• Nie Znaleziono Wyników

Już na ostatniem posiedzeniu w klubie, za­

chowanie się i postawa Stosławskiegoi bardzc mi się nie podobały. Ten zw y k le tak w esoły i otw arty człow iek zmienił się do niepoznania.

W dyskusyi nie brał prawie udziału, lub też w ygłaszał zdania bez związku z poruszonym tematem, budząc zdumienie obecnych; u\ kilku złośliwych zauważyłem nawet ironiczne spoj­

rzenia, zwrócone w stronę mego niefortunnego druha. Usiłowałem bronić go, w iążąc gwałtem rzucone przezeń słowa z tokiem prowadzonej rozm ow y — w tedy uśmiechnął się blado, jakby dziękując mi za ratunek i do końca milczał już uparcie.

W ogóle sprawiał już w tedy nader przykre wrażenie. Nietylko bowiem raziła dziwna mało,- mówność, tak sprzeczna z dawnem usposobie­

niem, lecz niepokoił także zagadkow y w ygląd zewnętrzny. Z w yk le w yśw ieżony, nawet prze­

sadnie elegancki, przyszedł Stosławski tego w ieczora w stroju zaniedbanym, niemal opu­

szczony. T w a rz niegdyś zdrowa, tryskająca młodem, bujnem życiem, oblekała chorobliwa bladość, oczy przysłoniła mgła zadumy, której bezwład i beztreściwość tw o r z y ły bolesny kon­

trast ze szlachetną linią rysów .

Tknięty złem przeczuciem, zaprosiłem go po seSyi do siebie i poddałem go troskliwym oglę­

dzinom lekarskim. Nie opierał się, chociaż już była pora spóźniona i pozw olił się zbadać cier­

pliwie. Oprócz znacznego wyczerpania ner­

w ó w i ogólnego osłabienia, nie znalazłem nic podejrzanego. Zastanawiała tylko przyczyna.

— Ej, Kaziu, —* zażartowałem , grożąc mu palcem — za dużo się baw isz! Kobietki, co?

Za wiele, mój kochany, za w iele! Musisz na siebie więcej uważać. Tak dalej iść nie może.

W yczerpiesz się wkrótce. A potem co? — Potrąciłm o w łaściw ą strunę.

— Kobiety — zau w ażył w zamyśleniu —

k o b iety . . . Daczego mówisz o wielu, ale nie o jednej?

— O ile, cię znam, mój kochany — odpar­

łem uśmiechnięty — żadnej dotąd nie udało się usidlić zepsutego ulubieńca płci pięknej. Czyz- byś się naprawdę tak gwałtow nie przemienił? j Trudno przypuścić, żebyś był zakochany.

— U żyłeś tylko niewłaściwego wyrażenia.

C zy nie przypuszczasz poza miłością i chwi­

lową żądzą innej ewentualności?

— O czem myślisz?

— O opętaniu płciowem. Rozumiesz mnie?

— Nie bardzo.

— A leż to nader proste1. Pew n ego pięknego dnia spotyka się w yjątkow ą kobietę, uosobienie płci i odtąd, od pierwszego z nią stosunku nie możesz się z nią rozstać. Nienawidzisz jej, rad- byś zrzucić kajdany, lećz w ysiłki są nadarem­

ne. Jesteś opętany jej płcią najzupełniej; cały widnokrąg^m yślowy zamyka się w wyłącznem kole jej ciała, jej kształtów, spojrzeń. Obco­

wanie fizyczne z nią staje się formą bytu. Ko­

bieta przeradza się w bożyszcze złe i niena­

wistne, lecz niemniej ponętne, któremu musisz ulegać bezwzględnie.

— To tylko w zm ożony popęd płciow y sam­

ca, który znalazł swój typ. ^

— M ylisz się; to rodzaj trw alej suggestyi hypnotycznej na jawie. Ja poprostu nie mogę myśleć o czemś innem, tylko o niej i — co najohydniejsze — o jej płci i szczegółach z nią związanych. Czuję, że to mi jest narzucone w b rew mej w oli i nawet popędowi; miałem kobiety piękniejsze i bardziej pociągające od niej, a przecież odchodziłem z lekkiem sercem, zryw ając bez wahania. Tutaj nie mam siły.

— W idocznie tamte nie odpowiadały wszy*

stkim warunkom, jakie spełnić powinien twó]

ideał kobiecy.

