• Nie Znaleziono Wyników

OSZOŁOM CZYLI RZECZ O MIŁOSIERDZIU

W dokumencie Zwrot, R. 53 (2001), Nry 1-12 (Stron 196-200)

Jakiś dziwak wpadł do sklepu. Językiem niem alże wytarł podłogę. Nie zważając na tłumy, wyminął petentów z obojętnością godną podziwu. W mgnie­

niu oka znalazł się w samym centrum uwagi. W ytrzeszcz, skierowany bezpo­

średnio w stronę sprzedawczyni, zmobilizował prawą rękę do działania.

Uniesionym kciukiem dotknął paczki cukierków, które leżały n a ladzie ni­

czym darm ow a gazeta ogłoszeniowa. Po dłuższej próbie naw iązania kontak­

tu z pracownikam i sklepu dziwak wyartykułował kilka wyrazów. - Kupić, za­

płacić, wziąć i odejść.

W ydarzenie niesamowite, zaskakująco dziecinne, wręcz banalne, w swej prostocie przerastało wyobrażenia licznych obserwatorów. N ie powołuję się na świadka koronnego. Nie m am zam iaru rozdm uchać jakiejś afery poli­

tycznej czy stać się źródłem, czynnikiem (nie mylić z cynikiem) aspołecz­

nym, mającym bezpośredni wpływ na przebieg rozmów międzynarodowych.

Mowa tutaj o ludziach najzwyklejszych, prostych, do których codziennie kie­

rujemy (jakże pospolite w dzisiejszym języku) zwroty: dzień dobry, do wi­

dzenia, przepraszam , proszę. Ci właśnie ludzie doskonale zdają sobie sprawę z doniosłości tego wydarzenia. M ając poczucie godności, doceniając wysiłek i trud, z jakim pokonują strom e schody własnego losu, spoglądają na siebie i na swoich sąsiadów w sposób łagodny, z ogrom ną dozą współczucia, skru­

chy i niespotykaną nigdzie chęcią pomocy.

Zacznijm y jed n ak od początku.

Tego dnia, nie po raz pierwszy i nie ostatni, m iastem zawładnął nieznośny upał. Ciała ludzkie w przewiewnych podkoszulkach bezradnie wachlowały twarze, czym popadnie. M okre plamy pod pacham i, strum ienie potu na szyi, czole, na nosie, za uszam i stały się jawnym świadectwem zakłopotanych uczestników popołudniowego spaceru. Prawdziwy koszm ar przeżywają po­

dróżni znajdujący się w tej chwili w sam ochodach, pociągach, tramwajach.

W przestrzeni zamkniętej wraz z wydzielinami organoleptycznymi rozcho­

dzi się odór o niesamowicie przykrym zapachu. Człowiek brzydzi się drugim człowiekiem. Zmysł dotyku, węchu i wzroku dotkliwie dokucza i zniechęca ludzi do życia. W zrok rozmywa się w zawiesinie drżącego powietrza. Susza świszczy na wskroś nosa, na wylot gardła. Ruch uliczny leniwo przesuwa się w kierunku wytycznej. Odgłosy sapania, nadym ania, westchnień i bliżej nie­

zidentyfikowane dźwięki wydobywające się z ośrodków mowy stanowią na­

turalny koloryt chwili.

Jest jednak ktoś, kto w żaden sposób nie pasuje do zastanej rzeczywistości.

M ężczyzna o skąpej budowie ciała i rzadkich siwych włosach, z twarzą po­

oraną zm arszczkam i niczym jesienne pole po ziem niakach. Śniady męż­

czyzna o zgarbionej sylwetce żwawo przedziera się przez grupki zniecierpli­

wionych ludzi, którzy od kilkudziesięciu m inut czekają na spóźniony auto­

bus. G ruby golf i długi ciemny płaszcz, zapewne stuletni, stał się główną atrakcją spragnionego odrobiny wody tłumu. N iejeden przechodzień odnosi wrażenie, jakoby owa tajem nicza postać nie należała do grona mieszkańców tego m iasta. Każdy, kto choć przez chwilę ocknie się w bezpośredniej blis­

kości człowieka z garbem, bez większych em ocji i bez zastanowienia odwra­

ca się na pięcie, witając oszołom a uśm iechem własnych pleców. Persona non grata wcale nie przejmowała się zachowaniem współmieszkańców. Brak ja­

kiegokolwiek skrępowania pozwala człowiekowi wyjadać resztki z koszy na śmieci. W biały dzień, na trzeźwo, w pełni rozum u oszołom angażuje się w publiczną zbiórkę jedzenia. K osm ata postać niczym barwne zwierzątko z „Alicji w krainie czarów “, zwinnymi rucham i napychała lewą kieszeń pożywieniem. By zachować podstawowe warunki higieny, w prawej kieszeni lądowały niedopalone papierosy. Lekki uśm iech na twarzy zdradzał stan

umysłowy oszołoma. Było jasne, że jego zachowanie, niesplam ione o nie­

poszlakowanej opinii, nie pow inno budzić żadnych wątpliwości. Tubylcy, przyzwyczajeni do pana, którego im ienia nikt nie był w stanie podać, nie na­

rzekali na codzienny, przerażający widok niechlujnie wyglądającej postaci.

