• Nie Znaleziono Wyników

Od roku mniej więcej – nie ufam mej pamięci co do dat – musiałem być żonaty, gdy pew-nego wieczoru, w czasie samotnej przechadzki i rozmyślania o książce, którą miałem właśnie pisać (powodzenie moje bowiem na tej drodze wzrastało), przechodziłem przed domem pani Steerforth. Zdarzało mi się nieraz przechodzić tamtędy, ponieważ mieszkałem w sąsiedztwie, unikałem tego jednak, jak tylko mogłem. Tym razem musiałbym nadłożyć zbyt wiele drogi.

Przechodząc rzucałem zwykle na dom ten przelotne spojrzenie i przyśpieszałem mimo-wolnie kroku. Omroczony bywał i ponury, a zawsze zamknięte, ciemne, z opuszczonymi sto-rami okna wyglądały opłakanie. Gęsty szpaler wiódł przez dziedziniec do drzwi wejściowych, ponad którymi nie zasłonięte roletą okno świeciło pustką. Nie pamiętam, abym kiedy widział w oknach światło i jeślibym nie znał mieszkańców tego domu, myślałbym zapewne, że w nim spoczywają chyba zwłoki jakiejś bezdzietnej istoty, wyobraźnia moja wysnuwałaby tysiące wniosków i wątków.

Znając historię tego domu, starałem się myśleć o nim jak najmniej. Niestety, pamięć moja nie mogła oddalać się wraz z krokami; rozbudzona, długo pozostawała z marami dni ubie-głych. Wieczoru tego dziecięce wspomnienia w szczególny sposób zmieszały się z marze-niami ostatnich dni przepełnionymi budzącą się nadzieją, w niejasnym przeczuciu czekają-cych mnie rozczarowań i doświadczeń. Z głębokiej zadumy zbudził mnie głos jakiś, głos ko-biecy. Długa przeszła chwila, zanim przypomniałem sobie służącą pani Steerforth, tę, która dawniej nosiła we włosach błękitne wstążki. Nie nosiła ich teraz i stosując się zapewne do ogólnego tonu domu zastąpiła błękitne brunatnymi.

– Proszę pana – mówiła – czyby pan nie chciał wejść na chwilę i pomówić z panną Dartle.

– Czy panna Dartle przysyła po mnie? – spytałem.

– Nie w tej chwili, lecz to na jedno wyjdzie – odrzekła. – Przed paru dniami widziała pana przechodzącego tędy i kazała mi usiąść z robotą na schodach i czekać pana powrotu. Ma coś panu powiedzieć.

Poszedłem, pytając służącą o zdrowie pani Steerforth. Dowiedziałem się, że się miewa niedobrze i nie opuszcza prawie swego pokoju.

Panna Dartle była w ogrodzie. Siedziała na skraju tarasu, z którego rozciągał się widok na miasto. Wieczór był ciemny z czerwonawymi odbłyskami na obłokach. Patrząc na rysującą

się na tym ponurym tle panoramę, na oświecone szczyty, pomyślałem, że było to tło odpo-wiednie dla wspomnień nieubłaganej kobiety.

Powstała na moje spotkanie. Bledsza była i mizerniejsza niż dawniej i oczy jej wydały mi się bardziej rozbłysłe, a szrama na twarzy wyraźniejsza.

Spotkanie nasze nie mogło być przyjazne, rozstaliśmy się w gniewie i żalu. Starała się ukryć wyraz wzgardy przebijający z jej twarzy.

– Pani ma mi coś do powiedzenia – rzekłem chłodno nie siadając i tylko opierając rękę o poręcz wskazanego mi krzesła.

– Tak jest – odrzekła – chciałam spytać, czy dziewka ta została odnaleziona?

– Nie.

– Uciekła jednak!

Usta jej drgały powstrzymywanymi obelgami.

– Uciekła? – powtórzyłem.

– Tak, od niego – zaśmiała się sucho. – Zapewne nie zostanie odnaleziona. Nie żyje już może.

Nigdy nie widziałem w niczyich oczach przebłysku tak zimnego okrucieństwa. ....

– Istotnie – odparłem – życzenie śmierci jest najlepszym życzeniem, jakie dla niej chować może inne niewieście serce, i cieszę się, że czas zmiękczył uczucia pani, panno Dartle.

