• Nie Znaleziono Wyników

Natychmiast po zaręczeniu się z Dorą napisałem do Agnieszki. Napisałem list długi, w którym starałem się opowiedzieć jej, jak jestem szczęśliwy i jaką doskonałością jest Dora.

Prosiłem, aby uczuć moich nie uważała za bezmyślną i ślepą namiętność lub wybryk młodo-cianej fantazji. Zapewniałem, że są niezgłębione i żem przekonany, iż nikt jeszcze nigdy nie kochał tak głęboko.

List ten pisałem pod wieczór, przy otwartym oknie, a tak żywo w pamięci stanęła mi Agnieszka, z jasnym swym, niezmąconym spojrzeniem, i samo to wspomnienie tak kojąco podziałało na rozgorączkowanie, w jakim pozostawałem od niejakiego czasu, że mi łzy na-biegły do oczu. List był do połowy zaledwie napisany, siedziałem z głową opartą na ręku, marząc o tym, że Agnieszka niezbędnie byłaby potrzebna przy domowym moim ognisku, a obecność jej uświęciłaby poniekąd moje i Dory szczęście, gdyż w każdym wzruszeniu, czy je nazwiemy szczęściem i miłością, nadzieją czy rozczarowaniem, rozkoszą czy smutkiem, ser-ce moje zwracało się ku Agnieszser-ce, szukając ukojenia w jej przyjaźni.

O Steerforcie w liście mym nie wspomniałem wcale. Pisałem tylko, że w Yarmouth ucieczka Emilki pogrążyła wszystkich w boleści, mnie zaś zadała cios podwójny, dzięki pew-nym, związanym z tym okolicznościom. Wiedziałem zresztą, jak Agnieszka jest domyślna, wiedziałem, czyje imię najpierw znajdzie się na jej ustach.

Odpowiedź na list ten nadeszła zwrotną pocztą. Czytając list Agnieszki zdawało mi się, że słyszę jej głos, głos luby, melodyjny. Cóż więcej ponadto powiedzieć mogę!

W ostatnich czasach Traddles odwiedził mnie parę razy, lecz ani razu nie było mnie w domu. Natomiast, zastawszy Peggotty i dowiedziawszy się od niej – chętnie każdemu udzie-lała tej wiadomości – że jest moją piastunką, zawiązał z nią znajomość i gawędził o tym i o owym, o mnie zwłaszcza. Tak przynajmniej utrzymywała Peggotty. Posądzam ją jednak, że ona to, gdy raz wpadła na mój temat, podtrzymywała rozmowę w nieskończoność. Poczciwa Peggotty!

Przypomina mi to nie tylko pewne popołudnie, kiedy wyczekiwałem. Traddlesa o nazna-czonej przezeń godzinie, lecz i to, że pani Crupp zaprzestała najzupełniej wypełniać wzglę-dem mnie jakie bądź swe zobowiązania pod pretekstem bytności Peggotty. Po kilku bardzo głośnych rozmowach na schodach, mających za przedmiot krytykę mej piastunki, a prowa-dzonych z niewidzialnym jakimś chyba duchem, gdyż wiedzieliśmy doskonale, że nie było

tam żywej duszy, pani Crupp, uważając, że to nic nie pomaga, zdecydowała się napisać do mnie list. Rozpoczęła od ogólnych poglądów na obowiązki i uczucia, zwłaszcza na tę oko-liczność, że się względem mnie poczuwała do obowiązków i uczuć macierzyńskich. Dalej oznajmiła mi, iż życie jej nie zawsze było takie jak obecnie, lecz że we wszystkich sytuacjach i przypadkach życiowych szczególną żywiła niechęć i wzgardę do szpiegów i plotkarzy. Nie potrzebuje, pisała, nikogo wymieniać, nie jej to jest rzeczą, każdy zresztą tak się wyśpi, jak sobie pościele, ona zaś z góry patrzy na szpiegów i plotkarki, zwłaszcza – słowa te były pod-kreślone – we wdowich szatach. Jeśli zaś młody dżentelmen pragnie zostać ofiarą natrętów, szpiegów i plotkarek – nie nazywa przecie nikogo po imieniu, uchowaj Boże! nie jej to jest rzeczą – zobaczymy, jak na tym wyjdzie; ona, pani Crupp, widzi się zmuszoną oznajmić, i to stanowczo, że nie chce i nie może pozostawać w jakich bądź stosunkach z podobnymi istota-mi i zrzeka się nawet spełniania swych obowiązków i dopóki rzeczy nie wrócą do uprzednie-go stanu, dopóty, co niedziela rano, zostawiać będzie rachunek na mym biurku, zastrzega zaś sobie, dla oszczędzenia obu stronom przykrości, aby zawsze natychmiast i całkowicie był on zapłacony.

