• Nie Znaleziono Wyników

września 1988

W dokumencie Zwrot, R. 53 (2001), Nry 1-12 (Stron 112-119)

CZYTAJĄC KAMIEŃSKĄ

Niedziela 4 września 1988

Raz w tygodniu tylko do zn aję laski, pozw alam sobie n a luksus czytania rzeczy m ądrych i pięknych zarazem . To tak ie m oje in telektualne n ab o ż eń ­ stwo niedzielne. O bcow anie z pięknem , praw dą i dośw iadczeniem in­

nych, zapisanym i i utrw alonym i w książkach. Tym razem znów A n n a K am ieńska:

Nasze kom pleksy to wspomnienia, resztki przeszłości, niezagojone dzieciń­

stwo. Dlatego tak trudno pozbyć się kompleksów, że kocham y je. Nasze uko­

chane kompleksy.

L etni wieczór. W szystkie światła i blaski tego lata prowadzą m nie z powro­

tem w czas wczesnej młodości. Takie lata, sm aki, barwy, zapachy były tylko wtedy, w św iadom ym j u ż dzieciństwie.

Jest tylu ludzi na świecie. Dlaczego więc są tacy sam otni? Bo trzeba m ieć kogoś jednego, żeby dojść do wszystkich. Ten jeden tylko je st kluczem.

I jeszcze je d n a sprawa.

Nagrodą za dobro je st dobro, karą za zło je s t zło - m ądrość talm udyczna (schar miewa miewa, schar awera awera).

Z m ieniłem nieco kolejność słów, ale co za m ądrość, ch o ciaż m oże nie zawsze się spraw dza w praktyce...

A pro p o s spraw biblijnych. P odziw iam n ad w yraz tę kobietę, k tó ra do­

św iadczona życiem - śm ierć m ęża, rów nież poety, Ja n a Śpiew aka, i sa­

m otność, zabrała się w w ieku zaaw ansow anym do nauki języka h eb raj­

skiego po to tylko, by m óc w oryginale przeczy tać P ism o Święte. Język opanow ała i Biblię przeczytała w języ k u jej twórców. A poniew aż to czło­

w iek pióra, nie m ogło być inaczej i pow stała z tego m ąd ra książka esejów

„Twarze K sięgi“, z której też chciałoby się cytow ać i cytow ać w nieskoń­

czoność.

Poniedziałek 5 września 1988

C złow iek um iera, a otoczenie (bliżsi i dalsi w spółpracow nicy, sąsiedzi, znajom i) n atychm iast p rz ech o d z i n ad tym do p o rz ąd k u dziennego. Być m oże w śród potencjalnych kand y d ató w na m iejsce w akującego szczebla drabiny aw ansu jakieś m row ie p o d n iece n ia - m oże ja - i jakby w dzięcz­

n ość wobec zm arłego, że um arł. A p o za tym k o m en tarze - im wyżej kto stał, tym bardziej złośliwie... chciał m ieć wszystko, chciał być w szędzie i m a teraz, a p o p rz ed za je pom yślane tylko: D o b rze m u tak...

Człowiek um iera - n aturalna kolej rzeczy. Pogrzeb jest okazją do powie­

dzenia czegoś o nieboszczyku. Im w iększa szycha, tym więcej ciekaw­

skich się zjawia, ja k gdyby chcieli być tam w idziani, a przecież ju ż nicze­

go nie m ogą się od nieboszczyka spodziew ać. A m ówcy w tedy prześciga­

ją się w p o ch w ałach zasług zm arłego. G dyby przynajm niej połow a z tego była praw dą, to człow iek taki m usiałby być świętym .

Śm ierć niw eluje różn ice m iędzy w szystkim i ludźm i, ale żywi nadal p o d ­ trzym ują daw ną hierarchię. Te wielkie słowa, wielkie pochw ały, wielkie dziękczynienia są fałszywe z zasady. G dyby ludzie napraw dę byli tacy, ja ­ kimi kreślą ich opiew acze pogrzebow i, n a św iecie byłby istny raj...

Niedziela 11 września 1988

S łoneczna pog o d a o aurze ju ż jesiennej. Jakże to pokrzepiające, w taki dzień czytać te m ąd re i poetyckie teksty A n n y K am ieńskiej.

Bóg je st Bogiem naszego pragnienia. To znaczy, że istnieje tylko dla tych, którzy G o pragną, potrzebują.

C y tat K am ieńskiej z K aro la Irzykow skiego (c y ta t z cytatu): Prócz skraw­

ka natychm iastowej chwili, cały świat składa się z tego, co nie istnieje.