Nie raczyła odpowiedzieć, zaśmiała się znów sucho i krótko.

– Wiem, że przyjaciele tej nieszczęsnej i interesującej damy są pana przyjaciółmi, toteż są-dziłam, że i pana zajmą wieści o niej.

Skłoniłem się.

Powstała ze złośliwym uśmiechem i zbliżając się do otwartego okna, podniesionym gło-sem, lecz z nieopisaną wzgardą zawołała jak na psa nędznego:

– Pójdź tu!

Po czym zwracając się na wpół ku mnie rzekła:

– Liczę na to, że się pan w obecności mej powstrzyma od wszelkich wymówek lub sprze-czek.

Skłoniłem powtórnie głowę, nie wiedząc wszelako, o co jej idzie. Po chwili zjawił się Lit-timer we własnej osobie.

Skłonił się z uszanowaniem stając za krzesłem panny Dartle. Pomimo wzgardy przebijają-cej w każdym jej ruchu, pomimo złośliwego triumfu błyskającego w świecących jej oczach, opuściła się na krzesło z pewnym wdziękiem, wdziękiem złej wróżki z bajki.

– Teraz – ozwała się rozkazująco, nie patrząc na sługusa i rękę podnosząc do szramy na swej twarzy – opowiedz panu, co wiesz.

– Pan James i ja, pani...

– Nie zwracaj się do mnie – przerwała wzdragając się.

– Pan James i ja, panie...

– Ani do mnie – rzekłem stanowczo.

Littimer, wcale nie zbity z tropu, głębokim ukłonem zaznaczył gotowość do zupełnego po-słuszeństwa i patrząc w dół tak prawił:

– Pan James i ja byliśmy za granicą z tą młodą osobą, odkąd pod opieką mego pana opu-ściła była Yarmouth. Zwiedziliśmy moc obcych krajów: Francję, Szwajcarię, Włochy.

Mówiąc przebierał palcami, jak gdyby wygrywał na niemym jakimś instrumencie.

– Pan James – ciągnął – niezwykle gorąco upodobał tę osobę. Podziwiałem jego stałość!

Nigdy, odkąd byłem na jego usługach, nie widziałem go tak gorąco i długo jednym zajętego przedmiotem. Przyznać też wypada, że młoda ta osoba zdolna była, giętka, wyuczyła się wy-bornie obcych języków i własnych tylko unikała ziomków. Zauważyłem, że się ogólnie wszę-dzie podobała.

Panna Dartle podniosła rękę do piersi. Spojrzał na nią z ukosa i przygryzł drgające po-wstrzymanym uśmiechem usta.

– Bardzo się podobała ogólnie i wszędzie – powtórzył. – Toaleta, słońce, nieba pogodne wiele mogą, ale przede wszystkim miała wdzięki potrzebne do zwrócenia na siebie uwagi.

Ogólną też wszędzie zwracała uwagę.

Zatrzymał się. Wzrok panny Dartle po dalekich błądził horyzontach, przygryzała zaci-śnięte, lecz drgające wargi.

– Tak trwało czas niejaki – ciągnął Littimer. – Młoda osoba bywała czasem przybita i smutna i z czasem zauważyłem, że to właśnie nudzi mego pana, nie podoba mu się. Wróciła dawna jego zwykła ruchliwość, a jednocześnie wzmagał się jej smutek – i przyznać muszę, niewesoła była moja pozycja pomiędzy tymi dwojgiem. Trzeba było łagodzić, zażegnywać.

Udawało się to przez czas dłuższy, niżbym sam mógł to przypuszczać.

Panna Dartle oderwawszy wzrok od dalekich horyzontów przeniosła go na chwilę na mnie.

Littimer odchrząknął, przestąpił z nogi na nogę i tak ciągnął:

– W końcu po wielu łzach, wyrzutach, scenach pan James wyjechał pewnego dnia z okolic Neapolu, gdzieśmy rozkoszną mieli willę. Obiecywał wrócić za dni parę, na mnie włożywszy obowiązek załagodzenia potem całej tej sprawy ku ogólnemu zadowoleniu. Pan James...

Zająknął się, odchrząknął.

