• Nie Znaleziono Wyników

Ciotka, przerażona zapewne moją rozpaczą, zdecydowała, abym jechał do Dover pod pre-tekstem dowiedzenia się, jak tam stoją rzeczy z jej wynajętym wiejskim domkiem, i zawarcia nowej z dzierżawcą umowy. Janet weszła w służbę u doktorowej Strong, gdzie ją codziennie widywałem. Zrazu niechętnie opuszczała Dover, czy pomna zasad, w których była ćwiczona – nie wiem. Owszem, posądzam, że odmówiła starającemu się o jej rękę pilotowi dlatego je-dynie, że się jej nie podobał.

Chociaż ciężko mi było rozstać się z panną Mills, rozumiałem, dlaczego ciotka pragnie wydalić mnie z Londynu, a nadzieja spędzenia kilku godzin z Agnieszką uśmiechała mi się obietnicą ukojenia. Porozumiawszy się tedy z doktorem Strongiem co do trzydniowej nie-obecności – doktor zwolniłby mnie nawet na czas dłuższy, lecz na to nie stawało mi odwagi – zdecydowałem się jechać.

Co do Commons, nic mnie tam nie wstrzymywało. Prawdę mówiąc, nie posiadaliśmy oso-bliwej wziętości wśród proktorskich sław i spadaliśmy coraz niżej. Interesy pod kierownic-twem pana Jorkinsa słabły, a chociaż pan Spenlow ożywił je był bardzo, nie zdołał jednak oprzeć kancelarii na trwałych podstawach, toteż ostatnia katastrofa zachwiała interesy zupeł-nie. Czułem to i rozumiałem. Pan Jorkins mimo powagi swej firmy był człowiekiem spokoj-nym, obojętspokoj-nym, leniwym. Związany z nim, opłakiwałem coraz więcej zaprzepaszczone w tym interesie pieniądze mej ciotki.

I nie na tym koniec. Commons osaczone było pokątnymi doradcami, a i takimi, co nad-używali lub nadużywać pozwalali swej proktorskiej godności. Przyciśnięci potrzebą, powięk-szyliśmy tę bandę, korzystając z usług pokątnych doradców w nadziei, że nam spraw nastrę-czą. Świadectwa do zamęścia i tym podobne błahostki opłacały się nam stosunkowo najlepiej, faktorzy rozstawieni zostali po wszystkich przejściach dla łapania przechodniów w żałobie lub o zafrasowanym wyglądzie. Zlecenie to spełniane było tak skrupulatnie, ze mnie samego zaczepiono parę razy, wsuwając w rękę adres naszej kancelarii. Powstawały stąd częste nie-porozumienia i nasz własny faktor – służył przedtem w szynku – chodził przez kilka dni z podbitym okiem. Inny znów porwał gwałtem jakąś damę w żałobie ciągnąc ją do adwokata, w którego służbie pozostawał. Parę razy podobnych przyprowadzono mi jeńców. Co do świad-ków w sprawach małżeńskich, doszło do tego, że interesanci padali ofiarą silniejszego. Jeden z naszych aplikantów zwykł był siadywać w kapeluszu, by, gdy zajdzie potrzeba, czym

prę-dzej mógł dostarczyć żądanych świadków. Faktorstwo to utrzymało się, sądzę, po dziś dzień.

Ostatni raz, gdym tamtędy przechodził, krępy jakiś jegomość w białym fartuchu wpadł na mnie i szepcząc ,,świadectwo do ślubu” gotów był ciągnąć do ,,swego” adwokata.

Ale wracajmy do Dover.

W wiejskim domku wszystko zastałem w porządku, mogłem nawet pocieszyć ciotkę za-pewnieniem, że nowi mieszkańcy, wierni jej zleceniom, zawzięcie wojują przeciw oślarzom i osłom. Po załatwieniu spraw miejscowych wybrałem się wczesnym porankiem do Canterbu-ry. Zima wróciła, a chłodne wietrzne powietrze, spadające płatki śniegu orzeźwiły mnie nie-co.

