• Nie Znaleziono Wyników

NIE PODPISANY LIST

W dokumencie Zwrot, R. 48 (1996), Nry 1-12 (Stron 142-145)

PROZA

DRUGA NAGRODA W KONKURSIE LITERACKIM IM. PAWŁA KUBISZA / w dziale p r o z y / o g ło s z o n y m w roku 1995 p rzez Z rzeszen ie Literatów P o lsk ich w Republice C zeskiej. A utor p rezen to w a n eg o tek stu jest lau reatem ró w n o rzęd n ie przyznanej drugiej nagrody. /N a g ro d y pierw szej w d zia le p ro zy n ie p r z y z n a n o ./

KAROL KUBAJ

NIE PODPISANY LIST

P łacz n ieb a za o k n e m d o p e łn ił z n ie n a c k a p o tę ż n y grzm ot. W pokoju n ad a l działo się... ty lk o zim no. Siedział p rz e d o k n e m i kołysał d o sn u ma­

rz en ia o cieple, o ty m k tó reg o n ie m iał. Sen n ie p rzychodził. Sen n ie lubi takiego ch ło d u - p om yślał.

W stał. S zukanie z a p o m n ia n eg o gdzieś p a p ie ro sa , czy chociaż odrobiny ty to n iu , n a nic się n ie zdało. Z ap o m n ian ej re sztk i alk o h o lu , w zapom nia­

nej butelce, w z a p o m n ia n y m m iejscu, n ie szukał. W szystkie już dawno zostały o d n alezio n e. P oszukiw anie p ien ięd z y w licznych kieszeniach sp o d n i, m a ry n a re k , płaszczy d ało m a rn y rezultat. K rążenie p o m ieszka­

n iu p o grążyło go jeszcze bardziej w dw upokojow ej beznadziei.

Uciec, uciec, uciec!

Uciec i co?

Do n ied aw n a były, te ucieczki p rz e d sam y m sobą. K iedy p o tem wracał do m ieszk an ia zaw sze m usiał w alczyć z w szech o b ec n y m zap ach em stęch- lizny. M usiał n a no w o zam ieszkiw ać k ąt za kątem . Czuł się w tedy, i n a tym m ałym , najbardziej w łasn y m tery to riu m , ob co i jeszcze bardziej sam .

S am obójstw o. C zęsto o n im m yślał. D aw niej. J e d n a k nig d y n ie m iał od­

w agi do p ro w ad zić decyzję d o p ró b y a p ró b ę do koń ca. Nie b ał się śm ierci.

Bał się zabijania, zabijan ia czegokolw iek żyw ego, co d o p ie ro człowieka, w ty m sam ego siebie.

Patrzenie przez okno. W stydził się tego upod o b an ia starych, sam otnycłi kobiet. Boczna ulica p o d dom em , w k tó ry m m ieszkał była nieciekawa.

U siadł ty łem d o o k n a . P rz e su n ą ł sw e m yśli n a d zw o n ek p rz y drzw iach.

C hyba o d ro k u n ik t go n ie u ru c h o m ił, n aw et listonosz. M arzył o palcu, ta­

jem niczego kogokolw iek, n ac isk a jący m dzw onek. Pow tarzające się, jeden za d ru g im , d n i aż d o tego dnia.

D zw onek zadzw onił trzy ra zy z a n im uw ierzył w te n dźw ięk. Zaczarow a­

n a rę k a listo n o sza w yczarow ała list z jego a d re se m i kanad y jsk im znacz­

k iem pocztow ym .

„Nie w iem czy m ieszkasz, gdzie m ieszkałeś. Nie w iem czy pam iętasz m nie, trzydzieści lat p o m atu rze. M am już dość, do ść w szystkiego. Wra­

cam . C hciałabym Cię zobaczyć. M am jeszcze te zasuszone niezapom inajki o d Ciebie.

Nie po d p isu ję się“

Nagle uśw iad o m ił sobie, że w ty m oczek iw an iu n a człow ieka, w p rz e n ie ­ sieniu p rz ez p am ięć w szy stk ich tych, k tó rz y m o g lib y przyjść, nie było żadnej kobiety. W szystkie k o b iety jego życia już odeszły. Ja k o ś odeszły.

Żadna, ta k n ap raw d ę, n ie b y ła jego. O deszły n a zaw sze. To oczyw iste. Ko­

biety m arzen ia. K obiety w idm a.

Z upełnie n ie za p am iętał dziew czyny, k tó rej, w d o d a tk u p rz e d m aturą, dał n iezapom inajki.

W ytężał m yśli. P ró b o w ał w ró c ić do tam tej szkoły. P rz e d jego za m k n ię­

tym i oczym a w y ra sta ł b u d y n e k , drzw i, k o ry ta rz , klasa. S iedział w swojej ławce i ro z g lą d ał się n ao k o ło . W szędzie b y ła p u stk a. P ró b o w a ł n a n ow o - budynek, k o ry ta rz , klasa... D ra żn ił w y o b ra ź n ię d o k re su w ytrzym ałości.