— I to mylne. Zdaje mi się, nie — raczej

— 91 —

F

wiem na pewno — że gdybym byt nie wdawał się z nią w bliższy stosunek, nie ulegałbym obecnemu stanowi. C zy uwierzysz, że zaszedł tu z jej strony rodzaj uwiedzenia?,

— Cha! Cha! T ego już za w iele! Kazio Stosławski czystym Józefem! T o mi rafinadu seksulna, co się zow ie!

— Nie, Władku! Nie chcesz mnie zrozu­

mieć. Nie chciałem się do niej zbliżać zanadto, pod w pływ em nieokreślonej jakiejś obawy. —

|# Miałem dziwne przeczucia.

- Lecz w końcu uległeś?.

- Niestety! Nie mogłem odmówić. Zresztą kobieta piękna i w ted y w ydała mi się w ca- iem tego słowa znaczeniu „une femme;

char-— Przystąpiłeś zatem do niej^z zapałem nie większym, niż do innych?

— Oczywiście. Spełniałem tylko namiętne jej życzenie, z pewną dozą sprzeciwu i obawy.

-r- No i . . . po pierwszym akcie oczarowaia cię? Doznałeś zapewne nieznanych ci dotąd senzacyi?i , 1 , .* .,1 !* !^

— I to nie! W szystkie znam na pamięć.

Nie jestem nowicyuszem i wyrafinowanie jest dla mnie rzeczą powszednią. Zachow ywała się nawet spokojniej, niż inne. *

—. Czem że w ięc opętała cię ta kobieta?

— Nie wiem, nie domyślam się naw et; lecz zaraz po fatalnem zbliżeniu zrozumiałem, że opanowała mnie bezwzględnie, że stałem się igraszką w rękach dmonicznej samicy. W ie­

działa, że po pierwszym stosunku zostanę już jej oifarą, której nikt jej nie w ydrze. W y tw o ­ rzył się pomiędzy nami szczególny związek, nieuchwytny a mocne pęta oplątują mię coraa ciaśniej, coraz zwarciej.

* — Nadużywa cię fizycznie? Jesteś bardzo w yc ze rp a n y ---- j

_ I na to uskarżać się zbytnio nie mogę.

Osłabia mię, czuję to doskonale, w ysysa po­

woli, systematycznie, nieubłaganie — lecz nie przez częste stosunki. . . .

— Nie rozum iem . . . . *

— I ja też nie mogę pojąć w jaki sposćb.

Lecz, że ona właśnie jest powodem dziwnego stanu, w jakim mnie widzisz, nie ulega wąt­

pliwości. Ta kobieta kradnie mi z zapamięta­

łością upiora wszystkie siły życiow e — czy

pojmujesz Władku?, — wchłania w, siebie ze zjadliwym /uporem moje rżycie,, moje młode ż y c ie . . . .

— Przestań byw ać; czy nie możesz zdobyć się na męską wolę?,

—- Nie mogę, nie mogę. Jestem bezstronny.

C zy w iesz? Przeprow adziłem się do niej; mie­

szkamy wspólnie od dwóch lat w jej w ili za miastem na Polance.

— Ach! teraz już rozumiem, dlaczego nie spotykano cię od pewnego czasu na ulicy, w kawiarniach, w teatrze. C z y ona zabrania P w ychodzić?

— Bynajmniej — sam nie mam do tego ochoty. Zrazu nie unikałem towarzystw a, z czasem zdążyłem się ograniczyć do sfery w y ­ łącznego obcowania z nią. Nie odczuwam już teraz potrzeby w ym iany myśli z ludźmi, z któ­

rym i nie mam nic wspólnego. Dziś przypad­

kiem tylko znalazłem się w klubie. Nic mnie teraz nie zajmuje, w szystko zobojętniało mi doszczętnie... Mój stosunek do śwpjata staje się coraz luźniejszy; idę w, jakimś kierunku od­

środkowym, zawisłym jakby między niebem a ziemią. Dziś jeszcze zdaję sobie z tego sprawę, lecz kto wie, jak będzie potem...

Patrzyłem nań badawczo, z głębokiem współczuciem.

. — Źle z tobą, Kaziu — przerwałem po chwi­

li zalegle milczenie — trzeba się leczyć. Masz rozstrojone nerw y. M oże zupełnie niesłusznie posądzasz ją o ujemny w p ływ , może zarody choroby tkw iły w tobie przed tą znajomością?

