• Nie Znaleziono Wyników

Na dobę przed terminem, oznaczonym w tak tajemniczy sposób przez pana Micawbera, ciotka radziła się mnie, co ma zrobić, gdyż nie chciała odstąpić Dory. Jakże Dora była lekka, coraz lżejsza; gdym ją wnosił i znosił ze schodów!

Wbrew tedy żądaniu pana Micawbera postanowiliśmy, że ciotka pozostanie w domu, za-stąpi ją zaś pan Dick we własnej osobie. Tak było postanowione, gdy nagle Dora oświadczy-ła, że nie wybaczy nigdy swemu brzydkiemu chłopcu, jeśli ciotka pod jakim bądź pretekstem pozostanie w domu.

– Nie będę mówić z ciotką – mówiła potrząsając loczkami – przez cały dzień ani się ode-zwę, będę nieznośna, pozwolę Jipowi warczeć i szczekać, będę patrzeć na ciotkę jak na nie-znośną starą babę.

– Ty kwiatku! – śmiała się ciotka – wiesz przecie, że się beze mnie obejść nie możesz.

– Owszem, mogę – mówiła Dora. – Ciocia mi na nic, na nic niepotrzebna. Czy ciocia po-trafi biegać za mnie dzień cały na dół i z dołu na górę? Ciocia mi nigdy nie opowiada bajki o Doady, kiedy to przyszedł bosy, kurzem pokryty... Och! Biedne moje małe biedactwo! Ciocia mnie nigdy nie pieści, nie dogadza mi. – Tu Dora ucałowała ciotkę. – Nie, nie! Ja to tak tylko żartem mówię.

Niby ciotka mogła brać to na serio!

– Niech ciocia słucha – mówiła po chwili, znów grymasząc – ciocia musi być tam, musi pojechać. Nie dam cioci spokoju, aż ciocię wyprawię. Zobaczy ciocia, jak zatruję życie memu chłopcu, jeśli ten brzydal nie weźmie jej z sobą. Nieznośna będę i Jip będzie nieznośny. Cze-mu to – dodała odrzucając włosy i patrząc kolejno to na ciotkę, to na mnie – nie mielibyście pojechać, gdy potrzeba, i na tak długo, jak potrzeba? Czy to ja taka jestem chora?

– Co za myśl! – zawołała ciotka.

– Dziwaczysz – rzekłem całując Dorę.

– Wiem, że jestem dziwaczna – mówiła wodząc powoli wzrokiem i nadstawiając usta do pocałunku – toteż musicie pojechać, bo inaczej nie będę wam wierzyć i płakać będę.

Widziałem z twarzy ciotki, że mięknie, Dora też to zauważyła. Uśmiechnęła się.

– Gdy wrócicie, opowiecie mi, jak tam było. Toż nałamię sobie głowy, aby zrozumieć i spamiętać! Nie rozumiem wszystkich tych interesów, pojąć doprawdy nie mogę, a są w tym jakieś interesy, prawda? Jeśli trzeba będzie dodawać czy odejmować, to już nie moja rzecz.

Mój brzydal będzie marszczył czoło. Co? Czy tak, Doady? Jedźcie no, jedźcie. Nie będzie was tylko przez dzień jeden i Jip doskonale mnie upilnuje tu bez was, Doady wniesie mnie przed odjazdem na górę i nie zejdę na dół, aż powrócicie. Dam wam list do tej brzydkiej Agnieszki, która mnie dotąd nie odwiedziła.

Zgodziliśmy się tedy, że pojedziemy oboje z ciotką i. że Dora jest małą despotką, że udaje tylko chorą, by ją więcej pieszczono. Bawiło to ją nieskończenie i wieczorem we czworo, to jest ciotka, pan Dick, Traddles i ja wyjechaliśmy do Canterbury.

We wskazanym nam przez pana Micawbera hotelu, do któregośmy przybyli w nocy, za-stałem list, pan Micawber pisał mi, że się na pewno zjawi nazajutrz o wpół do dziewiątej ra-no. Przeszliśmy potem przez napełnione wonią przeróżnego jadła, nigdy nie przewietrzane korytarze do sypialnych naszych pokoi.

