• Nie Znaleziono Wyników

Do klasy wszedł monsieur Lami, nauczyciel języka francuskiego.

Był to człowiek w gruncie rzeczy dobry, w przedmiocie swoim należycie wy-kształcony, ale w wysokim stopniu śmieszny.

Wykładał język obcy, żądał od uczniów, żeby w nim czynili szybkie postępy, żeby mówili najczystszym akcentem i najpoprawniejszą pronuncjacją, a sam był żywym przykładem, że to nie jest rzecz taka łatwa, bo mówił po polsku strasz-nie, kalecząc niemiłosiernie nietylko wymowę, lecz rodzaj i znaczenie wyrazów.

Za to przede wszystkiem nie lubiano go i wymowę jego polską przedrzeźniano we wszystkich klasach.

Nie na tem jednak ograniczała się śmieszność pana Lami. Będąc Francu-zem czystej krwi, był on antytezą Francuza. Przybyszów z nad Sekwanny wy-obrażamy sobie zawsze jako ludzi wykwintnych, eleganckich i z dobremi ma-nierami, tymczasem trudno sobie wyobrazić człowieka bardziej zaniedbanego w ubraniu, rubaszniejszego i większego brudasa, niż monsieur Lami.

Był on urodzonym, zaprzysiężonym wrogiem grzebienia i szczotki, wody i mydła. Dziwną sztuką umiał swój zarost utrzymać tak, że zawsze wyglądał, jakby go brzytwa po raz ostatni dotykała przed tygodniem.

W ruchach jego nie było żadnej dystynkcji i powagi, a rysy twarzy miał kla-sycznie brzydkie. Nizkie, marszczące się co chwila czoło, na które spadały raz wraz kosmyki bezładnie utrzymywanych włosów, małe, biegające oczy, wielki nos, wielkie policzki, z mocno wyrastającemu kośćmi, usta olbrzymich

rozmia-84 A. Bartels, Vox populi vox Dei, [w:] tegoż, Piosnki i satyry. Zeszyt 1, nakładem K. Barto-szewicza, Kraków 1888, s. 19–20.

85 F. Sokoł Szahin, O filozofie i chłopie, [w:] K. Bartoszewicz, Perły humoru polskiego, t. 3, dz. cyt., s. 22.

Przykład 62. Wołody Skiba (Władysław Sabowski) – Szkoła. Fragmenty (1863)

124

rów, otwierające się przy każdej sposobności na szerokość bramy wjazdowej, oto rysopis wcale nieponętny.

Dodajmy do tego głos krzykliwy, chód rzucający się, nizką, krępą postać, i wstrętne zamiłowanie w obgryzaniu paznogci, a będziemy mieli w całej postaci pana Lami, który prawdziwie osierocił swój kraj, przybywając do nas, bo w jego ojczyźnie zapewne drugiego podobnego egzemplarza nie pozostało.

Otóż pan Lami wszedł do klasy, a w klasie panowała cisza, jak makiem zasiał.

Było to coś niezwykłego. Nigdy jeszcze od czasu, jak pan Lami piastował godność nauczyciela nic podobnego się nie zdarzyło.

Witała go zawsze straszna, szalona wrzawa, którą musiał uspakajać, wcho-dząc na katedrę, uderzając liniałem kilkakrotnie i wołając: – Silence, messieurs, je vous le dis!…

Napomnienie to naturalnie nigdy nie skutkowało, i monsieur Lami musiał je powtarzać co chwila, zaperzając się coraz bardziej i coraz silniej waląc liniałem w katedrę.

Tym razem, jak powiedzieliśmy, panowała cisza, straszna cisza, cisza przed burzą, wielkie, uroczyste milczenie, które uorganizował Pawełek, podczas pauzy dziesięciominutowej, poprzedzającej lekcję pana Lami.

