• Nie Znaleziono Wyników

Czuję, że nie moją rzeczą opowiadać, w tym nawet dla obcych nie przeznaczonym pamięt-niku, ile pracowałem w tym okresie i jaki wpływ miała ciążąca na mnie odpowiedzialność względem Dory i jej ciotek. Dodam tylko do tego, com przedtem już napisał, że wytrwałość i cierpliwość, w którą musiałem się zbroić, pomagały mi dojrzewać szybko i w nich to dopa-truję się źródła wszelkiego mego powodzenia. Wiele mi się rzeczy w życiu udało. Niejeden, walcząc i pracując ciężej ode mnie, do równie pomyślnych nie doszedł rezultatów, a powo-dzenie to przypisuję przyzwyczajeniu do pracy systematycznej, porządku, oszczędności, w których się w owym okresie mego życia ćwiczyłem. Niebu wiadomo, że pisząc to nie ulegam czczej chęci wynoszenia własnych zasług. Człek przeglądający własne swe życie, jak to obecnie czynię, spotyka się z niejednym zaniedbaniem, opuszczeniem, z niejedną wewnętrzną walką, w której zwycięstwo nie po najlepszej zostało stronie, z niejednym marnie roztrwonio-nym darem, z niejedroztrwonio-nym wyrzutem sumienia, chcę tu po prostu zanotować, że jeśli dążyłem kiedy do czego, to wytrwale, że jeśli się czemu poświęcałem, to najzupełniej, a wielkim i mniejszym celom oddawałem się z całego serca. Nie sądziłem nigdy, aby wrodzone czy na-byte zdolności obyć się mogły bez pracy, wytrwałości i wytkniętego celu. Takim tylko wa-runkom towarzyszyć może powodzenie. Zdolności i pomyślny zbieg wypadków podtrzymują zapewne drabinę, po której człek się wspina, lecz szczeble jej stanowią żywioły, nie dające się zetrzeć i zniszczyć; wytrwałości i cierpliwości nic zastąpić nie może. Toteż podporą mi w życiu niewątpliwie było przede wszystkim to, żem w każda me przedsięwzięcie wszystkie wkładał siły, po wtóre, żem nie ustawał w zamiarach, nie popadł nigdy w apatię.

Zawdzięczam wszystko głównie Agnieszce. Pragnę zaznaczyć to przed dalszym ciągiem niniejszego opowiadania.

Przybyła ona w odwiedziny na parę tygodni do doktorostwa Strong. Doktor był przyjacie-lem pana Wickfielda i chciał się z nim otwarcie w wielu rozmówić kwestiach. Wspomniał coś o tym Agnieszce widząc się z nią, czego następstwem były powyżej wzmiankowane odwie-dziny. Pan Wickfield przybył z córką do Londynu. Nie zdziwiłem się nazbyt, gdy mi Agnieszka powiedziała, że poszukuje w pobliżu mieszkania dla pani Heep, której reumaty-zmy wymagały kuracji, ani też, gdy zaraz nazajutrz Uriah, jako wzorowy syn, odwiózł matkę do stolicy.

– Bo to, widzi pan – mówił narzucając mi swe towarzystwo podczas przechadzki po ogro-dzie doktora Stronga – miłość bywa zazdrosna... Co najmniej pragnie mieć na oku przedmiot swych uczuć.

– O kogóż byłbyś znów zazdrosny? – spytałem chłodno.

– O! Dzięki panu, panie Copperfield, o nikogo w szczególności, to jest w każdym razie o żadnego mężczyznę

– Więc o kobietę chyba – zauważyłem.

Spojrzał z ukosa czerwonymi swymi oczyma i uśmiechnął się.

– Doprawdy, paniczu – to jest panie Copperfield – zawsze

się mylę, niech mi pan wybaczy, stare nałogi! – tu położył zimną i wilgotną dłoń na mej ręce. – Doprawdy, umiesz pan wszystko ze mnie wydobyć, chociaż nie chciałem nic wzmian-kować o pani Strong, nie chciałem, doprawdy.

– Co mam przez to rozumieć? – spytałem.

– Prawnikiem jestem przecie – wykrzywił się – i nadaję słowom mym to tylko, jakie mieć mogą, znaczenie.

– A spojrzeniom?

—Spojrzeniom! No! Ciężki z pana sędzia śledczy! Spojrzeniom?