Wczesnym rankiem wybiegłem na miasto. Poczciwe stare ulice. Znów stałem w cieniu ko-ściołów i krużganków. Kawki i wrony jak dawniej obsiadały kościelne dachy, a wysokie wie-że spoglądały na rozległy krajobraz, na łany pól żyznych, na wód strumienie, spoglądały ci-che, niewzruszone, obce biegowi czasu i zmianom, jakie on przynosi. Tylko głos dzwonów o zmianach tych nie mówi. Wybijał wiek ich sędziwy i młodociane mojej Dory lata; opiewał skon tych wielu, co nigdy nie doczekali się starości, zaledwie na świat Boży wyjrzeli, poko-chali i znikli w przestworzach jak kręgi na wodzie.

Z rogu ulicy przypatrywałem się staremu domostwu prawnika, nie zbliżając się jednak, w strachu, by mnie nie poznano i bym nie zniweczył niechcący planów pana Micawbera. Poran-ne słońce przeglądało się w szybach złocąc je, a jednocześnie otucha jakaś wstępowała mi w serce. Wyszedłem za miasto i dopiero po jakiejś godzinie wróciłem na główne ulice, które się tymczasem z nocnej swej ciszy otrząsnęły. Pomiędzy stojącymi na progach sklepów kupcami poznałem dawnego mojego wroga, rzeźnika. Na ręku trzymał drobne dziecię i zdawał się być najspokojniejszym pod słońcem obywatelem.

Zasiadając do śniadania wszyscyśmy byli niespokojni, a wskazówki zegara, posuwające się ku dziewiątej godzinie, niepokój nasz wzmagały. Oprócz pana Dicka nikt z nas nie udawał nawet apetytu. Ciotka pierwsza wstała od stołu, przechadzając się tam i z powrotem po po-koju, Traddles, siedząc na kanapie, trzymał wprawdzie dziennik w ręku, lecz oczu od drzwi nie odrywał, co zaś do mnie, to wyglądałem przez okno zapowiedzianego gościa. Z uderze-niem wpół do dziewiątej zjawił się na rogu ulicy.

– Idzie – oznajmiłem – i nie w oficjalnym swym stroju.

Ciotka zawiązała wstążki od kapelusza i ściągnęła szal na piersiach, jak gdyby chciała być gotowa na wszystko. Traddles wziął się też do zapinania surduta, a pan Dick, zdumiony, a może i wystraszony tymi przygotowaniami, nałożył kapelusz na głowę. Zaledwie nałożył, już go musiał zdjąć na powitanie wchodzącego pana Micawbera.

– Panie i panowie! – ozwał się pan Micawber. – Witam państwa! Kochany panie, oceniam dobroć pańską.

Przy tych słowach uściskał dłoń pana Dicka.

– Czy jadłeś pan śniadanie? Może ponczyku? – spytał pan Dick przybyłego.

– Za nic w świecie – wołał Micawber, zatrzymując wyciągniętą do dzwonka rękę pana Dicka. – Za nic w świecie. Apetyt opuścił mnie od dawna, panie Dixon.

Nowe to nazwisko przypadło do smaku panu Dickowi, który ponownie uściskał dłoń no-wego sno-wego przyjaciela śmiejąc się dziecinnie.

– Dick – rzekła ciotka – baczność!

Pan Dick spoważniał i zarumienił się.

– A teraz – zwróciła się ciotka do pana Micawbera, nakładając rękawiczki – gotowiśmy pójść, chociażby na krater Wezuwiusza.

– Istotnie, pani – odrzekł pan Micawber – będziesz wkrótce świadkiem wybuchu. Panie Traddles! Pozwoli mi pan wyjaśnić obecnie, żeśmy się już z panem porozumiewali.

– Tak, istotnie – odrzekł Traddles odpowiadając na zdumione me spojrzenie. – Pan Mi-cawber zasięgał rad moich w tej sprawie. Radziłem mu wedle mych przekonań.

– Albo mylę się bardzo – mówił pan Micawber – albo to, co mam wyjaśnić, nader doniosłe posiada znaczenie.

– Tak wnoszę – wtrącił Traddles.

– Przy podobnych warunkach – mówił pan Micawber – panie i panowie, zechcecie może poddać się chwilowo przewodnictwu tego, który chociaż niegodny, by go uważano za coś więcej niż zbłąkanego śród ludzkości przechodnia, jest jednak bliźnim waszym, wykolejonym z przyrodzonych swych przeznaczeń, ofiarą nagromadzonych a zawiłych okoliczności!

– Ufamy panu, panie Micawber – rzekłem – i gotowiśmy we wszystkim zastosować się do pana.