Nikt nie drgnął, nikt nie zakaszlał, nikt nawet głośniej nie odetchnął. Cisza ta tak skonfundowała pana Lami, że, wszedłszy na katedrę, nie wiedział, jak się odezwać. Patrzył przez chwilę, potem machinalnie ujął liniał, uderzył nim kilka-krotnie i wielkim głosem, jakby chciał zapanować nad niezwykłą wrzawą, zawo-łał: – Silence, messieurs, je vous le dis!…

Trzeba było heroicznego wysilenia ze strony kilkudziesięciu młodych chłop-ców, żeby na to wezwanie nie wybuchnąć śmiechem. Ale klasa pod komendą Pawełka do takiego bohaterstwa była zdolna! Nikt się nie roześmiał. Nikt nie poruszył.

Nałóg silniejszy jest, niż natura. Monsieur Lami, któremu się to zdarzyło po raz pierwszy w życiu, tak był pomieszany, tak dalece nie mógł się połapać w no-wej dla siebie sytuacji, że zerwał się z krzesła, grzmotnął raz jeszcze z całej siły liniałem w katedrę i krzyknął z całego gardła: – Silence, je le répete!…

Tego już klasa wytrzymać nie mogła… Tu i owdzie odezwały się stłumione śmiechy. Powstrzymało je jedno „pst”, pochodzące z ławki Pawełka. Ta odrobi-na wrzawy odrobi-natychmiast przycichłej, a potrzebnej widać panu Lami odrobi-na lekcjach, jak woda rybie, powróciła mu kontenans.

Przekonał się, że uczniowie jego nie zaniemieli nagle, skutkiem jakiegoś nadprzyrodzonego wypadku, i zaczął lekcję zwyczajnym trybem, od którego nie odstępował nigdy, to jest od przesłuchiwania tego, co było zadane.

Przykład 62. Wołody Skiba (Władysław Sabowski) – Szkoła. Fragmenty (1863)

125 Zadaną była na ten dzień konjugacja słowa bailler, rzecz dla wszystkich w klasie nietrudna, bo się już w niższych klasach, pod kierunkiem tego samego profesora, w odmienianie słów wprawili. Panu Lami, jako pedagogowi, szło tym razem o przekonanie się, czy klasa dawniejszej nauki nie zapomniała, a słowo

„ziewać” wybrane było dlatego, żeby dać uczniom sposobność do egzercytowa-nia się w poprawnem wymawianiu miękkiego l.

– Silence! – powtórzył raz jeszcze pan Lami, bez krzyku jednak i bez ude-rzenia liniałem. – Pazderski, conjuguez! Paździerski, właściciel nazwiska, prze-inaczonego przez Francuza, jeden z najmłodszych i najspokojniejszych w całej klasie uczniów, wstał i rozpoczął: – Indicatif present. Je baille, tu bailles…

Siwe oczy pana Lami zaczęły biegać niespokojnie po klasie. Drażniło go znów to, że wszyscy siedzieli, jak trusie. Nikt się nie ruszał, nikt nie szeptał do sąsiada, nikt nie zasłużył na najmniejsze upomnienie albo naganę. Cisza była tak poważna, że słaby głos Paździerskiego słychać było wyraźnie w najdalszych zakątkach.

Nawet samego recytatora konjugacji nie miał w czem poprawiać profesor.

Był on jednym z tych uczniów, którzy najpoprawniej wymawiali l miękkie, we-dług metody i wskazówek pana Lami. Czas teraźniejszy przeszedł szczęśliwie, bez pomyłki, podobnież w imparfait i passé indéfini nie było żadnego potknięcia.

A w klasie było tak cicho, że monsieur Lami ogryzaniem paznogci musiał sobie przeszkadzać, żeby znów nie krzyknąć niepotrzebnie nałogowego: Silence!

Paździerski zatrzymał się na chwilę, żeby odetchnąć. – Continuez, Pazder-ski, – rzekł pan Lami – passé défini…

– Je baillai, – konjugował mały studencik, – tu baillas, il bailla, nous…

W tem miejscu stała się katastrofa. Nie sam tylko Paździerski, lecz cała kla-sa jednomyślnie, jakby jednem gardłem, krzyknęła: – Nous baillâmes! I nie dość, że krzyknęła. Wszystkie te młode gardła i silne piersi, na najrozmaitsze sposoby przeciągały i modulowały końcowe â, z czego się wytworzył chór ogłuszają-cy, piekielny koncert, rozdzierający uszy i doprowadzający do rozpaczy dbałego o poprawność pronuncjacji francuzkiej pana Lami. To też Francuz podskoczył na katedrze, jak piłka. – Qu’est-ce que cela signifie – zawołał, trzęsąc się z gnie-wu – sso to jest?…

Popis się skończył. Młodym chłopcom trudno było śmiech pokonać, ale zapanowali nad nim i znów była cisza, jak makiem zasiał. Paździerski przestał konjugować.

