N ow y Orlean. — Żółta febra. — Cmentarz i mogiły.
Zbliżaliśmy się do N ow ego Orleanu.
Żaden pow iąw wiatru nie ochładza} gorą
cego poranku; niebo było przeźroczyste i nie
bieskie; w o d y w przystani zdaw ały się być emailowane bialemi żaglami drobnych statków, co podobne do ptaków morskich, k rą żyły po
między wielkiemi okrętami, ponurymi i uśpio
nymi.
Zdała roztaczał się w kształcie łuku, które
go cięciwę stanowiła rzeka Missisipi, N ow y Orlean, owa bogata metropolia południa.
Kapitan chcąc się przypodobać podróżnym damom, dał znak, a nasz „Cincinnatus“ począł zataczać w porcie różne koła i zygzaki, zanim podpłyną! do brzegu. Korzystając z tej uprzej
mości kapitańskiej, przypatrywałem się z róż
nych punktów miastu. Olbrzym ie groble i ta
my bronią ten gród i jego okolice od w ylew u wód. które wszeUakoi robiąc sobie niekiedy otwory, przerażają mieszkańców i g r o ią im zatopieniem.
„Cmcinnatus", nie mogąc stanąć u samego brzegu, który przedstawiał las masztów, żagli i kominów tak, iż przybić do lądu b yło niepo
dobieństwem.. zatrzym ał się przy innym statku, będąc piątym z kolei. Zarzucono deski ponad poprzedzającemi go czterema i po tych dopiero w yszliśm y na ląd.
Potoczyłem wzrokiem dokoła; ujrzałem sit*
na obszernym placu przytykającym do rzeki, w yłożonym podłogą z tarcic, na której leżały stosy beczek, mających odbyć w ędrów kę do
różnych części świata. Zprzeeiwnej strony pla
cu rozchodziły się ulice.
Udałem się na jednę z głów nych ulic, a w i
dząc się w śród nieznanego kraju i obcych lu
dzi, rzekłem sobie: H e l p - y o u r - s e l f ! i postąpiłem dalej, przypatrując się otaczającym mnie przedmiotom.
A le otóż jesterń na placu Jacksona, najpię
kniej — jak mi powiadają — zabudowanym w całem mieście! W pośrodku mieści się ogród otoczony sztachetami, gdzie znajduje się konny posąg generała Jacksona, b yłego prezydenta Unii i zd ob yw cy N ow ego Orleanu, należącego niegdyś do Francyi.
Na placu stało kilka doróżek zdobnych zło- conemi bronzami, świadczących o zamiłowaniu w zbytku i okazałości Południowców. W sko
czyłem do jednej z nich, kazałem się obwieść po mieście, a następnie zatrzym ać przed jaką tanią gospodą, gdziebym mógł nietylko nocleg przepędzić, ale i nająć sobie na miesiąc umeblo
wane mieszkanie!. W czasie przejażdżki w y zwałem na gaw ędę obyw atela woźnicę, który raczył mię tytułow ać swoim przyjacielem, a obydwa paliliśmy doskonałe cygara, prawdzi
w e Regina Flora, rodem z sąsiedniej Hawany.
N o w y Orlean, odległy o 18 mil polskich’ od mo
rza i ujścia Mississipi, jest rozdzielony na dwie części przez szeroką długą i prostą ulicę, Ka
nałem zwaną. Jedna część jest zamieszkałą przez Francuzów, k tórzy dotąd zachowali swój jeżyk i obyczaje, druga przez Amerykanów i Hiszpanów. Język angielski panuje w mieście.
L ic z y ono przeszło 100.000 mieszkańców, a ’u- dność ta nie wzrasta wcale, lub przynajmniej
— 30
bardzo powolnie, z powodu złego klimatu po
chodzącego ze zbytecznych upałów w czasie lata, trwającego przez sześć miesięcy, tudzież zaraźliwych w y z ie w ó w z bagien. W y z ie w y tu sprowadzają żółtą febrę, która czyha w powie
trzu ha nieszczęśliwe ofiary.
Zresztą miasto sama przez się nie przedsta
wia nic nader godnego uwagi. Pod względem wytworności nie może pójść w porównanie z Nowym Yorkiem. Mury tam, jak i wszędzie!...