Po nakreśleniu znakomitego tego listu pani Crupp wzięła za zadanie życia stawianie zasa-dzek w formie kijów, polan, pogrzebaczy w celu narażenia Peggotty na połamanie nóg.

Egzystencja w podobnym osaczeniu wydawała mi się nieznośna, nie miałem jednak odwa-gi odeprzeć natarć pani Crupp.

– Jak się masz, kochany Copperfieldzie! – zawołał Traddles zjawiając się o naznaczonej godzinie. – Co porabiasz?

– Miło mi jest – rzekłem – widzieć cię wreszcie i żałuję, żeś mnie tylekroć nie zastał w domu. Tak byłem zajęty.

– Wiem, wiem! Naturalne to! Wszak twoja miła mieszka w Londynie.

– O kim mówisz? – zawołałem.

– O niej, o pannie D. – odrzekł rumieniąc się ze strachu, że popełnił niedyskrecję. – Mieszka w Londynie.

– Tak! W okolicach Londynu.

– Bo moja, jeśli sobie przypominasz – mówił ze smutnym spojrzeniem – jedna z dziesię-ciu, pamiętasz, mieszka aż w Devonshire, toteż w tym względzie o wiele jestem swobodniej-szy od ciebie.

– Nie rozumiem – odrzekłem – jak żyć możesz, widując ją tak rzadko.

– Ha – odparł w zamyśleniu – nie ma czasu się dziwić, skoro nie ma na to rady. Zarumie-niłem się.

– Podziwiam stałość twą i cierpliwość – zauważyłem.

– Doprawdy – uśmiechnął się – cóż w tym tak dziwnego. Nie wiesz, jakie to dobre, kocha-ne, stałe, cierpliwe dziewczę. Uczę się od niej. Nie uwierzysz, jak co chwila zapomina o so-bie, aby myśleć o tamtych dziewięciu.

– Najstarsza? – spytałem.

– O nie! Najstarsza to piękność!

Dostrzegł zapewne uśmiech, odpowiedzią tą wywołany, bo uśmiechnął się sam dobro-dusznie, poprawił się.

– Nie to, żeby moja Zofia... Ładne imię, prawda, lubiłem je zawsze.

– Bardzo ładne – odrzekłem.

– Nie to tedy – ciągnął – żeby Zofia nie była ładna, w moich zwłaszcza oczach. Każdy przyzna, ze to najmilsze pod słońcem dziewczę, ale tamta, piękność, piękność w całym zna-czeniu tego słowa! Gestykulował, jakby rysował w powietrzu mgliste kontury.

– Doprawdy? – zauważyłem.

– Upewniam cię, piękność niezwykła, niepospolita! Stworzona do świata, do hołdów, któ-rych pozbawiają ją skromne ich materialne środki, nie dziw, że bywa nieco wymagająca, nie-co czasem rozdrażniona. Zadaniem Zofii jest bawić ją i dostarczać rozrywek.

– Jest więc najmłodsza? – spytałem.

– O nie! – zawołał. – Dwie najmłodsze mają zaledwie po dziewięć i dziesięć lat. Zofia uczy je właśnie.

– Druga z rzędu – podszepnąłem. – Nie. Druga z rzędu, Sara, chorowita. Wiesz, kręgosłup, biedne dziewczę! Przejdzie to, jak upewniają doktorowie, tymczasem jednak skazana jest na całoroczne leżenie. Zofia ją pielęgnuje. Zofia jest czwarta z kolei.

– Matka ich żyje? – spytałem.

– Żyje! Pod każdym względem wspaniała kobieta! Szkoda, że wilgotny tamtejszy klimat nie służy jej. Sparaliżowana prawie!

– O! – zawołałem.

– Niewesoło, prawda! W rodzinnym jednak życiu Zofia zastępuje matkę i własnej matce matkuje tyle, co i dziewięciu pozostałym siostrom.

