• Nie Znaleziono Wyników

Kilka miesięcy przeszło od naszego spotkania z Martą. Nie widziałem jej odtąd, lecz wie-działem, że się porozumiewała kilka razy z panem Peggotty. Nie odkryła nic i nie było na-dziei, aby odkryć co mogła względem losów Emilki. Wątpiłem, wyznaję, aby starania nasze do pomyślnych doprowadzić mogły rezultatów. Przypuszczałem, że Emilka już nie żyje.

Pan Peggotty był niewzruszony. Wytrwałość jego nie miała miary. Chociaż drżałem na samą myśl ciosu, na jaki wiara ta i nadzieja były wystawione, tyle w nich było powagi, reli-gijnego niemal namaszczenia, żem się przed nimi skłaniał z podziwem i poszanowaniem.

Nie ograniczał się zresztą do biernego wyczekiwania. Przyzwyczajony do ustawicznej pra-cy, wiedział, że nie ma prawa na samą spuszczać się Opatrzność. Wiedział, że sami sobie winniśmy pomagać. Widziałem go, jak się puścił do Yarmouth na samo przypuszczenie, że może przypadkiem umówione światło nie znajduje się w oknie chaty-łodzi. Za lada ogłosze-niem w dziennikach, mającym cień związku z przedmiotem jego poszukiwań, brał kij w rękę, w dalekie i niestety płonne udając się wędrówki. Pływał tam i z powrotem do Neapolu, na mocy opowieści panny Dartle, a w wędrówkach tych ograniczał, jak mógł, swoje potrzeby, oszczędzając pieniądze dla Emilki, na chwilę, w której skarb ten swój odnajdzie. Nie wyrzekł przy tym słowa skargi, nie utyskiwał nawet na trudy i niewygody podróży.

Dora widywała go często i bardzo polubiła. Widzę go stojącego obok kanapy, na której le-żała, mnącego kapelusz w silnej ręce. Widzę błękitne oczy mej pieszczoszki, wznoszące się na niego z nieśmiałym podziwem! Czasem, gdy zachodził do mnie o szarej godzinie, zapalał fajkę i przechadzaliśmy się pomału tam i nazad po ogródku, stawał mi żywo w pamięci dom jego cichy, mały, w dniach mego dzieciństwa poznany.

Raz tak przechadzając się ze mną powiedział, że w przeddzień zastał był Martę wyczeku-jącą przed jego mieszkaniem. Prosiła go, by pod żadnym warunkiem nie wydalał się z miasta, zanim się z nim powtórnie nie zobaczy.

– Czy nie mówiła dlaczego? – spytałem.

– Pytałem ją o to – odrzekł – lecz nie odpowiedziała mi nic stanowczego, zleciła tylko, abym się nie oddalał, a sama śpiesznie odeszła.

– A mówiła, kiedy mniej więcej wróci?

– Nie – rzekł podnosząc w zadumie rękę do czoła. – I o to pytałem, lecz, odpowiedzieć, jak zapewniła mnie, nie mogła.

Wzbroniłem był sobie zachęcać go i nieziszczone zapewne podsycać nadzieje, toteż zo-stawiając przy sobie wszelkie domysły zauważyłem tylko, że zapewne niedługo każe na sie-bie czekać.

W parę tygodni potem przechadzałem się samotny po moim ogródku. Wieczór ten pozostał mi na zawsze w pamięci. Był to drugi z kolei w naznaczonym przez pana Micawbera tygo-dniu wyczekiwania. Deszcz padał przez dzień cały i powietrze przesycone było wilgocią. Li-ście na drzewach były mokre i ciężkie, niebo zachmurzone. Deszcz przestał jednak w końcu padać i ptaszki rozśpiewały się w najlepsze. W miarę jak zapadał wieczór, milkły i pomału zapadła dokoła wieczorna, wiejska cisza, przerywana szmerem opadających z liści kropel deszczu.