– Tak jest, spojrzeniom? – pytałem. Zdawał się być rozbawiony, śmiał się, pocierał brodę i nie podnosząc oczu mówił pomału:

– Gdy byłem tylko pokornym, nędznym aplikantem, pani Strong spoglądała na mnie z gó-ry. Zawsze ciągnęła do siebie mą Agnieszkę, rozkochana była w panu, panie Copperfield, ale ja – co ja tam znaczyć mogłem w jej oczach. A i w jego – dodał po chwili milczenia, pocie-rając wciąż brodę.

– Czy nie znasz doktora?! – zawołałem. – Chcesz, aby myślał o tych, których nie widzi!

Spojrzał na mnie z ukosa, wydął policzki, pocierając je ze zdwojoną energią.

– Nie doktora mam na myśli, wcale nie! – zawołał. – Mówiłem o panu Maldon.

Serce zamarło mi w piersiach. Wszystkie tedy moje domysły i niepokoje na ten temat, szczęście i cześć ukochanego mego nauczyciela – były w mocy tego łotra.

Przestał pocierać twarz i wciągając policzki, które się zmieniły w dwa doły, nie spuszczał mnie z oka, patrząc ciągle z ukosa.

– Śliczna to kobietka, nieprawdaż? – mówił po chwili. – Oj! Niełaskawie dla mnie usposo-biona. Nic dziwnego. Nie posiadam względów pięknych pań, ale... ale mam oczy, które bacz-nie przyglądają się wszystkiemu od dawna. My, ubodzy, pogardzani, mówimy zwykle mało, ale za to patrzymy... bacznie.

Usiłowałem wydać się spokojnym i obojętnym, lecz z twarzy jego widziałem, że mi się to zgoła nie udaje.

– A teraz – ciągnął podnosząc triumfalnie blade brwi nad zaczerwienionymi powiekami – a teraz nie dam się wyprzedzić, nie pozwolę buntować mej Agnieszki, znajdę sposób przy-krócenia tej przyjaźni. Nie na rękę mi ona. Uchylę wszelkie niepotrzebne wpływy, nie dam się wysadzić!

—Sądzisz drugich wedle siebie, podejrzewasz wszędzie spiski i podejścia – zauważyłem.

—Może być – odrzekł – ale, że użyję wyrażenia szanownego mego ongi pryncypała, kole-gi obecnie, mam powód, dla którego trzymać się muszę oburącz. Nie powinienem dać się wysadzić, jako nic nie znaczący człowiek. Nie zniosę nikogo, kto mi wchodzi w drogę. Do-prawdy, panie Copperfield, nie potrzeba mi włazić w drogę.

– Nie rozumiem – odrzekłem.

– Doprawdy? – spytał szarpiąc się. – Doprawdy?! Dziwi mnie to! Bywasz pan zwykle tak sprytny i domyślny! Innym razem wytłumaczę to panu. Czy nie pan Maldon to, konno, tam przy bramie?

– Zdaje się – odpowiedziałem siląc się na obojętność.

Uriah zasłonił usta śmiejąc się tak, że aż się trząsł, chociaż żadnego nie wydawał dźwięku.

Tak byłem oburzony całym jego zachowaniem, że odszedłem bez dalszych uwag, pozosta-wiając go samego w ogrodzie.

Nie tego wieczoru, o ile pamiętam, lecz następnego, w sobotę, zaprowadziłem Agnieszkę do Dory. Odwiedziny te umówione były naprzód z panną Lawinią. Czekano nas z herbatą.

Targały mną duma i niepokój. Chciałem się pochwalić narzeczoną i niepokoiłem się tym, jaka się wyda Agnieszce. Przez całą drogę do Putney sam, gdyż Agnieszka była wewnątrz, ja zaś zewnątrz omnibusu, wyobrażałem sobie Dorę, kiedy wygląda najlepiej. Raz zdawało mi się, że chciałem, aby wyglądała tak, drugi raz owak; czułem się rozgorączkowany.

