• Nie Znaleziono Wyników

Wieczór Sylwestra

W dokumencie Śląski Kalendarz Robotniczy na Rok 1921 (Stron 110-115)

— 108 —

Wieczór Sylwestra.

Miało się ku w ieczorow i starego roku. Uio- w ę .swą posypał śniegiem i popiołem, a ciało ok rył płaszczem z chmur i w iatrów . Tak nie­

zadowolony z siebie i świata chciał się poże- guać i zniknąć w przeszłości. Stary rok się koń­

czył. W ostatniej chwili, opamiętawszy się nie­

co, chciał jeszcze z powagą i uroczyście w y ­ brać się na śmierć. Rozpędził chmury, w y p o ­ godził niebo i z kilku gwiazd, które się poka- zuły na błękicie, uplótł sobie koronę na swą głow ę, aby w e chwale zakończył życic W ie- Cf.ór Sylwestra zajaśniał pięknością.

Na głównej ulicy stołecznego m iista zam y­

kano bramę wielkiego sklepu ubiór o w k o b io cych i cały szereg młodych pomocnic, ;aj^tych

\\r przedsiębiorstwie, w ysypał się na uhcęf 1 'a ew częta się rozpierzchły, jedna w jedną, druga w drugą stronę, każda śpieszyła do ro­

dziców, krewnych i gdzie przebyw ała, bo osta­

tni w ieczór ustępującego roku. Jedna tylko d, iewczynka pozostała na ulicy, chodząc po ts i;ku i patrząc do okien, w których okazy r< inych tow arów w pięknem ugrupowaniu się zr tjdowały. W idać było, że na kogoś czeka.

Stanęła przed oknem, w którem rozmaite; cu­

kierki i słodycze stały, patrząc na te i nie zw a ­ żając na ścisk i natłok, który się do niej ode-

>, wał, m ówiąc: ,.To są piekne rzeczy, moja pa­

nienko. C zy panna nie zechce czego skoszto­

w ać ?“ — Przestraszona odwraca się, a tuż stoi obok jakiś jegomość, starszy i zżyty, w eleg^n- , ]iim, ale już bardzo w yd artym i w yp łow iałym obiorze, z miną starego grzesznika, co się na v szystkich słodyczach życia zna i dziecka me-

V inne chciałby pozyskać. B y ł wzrostu w yso­

kiego, postać miał imponującą, ubrany w futer­

ko eleganckie; a że było stare i miejscami na- v. :t popękane, nie było poznać w wieczornym P imroku.

,.Ach, nie! dziękuję", odrzekła dziewczyna.

,.Niech sobie tylko panna nieco wyszuka; ja to podaruję".

,.Nie! dziękuję. Ja tu na kogoś czekam", od­

parła dziew czyna już nieco w obawie'. — „Ro­

zumie się, na jakiegoś młodzika. Patrzcie no tylko".

O proszę, odparła dziew czyna nieco zmie­

szana i niepewnym głosem, to człowiek pocz­

ciw y, ma sw oje zajęcie, jeździ elewatorem, a ja w tym samym sklepie się uczę. Jesteśmy krewni i byw am y z sobą jak brat ze siostrą.

Ja mieszkam w domu mojej cioci, lecz w nie­

dzielę i święta byw am prawie cały dzień u matki W altera".

W duszy m ężczyzny się coś poruszyło, jak­

by wspomnienie dawniejszych lat, jakby głos jaki jemu niemiły; ale na nieszczęście czuł w kieszeni pieniądze a te znów wzruszenie jego stłumiły.

Tak, tak! No. to pięknie. Ale czy już pa­

nienka piła kiedy szampana? ,

N i c '. _____ Ach! oto idzie W alter. — Nim starszy m ężczyzna mógł ją przytrzym ać, zer­

wała się i pobiegła jemu naprzeciw na drugą stronę ulicy.

M łodzieniec był wysokiej postawy^ nieco starszy od dziew czyny, o poważnych rysach tw arzy, a przytem czysto i starannie ubrany.

Nieco dłużej trw ało to dziś, Zuziu, usprawie­

dliwiał się przed dziewczyną.