Z boku, pomiędzy zielonością pnących się roślin i bluszczu, otwierał się widok na drogę.

Zamyślony spojrzałem przypadkiem w tym kierunku i dostrzegłem przywołującą mnie ręką kobiecą postać.

– Marta?! – zawołałem wychodząc z ogródka.

– Czy może pan pójść ze mną? – szepnęła żywo. – Byłam u niego, lecz go nie zastałam.

Zostawiłam kartkę na jego stole. Mówili tam, że niebawem nadejdzie. Są wieści! Może pan iść ze mną natychmiast?

Wyszliśmy. Uczyniła ruch taki, jak gdyby zalecała mi pośpiech i milczenie, i zawróciła ku miastu. Przyjść musiała pieszo, wskazywała na to jej odzież.

Spytałem ją, czy tędy droga, i na twierdzącą odpowiedź zatrzymałem pustą przejeżdżającą dorożkę, do której wsiedliśmy. Na zapytanie moje, gdzie jechać, odpowiedziała: „W stronę Golden Square, byle prędzej”, po czym cofnęła się w głąb pojazdu, ręką zakrywając oczy.

Zdawać by się mogło, że nie zdoła znieść dźwięku ludzkiego głosu.

Miotany pomiędzy nadzieją i strachem, nie wiem, co bym dał za wyjaśnienia, o które pytać nie śmiałem. Jechaliśmy tedy w milczeniu. Czasem wychylała się z dorożki, jak gdyby przy-naglić pragnęła bieg koni; poza tym pozostawała spokojna.

Wysiedliśmy w pobliżu wskazanego przez nią miejsca. Kazałem dorożkarzowi, na wszelki wypadek, czekać. Marta oparła się na mym ramieniu i poszliśmy jedną z ciemnych, wąskich uliczek, której domy wytworne niegdyś zostały obecnie przytułkiem ubóstwa. Przed jednym z takich domów Marta puściła me ramię, ruchem ręki wskazując, bym szedł za nią.

Dom był gęsto zaludniony. Na każdym piętrze uchylały się drzwi, wyglądały liczne, ko-biece i dziecięce głowy, na schodach co krok mijaliśmy jakichś mieszkańców.

Jeszcze przy bramie, spojrzawszy w górę, w każdym oknie widziałem takież głowy, wy-chylające się spomiędzy doniczek z kwiatami. Schody były szerokie, opatrzone masywną, rzeźbioną poręczą. Nad drzwiami i oknami gzymsy przedstawiały gipsowe kosze kwiatów i owoców, lecz pleśń i kurz pokryły smętne te szczątki minionej świetności. Próchno, wilgoć i czas nadwerężyły stopnie, uginające się pod krokami, miejscami zapadające się. Zauważyłem, iż usiłowano wlać w te szczątki nowe życie. Nędznym materiałem połatano największe dziu-ry. Wyglądało to na małżeński związek starej magnatki z ubogim żakiem; niedobrane stadło odwracało się od siebie z niechęcią. Na górnych piętrach brakowało szyb, inne znów okna na głucho zabite były deskami, a przez liczne otwory, które zamiast wypuszczać, wpuszczały smrodliwe powietrze, widzieć się dawały inne temu podobne domostwa. Dziedziniec w głębi zdawał się jedną kupą śmieci.

Weszliśmy na samo poddasze, wyprzedzeni przez jakąś kobiecą postać. W niepewnym świetle na zakręcie dojrzeć mogłem, że się postać ta chwilę zatrzymała wyżej u drzwi. Po chwili ujęła klamkę, weszła.

– Co to? – szepnęła przystanąwszy Marta. – Weszła do mego pokoju, nie znam jej.

Lecz ja poznałem. Była to ku memu zdziwieniu panna Dartle.

Zaledwiem zaczął pokrótce tłumaczyć towarzyszce mej, żem znał tę damę, gdy doszły nas spoza drzwi głosy – lecz słów nie można było pochwycić. Marta uchyliła ostrożnie, w

mil-czeniu, boczne drzwi i znaleźliśmy się w ciasnej, podobnej do szafy izdebce; przymknięte drzwiczki wiodły do pokoju, który nazwała swoim.