Potrząsnął przecząco głow ą:

— Nie mam zupełne przekonanie pod tym względem. Zauważyłem w sobie symptomy w rok po wspólnem pożyciu. Zresztą to nie jest rozstrój nerw ow y. W tem tkw i coś zupełnie in­

nego, coś o czem się nie śniło psychiatrom na­

szym.

— B yć może. L ec z kto jest tym demonem, tym wampirem w kobiecej postaci? C zy mo­

żesz mi wym ienić jej nazwisko?

— N azyw a się Sara Braga...

— Sara Braga... dziwne nazwisko! C zy to Żydów ka? Imię przypomina Stary Testament.

— Nie. Podobno jest protestantką. Rodzina Wymarła. Na podstawie jej skąpych iniorma- cyi doszedłem do wniosku, że płynie w jej ż y ­

— 92 —

łach krew dawnych kcrtezów Kastylii, zmie­

szana później z pierwiastkiem germańskim, przedstawia typ szczególnego skrzyżowania szczepów. .Wogóle trudno mi było dowiedzieć się czegoś więcej, bo o sobie i swej przeszłości mówić nie lubi. P rzed laty miała odwdowieć.

Kto był jej mężem, nie w iem ; nosi nazwisko swojej rędziny.

— C zy wiek jej ci znany?,

— Utrzymuje, że ma lat 30, chociaż na pier­

w szy rzut oka w ygląda na młodsźą. Oryenta- cya w tym wypadku trudna i łatwioi się pom y­

lić. Nie używ a żadnych sztucznych środków do podniesienia zew nętrznego wyglądu, o w ­ szem, ma ż y w io ło w y w stręt do wszelkich ko­

smetyków, i barwiczki. Ż yjąc z nią tak blisko, wiem o tem wybornie... C z y uwierzysz, że krą­

żą o niej i jej wieku dziwne pogłoski?, Z kilku przypadkiem podchwyconych aluzyi i półsłó­

w ek służby w ywnioskowałem , że Sara jest znacznie starszą, niż się wydaje. Jest to pod każdym w zględem zagadkowa kobieta. .Taje­

mnica rozsiadła się Lw! jej domu, tajemnica i ciemna i zła, jak jego mieszkania.

Przesunął znużonym gestem rękę po czole:

— Zm ęczyłeś mnie Władku, zmuszając do skupienia uwagi. Mam szalony ból g ło w y .

Że-^ __ i ' : - ■ I I..." .1 ■ U&.

— W ybacz, lecz zrobiłem to z przyjaźni.

Zatrw ożył mię tw ój w ygląd. B ól usunę z ła­

twością; zatrzym aj się tylko jeszcze przez chwilkę: uśpię cię na 5 minut i usunę suggestyą ciepienie. C z y zgadzasz się?,

— No, dobrze. T y lk o nie zatrzymuj mnie już długo.

Przystąpiłem bezzw łocznie d|oi operacyi.

Mając w praw ę w hypnotyzowaniu, za dw ie mi­

nuty w praw iłem g o w stan głębokiego uśpie­

nia... Nagle p rzy poddawaniu suggestyi przeciw bólowi g ło w y wpadłem na pewną myśl. W ie ­ dząc, że trudno mi będzie w stanie normalnym namówić g o do powtórnej w iz y ty u mnie lub w klubie, kazałem mu w e śnie odw iedzić mnie za miesiąo o tej samej porze. Prędzej w idzieć się z nim nie mogłem, g d y ż w tym czasie byłem zajęty intensywną pracą i w yjeżdżałem często, W y d a w s z y oba rozkazy, w ykonałem szybko kilka passes contraires i Stosławski obudzi się.

No, jakże się czujesz?, zapytałem.

— Ból ustał zupełnie. Dziękuję ci. A teraz v..,'jitodzę. Żegnaj!

— Raczej: do widzenia! Kiedyż do mnie za­

glądniesz? •. ;

— Nie wiem; może już nigdy. Nie mogę n.c obiecywać.

Uścisnął mi mocno rękę i odszedł".

Gdy umilkły już kroki gościa na korytarzu, wróciłem do salonu, w którym unosiły się je­

szcze kłęby dymu ze spalonych przez nas pa- piersów, usiadłem przy kominku i machinalnie gładząc lśniącą sierść mego w iernego Astora, zapadłem w zamyślenie.