Po co te w szystkie ochłapy p rzeszłości (żale, wyrzuty, urazy, w spom nie­

nia), po co w reszcie obaw y z tego, co będzie lub m oże być? P rzecież przeszłość ju ż , a przyszłość jeszcze nie istnieją. My, przejm ując się tym , co było lub będzie, zabijam y chw ilę bieżącą, ów aktualnie istniejący „na­

tychm iastow y skraw ek chw ili“.

N ie będziesz m iał człowieka na własność - to powinno być jed n o z pierw­

szych przykazań.

Nie robić Boga z człowieka, ale widzieć w człowieku Boga.

A tak w łaśnie, ja k nie pow inni, p o stęp u ją ludzie wszelkiej m aści totali- taryzm ów (kom uniści i faszyści). T raktują ludzkość, klasę robotniczą, na­

ród jak o swoją w łasność, a sam i chcieliby zo stać bogam i, każdy n a swym szczeblu d ziałania i u rzędow ania ogólnokrajow ym , okręgow ym , pow iato­

wym i lokalnym .

Wspinać się tak m ozolnie na tę górę, żeby dowiedzieć się, że ta góra nazy­

wa się starość.

Oczekiwać wspaniałego widoku ze szczytu, a ten widok - to śmierć. L ęk młodości przed starością to lęk przed szczytem.

Zdrowie psychiczne je st równoznaczne z akceptowaniem siebie. Czyżby ludzie ograniczeni, bezm yślni, bez w yrzutów sum ienia, zadow oleni z sie­

bie w swym prym ityw izm ie psychicznym , byli psychicznie zdrowi?

P rzecież on i niew ątpliw ie siebie w pełn i akceptują...

Przekraczanie zakazów i nakazów je st głębszą potrzebą człowieka niż są­

dzimy. N ie zawsze ci grzeczni i cnotliwi są miarą człowieczeństwa. M usi być także w człowieku elem ent zuchwałości, odwagi, ryzyka, buntu. Bez nich nie

byłoby także cnoty. A na pew no nie byłoby sztu k i i całej twórczości czło­

wieka.

I ten nasz prym ityw ny polityk chciałby rządzić tylko grzecznym i, po­

słusznym i m anekinam i, ro b o tam i i robolam i - bezm yślnym i wykonaw ca­

mi jego urojeń ideologicznych. N asze upraw ianie polityki (m o że każde, ale nasze szczególnie i przed e w szystkim ) je st w łaściw ie pozbaw ianiem ludzi człow ieczeństw a, sprow adzaniem ich do rzeczy, przedm iotów , któ­

rym i m o żn a m anipulow ać według swojego ograniczo n eg o widzim isię...

Jest nieu stan n y m ich ugrzecznianiem i pozbaw ianiem ich odwagi, ryzyka i buntu. N asza społeczn o ść rzeczyw iście je st p olitycznie cnotliw a.

Jedno je s t pewne: sen je st rzeczywistością, je st rzeczywistością przeżycia.

Niedziela 18 września 1988

I znów niedziela. C zas w yznacza granice naszych poczynań. K ontynu­

uję więc swe conied zieln e nabożeństw o in telektualne w asyście A nny K am ieńskiej.

C zas, jego rozciągłość i niekonsekw encja - to my staram y się go ogra­

niczać, w tłaczając go w zegary - pozw olił m i d o p iero te ra z w dw a la ta po jej śm ierci (10 m aja 1986) p o zn a ć tę w spaniałą kobietę, poetę i filozofa, człow ieka, z k tó ry m świat byłby pełniejszy, piękniejszy, p o p rzez to i lep­

szy. C h o ciaż za pośred n ictw em jej n o tatek ja k gdybym z nią d o p iero co rozm aw iał. A pisała te słowa p rz ed dw unastu laty... W tym tkwi siła sło­

wa, sztuki w reszcie.

K tokolw iek dzisiaj mówi o ludzkiej egzystencji w kategoriach władzy, wy­

dajności, zadań historycznych, szerzy tę truciznę... C h o d zi tu o totalitary zm , ten faszystow ski i te n kom unistyczny, o d yktaturę p ro leta riatu itd.

Sam otność nie je st tam, gdzie brak ludzi, tylko gdzie brak nadziei.

Należy odróżnić dwie rzeczy, izolację i prawdziwą głęboką samotność.