Ani ratusz, ani szkoły, ani pomniki, nie zachw y
ciły mię wcale. Cechą N ow ego Orleanu jest handel, podobnie jak wszystkich miast porto
wych. Porównać go można do wielkiego skle
pu, otoczonego tragarzami i wózkami, do któ
rego cisną się przychodnie, i gdzie kupczyki śpieszą się z ważeniem, pakowaniem tow arów i zgarnywaniem pieniędzy.
Najdrobniejsza moneta w N ow ym Orleanie w n o s i Dięć centimów, czyli trzynaście groszy polskich!
Słońce się miało ku zachodowi, gd y stru
dzony wrażeniami dnia całego zdążałem do na
jętego mieszkania. Na jednej z szerokich' ulic uderzył oko moje długri mur i wznoszące się ponad nim wspaniałe cyprysy, W pośrodku mu- rn była umieszczona brama, a p rzy niej furtka.
Popchnąłem te ostatnia, wszfedłem poza ogro
dzenie i ujrzałem nagle nieznany mi widok.
Pyłem w mieście umarłych.
W ażkie a równoległe ulice, poprzecinane w szachownicę, zapełnione b y ły po obu stronach grobowcami, stojącymi jeden p rzy drugim.
Mirty, bukęzpany, jałowce, rozmaite gorących kram1 krzew y, rozpinały się po kolumnach. Tam r;a mogile leżała pończoszka dziecięcia, owdzie rosły kw iaty troskliw ą'pielęgnow ane ręką, i stało krzesło naTeżace do osoby, co się rozstaja z drogim przedmiotem na zawsze. >
Napisy Świadczyłby, iż mnóstwo istot zo- sfało przez chciwość i przez jej towarzyszkę zbrodnię wtrącone do grobu. Napisy te, ro zu mie się, nie najlepiej mię uprzedzały o bezpie
czeństwie mieszkańców tej zamorskiej strony.
Nikogo z żyjących na cmentarzu nie byio.
Usiadłem na ławie. Samotność, cisza, czerw o
ne promienie zachodzącego słońca, ow e kurha
ny, płaczące drzewa, ojczyzna w niewoli, to ż y
cie bez jutra, wszystko usposabiało do melan- cholicznych marzeń.
— Czy pan pozwoli usiąść przy sobie?
ozwał się głos z za drzewa. * Przyzwoitej powierzchowności mężczyzna stał przedemną; usunąwszy się. zrobiłem mu miejsce.
__ Pan zapewne cudzoziemiec? rzeczie po chwili.
— Po części! odpowiedziałem.
— Przepraszam, ale w tej okoliczności, mo
żna być tylko całością.
— Jeżeli tak. jestem w całości Polakiem;
cz niech mi wolno będzie uważać mą natura-fizacyę amerykańską za dodatkową, która na
łożyła mi cząstkę cudzoziemezyzny.
Następnie gawęda zwróciła się na politykę.
_ Ody — rzecze — wasz piękny kraj sło
wiański wolnym będzie, powrócisz do swoiej ojczyzny?
— Możnaż mię o to pytać! Lecz kiedy to nastąpi? Dotąd mieliśmy -sposobność ginąć za wolność, dobić się wolności odmówiły nam w y roki nieba. Któż wie, iak długo jeszcze notrwa- ia dni smutku i ciężkiej pokuty i czy ja się le
pszych czasów doczekam!
T na co ten jęk rozpaczy?...
— Rozpacz? — drobnostka, przelotne uczu
cie. stokroć znośniejsze od pragnienia.
— N>e trzeba nieszczęść brać do serca.
— Mamże bjfć obojętnym!'kościotrup tylko może nim być i milczeć. Siła życia i oboję
tność nie znoszą się wzajem.
— Ależ pozostaje nadzieja; cierpliwość trochę!...
— Nadzieja? sidfo na dobrodusznych Cier
pliwość? — hasło niewolników!...
— Czy pan długo tu jest na cmentarzu?
zanvtał nieznajomy.
— Około godziny.
— Jako doktor, nie radziłbym dłużej tu zo
stawać i jeżeli łaska, proszę z sobą na prze
chadzkę. Cudzoziemca winienem objaśnić, że jeśli gdzie, to w Nowym Orleanie powietrze na cmentarzach jest zabójcze dlą zdrowia, gdyż.
nie można tu grzebać umarłych, frzebaby ich chyba topić. Trąć tylko łopatą w ziemię, a po
każe się woda! Z tego powodu ciała chowane
— 31
.są w e framugach nadgrobków,, które pan w i
dzisz przed sobą, i zarażają powietrze.