Wchodząc do Canterbury doznałem kojącego wrażenia na sam widok starych, znanych mi ulic. Te same co dawniej napisy, nazwiska i znane twarze! Jakże dużo, dużo, zdawało mi się, ubiegło czasu, odkąd byłem tu w szkołach. Dziwiłem się tylko, że odtąd tak niewiele tu zmian zaszło, zanim spostrzegłem, jak mało sam się zmieniłem. Dziwne, lecz kojący wpływ Agnieszki zdawał się przenikać nawet zamieszkane przez nią miejsca. Sędziwe wieżyce kate-dry, krakanie wron, zwiększające bardziej od ciszy samej wrażenie samotności, otwarte bra-my zawalone dawno spadłymi z cokołów posągami, głębokie framugi stuletnimi owinięte bluszczami, stare domy, sielankowe na pola otwierające się widoki, ogrody i sady, wszystko to owiane było dziwnym, spokojnym jakimś urokiem.

Przybywszy do domu pana Wickfielda, na dole, w pokoju, w którym przedtem pracował Uriah, zastałem pana Micawbera z piórem w ręku. Odziany czarno, szeroki i barczysty, szczupłą wypełniał izdebkę.

Ucieszył się i zmieszał nieco widząc mnie. Chciał natychmiast wieść mnie do Uriaha, na com się wszelako nie zgodził.

– Znamy się z dawien dawna z tym starym domem – rzekłem – sam trafię, gdzie mi po-trzeba. Jakże się panu wiedzie w nowym zawodzie?

– Kochany Copperfieldzie – rzekł – dla człowieka obdarzonego bujną imaginacją prawni-cza drobiazgowość jest nieco... nużąca. Nawet przy korespondencji niepodobna popuścić wo-dze wyobraźni i dać się rozwinąć stylowi. Poza tym zawód to szczytny! Szczytny zawód!

Oznajmił mi, że zamieszkał w dawnym mieszkaniu Uriaha i że pani Micawber będzie uszczęśliwiona przyjmując mnie pod własnym dachem.

– Skromne to progi – mówił – że użyję ulubionego wyrażenia mego przyjaciela Heepa.

Skromne progi, pierwsze szczeble wysokiej drabiny.

Spytałem go, czy istotnie zadowolony jest z opieki Heepa.

Obejrzał się na drzwi, a widząc, że zamknięte, odpowiedział głos zniżając:

– Kochany Copperfieldzie! Człek pracujący pod naciskiem pieniężnych zobowiązań bywa zwykle ofiarą pewnych niedogodności. Konieczność ubiegania się o zaliczkę niedogodności tych nie umniejsza bynajmniej. To tylko powiedzieć mogę, że zacny przyjaciel mój Heep odpowiada nadziejom, których wymienić zresztą nie potrzebuję, w sposób przynoszący za-szczyt zarówno jego głowie, jak i sercu.

– Nie sądziłem, aby posiadał materialne środki? – zauważyłem.

– Daruj mi, proszę – rzekł pan Micawber przygryzając wargi – mówiłem z przekonaniem.

– Cieszę się, żeś pan nabrał tak zadowalniających przekonań.

– Wdzięczny ci jestem, kochany Copperfieldzie – odrzekł i natychmiast zanucił ulubioną jakąś piosenkę.

– Często widujesz pan pana Wickfielda? – spytałem.

– Niezbyt często – odparł z pewnym lekceważeniem. – Człek to zapewne najzacniejszy, ale... ale zastały, przestarzały.

– Czy czasem nie dzięki swemu wspólnikowi? – rzekłem.

– Pozwól, kochany Copperfieldzie – ozwał się po chwili zmieszania – pozwól, że pewną uczynię uwagę. Cieszę się tu zaufaniem, ale na dotykanie tematów pewnych nie pozwalam

sobie nawet z panią Micawber, przez lat tyle towarzyszką mej doli i niedoli. Otóż pozwolę sobie zauważyć, że przyjaznym naszym zwierzeniom powinna zostać wytknięta pewna grani-ca, tak, pewna granica. Po jednej stronie pozostawimy to wszystko, co jest potrzebą wymiany umysłowej i serdecznej, po drugiej to, co się tyczy spraw i interesów „Wickfield i Heep”.

Sądzę, że nie obrażę młodego mojego przyjaciela proponując mu zachowanie rzeczonej gra-nicy?

Chociaż dostrzegłem zaszłe w nim zmiany, dające wiele do myślenia o nowo obranym za-wodzie, nie mogłem się obrazić za to, co mówił, i upewniłem go o tym.