– Ufność pańska, panie Copperfield, zawiedziona nie zostanie! Upraszam o pozwolenie ulotnienia się na pięć minut, po czym będę miał honor witać tu obecnych, a przybyłych dla odwiedzenia panny Agnieszki Wickfield, w kancelarii Wickfield i Heep, na której pozostaję żołdzie.

Ciotka i ja spojrzeliśmy na Traddlesa, który się skłonił potakująco.

– Nic więcej na daną chwilę nie mam do powiedzenia – zawołał pan Micawber kłaniając się i znikając nam sprzed oczu blady, zmieniony i widocznie niespokojny.

Na pytające moje spojrzenia Traddles odpowiadał tylko uśmiechem, skłaniając najeżoną włosami głowę. Wyjąłem tedy zegarek z kieszeni licząc minuty. Ciotka poszła za mym przy-kładem. Po upływie pięciu minut Traddles podał jej ramię i w milczeniu udaliśmy się wszy-scy do starego domu prawnika.

Na dole, w kancelarii, zastaliśmy pana Micawbera przy biurku. Pisał czy też udawał, że pi-sze. Linię miał zatkniętą za surdut, skąd wystawała jak dzida.

Zdawało mi się, że do mnie w danym razie należy pierwsze słowo; powitałem go tedy:

– Jak się pan miewa, panie Micawber?

– A! Pan Copperfield! – odrzekł z powagą. – Witam pana! Czym mogę panu służyć?

– Czy zastaliśmy w domu pannę Wickfield? – spytałem.

– Pan Wickfield – odrzekł – jest słaby i leży na reumatyczną gorączkę, lecz nie wątpię, że panna Wickfield uradowana będzie odwiedzinami najlepszych swych przyjaciół. Proszę pań-stwa.

Wprowadził nas do stołowego pokoju, tak dobrze mi znanego i otwierając drzwi byłego gabinetu zaanonsował donośnie:

– Panna Trotwood, pan Dawid Copperfield, pan Tomasz Traddles i pan Dixon.

Nie widziałem był Uriaha od owego pamiętnego wieczoru u doktora Stronga, kiedym go wypoliczkował.

Odwiedziny nasze zdziwiły go wielce, nie bardziej wszelako, niż zdumiewały nas samych.

Brwi nie ściągnął z tej już najlepszej przyczyny, że nie było co ściągać, zmarszczył się tylko tak, że mu się aż oczy gdzieś zapadły, a żywy ruch ręki podniesionej do brody zdradził pe-wien niepokój. Trwało to oka mgnienie. Po chwili łasił się pokornie i usłużnie.

– Ach! – wołał. – Co za niespodzianka widzieć tu na raz wszystkich najczcigodniejszych mych przyjaciół. Witam pana, panie Copperfield! Witam w dobrym zdrowiu i powodzeniu!

Mam nadzieję, że pani Copperfield przychodzi do zdrowia? Zasmuciła nas wieść o jej choro-bie, zasmuciła nieskończenie.

Wzdragałem się, gdy mi dłoń podawał, lecz cóż miałem począć.

– Panna Trotwood! – wykrzywiał się w zjadliwym swym uśmieszku. – Wiele wody upły-nęło od czasu, gdy mnie tu pani widywałaś jako aplikanta. Pamiętam, zwykłem być tam, przy bramie, pilnować pani konia! Cóż, nie zmieniłem się odtąd, upewniam panią, żem się wcale nie zmienił.

– A, tak – oschle odparła ciotka. – Pozostałeś pan tym, czym obiecywałeś być od młodo-ści.

– Dzięki pani! O, dzięki za tak dobre o mnie mniemanie. Micawber! Oznajmij gości pan-nie Agpan-nieszce i matce mojej. Mateczka moja uszczęśliwiona będzie przybyciem tak miłych a niespodziewanych gości.

– Może przeszkadzamy panu? – spytał Traddles, którego wzrok spotkał się z unikającym naszych spojrzeń wzrokiem Uriaha.

– Bynajmniej, panie Traddles – upewniał Uriah zacierając zimne swe, wilgotne ręce. – Roboty tu bywa sporo. My, prawnicy, rzadko kiedy wypocząć możemy, zwłaszcza w obecnej chwili, przy chorobie pana Wickfielda. Poczytuję jednak sobie nie tylko za obowiązek, lecz za prawdziwą przyjemność zastąpić go i wyręczyć we wszystkim. Panowie się z sobą, panie Traddles, z bliska, o ile sądzę, nie znali? Ja sam, raz tylko, o ile sobie przypominam, miałem zaszczyt spotkać pana?