– Ssso to jest? – powtarzał, przychodząc do siebie z gniewu monsieur Lami, rozbrojony nagłem uspokojeniem się swawolników, – żeby mi żaden osel nie wa-żyła się krzysiś więsy… Pazderski, continuez.

Przykład 62. Wołody Skiba (Władysław Sabowski) – Szkoła. Fragmenty (1863)

126

Wydający lekcję zaczął na nowo: – Je baillai… Zaledwie jednak doszedł do owej nieszczęśliwej pierwszej osoby liczby mnogiej, znów się odezwał ten sam chór, tylko głośniejszy jeszcze, połączony z modulacjami i warjacjami jeszcze dziwniejszemi, jeszcze niemiłosierniej szarpiącemi słuch delikatny nie-szczęśliwego profesora.

Monsieur Lami zatkał sobie uszy i czekał. Kocia muzyka trwała tym razem dłużej, niż poprzednio, wreszcie umilkła. Francuz zrozumiał, że jest ofiarą zmo-wy, przeciwko której sam nic nie poradzi. – Dobrze! – zawołał, – ja was bęzie nauszyś!… Idę poszukaś pan inspektor…

Widząc to, Pawełek, który ruchów pana Lami nie tracił z oka, zerwał się sam z miejsca, w jednej chwili przesadził parę ławek, z tą samą kocią zręcznością, jakiej złożył dowody przy przesadzaniu sztachet w dniu rozstawania się z Helą, przyskoczył do drzwi wprzód od profesora, zastawił je sobą i, rozkrzyżowawszy ręce zawołał: – Pan profesor nie pójdzie na nas się skarżyć… ja pana profesora nie puszczę!…

Takiej czynnej opozycji nikt jeszcze nie poważył się stawić panu Lami.

– A to so?… – zapienił się profesor, – jak ty śmiała osel jeden!… ustąpiła stąd presz!… laisse-moi passer!

Pawełek ani myślał się cofać. – Pan profesor nie pójdzie, – powtórzył sta-nowczo, – pan profesor byłby niesprawiedliwy i okrutny, gdyby poszedł… vous seriez injuste et cruel…

Francuszczyzna rozbroiła gniew pana Lami, a zarzut niesprawiedliwości go zabolał. – Niesprawiedliwy… sso on piesie, osel jeden?… dlaszego niesprawied-liwy?… pourquoi injuste?…

Sprawa była wygrana, monsieur Lami nie upierał się już, ażeby wyjść, i po-zwalał z sobą parlamentować.

– Panie profesorze! – zaczął mu przekładać Pawełek, – myśmy nic złego go nie zrobili.

– Sso to nis?… Jak to nis?… Sala klasa krzyszala… to ne jest nis!…

– To nic, panie profesorze, jak ojca kocham, nic. Myśmy tylko chcieli poka-zać, że wszyscy umiemy tak jak Paździerski… a pan profesor gniewa się, że nie umiemy… vous étes injuste et cruel.

– Niesprawiedliwy!… niesprawiedliwy!… – zaczęto powtarzać w różnych ławkach. Klasa cała przybierała taką postać, do jakiej pan Lami był przyzwy-czajony na lekcjach. To go zmiękczyło i ułagodziło do reszty. Wbiegł na katedrę, jakgdyby odmłodniał, uderzył liniałem kilka razy i zawołał: – Silence, messie-urs… je vous pardonne… przebaszam ostatni raz!…

Zrobiło się względnie cicho. Lekcja szła dalej. Paździerski dokończył konju-gacji, następny z kolei, Adaś Pokrowiecki, miał odmieniać to samo słowo przez

Przykład 62. Wołody Skiba (Władysław Sabowski) – Szkoła. Fragmenty (1863)

127 wszyskie czasy i osoby, dodając do każdej tłómaczenie polskie. Kilka „pst!” Pa-wełka, w różne strony rzuconych, przestrzegło jego kolegów, że należy się jesz-cze zachować spokojnie, że widowisko jeszjesz-cze nie skończone i spodziewać się winni od pomysłowego reżysera jakiejś mającej je uwieńczyć niespodzianki.

