• Nie Znaleziono Wyników

Byliśmy przy Opactwie Westminsterskim. Zawróciliśmy, żeby ją spotkać, gdyż Opactwo było punktem, przy którym skręciła w ciemny boczny zaułek. Szła teraz tak szybko, żeśmy ją zaledwie przy Millbank dogonić zdołali. Słysząc kroki doganiających ją, przebiegła na drugą stronę ulicy i nie oglądając się wcale przyśpieszyła kroku.

Przez bramę zastawioną na noc wozami mignęła nam rzeka. Dotknąłem ramienia mego towarzysza. Lepiej było, nie tracąc jej z oczu, pozostawać w cieniu domów, jak najciszej stą-pając, by jej nie wystraszyć.

Była tam i dziś jest jeszcze, na zbiegającej ku rzece ulicy, budowla drewniana, należąca zapewne do dawniejszego przewozu. Leżała jak raz w miejscu, gdzie się uliczka kończy po-zostawiając wąskie przejście pomiędzy domami a korytem rzeki. Gdy do miejsc tych dobiegła Marta, zatrzymała się nagle. To więc było jej celem. Teraz szła powoli, wzdłuż rzeki, zapa-trzona w nią.

Przedtem myślałem, że wejdzie do któregoś z domów nadbrzeżnych, i żywiłem niejasną nadzieję, że to nam posłuży za wskazówkę. Widok rzeki nasunął mi jednak myśl, że Marta nie pójdzie dalej. Miejsca te dziwnie ponure były, smutniejszych, bardziej opuszczonych nie znajdziesz chyba w całym Londynie. W pobliżu sterczały więzienne mury, odarte. ślepe, po-rosłe mchem. Zielska i chwasty obrastały drogę i puste place. Po jednej stronie wznosiły się oficyny nie dokończonych domów, po drugiej stosy żelastwa i drzewa nagromadzone do bu-dowy okrętów, koła, korby, rury, wiosła, kotwice, dzwony, żagle i tym podobne przedmioty, zwiezione tu widać przez przedsiębiorcę, leżały wryte własnym ciężarem w wilgotny grunt.

Rzekłbyś, że się usiłują skryć przed okiem przechodniów. Szczęk i huk kuźni przerywał ciszę nocy, omroczonej wydostającym się z ich kominów dymem. Szlamowata pluskająca grobla ciągnęła się pomiędzy stosami drzew, po których czepiało się coś na kształt lepkich zielon-kawych warkoczy. Podarte zeszłoroczne ogłoszenia o topielcach walały się w mule i szlamie.

Istniało podanie, że w miejscach tych grzebano trupy w czasie Wielkiej Zarazy4, i groza tej legendy rozciągała się nad całą okolicą. Miejsca te podobne były do zagrobowej mary wyła-niającej się z zakażonego koryta rzeki.

4 Wielka Zaraza – mowa tu o zarazie, która nawiedziła Londyn w r. 1665, dziesiątkując ludność miasta i wy-wołując na czas dłuższy poważny zastój ekonomiczny.

Jak gdyby sama była częścią odpadków wielkiego miasta, dziewczyna zatrzymała się u brudnego ich stosu, oczu nie odrywając od biegu mętnej wody.

Na brzeg powyciągane łodzie pozwoliły nam zbliżyć się do niej. Dałem znak ręką panu Peggotty, aby pozostał w ukryciu, sam się zaś wysunąłem naprzód. Drżałem, wyznaję, zbli-żając się do tej samotnicy, której bieg szybki ku wytkniętemu celowi, a celem tym były wart-kie fale rzeki, napełniał mnie strachem i grozą.

Mówiła coś sama do siebie. Chusta się jej osunęła z ramion; zapatrzona w wodę załamała ręce, podobniejsza do lunatyczki niż do poruszającej się na jawie istoty. Czułem, że się na-tychmiast, w moich oczach, rzuci do rzeki. Porwałem ją za ręce wołając:

– Marto!

Krzyknęła szarpiąc się z nieludzką siłą w mych rękach i nie wiem, czybym dał jej sam ra-dę, gdyby mi w pomoc silniejsza dłoń nie przyszła. Widząc, że nie podoła nam, podniosła na nas oczy i osunęła się wycieńczona na ziemię. Podnieśliśmy ją i odnieśli dalej, kładąc na su-chych kamieniach. Szlochała i jęczała. Po niejakim dopiero czasie podniosła się, z rozpaczą załamując ręce.

– Rzeko! O! Rzeko! – zawołała.