Miałem coś nadzwyczajnego do wykonania, ale też za to dobrą nagrodę otrzymałem. P o ­ tem jeszcze prędko pobiegłem do domu. Ale,

cóż ci, Zuziu? T y ś blada i drżąca na calem

ciele? . , ‘

Ach! jakiś m ężczyzna mię zagadnął. T o było okropnie. Patrz — tam jeszcze stoi przecj oknem w y s ta w y ! Albo1, nie; już go tam niema.

Uspokoił Zuzię, w ziął ją pod ramię i iak by­

ło można -toczyli się i okręcali przez tłumy lu­

— 109 —

dzi stojących na bruku i oglądających rozliczne w ysta w y w oknach. Jasne ich kolory w pię- / knem elektrycznem oświetleniu się przedsta­

wiające' zw racały na siebie oczy tłumów; do blasku elektrycznych lamp przyczyniał się po­

łysk gwiazd, które z błękitnego nieba pięknie świeciły i ow ej ostatniej nocy uchodzącego ro-

:u cudownego blasku dodawały.

Patrz tylko na te gwiazdy, zauważyła Ż u ­ la.; one przecież z tych' wszystkich połysków 4 najpiękniejszy.

Naturalnie, odrzekł W alter; za to ci też ni- ' gdy do fartuszka nie spadną.

Stanęli przed bazarem, gdzie każda sztuka kosztowała koronę. W ystaw a było po prostu cudowną, a oświetlenie czarujące. T e wszystkie r z e c z y sobie kupię, g d y k ie d y ś będę miała pie­

niądze. Młodzieniec rośmiał się i odparł na to:

To wszystko piarfa!

Zajęci ściskiem naokoło siebie nie spostrze­

gli nawet, że jakiś obcy m ężczyzna za nimi chodzi. Ten naraz jeszcze więcei się orzyb1iżv?

i dotknął sie ramienia dziew czyny. Przerażona obróciła sie i snotkała pare ciemnych ocz?i. k+ó- re sie w nią w biły. Ona poznawszy natrpta, co przed chwila ją napastował, krzyknęła: W a lte­

rze! ten człowiek znowu tu jest! Obcy podniósł kapelusz fia znak ukłonu.

Niech panna przebaczy! rzekł dosyć grze­

cznie: chciałem tyko orzeprosić. że panią orzed- tem napastowałem. B y ł to tyko prosty żart. a takiego dziś, w w ieczór Sylw estra nikt za złe nie ma. C zy nie prawda, mói panie?

W alter wstrząsł ramionami i ująwszy Zu­

zie mocniej pod rekę chciał dalei z nią, odeiśćt lecz obcv nie dał się odprawić, owszem się mo­

cno ich boku trzymał.

— Panna mi nie łada dała odnrawę — rzHcł z ojcowską' miną m łodszy sobie może1 mieć to za chlubę.

— T o się -ze strony poczciw ej dziew czyny samo przez się rozumie! — odparł krótko m ło­

dzieniec.

— T o prawda. A pan jesteś poczciwym , -po­

ważnym młodzieńcem, to każdy na pierwsze spojrzenie spostrzeże. W ielką mam ochotę w waszem tow arzystw ie Sylw estra obchodzić.

— D laczegóż pan tego w domu nie cz.yG;

to przecież najpiękniej? — rzekła Zuzanna , pewnym przycinkiem.

- - Tak-* A czemuż w y się tu wałęsaci-.

To rzekłszy spojrzał na młodzieńca z uko­

sa, jakby się czego złego domyślał. Lecz W al ­ ter spokojnie w ytrzym a ł spojrzenie i nie mru­

gnął nawet o ki eta.

— Zuzanna jest zaw sze na noc u*cioci, rhćj panie! Tylk o w dni wolne przychodzi do tur;.

Ale dziś matki mojeij niema w domu; jest u pe­

wnego państwa w posłudze, skąd dopiero o koło 12. godziny powróci. M y potem po uk.

pójdziemy i zaprowadzim y do domu.

— T o się w szystko układa jak na umowę - - odpowiedział obcy — ja też jestem samotny nikt na mnie nie czeka. Chętnie chciałbym u i mieć w eselszy wiefczór. Zróbcie mi tę pr :y~

.jemność i chodźcie ze mną gdzie do restaura- cyi na w ieczerzę. Ja za w szystko zapłać;-: 5 nic was to kosztować nie będzie.