Jeszcze je d n o z wielu jej praw dziw ych stw ierdzeń:

Brak zaufania obraża ludzi, ku którym jest skierowany... N as dziś obraża się na każdym kroku, nie ufając nam w pracy, życiu społecznym , na granicy, ob­

raża się nas jako ludzi, obywateli, Polaków... W ustroju tym zaufanie jest jak­

by na indeksie. N aw et ci z różnych klik rządzących, nie ufając nam , nie ufa­

ją też sam ym sobie. Jak m ożna kierować narodem , nie ufając mu? Jeszcze gorzej, kiedy nie ufamy samym sobie, co też się niestety zdarza.

U nas wszystko drożeje, tylko człow iek i w szelkie w arto ści h u m a n ita r­

ne tanieją...

Jeśli akceptujem y siebie, to m a m y jeszcze siebie, nie jesteśm y całkiem sa­

motni. Dopiero samotny, który nie m a nawet siebie - staje przed otchłanią.

Nie żyje się, lecz się przemija.

Nagroda i kara spotyka nas tu, nie gdzie indziej. Jest zawarta w sam ym ży­

ciu, w sam ym działaniu, w wartościach, ja k ie przez życie realizujemy.

Nie absolutyzujm y człowieka, wtedy będziem y bliżej prawdy. Człowiek nie jest i nie m oże być miarą.

Tak, n a pew no nie m oże być m iarą w szech rzeczy, ale przecież m oże być kilku ludzi (św iętych, przykładnych, d o b ry ch ), do których m ożna i należy się przym ierzać, naśladow ać ich w tym , co w artościow e i co nam im ponuje.

Chorobą czasu je s t nieum iejętność przeżywania teraźniejszości. Dopiero we wspomnieniu sytuacja wraca ja k o godna przeżycia, zabarw iona żalem, że ju ż minęła.

Przede wszystkim nie należy się bać. L os je st j a k zły pies, natychm iast wy­

czuje kto się boi.

D n ia 8 g ru d n ia 1976 zm arł prześladow any u nas p o e ta H e n ry k Jasi- czek. O to co w zw iązku z tym nap isała A n n a K am ień sk a p o d d atą 26 li­

stopada 1976:

Śniła m i się koszula zapisana przez m a tkę H enryka Jasiczka słowami:

„Nie um iem tego pow iedzieć“.

Obudziłam się z bólem serca. Otworzyłam szeroko okno na m roźne powie­

trze.

Ś n ił m i się dalej list od m a tk i Jasiczka, z którego zapam iętałam taki sztuczny, literacki zwrot: „I zachłannie przyjął w ram iona B o g a ".

Tu coś w rodzaju intuicji, przeczucia...

A p o d d a tą 9 g ru d n ia 1976:

Umarł H enryk Jasiczek. Piękny człowiek, poeta, którem u nie pozwolono żyć. Z a m y k a m teczkę jego listów i kartek. Więcej j u ż ich nie będzie. Ostatni z września z odlotnym piórkiem ptasim. Z n a ła m go tylko z listów, a uczyniło się ja k ie ś puste miejsce.

N ie pozw olono żyć poecie, nie p o zw ala się też żyć jego poezji. Teraz coś się odkręca, ale będzie to w ybiórcze. C ham y, brudnym i od złej poli­

tyki rękam i b ęd ą grzebać i w ybierać w jego poezji, a my będziem y po­

słusznie stosow ać się do ich prym ityw nych decyzji.

A jak ie są n a dziś m oje w spo m n ien ia o człow ieku, którego znałem bar­

dzo m ało, przypadkow o tylko spotykając się z nim ?

M oja nim fascynacja ro zp o częła się o d lektury jeg o w ierszy w Zw rocie, tom ikach poezji, p o dobały m i się tak że jeg o re p o rta ż e zagraniczne. Była to więc zn ajom ość literack a tylko, lekturow a. D o p iero w roku 1963, by­

łem w tedy na pierw szym ro k u studiów polonistycznych w O łom uńcu, od­

ważyłem się odw iedzić go w redakcji Z w rotu, p rzynosząc dw a tłum acze­

nia: z czeskiego „P rzedm ieście“ J a n a Trefulki o raz z rosyjskiego „List“

Jurija K uranow a. Przyjął m nie przychylnie i k u m ojem u (o b e cn em u ) zdziw ieniu niebaw em je opublikow ał - były to raczej nieu d o ln e próby tłu­

m aczeń... F akt te n je d n a k ośm ielił m nie i później sporo cz asu pośw ięci­

łem tłum aczeniom .

P om im o to z Jasiczkiem spotykałem się raczej sporadycznie. N ależę do tego rodzaju ludzi, którzy są w pew nym sto p n iu onieśm ieleni w stosunku do szanow anych p rzez n ich ludzi.