Wszystko n a nic. D oszedł ty lk o d o ludzkiego szkieletu, k tó r y w y ło n ił się w końcu klasy, ta m gdzie zaw sze staw ał. I... p rz y p o m n ia ł m u się żarcik z p ap iero sem w sa d z o n y m w zęby czaszki.

- Ilu z n a s n ie żyje?

- Pytanie?

Przeciętna statystyczna - pom yślał chłodno.

- Kto n ie żyje?

- Kto w te d y o b o k m n ie żył?

- Kim jest dziew czyna z zasuszonym i n ieza p o m in a jk a m i, k tó ra jeszcze żyje? Żyje w sw ym p rz e o b ra ż e n iu w kobietę.

P róbow ał so b ie w yobrazić, ją, teraz, k o b ietę w jego w ieku. M odel jaki zaczął budow ać m iał su k ie n k ę k o b iet w ty m w ieku, n o g i w d ro g ic h b u ­ tach, k tó re jego p am ięć w y k ra d ła z o k n a w ystaw ow ego sk le p u za rogiem , ręce z p ie rśc io n k a m i ze złota, n a ra m io n a c h n ied b ale zarzu c o n y sw eter.

Tylko głow y n ie u m iał dom yśleć. Głowy n ie było. Do w ieczo ra przeczytał list jeszcze k ilk a razy. P rzestał podejrzew ać, że to żart. U w ierzył w te n list.

Następnego d n ia z a b ra ł się nerw o w o d o sp rz ątan ia. M yślał p rz y tym o w szystkich ty ch , k tó ry c h z n a ł i k tó rzy uciekli w 1968 ro k u . Je d n a k nie wiedział kto, ilu było m iędzy n im i jego b y ły c h kolegów klasow ych.

Nie o k re śliła d n ia p rzyjazdu. C zekał k ażdego n a stę p n e g o . Czekał n a dzw onek. K ażdego ra n k a u b ie ra ł się o d św iętn ie. W kładał sz a re sp o d n ie od g arn itu ru , u p ra so w a n ą koszulę. Siadał p rz y stole, n a k tó ry m ustaw ił w azon z kw iatam i. K iedy ch o d z ił p o te kw iaty, każdego k o lejn eg o d n ia ich początkującej nieśw ieżości, b ard zo się śpieszył. Zaw sze w ted y zosta­

wiał za d rz w iam i k a rtę ze sło w am i - „Tak, jeszcze tu m ieszk am . Zaraz wracam! W yszedłem p o n ie z a p o m in a jk i.“

I p otem to się stało...

Ze szp itala w ró c ił p o d w u ty g o d n iach . L ekarz m u p o w ied z ia ł - n a pożegnanie: M iał p a n szczęście. T eraz trz e b a uw ażać i oszczędzać się.

W stuletniej kam ien icy , a n i n a jej o sta tn im , n a jego p iętrze, nic się nie zmieniło. P oszedł p o w o li d o drzw i. W tedy zn ow u p rz y p o m n ia ła m u się kartka. Nie b y ło jej tam . Nie dow ierzając za p alił św iatło n a korytarzu.

Pusto! Tylko n a w yczyszczonym do p o ły sk u p ro g u zauw ażył kilk a d ro b ­ nych n ieza p o m in a jk o w y ch kw iatków .

Stał niezdecydow any. O słabione serce ch y b o ta ło m u w piersL W reszcie zaczął szukać w k iesze n iach kluczy. Nie m ó g ł ic h znaleźć. Położył to rb ę n a posadzce, żeby uw o ln ić d ru g ą rękę. Był jeszcze w g łęb o k im u k ło n ie kiedy, tuż p rz ed jego tw arzą zaczęły się p o w o li o d ch y lać drzw i. P rzez zw iększa­

jącą się szczelinę p o p ły n ę ło w jego stro n ę ciepło...

Za o k n e m la ł deszcz. Ju ż n ie m a lata. A je d n a k jest, b o n ag le szyby za­

drżały o d p o tężn e g o grzm otu.

OKIEM RECENZENTA

W MARIENBADZIE WIESŁAWA ADAM A BERGERA

Na tle sam izdatowych sklejek now ego undergroundu zaolziańskiego na­

reszcie poręczny druczek: W iesława Adama Bergera MARIENBAD. Po­

jawił się p o d koniec roku 1995 dzięki p a ń stw u G ajdzicom /skład, okładka, opracow anie graficzne/ oraz sponsorow i - spółdzielni Dom Pol­

ski w Ostrawie. Druk: czeskocieszyński AD Servis, ss. 48, nakład 200 egz.