– Cicho! Uspokój się – prosiłem, lecz nie przestawała załamywać rąk, wciąż łkając:

– Rzeko! O! Rzeko! Należy ona do mnie tak, jak ja do niej. Odpowiednia to dla mnie i mnie podobnych towarzyszka. I ona wypływa tam spośród pól zielonych, świeżych, by się zgubić w ciasnych, brudnych ulicach i spłynąć w zawsze wzburzone morze. Taka i moja dola.

Głos, którym wyrzekła te słowa, dał mi pojęcie o jej rozpaczy.

– Nie uniknę tego – mówiła – nie ucieknę od niej, rzeka goni mnie w dzień i w nocy. Dla niej, dla niej samej zdatną być mogę. Straszna, okropna falo!

Gdy tak rozpaczała, na twarzy towarzysza mego mogłem wyczytać historię jego bratanicy, jeślibym nawet nic o niej nie wiedział. Nigdy przedtem ani potem, na żadnej ludzkiej twarzy nie widziałem wyrazu takiego przestrachu i współczucia, jakie malowały się w całej postaci starca. Drżał na całym ciele, a dotykając ręki jego przekonałem się, że była jak lód zimna.

– Mówi w gorączce – szepnąłem mu. – Uspokoi się wkrótce.

Nie wiem, co mi na to odrzekł, widziałem, że mu się usta poruszyły, lecz słów nie słysza-łem. Wyciągniętą, zesztywniałą dłonią wskazywał nieszczęsną dziewczynę.

Płakała teraz z ukrytą w ręku twarzą, leżąc prawie u nóg naszych, żywy obraz upadku i nędzy! Wiedząc, że nic od niej nie wydostaniemy, dopóki będzie w tym stanie, powstrzyma-łem chcącego ją podnieść starca, wyczekując cierpliwie, aż się nieco uspokoi.

– Marto – rzekłem wreszcie, pomagając jej powstać – czy poznajesz mego towarzysza?

Oparła się o wywróconą łódź, siły ją opuszczały.

– Poznaję – szepnęła.

– Szliśmy tu za tobą – rzekłem.

Milcząc potrząsnęła głową; nie podnosząc oczu mięła w ręku chustę, nie wiedząc zapew-ne, co czyni; drugą rękę przyciskała do czoła.

– Czyś się uspokoiła o tyle, aby mi móc odpowiadać – pytałem – gdyż chcę mówić z tobą o czymś, co cię bardzo zajmie. Pamiętasz ów śnieżny wieczór u drzwi oberży?

Łzy puściły się z jej oczu. Wnoszę, że przerywanymi słowy dziękowała mi, żem jej wów-czas podsłuchującej nie odpędził.

– Nie powiem nic na swą obronę – mówiła. – Niegodna jestem, stracona! Nie ma dla mnie nadziei. Lecz błagam cię, panie, powiedz mi, żem się nie przyczyniła niczym do tego nie-szczęścia.

– Nie przypisywałem ci go nigdy – odparłem żywo, uderzony gorącą jej prośbą.

– Pan to był, prawda – mówiła ciszej – tam w kuchni, wówczas, gdy się zlitowała nade mną i była tak dobra, i nie odwróciła się, nie odepchnęła jak inni. Zlitowała się, pomogła! Pan to był?

– Ja – odrzekłem.

– O! – zawołała. – Jeślibym miała na sumieniu jej niedolę, od dawna już byłabym na dnie rzeki! Z obarczonym takim grzechem sumieniem nie przeżyłabym ani jednej zimowej nocy.

– Znany nam jest powód jej ucieczki – rzekłem. – Sądziłem, że tobie także jest znany.

– O – wołała – lepiej by było, jeślibym więcej miała serca, ona tak dobra była dla mnie zawsze, same łagodne, zachęcające miała słowa! Mogłamże namawiać ją do złego, wiedząc, czym sama zostałam? Największą goryczą we własnym mym upadku była ta myśl, żem się z nią rozstała na wieki!

Pan Peggotty zakrył twarz rękoma.

– Kiedym się jeszcze przed ową śnieżną nocą – ciągnęła – dowiedziała od kogoś z naszego miasta, co tam zaszło, bolało mnie przypuszczenie, że mnie może, wiedząc, żem była niegdyś jej towarzyszką, posądzają tam o sprowadzenie jej z dobrej drogi. Niebu wiadomo, życie bym oddała dla zwrócenia czci jej imieniu.

Rozpacz jej była rozdzierająca.

– Co tam życie moje! – wołała. – Śmierć byłaby mi wybawieniem! Żyłabym, raczej dożyła starości, włócząc się po tych przeklętych ulicach, patrzałabym, jak słońce wschodzi i zacho-dzi na tych brudnych domach, myśląc o tym, jak się niegdyś przeglądało w okienku moim budząc mnie do uczciwej pracy. Ha! Nawet żyć bym była gotowa, jeślibym męką tą okupić miała jej zbawienie.