K iedy po ro k u 1968 o d su n ięto Jasiczka na b o cz n e to ry życia społecz­

nego i literackiego, spotykałem go rzadko n a ulicach C zeskiego C ieszyna i zaprzyjaźniony św ieżo z W ładysław em Sikorą i B ronisław em L iberdą (też o d trąco n y m i) nie uciekaliśm y n a dru g ą stronę, tylko przystaw aliśm y na k ró tk ą z nim rozm ow ę. R az naw et odw iedziłem go bodajże w takim sa­

mym składzie w dom u. N ie było w tym je d n a k bliższej z nim znajom ości, ale to n a skutek m oich n ieu m iejętn o ści w tym zakresie.

A potem ju ż niestety tylko pogrzeb H en ry k a Jasiczka... P oszliśm y znów we trójkę. Tam w kościele w A lejach spóźniony żal, że tak rzadko go wi­

dywałem.

Po o b rząd k ach pogrzebow ych ta k się złożyło, że z B ronisław em L iber­

dą poszliśm y na piwo do restauracji dworcowej, skąd krew ni Jasiczka ścią­

gnęli nas n a stypę bo d ajże w D o m u Śląskim. Z obecnych ta m ludzi za­

pam iętałem tylko jeg o przyjaciela O ld fich a Śulefa.

Ż ałośnie m ało było tych sp o tk ań z człow iekiem , k tó ry był m i bliski po­

przez swą tw órczość.

Niedziela 25 września 1988

Z asłyszane w czoraj w radiu: Gdy się chce zabić człowieka, trzeba m u za­

brać to, co kocha. Jest w tym kaw ał tragicznej prawdy. N ależy więc przed otaczającym nas św iatem trzy m ać w ścisłej tajem n icy obiekt naszej m iło­

ści i zainteresow ań, by ktoś celow o nie pozbaw ił nas sensu życia. Gdybym nie m iał swego w ew nętrznego św iata, tej skrom nej cząstki życia pryw at­

nego, k tóre kocham , tru d n o byłoby m i pogodzić się z aktualnym bezsen­

sem życia społecznego.

Sens ten znajduję tak że w lekturze A nny K am ieńskiej, jej rozm yślań sprzed je d e n a stu lat.

Lepiej je st niedoceniać niż przeceniać: A także lepiej być niedocenianym niż przecenianym. B rzm i to j a k sentencja Koheleta.

Ludowładztwo... L u d to w ogóle kategoria mocno przestarzała, nic i nikogo

nie oznacza. Władztwo ludu je st fikcją. L u d nigdy i nigdzie nie m iał bezpo­

średniej władzy. Podobnie m a się spraw a z proletariatem . R obotnicy prze­

cież nigdy nie rządzili, zawsze byli rządzeni, m anipulow ani, wykorzystywa­

ni - naw et przez ich kierow nicze siły, p artie proletariackie, kom unistyczne.

Ci, którzy rzekom o w im ieniu p roletariatu rządzą proletariatem , ju ż nie są robotnikam i i daw no zatracili poczucie potrzeb ludzi pracy. B ronią tylko swoich interesów, by jak najdłużej przetrw ać w funkcji dobrze płatnych przywódców, działaczy partyjnych, przeceniających swoją rangę.

Poznaj człowieka w sobie. A le przede wszystkim poznaj ludzi w ludziach.

Piękna i w zniosła praw da, ale ja k w tam tych swoistych „nadludziach“, bo za takich oni często się uw ażają, d o strze c człow ieka, ludzi?

R zeczy gorsze od śmierci: Zło, krzywda, niesprawiedliwość, chciwość, nie­

nawiść, głupota... W ychodzi n a to, że śm ierć w tym ustroju je st lepsza...

Niedziela 9 października 1988

Słoneczny, lekko w ietrzny dzień. Jesień p ełn a uroku, spokoju i zgody na rezygnację... Rezygnację tego, co niepokoi, co burzy nasze um ysły i wo­

bec czego człow iek je st bezsilny. U cieczka w aurę jesieni? C zy rezygnac­

ja ze swych praw do spraw iedliw ości, bo je st się bezsilnym w obec zła spo­

łecznego, w obec tych, co ju ż dw adzieścia lat tu czą się na dem agogii ideologicznej w spierani sow ieckim i czołgam i. C zy on i jeszcze potrzebują w sparcia tej arm ii? P rzecież niem al w całym w schodnim bloku są ju ż wi­

doczne zm iany w m yśleniu, a tu wszystko p o starem u.

A je d n a k p o n iek tó rz y zaczynają się jakby bać co nieco. W gospodarce coraz gorzej i n a kogo tu się w ym aw iać? Będzie trze b a kogoś poświęcić.

Kogo? Kiedy?