Pewien byłem, że w każdym razie będzie prześliczna, nigdy mi się jednak nie wydawała tak piękna, jak tego wieczoru. Nie zastaliśmy jej w bawialnym pokoju, gdziem przedstawił Agnieszkę ciotkom Dory. Chowała się gdzieś nieśmiało. Wiedziałem teraz, gdzie jej szukać, i zastałem, jak zwykłe, tuż pode drzwiami. Nie chciała zrazu wcale wychodzić, potem prosiła choć o pięć minut zwłoki, a gdy na koniec położyła mi na ramieniu małą rączkę, była tak za-rumieniona i ładna, jak chyba nigdy! Nie! Jeszcze była ładniejsza, gdy zbladła wchodząc do salonu.

Bała się Agnieszki. Przedtem jeszcze mówiła mi, że Agnieszka jest „za rozsądna”, ale te-raz, ujrzawszy ją tak poważną, dobrą, tkliwą, krzyknęła rozradowana i rzuciła jej się w obję-cia.

Szczęśliwy byłem, najszczęśliwszy pomiędzy nimi dwiema, siostrzanym splecionymi uści-skiem. Dora patrzała śmiało w piękne jasne oczy Agnieszki.

Panna Lawinia i panna Klarysa zdawały się podzielać me zadowolenie. Wesoło zasiedli-śmy do herbaty, panna Klarysa na pierwszym miejscu; krajałem tort, gdyż obie staruszki lu-biły słodycze; panna Lawinia spoglądała na nas tak, jak gdyby nasze szczęście było jej dzie-łem.

Agnieszka wszystkim przypadła do serca. Starała się zjednać sobie Dorę, a nawet Jipa, który odpowiadał nader uprzejmie na jej zaczepki. Żartowała z Dory, gdy ta nie chciała zająć swego zwykłego, obok mnie, miejsca. Dora oswajała się z nią pomału.

– Rada jestem – rzekła po herbacie – żeś mnie polubiła. Sądziłam, że ci się nie spodobam, a teraz, po odjeździe Julii Mills, żadnej nie mam przyjaciółki.

Przy tej sposobności przypomniałem sobie, żem nie powiedział jeszcze, iż panna Mills odjechała. Jeździłem z Dorą do Gravesend, by ją pożegnać na okręcie. Jedliśmy tam imbir i inne zamorskie przysmaki i pozostawiliśmy pannę Mills we łzach na pokładzie, z nie zapisaną książką w ręku, w której miała prowadzić nowy pamiętnik, rozpoczynający się opisem oce-anu.

Agnieszka zauważyła, że nie najlepiej chyba musiałem o niej mówić, skoro Dora wątpić mogła w jej sympatię.

– Przeciwnie – zawołała Dora wstrząsając kędziorami – tyle mi dobrego mówił o tobie, że aż byłam przestraszona! Tak bardzo liczy się z twoim zdaniem.

– Zdanie moje – odrzekła Agnieszka uśmiechając się – nie jest w stanie wpłynąć na jego uczucia. Nie ma ono żadnego znaczenia.

– Ale o mnie, proszę, nie myśl źle – prosiła przymilając się Dora.

Żartowaliśmy z niej. Dora nazwała mnie głuptasem, oświadczyła, że mnie wcale nie lubi i wieczór uleciał na skrzydłach czasu, lekki jak pajęcze nici w pogodne dni jesienne. Zbliżała się chwila odjazdu. Stałem przed kominkiem, a Dora zakradła się cichutko, by mnie jak zwy-kle pocałować na pożegnanie.

– Nie sądzisz, że gdybyśmy się już dawniej przyjaźnili – rzekła z błyszczącym wzrokiem, drobną rączką niedbale bawiąc się guzikiem mego surduta – byłabym może mądrzejsza.

– Bredzisz, duszko! – odrzekłem.

– Bredzę – pytała nie patrząc mi w oczy – czyś tylko pewien, że bredzę?

– Najpewniejszy.

– Zapomniałam – pytała kręcąc wciąż nieszczęsny guzik – w jakim stopniu jesteście z sobą spokrewnieni?

– Wcaleśmy nie spokrewnieni, istnieje jednak pomiędzy nami braterskie przywiązanie.

– Dziwię się, żeś się zakochał we mnie – ciągnęła, drugi z kolei dręcząc guzik.

– Mógłżem cię spotkać i nie pokochać?

– A gdybyś nie spotkał?!

– A gdybyśmy się oboje nie urodzili?! – zaśmiałem się wesoło, zastanawiając się jednak, co ją skłoniło do podobnych pytań. Przy moich piersiach, igrając kolejno z wszystkimi guzi-kami surduta, migotały jej białe rączki, jasne kędziory opływały skłaniającą się na moje ramię główkę, oczy pokrywały opuszczone zasłony długich rzęs. Podniosła wzrok i wspinając się na paluszki pocałowała mnie raz, drugi, trzeci, dłużej, goręcej niż zwykle.

