• Nie Znaleziono Wyników

Wieczorem długo przy Buckingham Street rozmawialiśmy z ciotką o tym, com opowiadał powyżej. Ciotka zmartwiła się i przez parę godzin przechadzała po pokoju z założonymi na piersiach rękoma. Zauważyłem, że tak przechadzać się zwykła, gdy była wzruszona czy wzburzona. Tym razem potrzebowała snadź większej przestrzeni, gdyż otwarła na oścież drzwi do sypialnego pokoju i chodziła tam i z powrotem mierzonym, śmiałym krokiem. Pan Dick siedział w milczeniu przed kominkiem.

Po odejściu pana Dicka usiadłem do przepisywania listu do ciotek Dory. Ciotka tymcza-sem zmęczona chodzeniem usiadła przed ogniem unosząc jak zwykle rąbek sukni, tylko że nie trzymała jak zwykle szklanki z gorącym napojem na kolanach, lecz pozwalając, by prze-stygał na kominku, założyła rękę na rękę, oparła na nich brodę i wpatrywała się we mnie bacznie. Spotykałem się z jej wzrokiem za każdym razem, gdym podniósł oczy, a wzrok ten zdawał się mówić: „Nie gniewam się, mój drogi, lecz jestem zdumiona i zasmucona”.

Tak byłem zajęty, że dopiero po jej odejściu zauważyłem, że pozostawiła wieczorną swą porcję nietkniętą. Zapukałem do drzwi chcąc podać jej szklankę. Otworzyła.

– Dziękuję ci, nie mam dziś do niczego serca, dobranoc – rzekła potrząsając głową.

Nazajutrz rano przeczytała list mój pisany do ciotek Dory. Zadowolona zeń była. List wy-słałem, wyczekując cierpliwie odpowiedzi. Tak minął cały tydzień, aż pewnego popołudnia wyszedłem był właśnie z Commons. Padał śnieg.

Dzień był chłodny, dął północno-zachodni wiatr, lecz ze zmierzchem ucichł i tylko śnieg słał się dużymi płatkami, przyciszając turkot kół i szmer stóp ludzkich. Ulice zdawały się opierzone na biało.

Najkrótsza droga do domu – a przy podobnej pogodzie najkrótszą obierałem drogę – wio-dła przez St. Martin's Lane. Kościół, nadający nazwę przejściu, stał wówczas nie w tak otwartym jak obecnie miejscu. Przy bramie spotkałem kobietę. Spojrzała na mnie i przeszła na drugą stronę. Twarz ta była mi znana. Musiałem ją gdzieś widzieć. Gdzie? Tegom przy-pomnieć sobie nie mógł, lecz widziałem już ją przedtem, za to mogłem ręczyć.

Na stopniach świątyni stał mężczyzna, złożywszy na świeżym śniegu zrzucony z pleców worek. Ujrzawszy go poznałem od razu. Nie wiem, czy mnie zdziwienie przykuło do miejsca, lecz przechodzień odwrócił się, postąpił naprzód i oko w oko stanąłem z panem Peggotty.

Wówczas przypomniałem też sobie, gdziem widział dopiero dojrzaną twarz kobiecą. Była to Marta, ta sama, której niegdyś Emilka w kuchni mojej piastunki dawała jałmużnę... Marta ta sama, obok której, wedle zapewnień Hama, pan Peggotty nie pozwoliłby Emilce zatrzymać się na jedno oka mgnienie, za nic – za wszystkie mórz i lądów skarby.

Uściskaliśmy się. Przez długą chwilę żaden z nas nie mógł przemówić.

– Panie Davy – ozwał się wreszcie – kochany paniczu! Co za miłe spotkanie!

– Równie miłe jak niespodziane, stary mój, dobry przyjacielu!

– Miałem właśnie dowiedzieć się o pana dziś wieczorem, lecz usłyszałem tam, w Yarmo-uth, gdziem zachodził, że ciotka panicza mieszka tym razem z paniczem, i bałem się, czy nie za późno. Chciałem tedy zajść jutro rano, wcześnie, przed odejściem w dalszą drogę.

– W dalszą drogę? – spytałem. – Dokąd?

– Nie wiem, gdzie oczy poniosą – rzekł wstrząsając długie, śniegiem przysypane włosy.

Istniało jeszcze podówczas boczne wejście na dziedziniec gospody „Golden Cross”, pa-miętnej mi z powodu okoliczności wiążących się właśnie z jego niedolą. Wziąłem go pod ramię i weszliśmy razem. Dwie czy trzy sale otwarte miały na dziedziniec drzwi i okna, wy-brałem tę, w której nie było nikogo.