M ożna tu mówić o pewnego rodzaju więzi em ocjonalnej. Oszołom a trakto­

To fakt, że nie m ożna go włączyć w poczet niekwestionowanych zabytków architektury narodowej, ale nikogo, jak do tej pory, nie skrzywdził. Nikomu nachalnie nie włazi w portfel. Wszelkie dochody oszołom a są uzależnione od datków. O n sam nie nam aw ia do hojności.Zdarza się, że jego umysł pogrąża się w łaźni alkoholowej. U zbrojony w ogrom ną dawkę odwagi podchodzi do ludzi i wdaje się w dyskusję. N ie prosi o pieniądze (zm artw ienie współcze­

snych); żądny rozmowy, pragnie zam ienić kilka słów. O bojętne z kim - m ło­

dym, starym, kobietą czy mężczyzną. N ic nie jest w stanie usatysfakcjonować jego sumienia. Tylko rozm ow a - ciepłe słowa wydobywające się z ludzkich gardzieli koją ból, tęsknotę po dawnym, wspaniałym życiu. Pogrążony w mil­

czeniu przem ierza betonow ą puszczę. Ta sam a droga, ten sam sm ak sam ot­

ności i ludzie z oczodołam i bez iskry wskrzeszającej do życia. O szołom spo­

tyka się z brutalną rzeczywistością. Ludzie milczą; nie rozum ieją problem ów oddalonych w czasie, jak dwa bieguny w przestrzeni. Dwudziestolecie międzywojenne - przeszłość będąca dobrym m ateriałem na podręczniki his­

torii. Jedno kliknięcie myszy; wywołanie ducha historii z zaświatów; prze­

szłość na ekranie kom putera. Żal ogarnia oszołom a, sam otność ściska go za gardło. Odjęło m u mowę.

Pod wieczór uliczny gwar zamilkł. Cisza przestrzeni nie zagraża człowie­

kowi. Jest ona niezbędnym sojusznikiem życia w tłumie, w izolacji zarazem.

Uroczyste odsłonięcie wieczornego m iasta współgra z orkiestrą kiszek. Pora coś zjeść. U czta n a schodach jednego z przydrożnych sklepów m ody ślubnej, w pełni zadowala zgłodniałego wędrowca. Tuż obok „stołu“ znajduje się sklep muzyczny i wypożyczalnia kaset wideo. Po przeciwnej stronie ulicy pizzeria kusi swym zapachem zakochanych, m ałżeństwa, ludzi, których wyróżnia poczucie pewnego dyskomfortu - pustki w żołądku. Trudno w tej sytuacji po­

sługiwać się określeniem głodu. Talerze, bogato zdobione, lądują na stole.

Prawie nie tknięte w racają z powrotem. Tylko oszołom poświęca im (tale­

rzom) pełną uwagę. K oncentracja godna podziwu.

W ieczorny pejzaż całkowicie zapanow ał nad m iastem. Zauw ażalne wyci­

szenie przerodziło się niem al w obsesję. Puste ulice pochłaniają wszelkie pro­

pozycje nocnych rozrywek. W niepew ności o własne jutro oszołom w pośpie­

chu decyduje się na znalezienie noclegu. Osobiście nie przepada za dwor­

cem. M otłoch. M ieszanina wielu narodów; lokatorzy w wieku od 15 do lat bliżej nieokreślonych. Poza tym nieustanne odjazdy i przyjazdy pociągów, tu­

pot setek butów, m onotonia inform acji o spóźnieniach nieustannie przery­

wają sen. To nie to sam o co ławka w parku. Szeroka, pojem na, w ustronnym miejscu, z dala od centrum . Z kurtką pod głową sen przychodzi z łatwością porównywalną do wydawania pieniędzy. Tu czas i miejsce na odrobinę pry­

watności. Sam oistna kontem placja ciała i duszy bezwarunkowo dokonuje re­

laksu. Sypialnia marzenie.

Jak widać do wszystkiego m ożna się przyzwyczaić. Mijają dni, miesiące, la­

ta. N ieustanny wyścig poranków z wieczoram i uwikłał się w pętli czasu.

Stuletnie dęby z godnością znoszą ułom ności losu - szargane m rozem , drę­

czone upałami. Oszołom , w swej prostocie, znosi to wszystko przerażająco dobrze. W arunki godne podziw u - szklarnia bez szyb. Życie nie pieści niko­

go. Traktując wszystkich na równi, poczuwa się do odpowiedzialności.

Człowiek tuli człowieka; odrzuca, gardzi, wyrzuca na ulicę, ...stara ławka ugi­

na się pod ciężarem ludzkiego ciała. Zwłoki stanowczo rezygnują z wszelkich spotkań towarzyskich. Po kilku godzinach zgiełk uliczny zwrócił swą uwagę na „drobny incydent“ w parku.

M ężczyzna, odziany w stary płaszcz, leżał n a ławce. Funkcjonariusze po­

licji, przykrywszy ciało białą narzutą, zabrali się do przeszukiwania kieszeni.

Ku zdziwieniu wszystkich „na sercu“ oszołom a znaleziono dowód osobisty i trzy zdjęcia. niecodzienne zjawisko przyrody, cud. Owszem, cud życia i śmierci. Fenom en natury i tajem nica zarazem . „Pokarm “ dla wtajemniczonych. Nie każdy za­

smakuje ambrozji, esencji tego, co stanowi sedno świadom ości bycia człowie­

kiem. Jeden wielki koszm ar zawładnął umysłem oszołoma. To on jest pta­

kiem! Ptakiem bez skrzydeł. Lekkość dnia mająca na barkach doświadczenie myśli i krzywdy ludzkiej. U nosząc się niczym dym z papierosów, oszołom ro zgląda się po okolicy. N ie m oże się nacieszyć. Chyba się uśmiecha, lecz nie

W dokumencie Zwrot, R. 53 (2001), Nry 1-12 (Stron 196-200)