według którego forma męska jest czymś pierwotnym, a żeńska – pochodnym i wtórnym, stoi w sprzeczności z zasadami logiki i poczuciem sprawiedliwości”. A inny uczony mąż, Ludwik Krzywicki, w swojej roz-prawie na temat moralności zauważył, iż żaden z moralistów nie wzbogacił treści założeń moralnych tak znacząco, jak uczyniły to rzesze ludzi poniżo-nych i pokrzywdzoponiżo-nych. Trzeba być pokrzywdzonym, a nie uprzywilejo-wanym, żeby krzywdę dostrzec; bo krzywdę odczuwa się inaczej niż przy-wilej – szybko, mocno, dotkliwie. Uprzyprzy-wilejowani rzadko dostrzegają w tym fakcie (posiadania przywileju) niesprawiedliwość.

Gdybym była bardziej lękliwa i mniej samodzielna (Andrzej Radziewicz- -Winnicki powiedziałby: nie tak uparta), posłuchałabym Twojej, Przyjacielu, rady i odstąpiłabym (lub bardziej zdystansowała się) od tej trudnej, kontro-wersyjnej problematyki, która często skazuje uprawiających ją na samotność, niezrozumienie, a czasem wyśmianie. Ponieważ jednak jestem uparta jak oślica i ożywiona tym myśleniem genderowym, chcę jeszcze raz powrócić do pięknej opowieści o przyjaźni, do Małego Księcia.

Co za rozmowa, z Jubileuszem niewiele ma wspólnego. Pozwól jednak, Jubilacie, że napiszę/powiem po swojemu.

Jak bowiem zauważyła Virginia Wolf: „Po stokroć byłoby szkoda, gdyby kobiety pisały tak, jak piszą mężczyźni, żyły, jak żyją mężczyźni lub zaczęły wyglądać tak jak oni – biorąc bowiem pod uwagę różnorodność świata, z trudem wystarczają nam dwie płcie”.

* * *

Świat książek dla dzieci nie zajmował mnie już od dawna. A teraz zu-pełnie przypadkowo powrócił, za sprawą dojrzałych wiekiem pań, z który-mi spotykam się na zajęciach uniwersytetu trzeciego wieku (przy Górnoślą-skiej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Mysłowicach). Warsztaty pod nazwą

„Studio pięknego słowa” są porą spotkań z różnorodną literaturą, podczas

„Studio pięknego słowa” są porą spotkań z różnorodną literaturą, podczas