Cnoty i zalety młodej tej osoby napełniały mnie najwyższym szacunkiem; pragnąc zaś z całego serca dobra i powodzenia poczciwego Traddlesa, spytałem go o pana Micawbera.

– Zdrów jest, o ile wiem – rzekł. – Nie mieszkam już z nimi.

– Ta-a-k?

– A tak! Widzisz bo – tu zniżył głos – na skutek smutnych okoliczności ukrywa się obec-nie pod nazwiskiem Mortimera, wychodzi tylko, gdy ściemobec-nieje, i to w okularach. Rucho-mość opisana, miała już zostać zlicytowana, lecz pani Micawber wpadła w tak straszną roz-pacz, że musiałem, doprawdy musiałem, nowy podpisać weksel. Gdybyś wiedział, jaką to było pociechą dla biednej tej kobiety.

– Hm! – mruknąłem.

– Wprawdzie pociecha niedługo trwała. Zanim tydzień upłynął, druga nadeszła egzekucja.

Odtąd musiałem się wynieść. Mortimerowie ścieśnili się, jak mogli. Może ci się to wyda zbyt egoistyczne z mej strony, że o tym wspomnę, lecz i marmurowy stoliczek, i wybrana przez Zofię żardinierka poszły z tym wszystkim.

– Jaka szkoda! – zawołałem, zmartwiony tym, com słyszał.

– Przyznaję się, żałowałem obu tych przedmiotów, a przy licytacji nie mogłem wykupić, gdyż widząc, jak mi o nie idzie, nałożono na nie wysoką cenę, zresztą w tym czasie nie posia-dałem ani grosza. Mam to jednak na oku, u tandeciarza na rogu Tottenham Court Road. Kupię nie dziś, to jutro, gdy spuści z ceny. Tylko, widzisz, tandeciarz, skoro mnie zoczy, zaraz cenę podnosi. Będąc zaś w tej chwili przy pieniądzach, chciałem cię spytać, czy nie namówiłbyś dobrej swej piastunki, aby mi towarzyszyła. Pokazałbym jej sklep tandeciarza, sam odszedł na bok, a kupiec odstąpiłby najpewniej.

Myśl ta uszczęśliwiała go, uważał ją za genialny wynalazek. Jakże to wybornie pamiętam!

Zapewniłem go, że kochana moja Peggotty z przyjemnością odda mu tę drobną usługę, pod warunkiem jednak, że odtąd ani pożyczać panu Micawber, ani ręczyć za niego, ani się podpisywać na jego wekslach nie będzie.

– Przyrzekam ci to tym chętniej – rzekł – żem się zastanowił, iż istotnie nie mam prawa czynić tego, przez wzgląd chociażby na Zofię. Masz moje słowo I tak dostałem za swoje. Nie wątpię jednak, że pan Micawber uiściłby się z długu, gdyby mógł. Cóż, kiedy nigdy prawdo-podobnie to ostatnie nie nastąpi. Muszę tu jednak w obronie pana Micawbera coś powiedzieć:

oto ani razu nie mówił mi, że mi zapłaci, tylko że to powinno być zapłacone. Taki sposób mówienia dowodzi niewątpliwie pewnej uczciwości.

Nie chcąc się mu sprzeciwiać, milczałem. Po niedługiej chwili wyszliśmy do Peggotty, gdyż Traddles nie chciał spędzić wieczoru ze mną, po pierwsze ze strachu, aby stoliczek

marmurowy i żardinierka nie znalazły tymczasem innego kupca, po wtóre, ponieważ zwykł był spędzać wieczory na pisywaniu do swej najdroższej.

Nie zapomnę nigdy, jak się krył za węgłem domu, gdy Peggotty targowała drogocenne sprzęty, jaki był niespokojny widząc, że wychodzi pomału i ze spuszczoną głową ze sklepu, jak się cieszył, gdy ją tandeciarz zawołał na powrót. Po wielu tym podobnych perypetiach udało się jej nabyć oba przedmioty stosunkowo tanio. Traddles nie posiadał się z radości.

– Nieskończenie wdzięczny jestem – mówił słysząc, że oba sprzęty dziś jeszcze odstawio-ne być mogą do jego mieszkania – i gdybym nie bał się nadużyć twej dobroci... Nie będziesz się śmiał ze mnie, Copperfieldzie?

– Mów, o co idzie.