– Nie, nie znałem pana Wickfielda! – odrzekł Traddles. – Inaczej od .dawna miałbym pa-na, panie Heep, na oku.

W tonie odpowiedzi było coś, co zapaliło w oku Uriaha złowrogi niepokój. Cały jednak sposób bycia Traddlesa nacechowany był taką naturalnością i swobodą humoru, że po chwi-lowym wzdraganiu się, odrzekł:

– Szkoda! Szkoda! Uwielbiałbyś pan, ręczę, tego człowieka, a słabostki jego zjednałyby mu chyba tylko pańskie współczucie. Jeśli kto jednak ma tu śpiewać pochwały mego wspól-nika, to pierwszeństwo należy się obecnemu pomiędzy nami panu Copperfieldowi. Nieogra-niczoną bowiem żywi przyjaźń dla tej rodziny.

Wejście Agnieszki zwolniło mnie z obowiązku odpowiadania temu niegodziwcowi. Zdała mi się zmęczona czuwaniem, stroskana, mniej niż zwykle spokojna. Powitanie jej było jed-nak, jak zawsze, serdeczne i ciepłe.

Uriah, podpatrujący to powitanie, zrobił na mnie wrażenie szatana podpatrującego anioła.

Jednocześnie Traddles zamienił z panem Micawberem znak porozumienia i Traddles nie-znacznie wysunął się z pokoju. – Na co czekasz? – spytał Uriah Micawbera. Ten zaś, z ręką na zapuszczonej za surdut linii, stał wyprostowany u drzwi, patrzył wprost w twarz Uriaha, jak równy w równego, podczas gdy Uriah mierzył go okiem zwierzchnika.

– Możesz odejść – powtórzył, a widząc, że się podwładny nie rusza z miejsca, zniecierpli-wiony dodał:

– Mówię ci przecie, że możesz odejść, słyszysz?

– Słyszę – odparł niewzruszony pan Micawber.

– Więc czemu tu stoisz?

– Bo... ano... bo mi się tak podoba! – wybuchnął pan Micawber.

Uriah pobladł, poczerwieniał, każdy muskuł drgał mu w twarzy.

– Głupcem jesteś i arogantem – syknął siląc się na uśmiech. – Wszyscy to wiedzą i boję się bardzo, że zmuszonym będę wydalić cię. Pomówimy o tym później.

– Jeśli jest łotr pod słońcem – krzyknął unosząc się pan Micawber – z którym za wiele już mówiłem, to najpewniej Heep!

Heep cofnął się, jakby w same ugodzony piersi. Mętnym i wściekłym potoczył po nas wzrokiem.

– Oho! Zasadzka! – syknął. – Zebraliście się tu, by mnie podejść. Zmówiłeś się, Copper-fieldzie, z moim aplikantem. Ale ostrożnie! Wiemy, co o sobie myśleć mamy. Wiadomo, że pomiędzy nami wielkich afektów nie ma i nie było. Jesteś, odkąd cię znam, nadętym mazga-jem, zazdrościłeś mi mego wyniesienia się, lecz znajdę na ciebie broń, przeciwstawię się twym intrygom. Micawber! Mówiłem ci już, byś wyszedł.

– Panie Micawber – rzekłem – jegomość ten wygląda istotnie tak, jak gdyby był przyparty do muru. Postąp pan z nim, jak na to zasłużył.

– O! Zacni, szlachetni – śmiał się z cicha Uriah ocierając grube krople potu, co mu wystą-piły na czoło. – Przekupywać mego podwładnego! Te szumowiny społeczne, tego wyrzutka, jakim zresztą byłeś i ty, Copperfieldzie, zanim cię jako żebraka i włóczęgę nie przygarnięto.

Przekupywać go, by mnie oczernić jego oszczerstwami! Pięknie! Bardzo pięknie! I pani to, panno Trotwood, znosisz? Wstrzymaj go lub ja zatrzymam męża pani! Ha! Ha! Znam tę hi-storię! Czego, prawnicy, nie wiemy! A pani, panno Wickfield, przez wzgląd na ojca nie po-winna byś się w to wszystko wdawać. Ojciec twój jest w moich rękach; zgubić go mogę jed-nym słówkiem. Aha! Widzicie, z kim macie do czynienia, widzicie! Pomyślcie o tym dobrze.

Pomyśl, Micawber, że cię zdeptać mogę, a teraz opamiętaj się i oddal, póki czas!