Opuściła się znów na ziemię, co chwila zmieniała postawę, miotając się, zamykając oczy na słabe wieczorne światło, opuszczając na piersi ciężką od zgryzot głowę.

– Co pocznę – wołała – nieszczęsna, wstyd i hańbę nosząca z sobą, samotna, opuszczona!

Nagle zwróciła się do towarzysza mego.

– Zabij mnie – wołała – ulituj się nade mną! Gdy dumą twą była, sądziłeś, że skalam ją dotykając rąbka jej sukni i nie uwierzyłbyś żadnym mym zaklęciom, żadnym słowom. I dziś jeszcze spłonąłbyś ze wstydu, jeślibyś dostrzegł, że zamieniamy z sobą choćby słówko. Nie skarżę się, nie przyrównywam się do niej, wiem, jaka dziś nas jeszcze dzieli przepaść, chcę tylko pomimo hańby mej i wstydu wyrazić wam mą wdzięczność, zapewnić, że ją kochałam i kocham. O! Nie sądź proszę, żem straciła możność kochania! Zabij mnie za to, czym jestem, i za to, żem ją niegdyś znała, lecz nie sądź, abym była niewdzięczna!

Pan Peggotty z roztargnieniem spoglądał na błagającą, a gdy mówić przestała, podniósł ją.

– Marto! – rzekł – niech mnie Nieba ukarzą, jeśli cię mam sądzić srogo. Ostatnim byłbym z ostatnich! Czas wielkie przynosi zmiany.

Zatrzymał się, a potem:

– Tak, dżentelmen ten i ja pragniemy rozmówić się z tobą. Dowiesz się, co nas tu sprowa-dziło. Słuchaj.

Miał zupełną nad nią przewagę. Drżąca stała przed nim, oczu podnieść nie śmiejąc, zda-wało się jednak, że powolna mu będzie we wszystkim.

– Słyszałaś – mówił pan Peggotty – śnieżnej owej nocy rozmowę mą z panem Davy i wiesz, że poszukuję mej bratanicy, kochanej mej bratanicy – powtórzył – gdyż wiedz, Marto, że ją dziś kocham więcej jeszcze, niż przedtem kochałem.

Zakryła twarz rękoma.

– Mówiła mi ona niegdyś – ciągnął pan Peggotty – żeś sierota, bez ojca i matki, nikt nie czuwał nad tobą, nie osłaniał przed niebezpieczeństwami życia. Gdybyś miała kogo, kto by cię sercem całym kochał, zrozumiałabyś może przywiązanie me do mej bratanicy.

Drżała cała. Podniósł z ziemi rzuconą chustę okrywając Martę troskliwie.

– Wiem też – ciągnął – że gdyby mnie tylko zobaczyła, poszłaby za mną na koniec świata, widząc, że ją kocham tak samo, nie, więcej stokroć niż przedtem, pomimo wszystko, co nas rozdzieliło.

Milczał chwilę, a po chwili tak mówił:

– I ja, i pan Davy przypuszczamy, że wcześniej czy później oprze się biedaczka o Londyn.

I pan Davy, i ja, i wszyscy wierzymy, żeś najzupełniej niewinna wszystkiemu, co się przytra-fiło. Mówisz, że dobra, litościwa była względem ciebie. Niech jej Bóg to nagrodzi! Wiem dobrze, jak dobrą, litościwą zawsze była! Wdzięczną jej, mówisz, pozostałaś, kochasz ją, do-pomóżże nam znaleźć ją, a Bóg ci to pewnie tam policzy.

Po raz pierwszy podniosła wzrok na mówiącego. Zdawać by się mogło, że uszom swym nie wierzy.

– Czyż mi zaufacie? – spytała głucho.

– Najzupełniej – odrzekł pan Peggotty.

– Więc mogę przemówić do niej, jeśli ją spotkam, podzielić z nią własne, jeśli takowe bę-dę miała, schronienie i nic jej nie mówiąc, ostrzec was, wskazać, gdzie się znajduje? – pytała powstrzymując oddech.

– Tak – odrzekliśmy jednocześnie.

Podnosząc w niebo oczy ślubowała służyć nam wiernie i wytrwale. Jeśliby ustać w tym kiedy miała, niech cel ten, dla którego życie swe poświęca, pozostawi ją w większej jeszcze nędzy i rozpaczy niż ta, która ją obecnie doprowadziła na brzeg rzeki. Niech ją opuści wów-czas litość ludzka i miłosierdzie Boże!