O czy Zuzanny zaśw ieciły się, a W alter U'ż tylko na pozór się wzbraniał, co spostrzegł . y obcy, miał za wygraną.

. — W iem tu o jednym lokalu, gdzie muzyk gryw a. Tylko porządni ludzie do niego przy • chodzą; w ięc pójdźcie dzieci i nie marudźck I

T o rzekłszy poklepał Zuzię po ramienii ;>.

W alterow i ścisnął dłoń z taką serdecznością, . •:

nie było można mu nie dowierzać. Jakby s;<;

od dawna znali, tak poufale szli razem, dćkf/!

ich stary prowadził, aż dostali się do pewri . gospody w pobliżu bramy. •

Tu było ludu i w szystko zapchane, jak w ulu; ledwie się jeden koło drugiego kręcił. \7 niewielkiej loży grała muzyka, ale od zgieK • i w rz a w y gości, dźw ięków jej zgoła nie b gi- słyszeć- O bcy ujął dziew czyny pod ramię młodzieńca popychał przed sobą, aż się dociśl;

do pewnej alkow y na końcu sali, gdzie był st ';, na którym próżne naczynia składano.

— Kelner! — zaw ołał stary tonem ostry,w i rozkazującym, jak człowiek, który umie scci- powagi nadać.

C złow iek w e fraku brudnym i oblanym, "

oczyma zapadłemi od niedosypianla. przyleć,., naraz chustą do ścierania; odebrał naczyń;

obtarł stół szmatą i trzy do niego krzesła prz- stawił.

— 110 —

Obcy tak usiadł, }ż się do gości obrócił ple­

cami; młodych zaś naprzeciwko siebie posa­

dził. Potem zamówił trzy, cztery dania z kolei i dwie butelki wina.

— Teraz, moje dzieci, dobrego apetytu- bo to dziś Sylw estra — zaw ołał w eso ły i napełnił szklanki.

Co do apetytu młodych, to nie było trzeba zachęty. Ta rzecz się sama przez się rozu­

miała; ale pić nie umieli, choć ich bez przer­

w y do tego zachęcał. P rzytem ich ani na chwil­

kę nie spuszczał z oczu. D ziew czyna jaśniała świeżością swych lat szesnastu; młodzieniec zaś, nieco starszy, nie b ył ochoczy; w yglądał chudy i wynędzniały, podobno skutkiem nad­

miernej pracy i niedostatecznego odżywiania się.

— M y m ężczyźni w ych ylim y szklanki! Na zdrow ie! Niech żyje! A potem po przyjaciel­

sku, ty i ty!

— W y p ić na braterstwot? — rzekł skrom­

nie młodzieniec — tego nie czyńmy. To mnie nie przystoi.

Stary zaśmiał się.

_ Dla czci i szacunku, jaki dla mnie macie, nie chcecie mi powiedzieć „t y “ , przyjacielu?

No. zaprawdę za dużo honoru. W ię c ty Zu- zanho uderz się ze mną na braterstwo. M ożesz mię nazwać wujem. C zy to nie poważnie? >

Ale Zuzanna też się wzbraniała.

— Ody W alter nie chce, to i ja nie będę — odrzekła.

„W a lter11 — imię to m roziło go. W ogóle ten młodzieniec go niepokoił. O dy nań swerni nic- bieskiemi oczym a spojrzał, tak żałośnie było sta­

remu, jakby mu w duchu policzek wyciął. Ja­

kieś dziwne wspomnienia, od dawna uśpione, budziły się w sercu.

Zam ówił dwie butelki szampana i napełnił szklanki, aż się przelewało.

__A teraz w ych ylić! — rzekł rozkazująco __ bo inaczej się nie pokochamy!

Ody sam jedną szklankę po drugiej w y c h y ­ lił. rozgrzał się na sercu i zaczął mówić, gd^ie wszędzie już był, co widział i co słyszał i jak ten świat B o ży w szędzie w ygląda. B ył on na północy i widział prdrriienic wschodzącego słoń­

ca jak się o wieczne lody odbijają; b ył w piaskach Sahary, z karawanami przechodząc

przez puszczę. N ajw yższy przepych i potęgę świata na własne oczy w idział; ale gdzie ba­

wił, cokolwiek widział, wszędzie to samo do­

świadczenie zrobił. Ludzie s ą jednacy, zaw­

sze za ziotem gonią, przyczem sobie wfelu w łasny kark skręci.