– Gdzie matka!? – zawołał i obejrzawszy się spostrzegł, że nie ma Traddlesa. Sięgnął ręką do dzwonka. – Ha! Napadać kogoś we własnym jego domu!

– Oto i pani Heep! – rzekł Traddles wprowadzając do pokoju matkę godną swego syna. – Pozwoliłem sobie przedstawić się sam tej damie.

– Kimże jesteś, aby się przedstawiać – wrzasnął Uriah – i co tu robisz?

– Jestem przyjacielem i pełnomocnikiem pana Wickfielda – odrzekł spokojnie, lecz sta-nowczo Traddles. – Oto pełnomocnictwo uprawnione i własną jego podpisane dłonią. Dzia-łam w jego imieniu.

– Spoiliście starego osła – wołał Uriah blednąc – i wymogliście na nim ten podpis podstę-pem chyba!

– Tak, były tu podstępy niewątpliwie – odparł Traddles nie tracąc zimnej krwi – pan o tym najlepiej możesz wiedzieć. Odniesiemy się wreszcie w tej kwestii do obecnego tu pana Mi-cawbera.

– Ury... – poczęła błagająco pani Heep.

– Niech matka trzyma lepiej język za zębami – syknął czuły synalek – nigdy potem nie żałował ten, który milczał.

– Ależ, Ury...!

– Cicho! I zostawić mnie w spokoju. Dam sobie sam radę.

Chociaż wiadome mi było od dawna, ile jest fałszu w służalstwie jego, korzeniu się, łasze-niu, nie wyobrażałem sobie tak olbrzymiej hipokryzji, jak ta, z której obecnie został odarty.

Nagle zrzucona maska opadła, skoro ją uznał za nieużyteczną, szczycił się swą nikczemno-ścią; do muru przyparty, miał nadzieję wywinąć się nam i własnym swym obronić jadem.

Zdumiewał mnie, chociaż go od tak dawna, tak dobrze znałem.

Nic już nie powiem o jego wyzywającym, na mnie zwróconym spojrzeniu. Wiedziałem zawsze, że mnie nienawidzi, i pamiętałem ślady mej ręki na jego policzku. Lecz gdy wzrok jego przeniósł się na Agnieszkę, pełen wściekłości zawiedzionych niecnych nadziei, wzdry-gnąłem się na samo wspomnienie dni i lat przebytych z nim pod jednym dachem.

Pocierał ręką brodę, spoglądając na nas spode łba, krwią nabiegłymi oczyma. Zwrócił się znów do mnie, skowycząc zniewagi.

– Uważałeś, że ci wolno, Copperfieldzie, tobie, dumnemu i pysznemu, podłazić tu, prze-kupywać mi podwładnych. Masz to za rzecz godziwą! Tobie to uchodzi, lecz cóż byś powie-dział, gdybym to ja był na twym miejscu? Mnie to uszłoby jednak. Nie jestem paniczem, nie jestem dżentelmenem, chociaż chwała Bogu nie poniewierałem się nigdy po ulicach i gościń-cach, nie wycierałem kątów u żadnych Micawberów! Ale pan! Pan! I nie boisz się następstw swego przedsięwzięcia! Nie boisz się mej zemsty. Możesz we własne uwikłać się sieci. Do-brze tedy! Kiedy tak, to tak! Zobaczymy! DoDo-brze. Pytajmy Micawbera, niech mówi, zapłaco-no mu za to i doskonale snadź wyuczozapłaco-no lekcji.

– Widząc, że słowa jego i miotane obelgi na nikim nie wywierają wrażenia, usiadł na rogu stołu, wkładając ręce do kieszeni, a nogę zakładając na nogę.

Pan Micawber, którego uniesienie powstrzymywałem ruchem ręki i który przez zaciśnięte zęby nie przestawał mruczeć: „Łotr! Łotr!”, wyciągnął teraz z zanadrza linię, niby miecz

obo-sieczny, a z kieszeni dokumenty. Otworzywszy je, począł z największym zadowoleniem czy-tać, napawając się pięknością stylu:

– Przezacna panno Trotwood i wy, panowie!...

– A niech go! – mruknęła ciotka. – Znów zabazgrał całą ryzę papieru!

Pan Micawber, nie zważając na tę przerwę, czytał dalej;

– ...Staję tu przed wami, panie i panowie, jako oskarżyciel największego łotra, jaki kiedy-kolwiek i gdziekiedy-kolwiek istniał!

Pan Micawber, nie odrywając oczu od papieru, wskazał linią Heepa.