– Pan James najlepsze miał intencje względem młodej tej osoby, proponował nawet mał-żeństwo z kimś, kto by na przeszłość patrzał przez palce, a był wcale dobrą i odpowiednią jej urodzeniu partią. Pochodzenie jej jest, że tak powiem, nader gminne.

Przestąpił z nogi na nogę. Domyślałem się, że łotr mówił o sobie. Panna Dartle także była tego pewna.

– Obowiązkiem mym było rozmówić się w tym względzie z ową młodą osobą, uwolnić pana mego od kłopotów i przykrości i pracować nad pogodzeniem go z jego rodziną. Przystą-piłem do rzeczy. Nic nie może dać wyobrażenia o rozpaczy młodej osoby, gdy się dowie-działa, że została opuszczona. Szalała. Sądziliśmy, że się targnie na życie. Trzeba ją było gwałtem powstrzymywać, by nie wyskoczyła oknem lub nie rozbiła sobie głowy o marmuro-wą posadzkę.

Panna Dartle przechyliła się na poręcz krzesła, wpół przymykając oczy. W wyobraźni jej zarysował się obraz sprawiający jej widoczną rozkosz.

– Lecz gdym dotknął drugiej strony mego posłannictwa – mówił nie bez pewnego zmie-szania Littimer zacierając ręce – zamiast być wdzięczną za najlepsze intencje, młoda osoba pokazała, czym jest, wybuchnęła, i jeślibym się nie miał na baczności, przelałaby krew moją.

– Najlepiej to o niej świadczy – mruknąłem oburzony. Littimer skłonił głowę, jak gdyby mówił sam o sobie: „Doprawdy! Młody jeszcze jesteś!”

– Dość – ciągnął – żeśmy byli zmuszeni zamknąć ją i mieć na oku, bojąc się, by sobie czy komu nie zrobiła co złego. Pomimo to udało się jej wyłamać kratę w oknie, którą uprzednio sam jak najstaranniej założyłem, spuścić się po dzikim winie rozpiętym na zewnętrznej ścia-nie domu. Odtąd przepadła bez wieści.

– Zapewne nie żyje – uśmiechnęła się panna Dartle na samą myśl o śmierci nienawistnego dziewczęcia.

– Może się istotnie utopiła – odrzekł niecny sługus. – Bardzo to być może. A może znala-zła pomoc wśród nadbrzeżnych rybaków, ich żon i dzieci. Przywykła do podobnej kompanii i ciągle się z nimi zadawała. Bywało, całymi dniami w czasie nieobecności pana przesiadywała w ich łodziach. Pan James gniewał się, gdy się dowiedział, że im opowiadała, iż była sama córką rybaka i w ojczyźnie swej przywykła do tych samych zajęć.

Emilko piękna! Nieszczęsna Emilko! W wyobraźni mojej mignął obraz ciebie siedzącej wśród ubogiej, lecz własnej dziatwy, wsłuchanej w szczebiot, w którym słyszałabyś słodkie

imię matki, gdybyś została żoną rybaka, jak to było twym przeznaczeniem. Tam, na obcym brzegu, morze, wielkie morze, wtórowało smutnym twym myślom powtarzając niezmiennie:

„Nigdy już, nigdy!”

– Gdym się przekonał – rozpoczął znów Littimer – że nie ma na to rady, pani...

– Mówiłam już, byś się nie zwracał do mnie – odparła Róża ze wzgardą.

– Ale pani dopiero co raczyła przemówić do mnie – odrzekł. – Przepraszam. Obowiązkiem moim jest być posłusznym.

– Spełniaj tedy swój obowiązek, kończ opowiadanie i odejdź!

– Gdym się przekonał – ciągnął z niskim ukłonem – że żadne nie pomogą poszukiwania, udałem się do mego pana, gdyż miałem jego adres, i oznajmiłem mu, co zaszło. Uniósł się tak dalece, żem się widział zmuszony podziękować mu za służbę. Wiele znieść mogłem, ale są granice wszelkiej obrazie. Uderzył mnie po prostu. Wiedząc o istniejących pomiędzy nim i matką jego nieporozumieniach, postanowiłem wrócić do Anglii i opowiedzieć...