Po tej uwadze porzuciliśmy cmentarz.
Mówiąc o nieboszczykach, nastręczyła mi się sposobność dowiedzenia się czegoś o żółtej fe
brze, która, jak wiadomo, jest często1 plagą ko
lonii południowych. W iele słyszałem o tej cho
robie, lecz nie miałem nigdy jasnego o niej w y obrażenia. Na ten raz w iedziony instynktem ochrony, skwapliwie dopytyw ałem o jej szcze
góły, a co się dowiedziałem, dosłownie opo
wiem. z
— Przyroda zgn iew aw szy się raz na rodzaj ludzki, wydała, że tak powiem, potwora, na którego imię drżą najodważniejsi młodzieńcy krain, podrównikowych. P o tw ór ten zow ie się żółtą febrą.
Zjawia się , on niespodzianie, podobnie Jak cholera, mianowicie w czasie lata. Lubi napa
dać najczęściej na cudzoziemców niezaklimaty- zowanych.
— A j! Aj!...
— W ybiera ludzi czerstwych, rumianych i silnych — słowem smaczne i zdrow e kąski.
Nie posiadając tych zalet odetchnąłem, a przypuszczając, że mię nie weźmie, z zimniej
szą krwią słuchałem dalszego opowiadania.
— Przedewszystkiem obywatelu — rze
kłem — powiedz mi Jakie sa. widome oznaki choroby i sposoby iei leczenia — mniejsza o jej historyę?
— Naprzód uczuwa się ból głow y, nastę
pnie okazuje się zsiniałość paznokci, żółtaczka na całe? skórze i1 k rw aw e w ym ioty, będące znakiem nadchodzącej śmierci.
Co do kuracyi, doświadczenie pokazało, że niema żadnej ,na pewne skutecznej. W ypicie atoli zaraz w początkach znacznej d o zy oliw y, przynajmniej kwarty, tudzież nieobfite krw i u- nuszczenie, nadto kąpiel z w yw arem rośliny zwanej t o p o l ó w k ą , sprawia niekiedy do
bre skutki.
Na szczęście, żaraza o której mowa. podo- -bnie iak to się dzieje z cholerą, z postępem czasu traci na sw ej sile. Dow odzą tego w y kazy szpitalne z Hawany. Meksyku i N ow ego Orleanu.. W okolicach tego ostatniego miasta osuszenie w części bagien za pomocą kanałów, przyczyniło się Już trochę do oczyszczenia
po-ł
w ietrzą; lecz trudno jest w naszym Stanie Luizyany w ytępić krokodylów, aligatorów, w ę
ż y różnego rodzaju, podobnie jak trudno jest w ytępić szczurów, które wszystkie zdychają, gniją wśród spieki na trzęsąwisjcach i zatru
wają atmosferę.
Cokolwiekbądź, nic nie 'jest w stanie za
trzym ać żółtej febry. Nie uważa ona ani na młodość, ani na urodę, miłość i cnotę — nie
ubłagana. gdy się rozhula, za jednym zama
chem zmiata w szystko ze świata, zarówno bo
gacza jak i biedaka, pana i jego niewolnika.
Słowem , potrzeba jej istot ludzkich na pożar
cie, a nigdy nie jest sytą. —
W idziałem sam w kilka lat później ową sw aw olę żółtej febry w N ow ym Orleanie.
O dy w ieść rozeszła się w mieście o jej przybyciu, można było spostrzedz przestrach’
na obliczach mieszkańców. Jeden drugiego za
pytyw a ł o nią cichaczem. Niepewność, czy wstąpiła tylko z odwiedzinami w przelocie, lub czy postanowiła zatrzym ać się w murach mia
sta niepokoiła umysły.
Za kilka dni obliczano już ofiary, które na
gle znikły z tego padołu. Ludzie majętni a próżnujący, zaczęli śpiesznie wynosić się z pro- w ircyi. Inni przykuci do miejsca prac swoich przez roczucie obowiązku, nuż radzić nad w y nalazkiem rozmaitych lekarstw, jakkolwiek na- prćżno'
Je?li się chciało najzdrowszego prz-eraziC desyć mu było powiedzieć: o j' coś mi w y g a dasz bracie jak wyciśnięta c y tr y n a . ic z y masz szafran ow e. . .