Gdy nadeszło towarzystwo, śmiała się i figlowała już jak zwykle. Chciała, aby Jip zapre-zentował odjeżdżającym wszystkie swe umiejętności. Lecz że tych było mnóstwo, a Jip szczególną nie odznaczał się karnością, daleko było do końca, gdyśmy usłyszeli nadjeżdżają-cy omnibus. Nastąpiły czułe i spieszne pożegnania. Dora obienadjeżdżają-cywała pisywać do Agnieszki, prosząc, aby nie uważała jej listów za niedorzeczne. Agnieszka obiecywała odpisywać. Przy oknie omnibusu powtórzyły się jeszcze raz pożegnania. Potem Dora, pomimo nawoływań panny Lawinii, wybiegła raz jeszcze wołając, aby Agnieszka nie zapomniała swych przyrze-czeń, do mnie zaś potrząsnęła loczkami.

Omnibus dowiózł nas do Covent Garden. Stamtąd mieliśmy wziąć drugi do Highgate. Z niecierpliwością oczekiwałem chwili, kiedy mi Agnieszka powie coś o Dorze. Chwaliła ją.

Zachwycała się pięknością i wdziękiem mej wybranej. Z właściwym sobie taktem zwracała uwagę moją na obowiązki, jakie przyjąłem względem tego osieroconego dziecka.

Nigdy, nie, nigdy nie kochałem Dory tak głęboko i gorąco, jak tego wieczoru. Gdyśmy znów opuścili omnibus, kierując się ku domowi doktora Stronga, powiedziałem to Agnieszce.

– Gdyś siedziała obok niej – mówiłem – zdawało mi się, że jesteś tak jej, jak i moim do-brym aniołem.

– Biedny ze mnie anioł – odrzekła – ale wierny.

Czysty głos jej szedł mi prosto do serca, z serca też powiedziałem:

– Tak cię znów widzę pogodną, Agnieszko, że mi do serca wstąpiła otucha i myślę, że do-mowe twoje sprawy ułożyły się pomyślnie.

– Uspokoiłam się – rzekła – weselsza jestem.

Spojrzałem na jasną, spokojną, ku gwiazdom podniesioną twarz.

– Nie, w domu żadne nie zaszły zmiany – ozwała się po kilku chwilach.

– Żadnej nowej zmiany, daruj to pytanie, Agnieszko, w tym, o czym była mowa podczas ostatniej mej u was bytności?

– Żadnej – odrzekła.

– Dużo myślałem o tym.

– Zapomnij, pamiętaj tylko, że polegam na uczuciu i prawdzie – rzekła, a po chwili dodała:

– I nie bój się, proszę, abym się kiedy zdecydowała na krok ów, którego się lękasz dla mnie.

Chociaż właściwie nie przypuszczałem nigdy, aby się nań kiedy mogła zdecydować, sły-sząc z ust jej to zapewnienie, uczułem spadający mi z serca ciężar. Upewniłem ją o tym.

– A teraz – rzekłem – niewiele już mamy przed sobą czasu. Kiedyż się znów, kochana Agnieszko, zobaczymy? Kiedy znów przyjedziesz do Londynu?

– Prawdopodobnie nieprędko – odpowiedziała. – Lepiej, żeby ojciec siedział w domu.

Nieprędko się zapewne zobaczymy, lecz ponieważ będę pisywać do Dory, będziemy o sobie wzajemnie, za jej pośrednictwem, wiedzieli.

Zbliżaliśmy się do domku doktora. Późno już było, lecz w oknie pokoju pana Stronga świeciło się jeszcze. Agnieszka pożegnała mnie.

– Nie dręcz się – mówiła podając mi rękę – naszymi troskami. Największą dla mnie pocie-chą będzie twe szczęście. Bądź pewien, że jeślibym kiedy w czym bądź potrzebowała twej pomocy, wezwę cię! Niech cię Bóg ma w swej pieczy!