– Za moje pieniądze – zwróciła się do mnie panna Dartle.

– Tak właśnie, pani... i opowiedzieć, co zaszło. Poza tym, nie posiadam dalszych wiado-mości. Pozostaję dotąd bez miejsca i poszukuję obowiązku.

Panna Dartle spojrzała na mnie, spojrzeniem tym pytając, czy nie chcę jeszcze postawić jakiego pytania.

– Chciałbym wiedzieć – rzekłem zwracając się do panny Róży, nie zaś do niecnego sługu-sa – czy otrzymywała pisywane do niej z Anglii listy?

Littimer milczał wbijając wzrok w ziemię i przebierając palcami.

Panna Dartle zwróciła się wzgardliwie ku niemu.

– Z przeproszeniem pani – rzekł – chociaż sługą jestem, nie wszystkim jestem obowiązany opowiadać i zachodzi pewna różnica między panią, panno Dartle, a panem Copperfieldem.

Jeśli ten żąda jakiej ode mnie wiadomości, niech raczy sam mnie pytać. Oto, co ośmielę się zauważyć, z przeproszeniem pani, panno Dartle.

Po chwili walki z sobą podniosłem wzrok na niego, pytając:

– Słyszałeś me słowa, możesz je uważać za pytanie. I cóż?

– Panie – odrzekł – zachodzi pewna różnica w odsłonieniu tajemnic mego pana jego matce a panu. Powiem wszelako, że wątpię, aby leżało w interesach pana Jamesa zachęcanie do po-dobnej korespondencji, mogącej tylko wzmagać smutek i niezadowolenie młodej tej osoby.

Poza tym nic panu powiedzieć nie mogę.

– Czy już wszystko? – spytała mnie panna Dartle.

Skłoniłem głową, lecz widząc, że Littimer ma odejść, dodałem:

– Wszystko. Zrozumiałem doskonale, jaką rolę w tym wszystkim grał ten jegomość.

Ostrzegę poczciwego człowieka, który był drugim ojcem temu nieszczęśliwemu dziewczęciu.

Niechże się ma na baczności.

– Dziękuję panu, lecz pozwolę sobie zauważyć, że szczęściem w ojczyźnie naszej nie ma niewolników i nikt sam sprawiedliwości wymierzać nie ma prawa. Ci, co tego próbują, szko-dzą więcej sobie niż innym Nie mam tedy żadnego powodu do strachu.

Mówiąc to skłonił mi się nisko, a niższy jeszcze ukłon złożywszy przed panną Dartle, od-szedł. Spoglądaliśmy po sobie przez chwilę.

– Mówi nadto – ozwała się przygryzając usta – że pan jego opływa obecnie brzegi Hiszpa-nii, dogadzając morskim swym zamiłowaniem. Niewiele i to pana obchodzić może i służy tylko za wstęp do tego co mi pozostało do powiedzenia.

Zwróciła się wprost do mnie, z oczu jej sypały się iskry.

– Ów szatan kanonizowany przez pana, owa ladacznica żyje zapewne, bo takie ziółko nie ginie. Pragniecie zapewne odnaleźć tę perełkę waszą? I my tego samego pragniemy, aby po-wtórnie nie wpadł w jej szpony. Łączy nas tedy obecnie wspólny cel i oto dlaczego ja, ja

sa-ma, która bym chciała zdeptać tę nędznicę, posłałam po pana, abyś się dowiedział, jak rzeczy stoją.

Po nagłej zmianie zaszłej na jej twarzy domyśliłem się, że ktoś się zbliża. Była to pani Ste-erforth. Podała mi chłodno rękę, zachowując się ze zwykłą sobie powagą. Zauważyłem jed-nak, że pamiętała moje dawne przywiązanie do jej syna. Zmieniona była bardzo i chociaż trzymała się prosto i wyniośle, twarz jej nie była ta sama, a włosy pobielały zupełnie. Gdy usiadła, wydała mi się piękna jak dawniej. Przypomniały mi się z dni mych dziecięcych za-pamiętane jasne jej spojrzenia.

– Czy pan Copperfield uwiadomiony został o wszystkim? – spytała.

– Tak – odrzekła Róża.

– Słyszał, co Littimer mówi?