– Je baille, ziewam, tu bailles, ziewasz, odmieniał bez omyłki Adaś.

Ziewanie, jak wiadomo, jest zaraźliwe i pierwszemu Pawełkowi, słysząc o niem, zachciało się ziewnąć naprawdę. Ziewając, trącił Ignasia, epidemia zie-wania udzieliła się i jemu, następnie inni zaczęli ziewać, niektórzy mimowolnie, inni domyślając się może, że w tem jakiś figiel się kryje. Wreszcie, gdy Adaś doszedł do trybu rozkazującego i zaczął go recytować, otworzyły się szeroko ogromne usta profesora… epidemja utorowała sobie drogę aż na katedrę.

Tego właśnie czekał i na to liczył Pawełek z kilkoma umówionymi naprzód pomocnikami. Jednocześnie z kilku punktów sali spadły na pana Lami jakieś czarne pociski. Niektóre przeleciały mu tylko koło uszu, jeden uderzył w same czoło, a jeden najtrafniejszy wpadł w otwarte usta. Monsieur Lami zamknął je szybko i zabulgotał, jak podrażniony indyk, nie będąc wstanie w pierwszej chwili słowa wymówić, ani swoim rodowitym, ani kaleczonym polskim językiem.

Żadna siła ludzka, żadna perswazja, żadna groźba nie byłaby w tej chwili po-wstrzymała wybuchów homerycznego śmiechu. Śmiali się wszyscy, gestykulując żywo, aż się trzęsły ławki, spadały pióra i podskakiwały kałamarze. A nieszczę-śliwy Francuz przez długą chwilę nie wiedział, jak postąpić z owym pociskiem, który tak niespodzianie dostał mu się do ust i utkwił prawie w samem gardle.

Najprostszą rzeczą było wypluć… ale ów pocisk zgniótł się przy zamykaniu ust i zdradził smak swój, który bardzo przyjemnie oddziałał na podniebienie profesora.

Trzeba bowiem wiedzieć, że pan Lami, obok innych zalet i przymiotów, był nadzwyczajnym amatorem wszelkich łakoci, a zarazem człowiekiem tak ską-pym, że sobie grosza na ich kupowanie żałował. Ze skąpstwa tego słynął w ca-łem mieście. Wszyscy widzieli, że, aby go kucharka nie oszukiwała, sam chodził do straganiarek i rzeźników, znosząc zakupione wiktuały do domu w zataba-czonych fularowych chustkach od nosa. Nim się więc zaczął gniewać, wprzód posmakował, i uczucie smaku przemogło.

– Śliwka!… parole d‘honneur śliwka!… – zawołał wreszcie, połknąwszy owoc, – który osel poważyła się rzusaś śliwka na son professeur?…

Nim dokończył, wzrok jego padł na drugą śliwkę, która, odbiwszy się od czo-ła, stoczyła się na dziennik leżący na katedrze. Pochwycił ją szybko, otworzył, wyrzucił pestkę i zjadł.

– Który osel poważyła się? – powtórzył, – powiadajsie mi zaraz!… zaraz!…

nech se przyzna!…

Przykład 62. Wołody Skiba (Władysław Sabowski) – Szkoła. Fragmenty (1863)

128

Odpowiedziano naturalnie milczeniem, pan Lami jednak nie czekał odpowie-dzi. Przypomniało mu się, że było więcej śliwek, zbiegł więc z katedry i zaczął je zbierać z podłogi. Uprzątnął tak i spożył po kolei wszystkie corpora delicti, wszystkie faktyczne dowody popełnionego przez klasę ekscesu. Naturalnie, że to żarłoctwo nadsekwańskiego pedagoga uniemożebniło wszelkie dochodzenia na serjo. Mimo to monsieur Lami czuł się obowiązanym do zrobienia czegoś dla podtrzymania swej powagi.