Mówiła to, nie podnosząc głosu, cicho, nie nam, lecz tym tam nocnymi mrokami pokrytym niebiosom. Wyrzekłszy to, wpatrzyła się spokojnie w mętne nurty rzeki.

Opowiedzieliśmy jej aż do najdrobniejszych szczegółów wszystko, cośmy sami wiedzieli.

Słuchała nas z natężoną uwagą, a chociaż często mieniła się na twarzy, w spojrzeniu jej ma-lowało się dopiero co powzięte postanowienie. Oczy jej nabiegły łzami, zachowywała się jednak spokojnie.

Gdyśmy skończyli, spytała, gdzie i jakim sposobem mogłaby się w potrzebie z nami poro-zumieć. Pod mdłym światłem przydrożnej latarni, na wydartej z notatnika kartce skreśliłem oba adresy, pana Peggotty i mój. Schowała je w zanadrze. Na moje zapytanie, gdzie mieszka, odpowiedziała dopiero po chwili wahania. Lepiej było istotnie nie pytać jej o to.

Pan Peggotty szepnął mi na ucho to, o czym zresztą sam myślałem. Sięgnąłem do kieszeni po pieniądze, lecz żadne prośby, namowy, argumenty nie zdołały skłonić jej do przyjęcia najmniejszego chociażby zasiłku. Starałem się przekonać ją, że pan Peggotty, jak na stan swój, biedny nie był i że obaj z nim nie chcieliśmy, aby sama, służąc nam, najmniejsze ponio-sła wydatki. Nic nie pomogło. Nawet przewaga pana Peggotty na nic się tym razem nie zdała.

Marta pozostała niewzruszona.

– Znajdę jaką robotę – mówiła.

– Tymczasowy przynajmniej przyjm zasiłek – prosiłem.

– Nie – mówiła – nie chcę i nie mogę przyjąć ani grosza. Choćbym umierała z głodu, nie przyjęłabym. Dając mi pieniądze odebralibyście tym samym zaufanie i... i jedyny cel, który mnie zatrzymuje przy życiu.

– W Imię Najwyższego Sędziego – zawołałem – w imię Tego, który przenika głębie serc ludzkich, odrzuć okrutne to przypuszczenie! Któż z nas, jeśli jest w stanie, nie spełni dobra dla samego dobra?

Usta jej drżały, a twarz bardziej jeszcze zbladła, gdy odpowiedziała:

– Chcecie mnie nędzną osłonić nawet przed wyrzutami sumienia, chcecie wmówić we mnie, żem zdolna do dobrego, gdy same zatrute dotąd zbierałam plony. Zaufaliście mi, od tak dawna nikt we mnie zaufania nie pokładał... Oto, co wiem i czego nie zapomnę.

Powstrzymała cisnące się do oczu łzy, z lekka dotknęła ręki pana Peggotty i odeszła. Mu-siała być od dawna chora; teraz dopiero zauważyłem, jak chuda była i mizerna. Zapadłe głę-boko oczy opowiadały o nędzy, a może i o głodzie.

Postępowaliśmy za nią o kroków kilka i tak doszliśmy do ładnych i oświetlonych ulic.

Wierzyłem święcie jej obietnicom, pan Peggotty podzielał w zupełności me przekonanie,

po-zostawiliśmy ją tedy samą, kierując się z powrotem na Highgate. Przez jakiś czas starzec mi towarzyszył, potem rozeszliśmy się, każdy w swą stronę, prosząc Boga, by pobłogosławił przedsięwzięciom naszym.

O północy dopiero wróciłem do domu. Zatrzymałem się chwilę na progu, licząc uderzenia zegara na wieży Św. Pawła. Ku zdziwieniu memu spotrzegłem otwarte drzwi zamieszkanego przez ciotkę domku. Na ścieżkę padało światło.

Bojąc się, czy ciotki mej co nie przestraszyło, wszedłem do ogródka. Jakież było moje zdziwienie, gdy dojrzałem stojącego tam mężczyznę.

Pił z trzymanej w ręku butelki. Stanąłem jak wryty, ukryty zresztą za krzakiem, gdyż księ-życ wypłynął właśnie zza chmury. Nieznajomy był tym samym, którego uważałem za wytwór fantazji pana Dicka, tym samym, któregom niegdyś spotkał z ciotką na ulicy.

Pił i jadł jak zgłodniały, wzrok zapuszczając ciekawie we wnętrze podmiejskiego domku.

Z kolei z niecierpliwością pewną, jak gdyby mu było pilno, spojrzał w okno, w którym się świeciło.