Uśmiech jej promienny, srebrny ton głosu przypomniały mi ją znów taką, jaką widziałem obok Dory. Stałem jeszcze chwilkę spoglądając na gwiazdy, z sercem ukojonym, pełnym miłości i przywiązania, po czym zawróciłem ku domowi. Uszedłem już kilka kroków, gdy uderzyło mnie światło w pracowni doktora; poczułem wyrzuty sumienia, że sam, bez mej pomocy, męczy się pracą nad słownikiem. Zawróciłem tedy, pragnąc się o tym przekonać, a w każdym razie życzyć mu dobrej nocy. Otworzyłem drzwi.

Jakież było moje zdziwienie, gdym ujrzał w świetle przyćmionej lampy Uriaha. Stał opie-rając się trupią swą ręką o stół, drugą przysłaniając usta. Doktor siedząc w fotelu skrył twarz w dłoniach. Pan Wickfield wystraszony dotykał jego ramienia.

W pierwszej chwili sądziłem, że doktor zasłabł, lecz spotkawszy się ze spojrzeniem Uriaha zrozumiałem, o co idzie. Chciałem się cofnąć, lecz doktor dostrzegł mnie i żywym ruchem powstrzymał.

– W każdym razie – ozwał się Uriah szarpiąc i wykrzywiając niezgrabną swą postać – nie mamy potrzeby rozgłaszać faktu na miasto całe, można rozważyć go przy zamkniętych drzwiach.

Cicho, na palcach, zbliżył się do pozostawionych przeze mnie otworem drzwi, zamknął je starannie, a powróciwszy na to samo miejsce, wrócił do uprzedniej pozycji. Okazywane prze-zeń współczucie oburzyło mnie nad wszelki wyraz.

– Obowiązkiem moim, panie Copperfield, było – począł – nadmienić doktorowi o tym, o czym mówiliśmy z panem.

Spojrzałem nań tylko, nie odpowiadając, a zbliżywszy się do kochanego, starego mego na-uczyciela, przemówiłem słowami pociechy i przywiązania. Położył mi na ramieniu rękę, jak to zwykł czynić, gdym był małym chłopięciem, nie podniósł jednak siwej głowy.

– Zdaje mi się, panie Copperfield – ciągnął słodko Uriah – że nie rozumiesz pan, w czym rzecz. Otóż za najświętszy uważałem obowiązek zwrócić uwagę czcigodnego doktora na po-stępowanie jego małżonki. Uczyniłem to wbrew mym chęciom, doprawdy, upewnić o tym pana mogę, panie Copperfield! Temat to nader nieprzyjemny, lecz obowiązek przede wszyst-kim.

Dziwię się, żem go nie chwycił za kołnierz i nie wytrząsł z wstrętnego cielska potwornej duszy.

– Mówiliśmy już o tym z panem, panie Copperfield – ciągnął – ale niejasno, gdyż żaden z nas swobodnie przedmiotu tego nie chciał dotykać. Zdecydowałem się na to wreszcie i po-wiedziałem właśnie czcigodnemu doktorowi, że... co pan powiada?

Jęk wyrwał się z piersi starca, jęk ten kamień by poruszył, ale nie Uriaha.

– Że – ciągnął on słodziutko, łasząc się pokornie – każdy, kto raz ujrzy małżonkę czcigod-nego doktora i pana Maldona, zauważyć może, iż nie są sobie obojętni. Przyszedł nareszcie czas – chociaż nie naszą jest rzeczą wtrącać się – aby otworzyć oczy czcigodnego doktora na to, co już wszem i każdemu z osobna wiadomym było przed odjazdem jeszcze pana Maldona do Indii. Nikt też nie wątpił, po co pan Maldon z Indii wracał i co go tu zatrzymuje. W chwili gdyś pan wszedł, panie Copperfield, odwołałem się do obecnego tu mego kolegi – tu prze-krzywił się w stronę pana Wickfielda – zobowiązując go, aby zaświadczył, co sam tylokrotnie zauważył. Dalej tedy, dalej, panie Wickfield! Kolego, zaświadcz, proszę.

– Na Boga żywego – stłumionym, drżącym głosem, dotykając ramienia przyjaciela, mówił pan Wickfield – na Boga żywego, kochany doktorze! Nie przypisuj zbytniej wagi nie dającym się może usprawiedliwić podejrzeniom, domysłom.

– Ha! – zawołał Uriah – co za smutne, a wymowne zeznanie tak wiernego przyjaciela!