— Ale są niektórzy, którym się rzecz uda;

jakby do-nich szczęście w osobie przyszło i swą kartę oddało. Ci, usiadłszy koło stołu, mówią do złota: „W yn oś się, marsz do naszego w or­

k a !" _ * :■ i . m m Z płomieniejącem obliczem i zdumionem o- kiem młodzi na niego patrzeli. Ten człowiek dziwnie na nich oddziaływał, jak czarnoksię­

żnik, co innych zaślepia. Dokądkolwiek ich a sobą prowadził, szli za nim w duchu, dziwne­

mu w p ły w o w i jego ulegając. W końcu nowej butelki zażądał; otw orzył ją, nalał. B ył to ko­

niak. ‘ * m r r m r m ą

T o jest dopSero p raw y zw ycięzca trosk, rzekł stary, podajajc W a lterow i szklankę od wina, pełną kociaku. Ten jej nie dotknął, lece spojrzał na starego, jakby chciał zapytać: Któż

•ty właśnie jesteś i czego po nas żądasź?

Rozpalone oko starego' przygasło i zwróciło się ku ziemi, jakby się czegoś przeląkł. Cóż to ma znaczyć? Takby mu coś w ew nątrz po głow ie chodziło: dlaczego go tak obecność te­

go młodzieńca gryzie i niepokoi?

Z kieszeni surduta w yd ob ył stara, zbrudzo- ną książkę i kilka banknotów położył na stole.

Patrzcie, mówi? do nich. to jest złoto; tę papierową szatę przywdziało, a b y się w y r o ­ dnieli dostać m iędzy ludzi. Chcę was nauczyć, jak ie bez trudu i mozolnej pracy można nabyć.

Przytłum ionym głosem coś opowiadał, a potem sięgnąwszy do kieszeni brudna z niej jakaś w yciągnął paczkę i na stole położył.

C z y to znacie? To są karty, takie, iakie s z c z e ś c ie sprowadzają. Nie potrzeba na to wiel- kiegjoi rozumu, tylko uwagi. Zysk jest zape- wniony. Pokażę wam grę bardzo delikatną i nie trudna do zapamiętania.

Przechylił się nad stół, zaczął karty mie­

s z a ć i rozdawać. Lecz je młodzieniec z obu­

rzeniem od siebio odsunął; tw arz jego blada i wynędzniała nabrała energii, a z oka słabego błysnęła stanowczość.

— 111 —

Niech się pan nie trudzi. Ja karty nie dotknę.

Ja to matce w dzień konfirmacyi uroczyście przyrzekłem. B yło to iakby przysięgą.

Stary podskoczył z krzesła do góry. jakby go osa ukłuła. T w a rz się skrzyw iła i stała po- r;urą i zaczął krzyczeć, w ołając: T o głupstwo było, dziecinne żądanie. Tw oja stara nie wie, czego chce. Pokaż jełj tylko parę dukatów, a ona z innego tonu się odezwie.

Młoda Zuzia czuła się pobudzoną wziąć stronę przyjaciela i odrazu dodała: O nie, nie!

Co W alter przyrzekł, tego dotrzyma. Z tej stro­

ny się znamy. A matka jego często powtarzała, że gdyby ojciec był takiego ducha, jak on, to ca­

ła rodzina nie musiałaby biedzić się w nędzy, a W alter mógł iść do szkół i do nauk, a nie mu­

siał być prostym kierownikiem elewatora.

Młodzieniec spuścił g łow ę; w styd i boleść rumieńcem oblały* mu twarz.

Tak jest, mój panie, rzekł cichym głosem.

Ociec mój b ył graczem, a przez to sam s:e- He i nas wszystkim zabił. Prośby i łz y matki hie w zru szyły ani nie pomogły. O dy kiedy le­

psza przyszła godzinka, ślubował matce, że ’uż więcej do rąk kart nie weźmie. Słow em honoru zapewniał i zaklinał się, że już teraz koniec;

a za chwilkę znowu baw ił się w karty. W końcu nas opuścił, żonę i dzieci w najwięk zej nędzy pozostawiając. Ja wtenczas jeszcze b y ­ łem małem dzieckiem i nie rozumiałem tego, lecz w dzień konfirmacyi matka mi, w szystko wytłumaczyła. Nie zataiła nawet i tego. że oj- cie tak się spuścił, iż fałszyw ie gryw ał, za co się do więzienia dostał.