Światło zamigotało, ciotka zjawiła się na progu. Dawała mu, widziałem, pieniądze.

– Ba! Tyle tylko! – zauważył.

– Nie mam więcej – odrzekła.

– Z tym nie odjadę, możesz to wziąć z powrotem.

– O! Niegodziwcze! – oburzyła się ciotka. – Jak możesz!... Ale co tam mówić o tym, znasz mą słabość, więc jej nadużywasz. Aby się raz na zawsze pozbyć twych odwiedzin, zmuszona będę chyba pozostawić cię własnej doli, którąś sobie zgotował.

– Czemuś tego nie uczyniła dotąd? – spytał złośliwie.

– Pytasz mnie? – zawołała. – Maszże serce?!

Liczył obojętnie pieniądze, a gdy przeliczył, odezwał się:

– I to wszystko, co mi dać zamierzasz?

– Co dać mogę – odrzekła. – Zubożałam, wiesz przecie. Czegóż jeszcze tu stoisz i narzu-casz się moim oczom?

– Obdartus jestem – zauważył – prawda, niewesołe wiodę życie.

– Ogołociłeś mnie z całego niemal mienia – mówiła ciotka – a serce zraniłeś tak głęboko, żem je przez długie lata zawarła była dla wszystkich i na wszystko. Oszukałeś mnie, postąpi-łeś bez czci i sumienia. Odejdźże i, jeśli możesz, żałuj za zło spełnione, nie dodając nowych krzywd do już wyrządzonych.

– Tak, tak – zaśmiał się z cicha. – Wszystko to nader moralne. Na razie muszę się tym, jak widzę, zadowolnić.

Mieszały go jednak łzy mej ciotki i ze spuszczoną głową przechodził przez ogródek. Wy-przedziłem go, spotkaliśmy się u furtki i zmierzyli wzrokiem.

– Ciotko – zawołałem podnosząc głos – widzę, żeś została znów zaniepokojona przez tego natręta! Pozwól, niech się z nim rozmówię.

– Dziecko – odparła ciotka porywając mnie za ramię – daj pokój! Daj mi ochłonąć!

Siedliśmy w bawialnym pokoiku. Ciotka rozwinęła wielki swój, zielony wachlarz, kryjąc się za nim. Widziałem, że od czasu do czasu podnosi chustkę do oczu. Po kwadransie może odezwała się spokojnym już głosem:

– Trot, człowiek ów jest mężem moim.

– Mężem?! – zawołałem zdumiony. – Mąż twój umarł przecie!

– Dla mnie umarł, lecz żyje – odrzekła.

Zdumiony byłem. Po chwili ciotka mówiła:

– Betsey Trotwood nie zdaje ci się zdolna do tkliwych uczuć, był czas jednak, w którym zawierzyła człowiekowi temu, z całego kochając go serca. Wywdzięczył się, łamiąc jej życie i serce. Wówczas raz na zawsze pogrzebała uczucia, zrzekła się ich, zdeptała.

– Droga ciotko!

– Rozstałam się z nim wspaniałomyślnie. Było to tak dawno, że przyznać to sobie już dziś mogę. Wspaniałomyślnie! Postępowanie jego względem mnie tego było rodzaju, żem mogła rozstać się na dogodnych dla siebie warunkach, lecz nie uczyniłam tego. Zmarnował, com mu dała, upadał coraz niżej, inną poślubił, stał się awanturnikiem, graczem, oszustem. Widziałeś, czym jest obecnie! Lecz niegdyś... O, niegdyś, gdym wychodziła za niego, wyglądał inaczej i wierzyłam mu, widziałam w nim uosobienie męskiego honoru!

W słowach i głosie ciotki przebijała mimo woli duma dawnych, okrutnie odtrąconych uczuć.

– Dziś niczym mi jest, i mniej niż niczym, lecz zamiast oddać go w ręce sprawiedliwości, wolę odzierać się ze wszystkiego, co mam, oddawać mu, co zbiorę, byle tylko nie wracał tu.

Szalona byłam wychodząc za niego i dziś jeszcze popełniam być może szaleństwo, nie chcąc, aby się rozwiała ostatecznie ta mara przeszłości mojej. Kochałam go, widzisz, dziecko moje, całym kochałam sercem!

Westchnęła i poczęła starannie gładzić fałdy sukni.

– Tak to, mój kochany – rzekła – opowiedziałam ci początek, środek i koniec mej historii.

Nie wspominajmy więcej o tym. Nigdy. Nie mów też, proszę, o tym nikomu. Niewesoła hi-storia! Niech pozostanie pomiędzy nami.

ROZDZIAŁ XLVIII