– Który osel poważyła se? – powtarzał ciągle, jedząc śliwki i nie zważając, że cała klasa śmieje się tylko, a o ekspijacjach jakichkolwiek nawet nie myśli.

Nareszcie po ułatwieniu się ze śliwkami, przyskoczył do najbliższego, któ-ry się znalazł pod ręką, w pierwszej ławce i, chwyciwszy go za ramię, zawołał:

– To ty rzusala, Ziskiewis! ty rzusala, osel jeden!

– Nieprawda, panie profesorze, – zaprzeczył stanowczo Dziczkiewicz, – ja nie rzucałem.

Pan Lami nie słuchał zaprzeczeń. Puścił ramię chłopca, odstąpił od niego o parę kroków, złożył ręce, ramiona wzniósł do góry i, stanąwszy w postawie, która miała wyrażać politowanie i oburzenie, a postać jego śmieszną zawsze, jeszcze komiczniejszą czyniła, pokiwał głową i rozpoczął reprymendę, mającą skruszyć, zmiękczyć i do upamiętania doprowadzić zapamiętałego grzesznika.

– Ah! c’est ça – ah! c’est ça, monsieur Ziskiewis! Twój osies prasowała, twój osies była économe…

Dziczkiewicz zerwał się z ławki, jakby go kto spoliczkował.

– Za pozwoleniem pana profesora, – zawołał, – mój ojciec nigdy nie był ekonomem!…

Monsieur Lami, przestraszony, cofnął się jeszcze dalej, wodząc oczyma po całej klasie ze zdziwieniem.

– Sso on plesie, osel jeden? – rzekł wreszcie, – ja nie powieziala, że twój osies była ekonom, tylko była oszczędni, zbierała majątek, a ty jesteś marno-trawsa, i rzusasz na ton professeur śliwki, so kosztują pieniąze!… Ja Zyskiewis bęzie zapisała do ziennik!…

Zwrócił się ku katedrze i wziął za pióro. Dziczkiewicz miał odpokutować za wszystkich. Byłaby to jednak czarna sprawiedliwość, na którą klasa nie mogła pozwolić. Odkupicielem ogólnej winy, kozłem ofiarnym profesorskiego gniewu stałby się najmniej winny ze wszystkich. Zaczęto szemrać, protestować, śmiel-si wybiegli z ławek, otoczyli profesora z perswazjami, instancjami, prośbami.

Był to środek wypróbowany. Monsieur Lami miał zwyczaj krzyczeć wielkim gło-sem, walił liniałem w ławkę i katedrę strasznie hałaśliwie, ale perswazja zawsze miała na niego wpływ, a prośba miękczyła go zupełnie. Tak się też i tym razem Przykład 62. Wołody Skiba (Władysław Sabowski) – Szkoła. Fragmenty (1863)

129 zdarzyło. Nadsekwański pedagog srożył się z początku, ale gdy mu pióro z rąk odebrano, dziennik z katedry uprzątnięto, gdy go otaczający malcy zaczęli sku-bać, głaskać i molestować, udobruchał się i zawołał: – No, już dosiś! assez!…

przebaszam Zyskiewis… przebaszam sala klasa… ostatni raz!

Na takiem przebaczaniu zwykle się kończyło, tym razem jednak czereda wyrostków była już zanadto rozswawolona.