Tu zatrzymaliśmy się. Tchu nam brakowało, a Marta położyła mi szybko dłoń na ustach.

Przez uchylone nieco drzwi dojrzałem pokój dość obszerny, łóżko, a na ścianach widoczki przedstawiające okręty i morskie wybrzeża. Ani panny Dartle, ani osoby, z którą rozmawiała, dojrzeć nie mogłem. Nie mogła też dojrzeć ich stojąca poza mną Marta.

Gdyśmy weszli, głosy ucichły i ciężkie zaległo milczenie. Marta, nie zdejmując mi z ust dłoni, drugą przyłożyła do ucha.

– Nie idzie mi wcale o to, czym ją zastała, czy nie – ozwała się wreszcie wyniośle panna Dartle. – Nie dla niej tu przyszłam, a ciebie chciałam widzieć.

– Mnie? – spytał cichy, łagodny głos, który napełnił mnie dreszczem, był to bowiem głos Emilki.

– Tak, ciebie – odparła ostro panna Dartle. – I cóż, nie płoniesz ze wstydu?

Głos ten ostry, niemiłosierne słowa, przepojone nienawiścią i wzgardą, uplastyczniły mi ją, chociaż widzieć nie mogłem. Czułem pożerający płomień jej oczu, drżące i sine wargi, głębo-ko na pobladłych chudych policzkach występującą szramę.

– Chciałam – mówiła – zobaczyć igraszkę chwilowej zachcianki, którą się James Steer-forth prędko znudził, bezwstydnicę, co mu się uwiesiła u szyi, stając się urągowiskiem motło-chu w swym rodzinnym mieście, nadętą, wymuskaną kochankę podobnych jemu paniczów.

Chciałam widzieć, jak to wyglądać może.

Coś zaszeleściło. Widocznie nieszczęsna, słowami tymi policzkowana dziewczyna rzuciła się ku drzwiom, uciekać chciała, lecz panna Dartle powstrzymała ją zapewne. Chwilę pano-wało milczenie.

Gdy się panna Dartle ponownie odezwała, głos jej syczał przez zaciśnięte zęby, tupała no-gą.

– Stać mi tu albo wszystkim tam na głos powiem, kim jesteś, po imieniu cię nazwę. Nie puszczę cię, chociażbym ci wszystkie wyrwać miała włosy.

Słowom tym odpowiedział jęk przyciszony i nowe zaległo milczenie. Nie wiedziałem, co przedsięwziąć. Chciałem skrócić tę wstrętną scenę, z drugiej znów strony czułem, że rzeczą pana Peggotty było zjawić się pomiędzy nimi. O, kiedyż, kiedy nadejdzie!

– I tak – zaśmiała się zjadliwie panna Dartle – mam ją wreszcie, tę nierządnicę, widzę.

Trzebaż być głupim, aby się dać wziąć na tę udaną skromność i niewinność, na tę zwieszoną głowę świętoszki!

– O! Na miłość boską – zawołała Emilka – oszczędzaj mnie, pani. Kiedy już znasz nie-szczęsną mą historię, zlituj się, jeśli chcesz, by się nad tobą zlitowano.

– Nade mną? – sarknęła dumnie panna Dartle. – Jak śmiesz równać się ze mną, cóż może być między nami wspólnego?

– Obieśmy kobiety! – wybuchnęła łkaniem Emilka.

– Patrzcie ją – syknęła panna Dartle – szczyci się swą hańbą. Ależ ja gardzę tobą, pomia-tam, brzydzę się. Kobieta! Powiedz raczej: zakała niewieściego rodu!

– O! Zasłużyłam na to – łkała Emilka – lecz jakże strasznie to brzmi! Dobra, kochana pani!