Gdym był jeszcze aplikantem, pamiętasz, Copperfieldzie, ileśmy razy zauważyli, jak się

wzdrygał, nie śmiejąc w dobroci swej i przyjaźni przerwać niestosownego dla panny Agnieszki stosunku.

– Przyjacielu mój drogi, kochany przyjacielu! – drżącym głosem mówił prawnik – nie zważaj na to. Wiesz, że słabością moją było szukać we wszystkim przyczyn i to mnie zaśle-piało, nasuwało niczym częstokroć nie usprawiedliwione podejrzenia.

– Więc miałeś podejrzenia? – głucho, nie podnosząc głowy, odezwał się doktor Strong. – Podejrzewałeś?

– Śmiało, śmiało, kolego! – zachęcał Uriah.

– Zapewne – bełkotał prawnik – zapewne. Zdawało mi się nawet, żeś takowe sam powziął, mój przyjacielu !

– Ja? Nie, nie, nigdy! – z patosem rozpaczy zaprzeczył starzec.

– Tak mi się zdawało – uniewinniał się pan Wickfield. – Chciałeś go przecie wysłać za granicę?

– Tak, dla dogodzenia Annie i zapewnienia przyszłości towarzyszowi z jej lat dziecinnych.

Dlatego tylko.

– Wierzę, gdy mi to mówisz; przekonałem się teraz, że dlatego tylko, lecz wówczas... ja zaś w zaślepieniu swym upatrywałem w tej różnicy wieku...

– W tym to rzecz, jak pan widzi, panie Copperfield – zauważył Uriah z ubliżającym poli-towaniem.

– Kobieta – ciągnął prawnik – tak młoda jeszcze, piękna, chociaż musiała cię szanować, wychodząc za ciebie uległa, jak mi się w zaślepieniu mym zdawało, pobudkom mniej szla-chetnej może natury. Zapomniałem, widzisz, o tysiącznych w lepszym świetle rzeczy takie stawiających wypadkach. Sam pomyśl o tym, na rany Chrystusa!

– Ile w nim dobroci! – zauważył kiwając głową Uriah.

– Jeden tylko miałem pogląd – upewniał pan Wickfield – ciasny, wyłączny pogląd, a teraz błagam cię i zaklinam, przyjacielu najdroższy, abyś to wziął pod uwagę, gdy nie mogę unik-nąć...

– Niepodobna już uniknąć – wtrącił Uriah. – Śmielej, kolego! Rzeczy stanęły tak, że wszelkie niedomówienia zaostrzają tylko sytuację.

– Więc prawda – zawołał prawnik spoglądając z rozpaczą na swego wspólnika – prawda!

Posądzałem ją, że nie jest wierna swym obowiązkom, i bolało to mnie, że córka moja przy-jaźni się z nią, skorom widział... a raczej skoro mi błędne moje teorie nasuwały nie usprawie-dliwione zapewne posądzenia. Lecz wierzaj mi, nigdy przed nikim nie wspomniałem, a teraz – kończył zgaszonym głosem – jeśli ciężko ci słyszeć, co mówię, wierzaj, ciężej mi jeszcze mówić, wierzaj i ulituj się nade mną.

Doktor wyciągnął rękę, którą pan Wickfield uścisnął, nisko pochylając głowę.

– Pewien jestem – wwinął się jak piskorz w zaległe milczenie Uriah – że przedmiot to na-der jest dla wszystkich nas tu obecnych nieprzyjemny. Lecz skoro raz już o tym mowa, po-zwolę sobie dodać, że i Copperfield zauważył to nieraz!

Stłumionym z oburzenia głosem spytałem go, jak śmie powoływać się na mnie.

– Och – zawołał wywijając się cały – przestań proszę! Wszystkim nam wiadomo, jak jesteś dobry, uprzejmy, nikomu nie chcesz się narazić, lecz pamiętasz, cośmy onegdaj wieczorem mówili? Rozumiałeś mnie doskonale, doskonale, kochany Copperfieldzie. O! Nie zaprzeczaj, proszę. Przeczenie twe pochodzi z najlepszych intencji, cóż, kiedy, jak widzisz, nie ma już na to rady.

Widziałem, jak się zwróciły na mnie oczy kochanego mego nauczyciela, i widziałem, co

Widziałem, jak się zwróciły na mnie oczy kochanego mego nauczyciela, i widziałem, co