– Zamiarem moim – ciągnął – nie jest uniewinnienie samego siebie, nieszczęsnej od ko-lebki ofiary pieniężnych zobowiązań. Zawsze byłem igraszką okoliczności i wypadku. Nędza, Głód, Rozpacz i Szaleństwo, razem lub z osobna, były mi stałymi towarzyszami.

Zapał, z jakim pan Micawber opisywał siebie jako ofiarę wyżej wymienionych nieszczęść, równał się tylko patetyczności, z jaką deklamował swe arcydzieło. Od czasu do czasu kiwał głową w mimowolnym zachwycie nad szczególnie, w wyobrażeniu jego, udanym jakimś zwrotem.

– Pod naciskiem to Nędzy, Głodu, Rozpaczy, Szaleństwa wstąpiłem do kancelarii, biura firmy prowadzonej przez Wickfielda i Heepa, przez Heepa w rzeczy samej. Heep i Heep sam jest tu osią wszystkiego. Heep i Heep sam jest Fałszerzem i Oszustem!

Uriah, sinoblady, poskoczył chcąc wyrwać papier z rąk czytającego, lecz pan Micawber zasłonił się zręcznie, odbijając napastnika trzymaną w prawej ręce linią. Dłoń Uriaha opadła, a uderzenie rozległo się po całym pokoju.

– Diabli by cię porwali – jęknął Uriah. – Dam ja tobie!

– Jeszcze krok jeden – krzyknął pan Micawber – a roztrzaskam ci głowę. Podejdź no! Po-dejdź!

Nigdy nie widziałem nic zabawniejszego, wówczas nawet już tak sądziłem, nad widok pa-na Micawbera, który wywijał w powietrzu linią, niby mieczem, siedząc w kącie, gdzieśmy go wepchnęli; wyłamał się stamtąd ustawicznie, wołając wyzywająco:

– Podejdź no! Podejdź!

Przeciwnik jego zaś, mrucząc coś i obwijając chustką zranioną rękę, usiadł znów ze zwie-szoną głową, na rogu stołu.

Pan Micawber ochłonąwszy czytał dalej:

– Honoraria przy wstąpieniu mym do kancelarii i w służbę Heepa nie zostały dokładnie określone. Wahały się pomiędzy dwudziestu i dwudziestu sześciu szylingami tygodniowo.

Reszta zależeć miała od moich uzdolnień, czyli inaczej mówiąc od stopnia mej nikczemności, chciwości, nędzy i ogólnego moralnego, czyli raczej niemoralnego podobieństwa, jakie się okaże pomiędzy mną a Heepem. Mamże mówić, że wkrótce widziałem się zmuszony udać o pieniężny zasiłek – dla podtrzymania żony i wzrastającej rodziny – do tegoż Heepa? Zobo-wiązania moje zostały prawnie, stosownie do prawodawstwa tej Krainy, odnotowane. W ten sposób wpadłem w sieć Heepa!

Podziwiać należało zadowolenie, z jakim pan Micawber smutne te opiewał dzieje. Kunszt stylu zasłaniał przebyte nędze. Tak czytał dalej:

– Rzeczony Heep obdarzał mnie swym zaufaniem o tyle, o ile potrzebne mu to było do strącenia z własnych bark odpowiedzialności za piekielne iście przedsięwzięcia. Wówczas to, Szekspirowskiego użyję tu wyrażenia, począłem „rozdwajać się, wahać, dręczyć”! Zauważy-łem bowiem, że wymagano ode mnie fałszowania dokumentów i ustawicznego wyzyskiwania osobistości, którą pozwolę sobie oznaczyć literą W., i że pan W. wyzyskiwany był, oszuki-wany w najhaniebniejszy sposób przez łotra, któremu na imię Heep i który wszywał się w

– Rzeczony Heep obdarzał mnie swym zaufaniem o tyle, o ile potrzebne mu to było do strącenia z własnych bark odpowiedzialności za piekielne iście przedsięwzięcia. Wówczas to, Szekspirowskiego użyję tu wyrażenia, począłem „rozdwajać się, wahać, dręczyć”! Zauważy-łem bowiem, że wymagano ode mnie fałszowania dokumentów i ustawicznego wyzyskiwania osobistości, którą pozwolę sobie oznaczyć literą W., i że pan W. wyzyskiwany był, oszuki-wany w najhaniebniejszy sposób przez łotra, któremu na imię Heep i który wszywał się w