– Jeszcze lepiej, kochany przyjacielu! – rzekł ściskając mi dłonie. – Co do panny Wick-field, uważam ją za kobietę ze wszech miar wielką. Uosobienie to wdzięku, dobroci i rozumu.

Na honor – kończył całując końce swych palców i skłaniając ze szlachetną powagą głowę – na honor! Doskonalszej nie znam kobiety!

– Cieszę się tym – rzekłem.

– I gdybyś nie zapewnił był nas – ciągnął dalej – w pamiętne owo popołudnie, że ulubioną twą literą jest D, sądziłbym doprawdy, że A być nią powinna.

Któż z nas nie doznał w życiu takiego wrażenia, jak gdyby to, co mówi lub czyni, słyszy lub widzi, było powtórzeniem rzeczy mówionych, słyszanych, widzianych, dokonanych kę-dyś już, kiekę-dyś... jak gdyby otaczające nas osoby, przedmioty, dźwięki z odległej, odległej przeszłości wyłaniały się jak echo, odbicie jakieś. Nigdy żywiej jak w tej chwili nie doznałem potem tego wrażenia.

Pożegnałem więc Micawbera, zlecając mu tysiące ukłonów dla żony i dzieci. Pozostawia-jąc go z piórem w ręku, kiwaPozostawia-jącego głową, czułem wyraźnie, że pomiędzy nim a mną stanęło coś, co zmieniało doszczętnie charakter uprzednio pomiędzy nami istniejącego stosunku.

Nikogo nie zastałem w salonie. Nikogo – oprócz śladów przebywania tam pani Heep.

Uchyliłem drzwi do pokoju Agnieszki. Siedząc przed staroświeckim, pięknym biurkiem, pi-sała.

Podniosła głowę. Co za szczęście wywołać słodki uśmiech podobny temu, co ją opromie-nił całą; to spojrzenie, to serdeczne powitanie!

– Agnieszko – mówiłem siadając przy niej – jakże mi ciebie brakło w ostatnich czasach.

– Doprawdy! Znów! – zawołała.

Skinąłem głową.

– Nie wiem, jak to się dzieje – mówiłem – lecz gdy znajduję się z dala od ciebie, brak mi czegoś. Z dawien dawna przywykłem, abyś myślała za mnie, nie umiem się obejść bez rady twej i pomocy.

– O co ci idzie? – spytała.

– Nie tak to łatwo powiedzieć. Wszak umiem być wytrwały, prawda?

– Oczywiście – odrzekła.

– I cierpliwy? – pytałem bardziej nieśmiało.

– Tak, prawie! – zaśmiała się Agnieszka.

– A jednak gryzę się, martwię, potrzebuję zachęty, podpory.

– O co ci zatem idzie? – spytała ze słodką powagą.

– O to. Przybyłaś, pamiętasz, do Londynu i znalazłem natychmiast w tobie potrzebne oparcie. Przybyłem tu i dość mi było spojrzeć na ciebie, by się uspokoić. Otaczające mnie i niepokojące okoliczności najmniejszej nie uległy zmianie, lecz ja to zmieniam się do niepo-znania pod wpływem twojej, Agnieszko, obecności. Wytłumacz mi, jak to się dzieje.

Głowę miała spuszczoną. Zapatrzyła się na płonący na kominku ogień.

– Nic w tym nie ma nowego – ciągnąłem. – Powtarza się to od lat tylu, w większych i mniejszych rzeczach. Dawniej frasowały mnie drobnostki, dziś sprawy wielkiej wagi, lecz dawniej czy dziś frasunek czuję tylko z dala od przybranej mej siostrzyczki...

Podniosła głowę i anielskie spojrzenie. Ucałowałem podaną mi rękę.

– Gdy nie mam cię, Agnieszko, przy sobie, głowę tracę i tysiące popełniam niedorzeczno-ści, przy tobie czuję się ukojony, szczęśliwy. Jak pielgrzym u celu podróży, znajduję spoczy-nek.

Czułem tak głęboko, com mówił, ze mi łzy wzbierały w głosie i napływały do oczu, które zakryłem dłonią. Jakie we mnie w tej chwili walczyły sprzeczności, częściej niż się zdawać może rozdzierające serca i życie ludzkie, o ile szczęśliwszy byłbym idąc za tajemniczym i zgłuszonym serca głosem, nie wiem. Wiem to tylko, że mi istotnie przy Agnieszce spokojnie było, pogodnie, błogo.