– Oto, jeśliby pani Barkis raczyła wynieść tylko ze sklepu żardinierkę, chciałbym ją sam, przez wzgląd, że to ją Zofia wybrała, zanieść do siebie.

Peggotty chętnie uczyniła zadość jego żądaniu, rozpłynął się więc w podziękowaniach i z żardinierka w ręku, ostrożnie, rozpromieniony szedł przed nami ulicą.

Wystawy towarów zachwycały Peggotty. Szliśmy tedy pomału, zatrzymując się na każ-dym kroku i sporo przeszło czasu, zanim wróciliśmy do domu.

Wchodząc na schody zauważyliśmy, że wszelkie zasadzki pani Crupp zniknęły jakimś cu-dem, natomiast dostrzegliśmy świeże ślady stóp ludzkich. Zdziwienie nasze wzmogło się jeszcze, gdy wszedłszy na schody zastaliśmy drzwi mego mieszkania otwarte na oścież, a z wewnątrz dochodziły nas głosy.

Spojrzeliśmy po sobie nie wiedząc, co myśleć o tym, gdy uchylając drzwi bawialnego po-koju spostrzegłem ciotkę i pana Dicka. Ciotka siedziała niby Robinson Cruzoe, obrzucona mnóstwem pak i paczek przeróżnego kalibru. Pan Dick, też z bagażem, trzymał w ręku ol-brzymiego latawca. Oboje popijali herbatę.

– Kochana ciotko! – zawołałem. – Co za miła niespodzianka!

Uściskaliśmy się z ciotką i panem Dickiem, a nalewając herbatę pani Crupp orzekła, iż pewna była, że się pan Copperfield ucieszy widokiem tak kochanej i szanownej krewnej.

– Ach! – zawołała ciotka dostrzegłszy zmieszaną jej obecnością Peggotty. – Jakże się miewasz?

– Przypominasz sobie ciotkę moją, Peggotty? – spytałem śpiesząc z pomocą mej piastunce.

– Na miłość Boga, chłopcze! – zawołała ciotka. – Nie nazywaj jej tym barbarzyńskim na-zwiskiem. Wychodząc za mąż, dostała przecie drugie. Pierwszą to spotykam kobietę, która na tym dobrze wyszła. Jakże się nazywasz po mężu?

– Barkis, do usług pani – odpowiedziała dygając Peggotty.

– To, to co innego, to mi przynajmniej chrześcijańskie nazwisko! Jakże się miewasz, Bar-kis?

Ośmielona uprzejmością mej ciotki, Peggotty biorąc podaną sobie dłoń skłoniła się po-wtórnie, niżej niż przedtem.

– Postarzałyśmy obie, jak widzę – mówiła ciotka. – Od ostatniego naszego spotkania sporo upłynęło czasu. Raz tylko spotkałyśmy się w dobrą chwilę! Trot, nalej mi jeszcze filiżankę herbaty.

Podałem żądaną filiżankę herbaty ośmielając się zauważyć, że ciotka niewygodnie siedzi na kuferku.

– Przysunę kanapę lub przyniosę fotel, wygodniej ciotce będzie – powiedziałem.

– Dziękuję ci, kochanku! Wolę siedzieć na swoim.

Srogo spojrzała na panią Crupp.

– Zbyteczne już nam są usługi pani – zauważyła chłodno.

– Może przed odejściem zaparzyć jeszcze trochę herbaty? – spytała uprzejmie pani Crupp.

– Dziękuję, obejdzie się – odrzekła ciotka.

– Może jeszcze krążek świeżego masła? A może się pani da namówić na jajeczko? Świe-żuteńkie! Tak bym chciała czymkolwiek usłużyć kochanej i szanownej pańskiej ciotce, panie Copperfield!

– Nic mi nie potrzeba – sucho i stanowczo rzekła ciotka.

Nie było rady, pani Crupp, uśmiechając się uprzejmie, zacierając ręce usłużnie i dla oka-zania słabości swego zdrowia przechylając głowę na ramię, wycofała się za drzwi.

– Dick! – zauważyła ciotka. – Pamiętasz, com ci mówiła o dworakach fortuny?

Pan Dick, pomimo zdziwionego wzroku, utrzymywał, że pamięta.

– Należy ona do ich rzędu – zadecydowała ciotka. – Proszę cię, Barkis, zajmij się herbatą i nalej mi jeszcze filiżankę.