Z oka młodzieńca w yszło łez kilka, które mu na rękę spadły. D ziew czyna je czule chustką obtarła.

Nie wspominaj już o tem, W alterze, rzekła ze współczuciem. T y się nad tem martwisz: a kto wie, c z y ojciec już dawno nie umarł. On już ani tobie ani matce szkodzić nie może.

O bcy wsunął karty do kieszeni. Naraz tak się dziwnie w tw a rzy przemienił i tak posta­

rzały wyglądał, że nie wiedzieli, co mu się sta­

ło;. Porwą/ szklankę koniaku, chcąc ją w yc h y ­ lić, ale po chwilce znowu ją na stole postawił.

Tak — tak! przecedził przez zęby, ale to po­

dobno już dosyć dawno.

Coś przeszło lat dwanaście, odrzekł mło­

dzieniec.

Stary próbował zachować spokojność ; u- dawać, jakby nic nie było; w gruncie serca gniewał się na nieszczęsny traf, który go pra­

w ie do tego tow arzystw a przyprowadził, p ió - bował welsołości i śmiechów, ale się nie ■po­

wiodło. B yło mu, jakby go jaka ręka silna za»

kark ściskała. Coraz ciężej na nim zawisała, tłocząc go do prochu i brudu ziemi; zdawało mu się, iakby strumienie kałów zmarnowane­

go życia go zalewały. Znowu sięgnął po ko­

niak: w ychylił. T o nieco pomogło.

Tak, tak), zaaząj przebąkiwać), próbując szyderstwa, aby niem zakryć swoje rozstroje­

nie. Już to tak w życiu czasami byw a. Nie każ­

demu człow iekow i uda się, tak jakoś spokojnie z życifem się obliczać; niejednemu ono kark skręci. Niech matka twoja Bogu podziękuje, że się łajdaka męża szczęśliwie pozbyła.

Młodzieniec spojrzał żałosnem okiem przed siebie, a oblicze jego bolesną troską było za­

chmurzone. Potem rzekł: T ego zdania m y nie jesteśmy, mój panie! Póki nie wiem y, że ojciec ndwnie nie żyje, jesteśmy o. niego niespokojni.

Kto wie, gdzie się obraca, moiże w tow arzystw ie zbrodniarzy, może też w więzieniu, a to nas boli.

Ale W alterze, w trąciła Zuzia, cara w ni er o- koju i bliżej się do niego przysuwając.

Młodzieniec się uniósł i z pewnym zapałem stanowczości rzekł:

Nie lękaj się. dziecko! T o się w szystko ;e- szcze dobrze zakończy. Ja nie ustanę, póki się czegoś nie dorobię, aby matce spokojny w ie­

czór życia zabezpieczyć. Tak będę pracował i tak oszczędzał, aż celu sw ego dopnę. Potem może uda mi się nabyć ow ą skromną chatkę, z której pochodziła, i tam się przeniesiemy. Okrą­

głą tw a rz Zuzi sie zachmurzyła i wybuchła p o ­ czerni: Ą zemną cóż potem będzie?

Młodzieniec pogłaskał mile jej rękę, mówiąc:

Ciebie z sobą weźm iem y. Mama mówiła, że się pobierzemy, jeśli jeden drugiego będziemy mieć radzi; a w ierzaj mi, dziecko, ty się lepiej będziesz miała, niż moja matka u swego męża.

Obcy przesunął palce przez sw e siwe vv-V<- sy, jakby je gładził i rzekł ochrypłym głosem:

Chłopcze, nie obiecuj dużo!

— 112 —

O przecie, rzekł młody, tyle mogę przyrzec Co kto w życiu dobrego albo złego czyni, to już jego jest rzeczą. On sam się w iedrą lub drugą stronę puszcza. T o przecież od nas za­

leży- czy chcemy dobre albo czy chcemy złe.

Zapal młodzieńca jakieś dziwne światło rzucił na twarz starca, którego ry sy bardzo się zmieniły. Jakieś drżenie i drganie w ni::h panowało.