— Sara B raga! Sara Braga! Z nawiskiem tem już się raz w życiu spotkałem, chociaż o- soby nie znam. Sara B ra g a . . . t a k !. . . Teraz przypominam sobie jak przez m głę; w yczyta­

łem je wj spisie pacyentów; mego byłego mi­

strza, prof. neurologii, Fr. Żmudy, lat temu kil­

kanaście. B yłem w ted y jeszcze młodym ade­

ptem m edycyny. Kopię spisu na szczęście za­

chowałem; rejestr był mi potrzebny, bo za­

w ierał obok nazwisk dyagnozę i środki teia- peutyczne chorób.

— Trzeba to odszukać i przeglądnąć. Może się dowiem bliższych szczegółów.

O tw orzyłem szafkę biblioteczną i zacząłem przerzucać gruby foliał. Szedłem w stecz la­

tami, nie bardzo dowierzając pamięci. Nagle pod datą z miesiąca lipca i następnych 18X5 r.

odczytałem :

— Sara Braga, zamieszkała w w ili ,,Tofaua“

na Polance, ur. w r. 1830, lat 45 — organizm w yjątkow o odporny na przemiany wieku — skłonności psychopatyczne na tle seksualnem

—- objaw y psychicznego zadymu.

N astępow ały skróty, tyczące się terapii i wskazanych zabiegów.

— A zatem dziś miałaby lat mniejwięcej 80!

Fenomenalne! ' Nie do u w ierzen ia !.. Stosław­

ski utrzymuje, że młoda i piękna! Chyba to kto inny? L ec z adres mieszkania zgadza się przedziwnie. W iła „Tofana“ na Polance, to jest w podmiejskiej dzielnicy, rodzaju stołecznego letniska — to brzmi dziw nie! L ec z w jakim związku pozostaje to w szystko z chorobą Ka­

zia?, To, co mówił, zbyt było niejasne i pod*

/

— 93 —

miotowe, b y módz wyciągnąć z tego jakiekol­

wiek wnioski. Pozostaw m y sprawę czasowi.

Jakoż obowiązki zaw odow e zmusiły mię na­

zajutrz do natychmiastowego wyjazdu. Natłok

?:;]gć i w ytężona praca tak mię pochołnęły, że niemal zapomniałem o historyi Stosławskiego.

Dopiero po .całomiesięcznej nieobecności, w ró ­ ciwszy do miasta, przypomniałem sobie, że nazajutrz przypada termin pohypnotycznego spełnienia mego rozkazu. I rzeczyw iście koło godziny 4. po południu w szedł do mego salony automatycznym krokiem Stosławski.

Kazałem mu usiąść, uśpiłem go ponownie i pochwaliwszy za sumienne w yw iązanie się z zadania, obudziłem go.

Oprzytom niwszy, ze zdziwieniem rozglądał się po pokoju, nie mogąc pojąć, skąd się wziął 11 mnie. G dy mu w yjaw iłem sytuacyę, trochę uspokoił się, lecz z tw a rzy biła niechęć i nie- zadowolenie.

P rzez ten jeden miesiąc przemiany, zauwa­

żone przezemnie ostatnim razem, poczyniły zatrważając postępy; widocznie posuwał się z fatalną szybkością w tajemniczym kierunku .. .

Zagaiłem naprędce rom owę umyślnie o rze­

czach błahych, dalekich od jego w yjątkow ego stanu, ani słowem nie zaczepiając o stosunek jego z Sarą. Opowiadał apatycznie, z w y s ił­

kiem, często rw ąc w ątek rozm ow y wykrętam i bez sensu, bez zewnętrznych sporów. iNeba- wem- spostrzegłem, że nie oryentuje się w rze­

czywistości 5 zatracił niemal zupełnie poczucie czasu i przestrzeni. Perspektywa, bryłowatość brył i rzeczy, przestała istnie; wszystko leżało na jednej idealnej płaszczyźnie. Zdarzenia u- biegłe, przybrały dramatyczną formę chwili bieżącej, zagadkowe jutro wtargnęło jasnym, oczywistym szlakiem w bezpośrdnią obecność jako coś zupełnie równorzędnego'. Zaginęła bezpowrotnie plastyka rzeczy, ustępując miej­

sca jakiejś paradoksalnej jednoplanowości. Bla­

de. jak płótno, bez kropli krw i oblicze w y z ie ­ rało na świat, jak maska, obojętna na jego spra­

w y, których złożoność jakby znikła pod na­

poi em tajemnych uproszczeń. Podniesiona w górę jalabastrowej białjości, prawie przeirzyi- sta ręka, czyniła gest gest w iecznego trwania, niby symbol treści niezmiennej od prawie­

ków bytu...