– Słyszał.

– Dobre z ciebie dziecko, Różo – rzekła, a zwracając się do mnie dodała:

– Zamieniłam kilka listów z byłym przyjacielem pańskim, lecz nie naprowadziło go to na drogę obowiązku i rozsądku. Pobudki moje wiadome są panu. Jeśli przyzwoity ten jegomość, który tu był z panem i dla którego, jak widzę, nic więcej zrobić nie mogę, doścignie celu swych poszukiwań, zasłoni to mego syna przed powtórnymi zasadzkami. Gotowa jestem na-grodzić.

Mówiąc to patrzała w dal nieokreśloną.

– Pani – odrzekłem – rozumiem doskonale pobudki pani, lecz upewnić panią mogę, że to dziewczę znane mi od dzieciństwa ulec musiało namowom i obietnicom jej syna, a gdy się one nie spełniły, nie przyjmie szklanki wody z jego lub pani rąk, choćby konała z pragnienia.

Myli się pani bardzo co do charakteru tego dziewczęcia.

– Nie, Różo, nie – uprzedziła wybuch swej towarzyszki pani Steerforth. – Niech i tak bę-dzie. Słyszałam, żeś się pan ożenił?

Odpowiedziałem, że istotnie od niejakiego już czasu jestem żonaty.

– I dobrze się panu powodzi? Mało mnie wieści dochodzi w odosobnieniu moim, słysza-łam jednak, że imię pańskie coraz większego nabiera rozgłosu.

– Istotnie – rzekłem – udało mi się zyskać pobłażliwych czytelników.

– Ma pan matkę? – spytała łagodniej.

– Nie mam, pani.

– Szkoda, dumna byłaby z syna! Żegnam pana.

Wziąłem podaną mi rękę. Chłodna była i spokojna, jak gdyby w piersiach kobiety tej nie wrzały wulkany żalu. Duma nadała jej rysom kamienny wyraz. Wzrok tonął w dali.

Odchodząc zauważyłem, że obie z jednostajnym natężeniem w dal patrzały. Ogarniały je z wolna wieczorne cienie. Tu i ówdzie zapalono lampy, chociaż czerwone blaski na zachodzie nie pogasły jeszcze zupełnie. Z doliny powstawała podnosząc się białą parą gęsta mgła. Zda-wało się, że zaleje wszystko, występując do walki nawet z wieczornymi cieniami. Pamiętam i dziś mnie jeszcze wspomnienie to mrowiem przejmuje. Zanim powtórnie spotkałem te dwie kobiety, fale burzliwego morza rozbiły się u ich stóp.

Rozmyślając o tym, czegom się dowiedział, postanowiłem jak najprędzej oznajmić wszystko panu Peggotty.

Zaraz nazajutrz tedy rozpocząłem poszukiwania. Włóczył się ciągle to tu, to tam, lecz wra-cał do Londynu i nieraz o zmroku widziałem, jak się snuł po placach i ulicach, ze strachem spoglądając na przechadzające się po trotuarach kobiety.

Miał tu nawet w pobliżu Hungesford Market malutkie mieszkanko. Tam tedy poszedłem i dowiedziałem się, że szczęściem jest w mieście. Poszedłem na górę.

Czytał siedząc przy oknie zastawionym doniczkami. Pokoik był mały, lecz czysty i świeży.

Domyśliłem się od razu, że miał być gotów na przyjęcie tej, której niezmordowanie

poszuki-wał. Nie słyszał pukania do drzwi, podniósłszy oczy dopiero wtedy, gdym położył rękę na jego ramieniu.

– Panicz! – zawołał widocznie zadowolony. – Dziękuję za tę niespodziankę i witam z ca-łego serca. Siadaj pan.

– Przyszedłem – mówiłem – podzielić się z panem, panie Peggotty, wiadomościami...

– O Emilce?

Zbladł wpatrując się we mnie bacznie.

– Nie wiadomo, gdzie się znajduje – mówiłem. – To tylko wiadomo, że nie jest już z nim razem. Słuchał i milczał wpatrując się we mnie. Nie zapomnę nigdy tego spojrzenia. Gdym skończył opowiadanie, milczał jeszcze z głową opartą na ręku. Zdawać by się mogło, że wzrokiem ściga postać ukochanego dziewczęcia, obojętny na wszystko, co nią samą nie jest.