Przy świetle zauważyłem, że mu włosy porosły długie, a twarz ogorzała od słońca i wi-chrów. Posiwiał. Zmarszczki na czole i koło oczu pogłębiły się, snadź wszelkim przygodom i niepogodom stawił czoło. Trzymał się jednak prosto, jak ten, co wytrwale do określonego, wytkniętego dąży celu. Nic go zatrzymać lub zawrócić z drogi nie mogło. Otrząsnął śnieg z płaszcza i kapelusza, otarł twarz, po czym usiadł naprzeciw mnie przy stole, tyłem do drzwi i wyciągnąwszy swą szorstką dłoń ścisnął mnie znów silnie za rękę.

– Opowiem paniczowi, gdzie byłem i co słyszałem – rzekł. – Byłem daleko, lecz dowie-działem się mało.

Zadzwoniłem na służbę, zgodził się na szklankę piwa i czekając, aż je ogrzeją, usiadł za-myślony. Na twarzy jego rozlana była powaga. Nie ośmieliłem się przerywać milczenia.

– Gdy małym była dzieckiem – począł podnosząc powoli głowę – prawiła ciągle o morzu, o tych siwych sukniach, w które morze przyobleka się w dni pochmurne, i o tych połyskach słonecznych, które w dni pogodne odbija, mnoży na grzbiecie każdej fali! Uderzało to jej dziecięcą wyobraźnię, dlatego może, że jej ojciec utonął, i zdawało się jej, może myślała, że odpłynął gdzieś daleko ku zawsze zielonym brzegom.

– Zgodne to z dziecięcymi wyobrażeniami – zauważyłem.

– Gdyśmy ją stracili – mówił pan Peggotty – przyszło mi na myśl, że on wywiózł ją tam daleko, na obce brzegi. Cuda jej musiał opowiadać, cuda jej musiał, gołąbce mojej, obiecy-wać, tam daleko! Po widzeniu się z jego matką pewien już byłem, że tak jest, a nie inaczej.

Przepłynąłem tedy kanał i znalazłem się we Francji.

Drzwi się uchyliły. Wpadło parę płatków śniegu. Więcej się jeszcze uchyliły, z cicha, ostrożnie przytrzymywała je ręka jakaś.

– Odszukałem tam – ciągnął pan Peggotty – pewnego dżentelmena, który był u władzy, i opowiedziałem mu o celu mej podróży. Zaopatrzył mnie w różne papiery, chciał dać pienię-dzy, lecz tych nie potrzebowałem. Podziękowałem mu tedy ślicznie. „Będziemy pisać i mó-wić o panu, gdzie tylko się da – upewniał. – Nie zginiesz wśród obcych.” Wyraziłem mu raz jeszcze mą wdzięczność i puściłem się w drogę.

– Sam, pieszo? – spytałem.

– Po większej części pieszo – odrzekł – czasem wozem z jadącymi na targ chłopami, w pu-stych czasem dyliżansach, często w towarzystwie ubogich jakichś żołnierzy. Rozmawiać nie mogliśmy z sobą, lecz zawsze nie szliśmy osamotnieni po pustej drodze.

– Przybywając do miast – ciągnął – wchodziłem do karczmy, wyszukując kogo bądź, kto by rozumiał po angielsku. Wówczas objaśniałem, że poszukuję mej bratanicy, i wywiadywa-łem się o znajdujących się w hotelach i zajazdach cudzoziemców, i pytawywiadywa-łem, czy kto nie

wi-dział gdzie podobnej do Emilki kobiety? Rozpytawszy, szedłem dalej. Pomału, gdym się gdzie zjawiał, zauważyłem, że coś już o mnie słyszano. Wieśniacy wynosili mi jedzenie i picie, zapraszali na nocleg i niejedna matka, mająca równe wiekiem Emilce córki, wyczeki-wała na mnie na rozstajnych drogach, pytając, czym nie wpadł na ślad zaginionej. Niektórym z nich śmierć wydarła ich dziewczęta. Bogu wiadomo, ile mi te kobiety okazały współczucia i dobroci.

W uchylonych ostrożnie drzwiach stała Marta. Pewien tego byłem i drżałem, by oglądając się, nie spostrzegł jej czasem pan Peggotty.

– Nieraz – ciągnął – sadzały mi na kolana swe dziatki, zwłaszcza dziewczątka, i nieraz wieczorem siadywałem na progu chat ich tak, jakbym siadywał wśród własnej dziatwy. O, moje kochanie!

Łzy go dławiły. Położyłem dłoń na ręce, którą zakrył oczy.

– Dziękuję, paniczu – rzekł. – To przejdzie.