Pomyśl, com przecierpiała, jak nisko upadłam! Marto! O, Marto! Wróć! Wróć prędzej, ratuj mnie!

Panna Dartle przysunęła krzesło, na którym usiadła, jak raz naprzeciw drzwi. Teraz mo-głem ją widzieć; spoglądała w dół, może na wijącą się z bólu u nóg swych Emilkę. Światło padało na jej twarz, widziałem zacięte usta, a w oczach blask triumfu.

– Cyt! Słuchaj mnie – mówiła. – Schowaj dla innych całą tę komedię! Nie wzruszą mnie ani łzy twe, ani uśmiechy na zawołanie, ladacznico ty jakaś!

– O, nie mów tak! Ulituj się, nie mów, bo skonam lub zmysły postradam! – wołała Emilka.

– Niewielkim to byłoby nieszczęściem, niedostateczna karą za twe zbrodnie – odparła nie-ubłagana kobieta. – Czy wiesz tylko, coś uczyniła, dom cały pogrążając w osamotnieniu i rodzinne zrywając stosunki?

– Dzień i noc o tym tylko myślałam —łkała Emilka – dzień i noc!

Widzę ją, gdyż właśnie dostrzegłem w chwili, gdy to mówiła – na klęczkach, bladą, z za-łamanymi rękoma,, załzawionymi oczyma, podniesioną głową, którą opływały w nieładzie jasne jej włosy.

– We dnie i w nocy myślałam o tym i ciągle mam przed oczyma dom mój rodzinny taki, jakim go po raz ostatni widziałam... wieczorem... przed opuszczeniem... na zawsze! Domu mój! Stryju! Drogi, kochany stryju! Gdyby mógł on wiedzieć przynajmniej, co cierpiałam, z jaką boleścią myślałam o przywiązaniu, które tak srodze zawiodłam. O! Jeślibym wiedziała, że się gniewa, że mnie przeklina, lżej by mi może było, ale teraz żadnej, żadnej nie mam po-ciechy, wiedząc, jak mnie tam oni kochali, jak im rozdarłam serce...

Schyliła się, chciała może pochwycić rąbek szaty tej, którą o litość błagała, lecz Róża Dar-tle nie miała tkliwego serca. Siedziała zaciskając usta, niewzruszona, dumna, wzgardliwa.

Ręczyć mogłem, że musi wysilać całą swą wolę, by nie zdeptać leżącej u nóg jej dziewczyny.

Widziałem to i wiedziałem... Ach! Czy już nigdy pan Peggotty nie nadejdzie?

– Co za bezczelność – syknęła opanowawszy swą wściekłość. – Co za bezczelność w tych nikczemnicach! Jej dom! Jej rodzina! Czy przypuszczasz, abym się choć przez chwilę nad tym mogła zastanawiać? Jej dom! Jej rodzina! Tam pieniądz wszelkie łzy i krzywdy łacno zaciera. Byłaś częścią towaru tych handlarzy, na sprzedaż i kupienie, jak wszystko, co posia-dają.

– Nie! O, nie! – zawołała Emilka. – O mnie możesz pani mówić, co ci się podoba, ale tamtych nie krzywdź, nie ubliżaj im, nie mniej oni od ciebie, pani, uczciwi i musisz ich usza-nować, chociażbyś nade mną nie miała litości!

Panna Dartle cofnęła się, uchylając rąbek sukni, który zrozpaczone i błagające dziewczę chwycić usiłowało.

– Mówiłam – rzekła głucha na wołanie Emilki – o jego rodzinie, o domu, w którym ja mieszkam. Ha! – zaśmiała się mierząc okiem klęczącą. – Przedmiot to godny poróżnić matkę-damę z synem-dżentelmenem! Nie zdałabyś się nawet na kuchenną dziewkę w domu, w który wniosłaś niesnaski, zgryzoty, poróżnienie, ty worku nadbrzeżnych śmieci, niecne narzędzie chwilowych zachcianek paniczów!