Gdym skończył, skrył twarz w dłonie. Udałem, że patrzę przez okno.

– Jak się panu zdaje, paniczu? – spytał mnie wreszcie.

– Sądzę, że żyje – odrzekłem.

– Nie wiem – odparł – nie miała może dość sił, by znieść ten cios... Wszak były tam owe błękitne fale, o których zwykła była dawniej mawiać? Czy śniło się biedaczce, że ją w nich pogrzebią?

Mówił to stłumionym, wystraszonym głosem, przechadzając się po małej izdebce.

– A jednak – mówił po chwili – ani na chwilę nie przypuszczałem, aby nie żyła. Szukałem jej dniem i nocą, zimą i latem, czyżby mnie przeczucia moje tak zmylić miały?

– Nie! – dodał opierając się silnie o stół, z wyrazem nagłego postanowienia. – To być nie może! Emilka żyje! Jak, gdzie, nie wiem, lecz żyć musi!

Wyglądał jak w natchnieniu, poczekałem, aż nieco ochłonie, i wówczas dopiero usiłowa-łem wytłumaczyć mu, jak ostrożnie teraz wypada postępować.

– Teraz, przyjacielu... – zacząłem.

– Dziękuję, dziękuję – mówił ściskając mi ręce.

– Jeśli dotrze, jak to przypuszczać należy, do Londynu, zechce się tu zapewne ukrywać.

Łatwo jest kryć się w tak wielkim mieście i jeśli nie wróci do domu...

– Nie wróci do domu – powtórzył kiwając smętnie głową. – Jeśliby uciekła stamtąd z wła-snej woli, to co innego, wówczas wróciłaby.

– Jeśli tedy – ciągnąłem – nie wróci, jak to jest prawdopodobne, do domu, jest ktoś, kto ją tu prędzej niż inni odnaleźć zdoła. Proszę cię, nie oburzaj się pan na to, co powiem, pomy-ślawszy, jaki cel mamy przed sobą – pamiętasz Martę?

– Z naszego miasta? Odpowiedzią mi był wyraz jego twarzy.

– Jest ona w Londynie.

– Spotykałem ją na ulicy – odrzekł wzdragając się.

– Nie wiesz jednak może, że zanim Emilka uciekła z domu, była miłosierna dla niej, po-magała jej wraz z Hamem. A i to dodać muszę, że wówczas wieczorem, gdyśmy rozmawiali w oberży, podsłuchiwała u drzwi naszą rozmowę.

– Wieczorem, gdy śnieg padał? – spytał zdziwiony.

– Właśnie – odrzekłem. – Odtąd nie widziałem jej. Chciałem po rozstaniu naszym z nią mówić, lecz się już oddaliła. Wówczas nie chciałem nawet wspominać o niej przed tobą, teraz zaś widzę, żeśmy powinni z nią się porozumieć. Rozumiesz mnie?

– Aż nadto – odrzekł szeptem, gdyż mimo woli zniżaliśmy stopniowo głos, szeptem też kończyliśmy rozmowę.

– Mówiłeś pan, żeś ją spotykał? – pytałem. – Mógłbyś ją odszukać, mnie to raczej przypa-dek w tym posłuży.

– Wiem chyba, gdzie szukać – mruknął.

– Ściemniło się – zauważyłem. – Może byśmy zaraz razem poszli.

Zgodził się na mą propozycję. Zauważyłem, z jaką starannością ustawił przed odejściem wszystko w izdebce: zapalił świecę, posłał łóżko i dostał nawet z szafy dawną suknię Emilki.

Nie mówił nic przy tym, ja też zachowałem milczenie. Od jakże dawna codziennie tak jej wyczekiwał!

– Był czas – mówił schodząc ze schodów – kiedym sądził, że Marta niewarta pyłu spod stóp Emilki. Niechże mi Chrystus wybaczy ten brak miłosierdzia!

Idąc z nim rozpytywałem go o Hama. Mówił mi to samo, co przedtem: Ham pracował,

Idąc z nim rozpytywałem go o Hama. Mówił mi to samo, co przedtem: Ham pracował,