Po chwili odjął rękę od oczu i zakładając ją na piersi, ciągnął:

– Nieraz rano przeprowadzały mnie poza wieś, a gdym żegnał je dziękując, wyglądały zawsze tak, jak gdyby rozumiały moje słowa. Przybyłem wreszcie na brzeg morza. Nietrudno mi było, psu morskiemu, dostać się do Włoch. Tam znalazłem się od razu jak w znajomym miejscu. Ludziska zawsze byli dla mnie względni i dowiedziałem się, że ją widziano, tam w górach, w Szwajcarii. Ktoś, kto znał jego lokaja, opowiedział mi, że widział ich razem podró-żujących. Dniem i nocą podążałem w góry, ale im dalej szedłem, tym dalej góry uciekały.

Przeszedłem je wreszcie, do upatrzonego dotarłem miejsca. Tu dopiero pomyślałem, co po-cznę, gdy ją zobaczę.

U drzwi podsłuchiwała wciąż ta sama kobieta; ręce jej wyciągnęły się ku mnie błagalnie, abym jej nie zdradził.

– Ani na chwilę, nigdy – twierdził pan Peggotty – nie zwątpiłem o niej. Niech tylko, my-ślałem sobie, ujrzy mnie, głos posłyszy, przypomni dom opuszczony, dzieciństwo swe, cho-ciażby królową została, myślę sobie, do nóg mi upadnie. Wiedziałem, że tak będzie. Wie-działem. Ani na chwilę nie wątpiłem. Ileż razy śniło mi się, że woła „stryju” i jak martwa w objęcia mi pada. „Emilko serce moje, wszystko przebaczone, zapomniane, wracajmy razem do domu”.

Umilkł na chwilę, potrząsnął głową i tak dalej mówił:

– Nic o nim nie chciałem wiedzieć, Emilka wszystkim mi była. Kupiłem dla niej prostą, wieśniaczą suknię i wiedziałem, że pójdzie za mną po kamienistej drodze i nie opuści mnie więcej. Przykryć ją nową tą suknią, precz odrzucić wszystko, co przedtem miała na sobie, wziąć ją pod ramię, wracać z nią, zatrzymywać się po to tylko, by wypoczęły strudzone jej nogi, zranione biedne serce, oto o czym myślałem. Na niego nie spojrzałbym nawet. Ale, pa-nie Davy, spóźniłem się. Odjechali! Gdzie? Dowiedzieć się pa-nie mogłem. Jedni mówili – tam, inni – ówdzie. Chodziłem tam, chodziłem ówdzie, ale nigdzie nie mogłem znaleźć. Wróciłem do domu.

– Dawno?

– Przed kilku dniami. Wieczorem spojrzałem w okna łodzi, świeca stała. Zbliżywszy się zajrzałem do środka. Przed ogniem siedziała poczciwa pani Gummidge, sama, jak było umó-wione. Zapukałem do drzwi mówiąc: „Nie bój się, ja to, ja sam, Daniel”. Wszedłem. Anim przypuszczał kiedy, aby łódź mogła być tak pusta.

Z kieszeni na piersiach wydobył ostrożnie paczkę, zawierającą dwa czy trzy listy. Rozłożył je na stole.

– To pierwszy – rzekł wybierając. – Nadszedł w tydzień po moim odejściu. Pięćdziesiąt funtów w banknotach w kopercie pod moim adresem. Ktoś położył to na progu. Kochanie moje! Oszukać mnie chciała zmieniając pismo.

Starannie, po dawnych załomach, złożył kartkę i odsunął ją na bok.

– Ten – mówił rozkładając drugi list – pani

Gummidge otrzymała przed dwoma czy trzema miesiącami.

Popatrzył na list i podając mi go dodał:

– Niech panicz z łaski swojej przeczyta.

Czytałem, co następuje:

Ach! Co tam pomyślicie widząc to pismo i widząc, że moja to niegodziwa kreśli ręka. Nie dla mnie, nie zasługuję na to, ale przez pamięć na stryja otwórzcie mi serce na chwilę. Proszę i błagam o to. Weźcie kawałek papieru i napiszcie na nim jedno, jedyne stówko: jak się stryj miewa i co mówi o mnie, jeśli tam jeszcze mnie wspominacie kiedy! Czy wieczorem, wracając, ogląda się jeszcze czasem za tą, którą niegdyś tak czule kochał? Serce mi pęka, gdy myślę o tym. Klękam przed wami i błagam, abyście nie byli dla mnie tak srodzy, jak na to zasługuję, wiem, że zasługuję, lecz abyście się zlitowali nade mną i napisali mi jedno, jedyne słówko. Nie nazywajcie mnie „waszą” ani „kochaną”, ani żadnym z tych słodkich imion, do których utra-ciłam prawo, ale zlitujcie się nade mną, donieście coś o kochanym stryju, którego już nigdy, nigdy oczy me nie ujrzą.