Najgorszy je st diabeł, który m a pełną gębę słów świętych i pobożnych. Nie naśladuje, ale przedrzeźnia. Tu rację m a K am ieńska. N ajgorsi są ludzie, którzy m ają pełne gęby ideologii i socjalizm u, a każdy ich krok i gest na­

wet je s t p rzed rzeźn ian iem zasad, w im ię k tórych zdolni są prześladow ać i m ordow ać nawet...

...władza nie kończy się na pałce policyjnej, je st coś takiego j a k władza du­

chowa, co przew yższa władzę polityczną... O tym nasze m atoły polityczne nie wiedzą, bo nie m ają zielonego pojęcia, co to życie duchow e, wewnę­

trzne. O ich płytkości św iadczy to, w ja k prym ityw ny sposób ch c ą „wy­

chow yw ać“ swych „p o d d an y ch “ w swojej „w ierze“.

Jeżeli człow iek u ro d z i się n a peryferiach świata, to je st skazany na w ieczną m iern o tę w szystkiego co zew nętrzne. Tylko w swym w ew nętrz­

nym świecie m o ż n a się czasam i w znieść p o n a d przeciętność.

Jeszcze kilka refleksji i n o ta te k K am ieńskiej n a te m a t śm ierci...

łV śmierci najcięższe m oże je st rozstanie z sam ym sobą. Ostatecznie to­

warzyszy się sobie przez tyle lat i nagle trzeba się ze sobą pożegnać.

Najbardziej pew ną rzeczą w życiu je s t śmierć, a najm niej pew ną je j godzi­

na. To ju ż odnotow ane p rzez nią słowa kardynała K róla p o śm ierci pa­

pieża Ja n a Paw ła I.

A n n a K am ieńska, ja k w ynika z jej n o tatek , zachw ycała się swego czasu

„B lo c-n o te sem “ M auriaca. J a rów nież, a dziś tak sam o zachw ycam się jej

„N otatnikiem “. Ja k a szkoda, że ju ż skończyłem jego lekturę. A le przecież mogę kiedykolwiek d o niego po w racać i n a pew no w rócę, bo je st po co.

Tyle w nim m ąd ro ści i pok o ry zarazem .

Niedziela 30 października 1988

Śnił m i się dziś literacki sen. N ie p am iętam dokładnie, gdzie i p rzy ja ­ kiej okazji znalazłem się w o bszernym p om ieszczeniu razem z Jaroslavem Seifertem . Byliśmy n a ty, co m n ie w pew nym stopniu onieśm ielało. Były jakieś przem ów ienia (p rzy p o m in a m te ra z sobie, że pierw otnie był to koś­

ciół i zanosiło się n a jakieś n ab o ż eń stw o ) i o to niespodziew anie w ystępu­

je m ój nowy przyjaciel, n o b lista i recytuje w iersz po polsku... Jestem za­

skoczony jeg o pięk n ą polszczyzną, a w iersz był o pięknie rodzinnej ziemi.

Kiedy skończył, zagadnąłem go o ten wiersz. Pow iedział mi, że w iersz ten przetłum aczył m u Ja n Śpiew ak (m ąż A nny K am ieńskiej) i ta k m u się spodobał, że nauczył się go n a pam ięć.

Później m iało być jakieś przyjacielskie z nim picie w ina (słusznie Sei­

fert we swych w sp o m n ien iac h często p isał z ro zk o szą o w inie). Była też jakaś m łoda kobieta. W yszedłem gdzieś, a p o chwili, kiedy w róciłem i za­

pytałem , ja k jest, odpow iedział, że źle, bo owa kobieta leży bez siebie, a o n nie m oże dodzw onić się d o lek arza i nikt nie chce w niedzielę przy­

jeżdżać. K obiecie te m p e ra tu ra o p a d ła ju ż do 1 sto p n ia C elsjusza! Z aczą­

łem na gwałt p rzy p o m in ać sobie nazw iska sw oich znajom ych lekarzy, ale nie przypom niałem sobie ża dnego i ze zdenerw ow ania się obudziłem , to spraw dzona ucieczka z m oich snów, kiedy te stają się nieprzyjem ne lub kłopotliwe.

W róciłem do K am ieńskiej i p o chw ili znalazłem p o d kreślony przeze m nie jej cytat n a tem at snów: J a k zawsze w snach najważniejsze są drobne symbole.

N a d arem n ie je d n a k szukałem ew entualnej w zm ianki K am ieńskiej o tym , czy Ja n Śpiew ak tłum aczył kiedyś Seiferta.

W dokumencie Zwrot, R. 53 (2001), Nry 1-12 (Stron 112-119)