Godnym swym, siostrzanym, tkliwym zachowaniem, cichym, dźwięcznym głosem, wpły-wem swym, który z miejsc przez nią zamieszkanych święte jakieś czynił przybytki, uspokoiła mnie; opowiedziałem jej o wszystkim, co zaszło od ostatniego naszego spotkania.

– Widzisz – rzekłem kończąc – na ciebie tylko mogę liczyć.

– Ależ nie na mnie – odrzekła z uśmiechem – nie na mnie chyba, a na inną.

– Myślisz o Dorze?

– Najpewniej.

– Widzisz to, Agnieszko, nie mówiłem ci jeszcze, że Dora jest raczej... jakże to powie-dzieć... nie to, aby polegać na niej nie było można, o nie! lecz jest raczej nieśmiałym, bojaź-liwym, delikatnym stworzeniem. Niepraktyczna przy tym. Jeszcze przed śmiercią ojca, gdym wyznawał jej wszystko... Ale pozwól, niech ci to opowiem.

Opowiedziałem Agnieszce szczegółowo rozmowę mą z Dorą i nie omieszkałem wspo-mnieć o kucharskiej książce jako też o rachunkach i gospodarstwie. Żadnego zgoła nie omi-nąłem szczegółu.

– Och, Trotwood – uśmiechnęła się Agnieszka. – Zawsze ten sam! Zawsze chcesz płynąć przeciw prądowi. Po co ten pośpiech i to jeszcze z tak nieśmiałym, niepraktycznym dziew-częciem! Biedna Dora!

Nie zdarzyło mi się słyszeć słów łagodniejszych i bardziej pobłażliwych. Zdawało mi się, że ją widzę obejmującą i całującą Dorę, a w tym udzielaniu opieki Dorze mieściła się jakaś łagodna dla mnie nagana. Zdawało mi się, że widzę Dorę tulącą się do Agnieszki, skarżącą się na mnie z dziecięcym uroczym grymasem.

Serce moje przepełnione było wdzięcznością i uwielbieniem dla Agnieszki. W olśniewają-cej perspektywie widziałem obie je razem, złączone przyjaźnią, dopełniające się wzajemnie.

– Więc jakże mam postępować? – pytałem odrywając wzrok od ognia, a myśl od jasnej tej perspektywy. – Co mam teraz czynić?

– Sądzę – odrzekła Agnieszka – że obowiązkiem twym jest zwrócić się wprost do pań, co ją wzięły pod swą opiekę. Tajemniczość nieszlachetnie wygląda w podobnych wypadkach.

Tak mi się zdaje.

– I tak jest zapewne, jeśli ci się tak zdaje – odrzekłem.

– Nie posiadam potrzebnego w podobnych razach doświadczenia – mówiła wahając się – lecz czuję, tak, wyraźnie czuję, że tajemniczość ta niegodna jest ciebie.

– Mnie niegodna! Boję się, Agnieszko, czy nie za wysokie masz o mnie wyobrażenie?

– Niegodna ciebie i poczciwej twej natury – powtórzyła. – Otóż na twym miejscu napisa-łabym do tych dwóch pań. Opisanapisa-łabym szczerze, otwarcie, jak to było, i prosinapisa-łabym o po-zwolenie bywania w ich domu i starania się pod ich okiem o rękę Dory. Zważając na młode twe lata i pozycję, którą masz jeszcze do zdobycia w świecie, zgodziłabym się, będąc na twym miejscu, na wszelkie stawiane przez nie warunki. Prosiłabym, skoro to uznają za sto-sowne. Nie byłabym – dodała łagodnie – zbyt natarczywa ani gwałtowna, licząc zresztą na własną wierność i wytrwanie, a i na Dorę.

– Ale – zarzuciłem – jeśli zaczną straszyć Dorę, grozić jej, a ona znów będzie płakać i wspomnieć o mnie nie zechce?

– Jestże to możliwe?! Pomyśl! – uśmiechnęła się Agnieszka.

– Tak – odrzekłem – nieboraczka jak ptaszę pieszczotliwa. Zresztą kto wie, jakie są te dwie stare panny. Stare panny bywają tak dziwaczne!

– Nie zdaje mi się – rzekła wznosząc na mnie jasne swe spojrzenie. – Zresztą nie zastana-wiałabym się nad tym. Na twoim będąc miejscu, myślałabym po prostu o tym, jak postąpić wypada, i tak bym postąpiła.