W szelakoż dziwna izecz, człowiek się p rzy
zw yczaja i do nieszczęśęia. O w a trwoga, co się objawiała z początkiem, zamiast wzrastać, w miarę iak bicz b o ży chłostał coraz mocniej grzesznych śmiertelników, zmniejszała się w A stosunku odwrotnym i stawała mniej ogólną.
Ludzie utrudzeni życiem pośród ciągłej niepe
wności o siebie samych, poczęli patrzeć spo
kojniej na grożące im niebezpieczeństwo. Byli i tacy, k tórzy sobie wytłum aczyli. Iż każda godzina ich istnienia Jest niespodzianką, i po
trzeba ją spędzić najweselej, ażeby zagłuszyć smutne myśli w rozkoszach, maiących się stać odczynnikami trucizny.
— 32 —
W ted y to zabawy, na chwilkę przerwane, zaczęły się w'znawiać. Słyszjałem pitzechod- r.iów dowcipkujących sobie z żółtej febry, w y bierających z niej w zorki i naśmiewających się jej pod nosem. R ozpoczęły się baliki, na któ
rych gorące kredki hasały tem namiętniej, im mniej b y ły pewne jutra. W toastach topi(y go
rycze, żartując sobie z zaprowadzonych towa
rzystw wstrzemięźliwości. Nie jedna z nich po
chwycona przez chorobę podczas lubieżnego ka
dryla, nie miała czasu pożegnać się z tańcu
jącą w drugiej sali koleżanką.
H arfy brzm iały w szynkach i światła go
rzały w oknach teatru, pod któremi toczyły się wózki unoszące trupy do wspólnego grobu.
Cukrownie. — Murzyni. — Ptaszek podrze- źniaczem zw any (Oiseau-moqueur).
Do największych ciekawości Luizyany na
leżą bezwątpienia dwa przedmioty, nierozdziel- ne jeden od drugiego, t o jest: cukrownia i czarni niewolnicy, dzisiaj obywatele. Postano
wiłem ich odwiedzić. Doktor — znajomość zro
biona na cmentarzu — ofiarow ał ml się za przewodnika, z całą uprzejmością jaką ludzie dobrzte wychowiani zw ykli okazyw ać cudzo
ziemcom, co zawitali do ich świata.
Przedew szystkiem zapraszamy z sobą ła
skawego czytelnika na śniadanie do hotelu St.
Charles. Stanowi on szczególność w swoim ro
dzaju; można go nazwać pomnikiem kraju. — O kazały okrągły dziedziniec, gdzie się schodzą co dnia spekulanci > dla załatwiania interesów giełdow ych: jest pokryty kopułą podobną do kościelnej. Zresztą giełda jest to świątynia a- merykańska, z której krużganków wyglądają jak ćmy i puhacze lichwiarze miejscowi.
G dy w dolnej marmurowej sali hotelu za
kosztowaliśmy morskiego raka z musztardą, wzmocnili go befsztykiem i popili winem kra- iowem, pochodzącem z Cincinati, zajrzeliśmy na korytarze budynku. Są to ulice wysłane kobiercami i mieszczące republikę cudzoziem
ców. zbiorowisko ze świata całego; przeszło tysiąc pokoi czeka na ich rozkazy. }
Spółka amerykańska, ażeby ułatwić w tak obszernem gmachu porządek pod względem prędkiego i regularnego znoszenia się przyb y
łych gości ze służbą miejscową, wprotwadzUa w miejsce zwyczajnych dzwonków druty ele- ktro-magnetyczne. Za naciśnięciem guzika u- mieszczonego w e framudze drzwi numeru, cy
fra go oznaczająca na tablicy zawieszonej w przedsionku zapada się z dźwiękiem, a tym sposobem oczy i słuch lokai są jednocześnie zawiadomione, że gość w ym aga obsługi.
W Am gryce nauka została zastosowaną do przemysłu; nawet .w domach zajezdnych są sznurki od dzw onków zastąpione tam stosem W o lty !
Przed opuszczeniem gmachu wziąłem dzien
nik do ręki, jeden z tych, który należy do ol
brzymiej liczby 3.754 dzienników, wydawanych jednocześnie w Stanach Zjednoczonych. Nie mogłem się nie roześmiać, rzuciw szy okiem na korespondencyę prywatną Amerykaninów, nib>
tajemną a publiczną, datowaną z różnych czę
ści świata.