Stał się bezwładny, poruszał się powoli, le­

niwo, jak w e śnie. Obojętnie pozwalał mi się badać. W ystaw iłem go pod działanie promie­

ni Roenigena: światło przeszło szybko, natra­

fiając na anormalnie zmniejszony opór. W yni­

ki przekraczały rozmiarami dotychczas znane doświadczenia: organizm uległ przerażającej dukcyi; w układzie kostnym widoczne b yły objaw y atrofii, poznikały całe rzesze tkanek, zmarniały całe gniazda komorek. B ył lekki, jak dziecko; żelazne palce w agi w skazyw ały na podziałce śmiesznie małą liczbę. Ten czło­

w iek niknął w oczach!

Chciałem go zatrzym ać u siebie i o ileby to w ogóle było jeszcze możliwe, przeszkodzić zu­

pełnemu zniszczeniu. Zdawało się, że jego bier­

ność ułatwi mi zadanie i że nie stawi oporu.

L ec z pomyliłem się. P o dwugodzinnej rozmo­

w ie nagle jak automat powstał, zabierając się do wyjścia. Pędziło go do domu, do willi „To- fana“ . Zdaje się, że po zniknięciu wszelkich interesów życiow ych pozostał tylko ten ży­

w iołow y, niczem niewstrzym any pęd ku niej, ku Sarze, ku której ciążył całą swą marnieją-' cą osobowością. Trudno się było sprzeciwiać.

Czułem, że, jeśli go nie wypuszczę, stanie się coś złego: w oczach’ jego zapalały się już i ga­

sły ognie niebezpiecznej, nerw ow ej siły.

Postanowiłem w ięc odwieść go dorożką na miejsce. Polanka leżała w dość znacznej odle­

głości od środka miasta i dopiero po półgo­

dzinnej jeździe stanęliśmy u celu.

Pom ogłem mu wysiąść i odprowadziłem na marmurowe schody, wiodące do willi. U drzwi wchodowych oszklonej w erandy przez chwalę zatrzymałem się niepewny, czy w ejść z nim do środka, cz y zawrócić. Ogarnęła mię nagle nieprzemożona chęć poznania tej kobiety. \ecz nie śmiałem iść dalej. Stolawskim oczywiście nie krępowałem się zupełnie — zdawał się nie uważać zresztą na mogą obecność — lecz za­

chowanie się lokaja, który w yb iegł na spotka­

nie, działało hamująco. Starannie w ygolony, w e w zorow ym fraku fagas powitał w prawdzie mego tow arzysza głębokim ukłonem, lecz na tw a rzy jego igrał uśmiech lekceważącej ironii, na mnie patrzył jak na intruza^ którego należy bezzw łocznie wyprosić.

I

— 94- —

Już chciałem wracać do oczekującego mnie fiakra, gd y wiem aksamitna kotara, oddziela­

jąca werandę od w nętfza domu, rozsunęła się i na jej oranżowem tle w ynurzyła się z głębi postać kobiety.

Nazwać ją piękną, znaczyło- uchwycić jej powierzchowność z zasadniczo fałszyw ego pun­

ktu widzenia. B yła raczej demoniczno, szatań­

sko ponętną. T o rysy nieregularne, miesiste, sze­

rokie wargi i nos silnie rozwinięty, nie dawały wrażenia piękna — a jednak tw arz o oślepia­

jąco białej, matowej cerze, tem mocniej kon­

trastująca z płomiennem spojrzeniem czarnych, zionących żarem oczu, przykuwała z nieopisa­

ną siłą. Miała w sobie coś z prostoty żywiołu, który pewny swej w ładzy, gardzi akcesorya- m\. Nad przeczystem. cudnie sklepionem czo­

łem, rozch y la ły . sie łagodnie falami metalicznie lśniące, krucze w łosy, spięte u szczytu kró- lewskiei g ło w y srebrnym naczółkiem. Ciemno­

zielona, a lekko w ycięta suknia z adamaszku spływała gładko wzdłuż wyniosłej postaci, u- wydatniając wyborna linię gorsu i gibkich, dzie­

w iczo zwartych bioder.

W żarłem się wzrokiem w jej czarujące, pie­

kielne oczy, skupiając w spojrzeniu całą siłę woli. Odpowiedziała, parując atak. Tak zma­

caliśmy się przez chwile. W tem spostrzegłem na marmurowem licu jakby wahanie, niepew­

ność, obawę; drgęła niespokojnie. W ted y skła­

da i ąc głęboki ukłon, rzekłem, ująwszy za rękę Sfosławskiego:

— Odprowadzam zbiega, polecając go tro­

skliwej opiece pani.