Rozmowa ta rozproszyła wszelkie me wątpliwości. Lżej mi się zrobiło na sercu, chociaż rozumiałem całą rozciągłość przedsiębranego kroku. Po południu, siedząc przy biurku Agnieszki, układałem list do opiekunek Dory. Przedtem jednak zszedłem na dół, aby powitać pana Wickfielda i Uriaha Heepa.

Tego ostatniego zastałem w nowej, świeżo otynkowanej, w ogrodzie wybudowanej kan-celarii. Marnie wyglądał wśród stosów ksiąg i papierów. Przywitał mnie w zwykły sobie spo-sób, łasząc się i upewniając, że nie słyszał o mym przybyciu od pana Micawbera, o czym zresztą pozwalam sobie powątpiewać. Powiódł mnie do gabinetu pana Wickfielda, ogołoco-nego z wielu dawniej zapełniających go, a teraz Uriahowi służących przedmiotów. Stanąwszy przed kominkiem i kościstą ręką pocierając podbródek, zdawał się nie baczyć na moje z by-łym jego pryncypałem powitanie.

– Zostaniesz u nas, prawda, przez cały czas swego tu pobytu – mówił pan Wickfield spo-glądając na Uriaha.

– Nie wiem, czy będzie miejsce? – spytałem.

– Z przyjemnością, paniczu... Ach! Przepraszam, stare przyzwyczajenie! Przepraszam! Z przyjemnością ustąpię panu dawnego jego pokoju, który obecnie właśnie zajmuję – ozwał się krzywiąc Uriah.

– Nie, nie trzeba, po co masz się krępować – wtrącił pan Wickfield – znajdzie się inny po-kój.

– Och! Nie zrobiłoby mi to żadnej przykrości – upewniał Uriah.—Owszem, z przyjemno-ścią, z przyjemnością...

Przerwałem niemiłe te wylewy uczuć, upewniając, że zostanę pod warunkiem, jeśli mi da-dzą inny, jaki bądź pokój. Rzecz tę załatwiwszy i pożegnawszy wspólników wróciłem na gó-rę.

Spodziewałem się zastać Agnieszkę samą, lecz pani Heep prosiła o pozwolenie dotrzyma-nia nam towarzystwa pod pretekstem, że pokój Agnieszki jest cieplejszy, a reumatyzm doku-cza jej srodze. Z całą przyjemnością wyrzuciłbym babę wraz z jej reumatyzmem na cztery wiatry, lecz nie było rady. Zmuszony byłem powitać ją uprzejmie, rozpytując o zdrowie.

– Najpokorniej panu dziękuję – mówiła. – Niewiele mi potrzeba. Bylebym była spokojna o mego Uriaha! Jakże go pan zastał? Jak mój Uriah wygląda?

Wyglądał tak marnie jak zawsze. Odpowiedziałem więc, że nie dostrzegłem w nim żadnej zmiany.

– Więc nie zauważył pan żadnej zmiany! Ośmielę się być innego zdania! Nie zauważył pan, jak zmizerniał nieborak?

– Nie zdaje mi się – odrzekłem.

– O! Bo pan nie patrzył macierzyńskim okiem! – zawołała.

Oko to, złowrogie dla każdego, oprócz syna – kochali się nawzajem istotnie – prześliznąw-szy się po mnie, spoczęło na Agnieszce.

– A pani, panno Wickfield. Czy też nie zauważyła, jak jest zmieniony, jak wychudł bieda-czek? – pytała pani Heep.

– Nie zauważyłam – odpowiedziała Agnieszka nie odrywając oczu od roboty. – Sądzę, że się pani zbytecznie troszczy.

Pani Heep westchnęła głęboko, zająwszy się robieniem pończochy.

Nie opuściła nas na jedną chwilę. Przybyłem wcześnie i pozostawało jeszcze kilka godzin do obiadu, lecz nie ruszyła się z miejsca, migając szydełkiem z monotonią przelewającego się

w klepsydrze piasku. Ani na chwilę nie opuściła kominka. Usiadłem za biurkiem, w pobliżu, za panią Heep, usiadła z robótką Agnieszka. Gdy układając list do ciotek Dory podniosłem oczy, spotkałem anielską twarz, słodkie spojrzenie dziewczęcia, lecz czułem jednocześnie złowrogie, na obojgu nas ciążące, nas oboje śledzące oko wiedźmy, opadające szybko, przy zetknięciu się z moim. Zdawało mi się, że wiąże zdradliwą sieć, a siedząc tak przed ogniem podobna była do czarownicy miotającej złowrogie zaklęcia.