Dobrze! dobrze, chłopcze bąknął niepewnym głosem. Do każdego czynu potrzeba woli. Jeżli źle ^wypadnie, to pewnie w ola nie była dobrą..

Nie chcę być natrętnym, ale chciałbym w ie­

dzieć. z kim w łaściw ie m ówię i kto ty jesteś?

W alter Górski, W alter Górski jeist moje imię.

A ojciec jego nazyw ał się Jan Górski i ze szlacheckiego pochodził rodu, dodała Zuz'a z pewnem potwierdzeniem.

Starzec naraz za.czął poprawiać kołnierz, jakby go co dusiło. P o ciele jego dreszcze prze­

chodziły. W a lterze! jęknął. Chciał ręce pod­

nieść, ale jakby z ołowiu były, tak mu ociężały.

Walterze'! jeszcze raz jęknął. W łosy mu się na głow ie podnosiły, w oczach mu się m ieliło, krzesło się pod nim chwiało, a nawet oblicze .młodzieńca, na które patrzał, nikło przed oczy­

ma. Zdało się, mdłość jakaś; niechybnie padnie na ziemię-. Jeszcze się podniósł, w bił oczy w twarz młodego^ potem padł na stół. na rękach głow ę położył i w ^nieruchomej postawie po­

został.

Ten sobie podlał, odezwał się glos kelnera, rozmawiającego z pewną osobą u sąsieimego stołu.

W tej chwili na w ie ż y dwunasta jo ;I^ n a . uderzyła, na polu panowała, noc cicha, prow a­

dząca za rękę rozpoczynający się now y rok.

Na wszystkich wieżach miasta zadzw ? 'iły dzw ony. Uroczyste uczucia 'Ogarniały serca.

W restauracyi powstali w szyscy goście, życząt nawzajem szczęśliwego nowego roku. Podozas w iw a tów i powinszowania powstał stary, chwiejny i drżący, a w oku jego stanęła łza.

Idźcie teraz do domu, rzekł niepewnym g(o- sem. W eźm ijcie sobie dorożkę lub auto! Nie chcę, by was napastowano. Oto są pieniądze.

Pow iedz twej matce kochany młodzieńcze, że stary, samotny, opuszczony człowiek wam je podarował, ponieważeście mu w nocy Sylw e­

stra tow arzyszyli. D zw ony dzisiejsze go poi u- szyly, bo mu przypom niały czasy dalekie i daleko lepsze! Pow iedz twej matce, że zbłą­

dzona dusza w ybrała się w drogę do tej kra­

iny, gdzie sama cierpienia nie dozna, ani innym go skrawi. A teraz mój chłopcze, jeszcze Je­

dna prośba; daj mi pocałunek, ostatni na zie­

mi; ojciec swe dziecię w ita i oraz się żegr;;.

W milczeniu młodzieniec objął starego i przy- cisł swoje w argi na jego policzki. W poważ-, nom usposobieniu rozstali się, wracając do do­

mu i do nowego wstępując roku. Serca ich b y ły dziwnie poruszone tak uroczystą chwilą, jak spotkanie z tym człowiekiem, o którym W alter przeczuwał, że to jdgo ojciec, co z tu- łactwa powrócił.

Następnego poranku w yrzu ciły w od y tam­

tejszej rzeki na brzeg m a rty e ciało jakiegoś starszego m ężczyzny. Miał na sobie futro sta­

re, w ypłow iałe, a rysy tw a rzy b y ły wynędz­

niałe. Pow oli jednak w yp ogod ziły się gdy u- przejma rękę je oczyściła i do trumny ubrała.

V

W T R A M W A JU .

M a t k a : Siedź cicho, Edziu, bo dostaniesz w skórę!

S y n a l e k : Jak mnie mama bić będzie, to

‘ o wiem konduktorowi, że mam 5 lat, a w tedy

•'■;:ma będzie musiała za mnie zapłacić!

S Z LA C H E T N Y ŻlfDEK.

— C óż to Icku, podobno wyratowaliście t w ody Macieja?

— Nu, jak ja mogłem mu się dać utopić, kiedy on mnie winien pięć talarów.

\

— 11Ś —

W dokumencie Śląski Kalendarz Robotniczy na Rok 1921 (Stron 110-115)