– Nie! Nie! – krzyknęła Emilka i załamała dłonie z rozpaczy. – Gdy stanął na mej drodze, bodajbym w dniu tym skonała, cnotliwa byłam i niewinna, jak każda z nas, narzeczoną tak poczciwego człowieka, jak często i największej nie dostanie się w udziale pani. Mieszkając w jego domu, musisz przecie sama wiedzieć, jaką posiada on przewagę nad sercem biednego, słabego dziewczęcia! Nie! Nie mówię tego na mą obronę, lecz wiem i on sam wie dobrze, jakich sposobów, jakich zaklęć i świętych obietnic użył, by mnie uwieść. Wierzyłam, ufałam mu, bom go kochała.

Róża Dartle porwała się z miejsca, odskoczyła i zamierzyła się na Emilkę z taką wściekło-ścią i nienawiwściekło-ścią, żem się o mało nie znalazł pomiędzy nimi. Uderzenie nie dosięgło ofiary, ręka panny Dartle opadła. Stała drżąc od stóp do głowy, z takim wyrazem zemsty i nienawi-ści, z jakim obym się nie spotkał raz drugi.

– Kochałaś! Ty! Tyś kochała!? – zawołała wyciągając przed siebie ręce i chwiejąc się na nogach.

Emilka uchyliła się przed wymierzonym w nią uderzeniem, nie mogłem znów jej dojrzeć.

– Ona go kochała! Ona, i mnie to śmie mówić, bezczelna! Ależ nierządnicę tę zasiec by rózgami! Czemuż nie mogę kazać siec tę dziewkę, na śmierć zasiec...

O, gdyby to było w jej mocy, nie zawahałaby się pewno! Gdyby pręt jaki miała pod ręką!

Pomału wściekłość jej opadała, roześmiała się cicho, ostro, wyciągając rękę w stronę tej, którą uważała za zakałę ludzkości.

– Kochała! Ona! Ścierwo to! I śmie mi mówić, że dbał o nią, może kochał, co? Handlarze ci, nędznicy; samym żyją kłamstwem!

Szyderstwo jej gorsze było od wściekłości. Co do mnie przynajmniej, z dwojga złego wo-lałbym być ofiarą tej drugiej. Na chwilę krótką jednak popuściła wodze wściekłości i zamy-kając się znów w chłodnym, bezlitosnym, wzgardliwym szyderstwie, ciągnęła:

– Przyszłam tu, o źródło niepokalanej miłości, aby raz w życiu przecie zobaczyć, jak wy-glądają tobie podobne. Widziałam. Ciekawość moja została zaspokojona. Chciałam cię też ostrzec, abyś co prędzej skryła się pod ten tam dach swój rodzinny, na łono rodziny, którą pieniądze łacno zdołają pocieszyć. Inaczej gotowaś znów „uwierzyć, zaufać, pokochać”. Co?

Czy nie tak? Sadziłam, żeś już sczerniałym szychem, zszarganą, raz na zawsze precz odrzu-coną marną igraszką, a tu tymczasem zastałam panienkę, skromnisię, niewiniątko! Złoto pierwszej próby, serce przepełnione ufnością! Ha! Miłością! Pyszna rzecz, przepyszna! Jesz-cze mam ci coś powiedzieć. Słuchaj! Słuchaj mnie, ty niepokalany aniele! Słuchaj i wiedz, że dotrzymam słowa.

Znów w niej wściekłość górę brała, umilkła tedy na chwilę, zaciskając usta i pięści, po chwili uprzednim suchym, ostrym głosem tak mówiła:

– Schowaj się pod rodzinnym swym dachem, czy gdzie ci się podoba, byle głęboko, dale-ko, na zawsze. Zejdź z oczu ludzkich w jak najcichszy kąt ziemi czy piekieł – mogiła najbez-pieczniejszym, wierz mi, byłaby ci schronieniem. Dziwię się doprawdy, że to wierne, kocha-jące serce dotąd najspokojniej bije i nie pękło z żalu? Co? Są przecież środki przyspieszakocha-jące podobne rozwiązanie...