Dostatecznie znałem ciotkę, aby widzieć, że miała coś na sercu i myśli, wycieczka zaś jej do Londynu nie była czczą przejażdżką. Uważałem, jak badawczo spoglądała na mnie, gdy sądziła, że czym innym zajęty nie zauważę tego. Pod zwykłym jej chłodem i szorstkością dostrzegłem pewne wahanie i pytałem siebie, czym się jej mogłem narazić? Sumienie podsu-wało mi wprawdzie imię Dory, lecz jakżeby się ciotka mogła o tym dowiedzieć?

Sądziłem, że dopiero wtedy wypowie wszystko, gdy znajdzie odpowiednią po temu chwi-lę. Siedząc obok niej, starałem się być swobodny, mowę zwracałem do przywiezionych w klatkach kanarków, pieściłem kota, lecz w rzeczy samej zmieszany byłem, a pan Dick, kiwa-jący na mnie głową i wskazukiwa-jący na ciotkę, gdy miała odwróconą od niego uwagę, nie uspo-kajał mnie bynajmniej.

– Trot! – ozwała się wreszcie, skończywszy pić herbatę, otarłszy usta i starannie otrzą-snąwszy suknię. – Nie potrzebujesz odchodzić, Barkis – dodała – nie jesteś tu zbyteczna.

Otóż, Trot, jak sądzisz, czy jesteś mężny i odważny?

– Mam nadzieję – odrzekłem.

– Jak myślisz? Pytam cię.

– Tak sądzę, ciotko.

– Dobrze. Powiedz mi tedy, dlaczego powiedziałam niedawno, że wolę siedzieć na swej własności?

Nie domyślając się bynajmniej, nie miałem odpowiedzi.

– Mówiłam to dlatego – ozwała się ciotka – że jest to teraz wszystko, co posiadam. Zruj-nowana jestem, chłopcze.

Gdyby się ziemia rozstąpiła, nie doznałbym podobnego wstrząśnienia.

– Dick wie o tym – mówiła ciotka kładąc mi spokojnie rękę na ramieniu. – Zrujnowana je-stem. To mi tylko pozostało, co mam tu z sobą, i ten dom tam, który zostawiłam na opiece Janet, aby go wynajęła komuś. Barkis! Musimy się postarać o nocleg dla tego dżentelmena.

Co do mnie, tu się pomieszczę, byle jak, na jedną to noc tylko. Jutro cośkolwiek przedsię-weźmiemy.

Wszystko to bolało mnie przez wzgląd na nią, na nią samą tylko, i nie mogłem przyjść do siebie, aż dopiero, gdy mi się rzuciła z płaczem na szyję wołając, że to ją zasmuca i niepokoi tylko ze względu na mnie. Po krótkiej chwili opanowała wzruszenie, mówiąc spokojnie i z godnością:

– Powinniśmy ciosy życiowe przyjmować z podniesionym czołem i nie pozwolić, by nas z nóg zbić miały. Pamiętaj o tym, Trot, chłopcze mój! Nie nas niepowodzenie, lecz my niedolę wszelką zwalczyć musimy.

ROZDZIAŁ XXXV SMUTEK

Skoro ochłonąłem z pierwszego, zwierzeniem się ciotki wywołanego wrażenia, zapropo-nowałem panu Dickowi przechadzkę do sklepiku pewnego mydlarza, gdzie będzie mógł zająć wolne po panu Peggotty miejsce.

Sklepik mydlarza znajdował się na Hungerford Market, a Hungerford Market wyglądało wówczas inaczej niż obecnie. Przed wejściem do domu był ganek, drewniane słupki tworzyły kolumnadę, co wprawiło w zachwyt pana Dicka. Przyjemność mieszkania ponad podobnym dziełem sztuki i dobrego smaku czyniła go niewątpliwie pobłażliwym dla wszelkich innych niedogodności; te wszelako ograniczały się do dolatującego ze sklepiku zapachu mydła i łoju oraz braku przestrzeni. Zresztą pan Dick najzupełniej był zadowolony z lokalu. Wprawdzie pani Crupp zdążyła już uprzedzić go, że „nie będzie tam miał dość miejsca, żeby pohuśtać kota”, lecz pan Dick siadając w nogach łóżka i pocierając kolana zauważył tylko:

– Nie potrzebuję przecie huśtać kota, nie huśtałem kota nigdy, więc to mi wcale nie zawa-dza.