Droga pani! Jeśli nie chcesz otworzyć mnie niegodnej swego serca, wysłuchaj pokornej i gorącej prośby, spytajcie tego, komu największą wyrządziłam krzywdę, czyją żoną powinnam była zostać, jak macie postąpić, a jeśli on się ulituje i powie, żebyście do mnie napisali słów-ko, jedno słówko – a myślę, ze tak powie, gdyż dobrym był zawsze, litościwym – powiedzcie mu, nic więcej, tylko to, że gdy w nocy słyszę szum wiatru, myślę zawsze, że wieje stamtąd od niego i od stryja pędzi wprost do nieba ze skargą na mnie niegodziwą. Powiedzcie mu, że jeślibym jutro umrzeć mogła (Och! Jak tego gorąco, gorąco pragnę!), ostatnim tchnieniem błogosławić będę jego, stryja, cały mój dom kochany.

I w tym liście były pieniądze, pięć funtów. I te, jak tamte, pozostały nietknięte. Pan Pe-ggotty odłożył je wraz z listem w kopertę. Dodany był szczegółowy adres, lecz odmienną pisany ręką i tak zawiły, że nie mógł dostarczyć wskazówek dla odnalezienia piszącej.

– Czy odpowiedzieliście na ten list? – spytałem.

– Pani Gummidge – odparł pan Peggotty – nie bardzo piśmienna, ale Ham napisał brulion, który poczciwa kobieta, jak mogła, najstaranniej przepisała. Oznajmiła Emilce, że poszedłem ją szukać, i przesłała jej ostatnie moje – pamiętasz pan? – słowa.

– A ten trzeci list?

– Nie list to, lecz znów pieniądze, dziesięć funtów i kartka: Od szczerego przyjaciela. Tak jak w pierwszej kopercie. Ale tamtą położono na progu, to nadeszło onegdaj pocztą. Otóż stempel posłużył mi za wskazówkę. Tam idę.

Stempel wskazywał nadreńskie miasto. Wyszukał w Yarmouth kupca, który znał tę miej-scowość i użyczył mu mapy. Mapę tę pan Peggotty rozłożył teraz na stole i oparłszy brodę na jednej ręce, wskazującym palcem drugiej wodził po niej pracowicie.

Spytałem go o Hama. Potrząsnął głową.

– Pracuje – odrzekł – poczciwiec, na dobre sobie wszędzie zasłużył imię. Każdy mu sprzyja i on każdemu pomóc gotów. Słowa skargi nikt jeszcze z ust jego nie słyszał, ale sio-stra moja utrzymuje – niech to pomiędzy nami zostanie – że już po nim.

– Łatwo w to wierzyć! Biedak!

– Ot tak, powiem, paniczowi, istotnie pomiata swym zdrowiem i życiem. Znajdziesz go, gdzie najcięższa praca i gdzie największe niebezpieczeństwo, tam jego pełno. Spokojny, ła-godny jak zawsze. Znają go i kochają wszystkie dzieci w Yarmouth.

Zebrał listy, złożył starannie, związał razem i schował niemal z czułością w zanadrze.

Tymczasem z uchylonych drzwi zniknęła twarz kobieca; tylko płatki śniegu wpadały do we-wnątrz.

– A teraz – powiedział pan Peggotty spoglądając na swój wór podróżny – ponieważ wi-działem się z paniczem, jutro raniutko ruszać mogę dalej. Panicz widział, co mam z sobą –

wskazał kieszeń na piersiach – i to mnie tylko niepokoi, aby mi się jakie nieszczęście nie przytrafiło, zanim zdołam zwrócić te pieniądze. Jeślibym zmarł albo zginął gdzie czy został okradziony, a pieniądze te nie wróciły tam, skąd wyszły, nie miałbym chyba i w grobie spo-koju. Dlatego tylko chciałbym wrócić.

Powstał i ja także. Uścisnęliśmy się przed wyjściem.

– Przebiegnę tysiące mil – mówił – i nie spocznę, aż mu oddam precz te pieniądze. Byle znaleźć Emilkę! Jeśli nie uda mi się odnaleźć jej, gdybyż przynajmniej dowiedzieć się mogła, żem szukając wyzionął ducha! Na tę wieść to już pewno wróci do domu.

Wyszliśmy. W nocnym mroku mknęła przed nami kobieca postać. Zatrzymałem pana Pe-ggotty przy drzwiach, dopóki postać ta nie znikła mi zupełnie z oczu.

Wspomniał o gospodzie przy drodze do Dover, gdzie znajdzie skromny, tani nocleg. Od-prowadziłem go do Westminster Bridge i rozstaliśmy się na grobli! Zdawało mi się, że coś zmilkło i w głuszę zapadło wraz z oddalającym się w śnieżnej zamieci wędrowcem.

Wróciłem na dziedziniec zajazdu, szukając dojrzanej tam twarzy. Znikła. Nawet ślady kroków śnieg zasypał. Moje tylko świeże ślady pozostały widoczne, a i te zaczęły znikać, gdym się za nimi oglądał.

ROZDZIAŁ XLI