Emilka krzyknęła stłumionym głosem. Powstała, zasłuchana niby w czarowną jakąś melo-dię.

– Dziwne jest to zapewne z mej strony – ciągnęła Róża Dartle – lecz niepodobna mi oddy-chać powietrzem, którym ty oddychasz. Wydaje mi się ono zatrute, skalane, cuchnące. Po-zbyć się ciebie muszę, bądź co bądź, i jeśli do jutra tu pozostaniesz, ogłoszę cię za to, czym jesteś. Słyszysz! W domu tym uczciwe mieszkają kobiety, żony, matki i nie zgodzą się prze-chowywać pośród siebie podobną zarazę. Gdzie byś się nie wyniosła, nie dam ci pozostać w Londynie, słyszysz, nie dam, chyba – ano, chyba w domu, co ci rodzinnym winien być do-mem, w roli, jaka ci się z prawa należy. Temu to się wcale nie myślę sprzeciwiać. Z pomocą tego samego dżentelmena, który, jak twierdzisz, ubiegał się o honor otrzymania twej ręki, potrafię pozbyć się ciebie.

O, długoż jeszcze, długo, znosić będę musiał te obelgi?... Czyż już nigdy, nigdy pan Pe-ggotty nie nadejdzie?

– Och! – jęknęła Emilka, tak żałośnie, że zmiękłoby kamienne serce. Kamienne – ale nie Ró-ży Dartle! – Och, cóż pocznę! – jęczała Emilka.

– Co poczniesz? – zaśmiała się panna Dartle – czyż nie pozostają ci wspomnienia tkliwo-ści, miłotkliwo-ści, szacunku Jamesa Steerfortha? Wszak chciał cię, słyszałam, wydać za własnego lokaja. Co? Czy nie tak? Możesz poślubić zacnego sługusa, któremu cię zostawił w spuściź-nie. Albo też one, te wspomnienia, przeświadczenie o własnej niewinności, słuszne nasycenie się zdobytym w świecie i wśród ludzi powodzeniem i sławą, nie przeszkodzą ci zapewne uszczęśliwić „uczciwego” starającego się o twą rękę, którym się szczyciłaś dopiero. Poza tym zostaje ci już śmierć sama. Zrozpaczonym nietrudno znaleźć ujście rozpaczy. Na anielskich skrzydłach łatwo być musi w samo wzbić się niebo.

Na schodach rozległo się stąpanie. Znalem chód ten ciężki, pewny. On to! Chwała Bogu!

Panna Dartle usunęła się spod drzwi, przez które ja patrzyłem, zabierając się do wyjścia.

– Pamiętaj tylko – dodała kładąc rękę na klamce – że dla wiadomych mi powodów zdecy-dowana jestem zniszczyć cię lub zedrzeć maskę z twej twarzy i wepchnąć tam, gdzie być

po-winnaś. Pamiętaj. Zniknij mi lepiej raz na zawsze z oczu, bo ostrzegam cię raz jeszcze, że spełnię, co mówiłam.

Kroki rozlegające się na schodach zbliżały się.

—Stryju!...

Straszny krzyk rozdarł piersi Emilki. Wyszedłem z ukrycia: pan Peggotty podtrzymywał zemdlałą bratanicę. Patrzył na nią długo, potem nachylił się, pocałował i wyjmując z kieszeni chustkę twarz jej nią zasłonił.

– Paniczu – rzekł mi z cicha – Ojciec Niebieski wysłuchał modłów moich. Sen mój się sprawdził. Niechże mu będą dzięki i chwała, że sobie tylko wiadomymi drogami przywiódł mi z powrotem ukochane to dziecię.

Powiedziawszy to tuląc ją do siebie, zniósł ją z nakrytą twarzą, sztywną i nieprzytomną ze schodów.

ROZDZIAŁ LI