I w czasie obiadu nie spuszczała nas z oka. Po obiedzie przyszła kolej na syna i gdyśmy pozostali sami z panem Wickfield, przylgnął do mnie aż do znudzenia. W salonie czekała mnie znów matka. Było to nie do zniesienia. Usiadła przy fortepianie, gdy Agnieszka grała, prosząc o jakąś ulubioną przez syna – poziewał on wtedy w najlepsze – balladę. Oglądała się ciągle na niego i upewniała, że jest zachwycony. Zresztą, cokolwiek mówiła, miała zawsze jedynaka na celu. Widocznie naznaczone sobie spełniała zadanie.

Tak zszedł cały wieczór. Matka i syn, jak dwa nietoperze, zawiśli nad tym domem, omra-czając go plugawymi skrzydłami. Gniewało to mnie i gryzło. Noc miałem niespokojną, na-zajutrz rozpoczęły się te same stróżowania, wraz z tą samą pończochą.

Nie mogłem ani przez kwadrans porozmawiać sam na sam z Agnieszką. Zaledwie zdoła-łem pokazać jej mój list. Prosizdoła-łem, by wyszła przejść się ze mną, lecz pani Heep jednocześnie zaczęła uskarżać się na reumatyzm i jękami zmusiła ją do dotrzymania sobie towarzystwa. O zmroku wyszedłem sam, rozmyślając, czy wypada mi skrywać dalej przed Agnieszką to, z czym mi się Uriah zwierzył w Londynie. Chwila każda wzmagała mą niepewność.

Wyszedłem za miasto, dobrze znaną mi ścieżką, w zmroku dostrzegłem przechodnia. Był to Uriah Heep. Doganiał mnie.

– Co takiego? – spytałem.

– Ależ pan prędko chodzi – zauważył. – Mam nogi nie od parady, a jednak ledwom pana dogonił.

– Dokąd? – spytałem.

– Tam gdzie i pan, panie Copperfield, jeśli pan nie pogardzi towarzystwem starego znajo-mego. Mówiąc to i wykrzywiając się szedł obok mnie.

– Uriah! – począłem łagodnie, po dość długim milczeniu.

– Panie Copperfield!

– Szczerze mówiąc i bez obrazy, wyszedłem na przechadzkę... by umknąć ciągłego towa-rzystwa, na jakie jestem skazany.

Spojrzał na mnie spode łba.

– Pan ma na myśli mateczkę, panie Copperfield!

– Nie zaprzeczam temu.

– Aha! Ale bo widzi pan, położenie nasze jest tak skromne, wiemy o tym, wiemy, toteż zmuszeni jesteśmy czuwać, by nas kto czasem nie uprzedził. Zresztą – dodał zuchowato – w miłości, jak w polityce, wszystkie środki są dozwolone.

Podnosząc pomału kościste ręce pocierał podbródek chichocząc z cicha. Nigdy jeszcze nie był podobniejszy do złośliwego pawiana.

– Bo to widzi pan, panie Copperfield – ciągnął chichocząc i kiwając głową – niebezpiecz-ny z pana współzawodnik, niebezpieczniebezpiecz-ny.

– Czy z mego to powodu osaczyłeś pannę Wickfield i we własnym ją domu szpiegujesz? – spytałem.

– Ostre to słowa, panie Copperfield...

– Rozumiej je, proszę, jak ci się podoba, i domyśl się, co znaczą.

– Bynajmniej. Pańska to rzecz, panie Copperfield, nadawać im znaczenie.

– Sądzisz tedy – mówiłem, siląc się na spokój przez wzgląd na Agnieszkę – że mi panna Wickfield jest milszą, niż mogłaby być rodzona siostra?

– Ha – odrzekł – mógłbym nie odpowiadać na podobne pytanie. Może tak, a może i nie.

Nie! Nie spotkałem się nigdy jeszcze z podobnym spojrzeniem. Było to spojrzenie upiora.

Nie! Nie spotkałem się nigdy jeszcze z podobnym spojrzeniem. Było to spojrzenie upiora.