T wymieniłem swoje nazwisko.

Sara oddała ukłon skinieniem s ło w y i od- suwajac kotarę, poprosiła do wnętrza. P rz y - tem zdawała się nie zwracać najmnieisze.i u- wagi na Sfosławskiego, który, lak - ^ — ^noty- zowany, nie spuszczał z niej wzroku. P rzyk ro było nań natrzeć. Jakaś bezwzsdedna. r*sia po­

kora wysiadała: mu z oczu. utkwiomrcb w n'a bez przerw y, jakieś wiiernopoddańcze posłu­

szeństwo. Na dźwięk jej głosu rzucił się cały ku niej, jakby szukając oparcia, opieki; kobieta uśmiechnęła się pół pogardliwie, pół łaskawie i wstrzymując go niedbałym ruchem ręki, w y ­ dała polecenie słudze, obojętnemu świadkowi tej sceny:

— Odprowadzisz pana do sypialni; jest jut znużony, musi odpocząć.

Sługa w milczeniu ujął go pod ramię i nie-

» omal wlokąc za sobą, zniknął w pobocznych drzwiach.

W szedłem za Sarą do salonu.

B ył stylow y. W ysoko sklepiony, o dumnie rozpiętych posowach. cały obity był rnięką, Je­

dwabną materyą koloru „terra cotia“ . Okien nie b yło; salon rozświetlał m asywny pająk, zwisający ze środka stropu.

W przedniej części niemal pustej, stały pod ścianami dwa rzędy hebanowych krzeseł z per­

łową inkrustacya na grzbietach i poręczach. Z nisz pomiędzy niemi w ych ylały się egzotyczne k rzew y w dużych, srebrnych urnach.

Na dalszym planie, w głębi wznosiło się kil­

ku stopniami podjum zasłane suknem o soczy­

stej barwie cynobru. Stół na środku estrady z w azą kw iatów okryw ała ciężka, przetykana wisiorami beryttf kapa. P arę taburetów, oto­

mana wschodnia i smukłe, palisandrowe pia­

nino w ypełniały resztę przestrzeni. Tylna "ścia­

nę tw orzyła zasłona podobna do kotary u wej­

ścia. zamykając falistym murem ślepe wnętrze Stąpałem cicho, wnurzając się w puszyste futra kobierców rozesłanych na posadzce. — Pani wprow adziła mię na podyum i Wskazaw­

szy na jedno z krzeseł, sama opuściła się nie­

dbale na otomanę. »

Usiadłem w mliczeniu. P o chwili Sara wy ciągnęła rękę w kierunku małego stolika po puzdro z papierosami. Spostrzegłszy, że sprzęt stoi trochę za daleko, przystawiłem go do so­

fy. poczem podałem płonącą zapałkę.

— Dziękuję.

Zaciągnęła się dymem.

— Pan nie pali?

— Owszem.

W yjąłem z sąsiedniej przegródki cygaro i wypuszczając w górę fioletow y kłąb, zauwa­

żyłem z uśmiechem:

— Bajeczne!

— Nudny pan jesteś! C zy w podobny spo­

sób zabawiasz zaw sze kobiety?

— To zależy od ich pokroju. Z panią na- przykład' trudno mi rozm awiać; łatwo można wpaść w e fa łszyw y top. Muszę się oswoić.

— 95 —

Sara popatrzyła mi w oczy, usiłując nadać spojrzeniu w y ra z jedwabistej miękkości. — 'W tym momencie spostrzegłem w jej rysach u- derzające podobieństwo do Stosławskiego. Ko­

bieta zauważyła zdziwienie:

— Cóż to panu? W yglądasz na odkrywcę w chwili genialnego wynalazku.

— Istotnie, odkryłem rzecz szczególną.

Podniosła się drw iąco:

— Proszę, cóż takiego? . . . . C zy wolno wiedzieć?

— Pani jest dziwnie podobną do Kazia.

T w a rz Sary zadrgała:

— Przyw idzenie.

— Nie, proszę pani. Jestem dosyć dobrym fizyogonomistą. Zresztą można też to w ytłu ­ maczyć: żyjecie państwo ze sobą od dłuższe­

go czasu . . . W spółżycie tak blisko upodabnia.

— Hm . . . czy to pańska teorya?

— Nie, łaskawa pani — teoryę tę, zresztą

— Nie, łaskawa pani — teoryę tę, zresztą