Starałem się wybadać, czy rozumie całą wielkość zmiany zaszłej w położeniu mej ciotki.

Nie rozumiał, jak się tego domyślałem zresztą, wiedział tylko, że mu ciotka powiedziała przedwczoraj: „Teraz dopiero przekonamy się, czy jesteś istotnie takim filozofem, za jakiego zawsze cię uważałam”. Upewnił ją, że się na nim nie zawiedzie. A wówczas ciotka rzekła:

„Dick! Jestem zrujnowana”. A on na to: „Doprawdy?” Ciotka zaczęła wychwalać moc je-go duszy, co mu niesłychaną sprawiło przyjemność. Potem nastąpił wyjazd do Londynu. W drodze jedli kanapki i pili porter.

Opowiadał mi to pogodny, wesół, siedząc na krawędzi łóżka i pocierając kolana, z szeroko otwartymi oczyma i łagodnym uśmiechem, który zrazu pobudził mnie do przekonywania go, że ruina to nędza, a nędza w głód łacno zmienić się może. Pożałowałem jednak mej szorstko-ści, widząc, jak zbladł nagle, a łzy, które puściły się mu z oczu, rozmiękczyłyby pewno twardsze od mego serce. Starałem się pocieszyć go i przekonałem się wkrótce, że uprzedni jego spokój wypływał z nieograniczonego zaufania do mądrości i praktyczności najgodniej-szej podziwu kobiety, jak zwykł był nazywać ciotkę. Nic ją, zdaniem jego, zwalić z nóg nie mogło.

– Cóż teraz poczniemy? – spytał mnie. – Jest memoriał...

– Najpewniej – odrzekłem. – Wszystko, co możemy dziś, kochany panie Dicku, przedsię-wziąć, to zachować spokój, aby się ciotka nie domyślała nawet, żeśmy z sobą o tym mówili.

Zgodził się na to w zupełności, błagając mnie, abym go przestrzegł, jeśliby się zapomniał i uchylił z wytkniętej drogi. Muszę wyznać, że strach, któregom mu napędził, podziałał na nie-go ujemnie. Przez resztę wieczoru spoglądał na ciotkę oczyma pełnymi łez, poczuwając się zaś do tego odwracał głowę, by powstrzymać łzy, nie pomagało to jednak nawet wówczas, gdy siedząc nieruchomy przewracał oczyma. Na leżący na stole przy wieczerzy – niewielki wprawdzie – bochenek chleba spoglądał tak, jak gdyby spoza niego głód już wyglądał, a gdy go ciotka zachęcała do jedzenia, dostrzegłem, że skrzętnie chował do kieszeni okruchy chleba i sera. Pewien jestem, że myślał wówczas o zapasach dla nas wszystkich na czarną godzinę.

Ciotka ze swej strony zachowywała się z największym spokojem, co było przykładem dla nas wszystkich, a zwłaszcza już dla mnie. Uprzejma była niesłychanie dla Peggotty – z wy-jątkiem, gdy mą piastunkę nazywałem jej dziwacznym, z którym się ciotka pogodzić nie mo-gła, nazwiskiem. Chociaż wiedziałem, jak obco ciotka się czuje w Londynie, zdawała się być tym razem u siebie w domu. Zajmie mój sypialny pokój, ja zaś nocować będę w bawialnym, czuwając nad bezpieczeństwem. Szczęściem zawsze – przez wzgląd na pożar – mieszkaliśmy w pobliżu rzeki. Okoliczność ta widocznie ją uspokajała,

– Trot, kochanku – rzekła widząc, że się zabieram do przygotowania jej codziennego wie-czornego napoju – nie trzeba.

– Jak to, nie? Ciociu!

– Zamiast wina wlej trochę piwa.

– Ależ mamy wino, a ciotka zawsze pijała wodę z winem – zauważyłem.

– Wino zachowaj na wypadek choroby, musimy oszczędzać, moje dziecko. Trochę piwa wystarczy mi teraz.

Myślałem, że biedny pan Dick trupem padnie! Znając jednak stanowczość mej ciotki, wy-szedłem po piwo, że zaś późno już było, Peggotty i pan Dick wyszli wraz ze mną.

Myślałem, że biedny pan Dick trupem padnie! Znając jednak stanowczość mej ciotki, wy-szedłem po piwo, że zaś późno już było, Peggotty i pan Dick wyszli wraz ze mną.