Nowelka W A .Bergera stara się w ypełnić dotkliw ą przerw ę po jego

„Świerszczach w głow ie“ /1979/, „Zmysłach“ /1 9 8 1 /, „Idę. Concorde“

/1984/, „Moście nad Lucyną“ /1 9 8 7 / i „Okey“ /1 9 8 8 /. Zaprosiwszy czytel­

nika do Mariańskich Łaźni, pozw ala m u podążać za cieniam i co gło­

śniejszych kuracjuszy ze zdrojow ych ścieżek, narratorow i zas - Abraha­

m owi - wspiąć się na palcach i zajrzeć za bariery lat, to jest kolejnych pobytów , miłości, przemyśleń... K orow odu daw nych gości zdrojowych dopełniają kolejne w cielenia narratora. Abrahamowie I i II to dwóch panów , którzy „nie potrafią się dostosow ać“ do swego w ieku XX, dlatego od początku go kw estionują. Raz na sposób egzystencjalny, następnie kaf- kow ski szybują nad czasem pisarskim autora; ja, czytelnik, też już tracę w iarę w tam te lata m łode, które wszak, chcieliśmy czy nie, były naszym życiem. Młodsi, obserw uję, nie potrafią pojąć, jak mogliśmy się na nie godzić. „Istnienie“ - że posłużę się zdaniem Abrahama - „to takie pły­

nięcie p o rozfalowanym morzu na desce z żaglem i utrzym ywanie równo­

w agi...“. Nie ma zatem prostej szkolnej odpow iedzi na pytanie, jak mo­

gliśmy. Szło się przez cały czas przed siebie i wyglądało jakiejś odmiany - przy częstej rezygnacji z wielu spraw osobistych i naw et z siebie samych.

W yzbywaliśmy się tedy klasycznych Badenbadenów literackich, gdyż tutaj pozostaw iono nam najwyżej ó w zagubiony w śród zalesionej doimy M arienbad - raz owiany autentycznym i, innym razem ciągnionymi za w łosy legendami wraz z w ieczorną kawiarnią w pobeneszow skiej willi.

Z głośnym naówczas francuskim filmem „Rok tem u w Marienbadzie“, który trafiał do nas dopiero przed osunięciem się do lamusa.

Kanwą, jak zawsze w literaturze, jest tutaj biografia. Prawa kompozycji, zestaw ienie fragm entów rzeczywistych na ogół zdarzeń, sylwetek i rysów tw arzy oraz klim atów wywodzą się przew ażnie z autorskiego doświadcze­

nia. U Bergera na przestrzeni dośw iadczenia narodow ego, europejskiego /p atrz w spom niane na w stępie książki/. Spięte przez żelazną kurtynę, do­

św iadczenie to w arunkuje tutej nasze w spólne życie i czyni osiągalne na ten czas kraje jakimś ogólniejszym Zaolziem. „W końcu z M anenbadu do [achym owa niedaleko..., niedaleko także do Leoben w Austrii, gdzie stu­

diow ał górnictw o i pozostaw ił sw e potom stw o brat ojca narratora, stryj

Willi z I wojny. „Tyle zmarnowanego czasu“ - m ówi on z oddali - „niena­

wiści i zbrodni... Można się było od nas, od naszego czasu dużo nauczyć, ale nadal jakoś nie wychodzi“. Gdzieś stąd wynika szczególna prawidłowość ko­

lejnych naszych kruchych optymizm ów życiowych: tego po I, potem po n wojnie światowej, teraz tego z końca roku 1989... Kto zapewni, że to dla nas owo: nareszcie?! Szukaj wiatru - pew ności na zaolziańskim polu! Stryj Willi, przypomniawszy sobie w grobie austriackie strony, mówi o miejscach, gdzie nie ma narodowości ani żadnych religii. Pewnie dlatego tak mówi z lekką drwiną, że nigdy pew nie nie znajdziemy lekarstwa na Zaolzie. Na Zaolzie

„z cmentarzami znaczącymi zrównanie dnia z nocą, życia ze śmiercią, wschodu z zachodem “, ale nie zrównanie naszych prostych spraw i rzeczy.

Z cmentarzami „aż po Katyń“ albo „aż po Syberię“; po wieczność...Dlatego tak szczególną i krzepiącą rolę spełnia w nowelce austriacka wnuczka Wille- go - Agata, wcielenie kobiecości wynikłej z rodowego sedna.

Wychodzi w ięc na to, że zaczynamy wyw ozić i dopasow yw ać swoje Zaolzie do Europy. Co z tego wyniknie? Czy będzie to przekonanie Eu­

ropy do Zaolzia? I jedno, i drugie wszak poboli, zanim dojrzejemy. A doj­

rzewa się ponoć, sądzi Abraham, w dniu śmierci, i po śmierci. Jak dotąd i póki tchu trzeba nam w racać i pisać. Nie odkładając w spólnego losu odłogiem.

WŁADYSŁAW SIKORA

W dokumencie Zwrot, R. 48 (1996), Nry 1-12 (Stron 142-145)