Oto jej próbki:
Wicusiu, nie kłopoć się w ięcej o twą poło
w icę! Gdy ujrzysz te w yra zy , ja będę złączo
ną na wieki z jedynym człowiekiem, który mię zrozumiał i dla którego ser\?e moje biło. Po
zostawiając ci czw oro naszych dziatek na. w y chowanie. chciałam ci dać u roczysty dowód szacunku, jakim przejęta jestem dla twej zacnej osoby. Miej staranie o tych niewinniątkach, a wspominaj im o ich matce, i jeżeli rzeczywiście mię kochałeś, jak to lubiłeś często mi powta
rzać. pociesz się drogi Wicusiu! G dyż jestem w obecnej chwili o tyle szczęśliwą, o ile może nią btfć kobieta na tym padole, gdzie szczęście niestety tak jest rzadkie. P
----Do pana A. R. 3. 4. Ż e b y , aby, ale ż e . . . więc proszę o rozwód.
Do jutra — w piątek — roztropność i ta
jemnica! I czy ż mogłeś wątpić o mych uczu
ciach? Niewdzięcznik^! Panna S . . . jest sta
ra waryatka, sekutnica; jak ją obaczę, to ją uduszę. N. O. Gre . . .
— .33 —
Bawełna idzie w górę 'tam ' gdzie> w iesz . . .
• ■'Chwila- działać! Będę w Bostonie, za 10 dni.
W y p ra w rzecz moją statkiem parowym . M.
-M c ck -i...
7 -",: *
L)ł} * *-• ' ł
Lecz bardziej od tej korespondeticyi pryw a
tnej. zajął mię dział ,;RozmaitośeU‘> gdzie w y czytałem dziesięć przykazań do urobienia ma
jątku, .a mianowicie: ■ ,
I . - - — !>.S
Obierz sobie rodzaj zatrudnienia >doi którego jesteś-najsposobniejszy. 1
-II. ” • Dotrzymuj zaw sze danego słowa.
) Sy . III. ...
Cckolwiek robisz, rób z usilnością.
IV.
Nie używ aj * nigdy, trunków.
nr rf * - ~ ...
Spodziewaj
V. *■* - v »(|
się, nie polegając całkowi ńę na nadzieji.
V I.
Centralizuj usiłowania.
VII.
Miej dobrych pomocników.
VIII.
Czyń jak najwięcej ogłoszeń.
IX.
Bądź oszczędnym, nie w yd aw aj na rzeczy niepotrzebne, aby ci na potrzebne stało.
X.
Rachuj tylko na samego siebie.
* ♦
#
Z kolei rzeczy udaliśmy się ku rzece Missi
sipi. Tensam ruch, zgiełk i w rza w a panowałs w porcie, co i zaw sze — jedne statki w ysadza
ły na brzeg podróżnych, drugie ich zabierały.
Popłynęliśmy do najbliższej plantacyi za mia
stem. Przedstawiała ona ogród przy rzece — gdzie oprócz trzciny cukrowej znajdowało się bogactwo nieznanych w podniebiu europejskiem krzew ów pachnących.
P r z y ogrodzie stała cukrownia. Zarówno am tej ostatniej jako i po na zewnątrz, byli użyć do pracy wyłącznie sami murzyni. Dowodzono nam, że tylko czarni n i e w o l n i c y mogą pra
c o ^ ą jć , skutecznie, jakkolwiek z musu, około zbioru trzciny i fabrykacyi, i
w
klimacie trudnym dla rasy białej do zniesienia. Oklepane to twierdzenie zdało mi się być stronnem, in- teresownem i niemającem podstawy. Słysza
łem je później powtarzane
w
każdeó okoliczności, ilekroć razy rozbierano kw estyę murzyń
ską.
-,W cukrowni chciałem zgłębić wszystkie sto- pnję,, przez, które przechodzi roślina, nim za
ćmieni się w oczyszczony płyn, a następnie w g ło ^ ę białego cukru skrystalizowanego. Lecz aby tego dokonać, trzeba się było pierwej po
święcić chemii roślinnnej i rękodzielnej; trzeba byłę za młodu nie myśleć o niebieskich mig
dałach, w czasie naukowego wykładu profesora Zdzitowieckiego w W arszaw ie. Zresztą cukier kolonialny nie w iele mię obchodził, gdym so
bie wspomniał, że Polska ma swój, własny, do
bry, acz burakowy, a którego sposób w y ra biania jest pospolicie znany w kraju naszym.
Nie będę zatem wchodził w ęzęzegóły, jak trzcina jest naprzód kruszona pomiędzy dwoma walcami prostopadłymi, ani jakim sposobem sok z niej w yciśnięty jest, w arzony potrójna z popiołem i wapnem, które ulega rozkładowi zapomocą kwasu siarczanego itd.
W czasie zbioru trzciny panuje w plantacyi i naokoło zgiełk, podobny do-naszego żniwa.
Gromady nagicli murzynów, mających przepa
ski za całe odzienie, z kosami i widłami w rę- hx, zajęte są zbiorem. Jednostajność ruchów schylonej masy czarnych ludzi dozw oliłaby ją w ziąć za maszynę ożywioną, g d yb y nie śpiew dziki, w yd ob yw ają cy się nieustannie z jej łona.
W idzieć tam także można liczne grona mu
r z y n e k , śpiewających takoż i niosących koszy
ki z pokarmem dla pracowników: m ężów, oj
ców i braci.
Na prawo i na lew o słychać rżenie mułów, ryk w o łó w i trzask biczy rozlegający się w po
wietrzu. A ponad tem wszystkiem widziałem dozorcę z twarzą białą choć Ogorzałą, w sło
mianym szerokim kapeluszu, trzym ającego ba
tog, ów termometr jego uczuć dla niewolnika.
Wstąpiliśmy do chatki murzyńskiej. Jedno .aiała okienko i jeden był wchód do niej. Niko
go w niej nie było oprócz ptaka w klatce, zw a nego podrzeźniaczem (Oiseau-Moąueur). Zajął
/
— 34 —
on więcej moją uwagę od trzciny, jako istota bardziej do człowieka zbliżona stworzeniem.
W itaj mały niewolniku! Uchyliłem furteczkę jego więzienia, niby przypadkiem, ptaszyna ule
ciała do gajów rodzinnych. I
W idziałem nakoniec z blizka tegc ładnego piewcę, którego obyczaje tak umiał pochw y
cić naturalista amerykański, Audubon.
Ody żartowniś, podrzeźniacz, zanuci wśród gajów Luizyany piosnkę romansową, Polak go słuchający przypomni sobie w ieczorny świergot słowika i pozazdrości, że ów jego rodak ma
lutki nie jest najpierwszym śpiewakiem na świecie.
Ody kto dojrzy wśród liści na drzew ie sa- - inicę żartownisia, cudowny obrazek zachwyci jego oVn ! porwie wyobraźnią: obaczy ptaszka, co lek' ! iak motyl, zatacza zwinne kręgi kolo swej kochanki: to się wznosi, to opada, to zno
wu podlatuje, i z najeżonemi skrzydełkami, wzrokiem utopionym w przedmiot swej mHo- ści, kłania mu się głów ką; a ile razy podfrunie ku niebu, nuci hymn radości.
Nie zaciąga on, jak słowik, długich, melan
cholijnych westchnień; zaczyna odrazu namię
tną i silną piosenkę, której zmienia tony z ła
twością przechodzącą pojęcie: naśladuje łago
dny, usypiający szelest liści, śpiew czeczotki, szmer zefiru i strumyka, a ciągle fruwa i zata
cza koła.
To dopiero początek.
Ody już zajął miejsce na gałązce p rzy oblu
bienicy, zaczyna przegryw k ę mniej świetną, ale miększą i tkliwszą. Potem pędzi na zwiady, plą
druje okolicę, aby się zapewnić c z y kto nań nie patrzy. Z odwrotem trzepocze skrzydełkami, lecz tak miarowo a swobodnie, lecz tak rozko- sznie, że zdaje się to być jego taniec weselny.
Następnie siada znowu p rzy sw ej towa
rzyszce i na zakończenie wielkiej melodramy wycina dziwną nutę, szczególne przejście mu
zyczne, parodyującą wszelkie melodye, gwary, świsty i wszystkie głosy ptasiej rodziny. Pod- rzeźnia kuropatwę, sow ę; szydzi z gdakania kaczki i kury; naśmiewa się z wróbla i czyżyka.
Nakoniec dźwięk smętny, stłumiony, lubież
ny, rodzaj cichego łkania w y r y w a się z piersi samicy i pogrąża drobnego szydercę w mil
czeniu.
P o tych zalecankach oboje puszczają się w podróż w celu wyszukania miejsca i puchu na usłanie gniazdeczka, i znajdują to w szystko za
zw yczaj w blizkości domu zamieszkałego przez
zw yczaj w blizkości domu zamieszkałego przez