– W górę pana profesora!… – krzyknął któryś, pamiętając z domu owację, jaką ojcu jego podczas wakacji wyprawili na imieniny rozochoceni sąsiedzi – w górę pana profesora!…

Myśl ta spodobała się wszystkim, i natychmiast znalazła wykonawców. Kil-ku najsilniejszych pochwyciło pana Lami, pomimo jego szamotania się i obrony, i zaczęto obnosić go w tryumfie. Tymczasem Pawełkowi, który do tej owacji nie należał, przyszła myśl szalona czy genjalna, co zresztą i w szkole, tak, jak w ży-ciu, najczęściej wychodzi na jedno. Skinął na kilku kolegów, pochwycili ze stalug wielką czarną tablicę, położyli ją na płask, na katedrze i krzyknęli do obnoszą-cych profesora kolegów: – Dajcie go tu!…

W chwilę potem pan Lami był już umieszczony na tem zaimprowizowanem wzniesieniu. Zaledwie go tam instalowano, nim jeszcze nieszczęśliwy profesor mógł dokładnie zrozumieć niebezpieczeństwo swojej pozycji, dał się słyszeć wyraz, który w całem gimnazjum zawsze najzapaleńszych do upamiętania przy-wodził. Ktoś – historja nie powiada jego imienia – zawołał głosem donośnym:

– Ćwik!…

W mgnieniu oku, na dźwięk tego wyrazu, rozpierzchli się wszyscy, którzy otaczali katedrę, jeden przez drugiego, śpiesząc się do ławek. W kilka sekund później każdy siedział na swojem miejscu, cicho, spokojnie, patrząc w książkę i nie śmiejąc podnieść oczu ani na profesora, pozostawionego w ryzykownej pozycji, ani na drzwi wchodowe, w których znajdowała się szybka, a poza szyb-ką znajdować się były powinny oczy inspektora, zwykle w gwarze studenckiej nazywanego Ćwikiem.

Ów Ćwik był to człowiek serdeczny, dobroduszny, miękki i łagodny, jednem słowem dobry z kościami, który jednak posiadał szczególny talent wydawania się strasznym, jak gromowładny Jowisz, w oczach młodzieży. Gdy spojrzał groźnie, wszystkie dusze były na ramieniu, a gdy krzyknął, wszystko truchlało.

Każdy drżał, żeby nie wpaść w jego ręce, a gdy się dostał, na najstraszliwsze przygotowywał się katusze. I rzeczywiście inspektor umiał straszyć okropnie, chociaż na dziesięć wypadków w dziewięciu straszne te groźby kończyły się przebaczeniem, a w dziesiątym okropna kara stawała się zwykle wcale łagodną i pobłażliwie ojcowską.

Przykład 62. Wołody Skiba (Władysław Sabowski) – Szkoła. Fragmenty (1863)

130

Ten talent utrzymywania swej powagi posiadał on nietylko wobec uczniów, ale i w gronie profesorów. Gdy zawołano „Ćwik”, nietylko wszyscy malcy rozbie-gli się po ławkach, ale zaniepokoił się także kompromitująco ulokowany profe-sor. Rzucał on wzrokiem naokoło, namyślając się, jakby zejść, było to jednak za-danie trudniejsze, niż się spodziewał. Tablica była znacznie większa, niż wierzch katedry, na której spoczywał pan Lami zatem musiał pozostawać na środku, gdyby się bowiem zbliżył na brzeg którykolwiek, musiałby się zważyć, spaść i potłuc. Gimnastykiem pan Lami nie był, odwagi i zręczności nie miał wcale, a przemówić do chłopców, prosząc, żeby go sprowadzili, nie śmiał, bo i jemu się zdawało, że lada chwila otworzą się drzwi i ukaże się w nich groźny inspektor, który wszelkich układów pokojowych profesora z rozswawoloną klasą nie uznał-by z pewnością za chwalebne. Drzwi się jednak nie otwierały i gromowładny Jowisz nie wchodził.

Pan Lami rzucił okiem i przekonał się, że oczów inspektora poza szybką nie było. Widocznie któryś z uczniów zawołał „Ćwik” z przywidzenia lub dla za-straszenia kolegów. Był zatem czas do zaczęcia układów i wyjścia z pozycji, nie dającej się pogodzić z godnością i powagą profesorską. Monsieur Lami zaczął mówić do klasy. Z początku gniewał się i krzyczał, następnie widząc, że to nie pomaga, zaczął upominać łagodnie i prosić. Mówił po polsku i po francusku.

Przemawiał do ogółu i do jednostek, które wymieniał po nazwisku.

Wszystko to było bezskuteczne. Wszelka gromada, wszelki tłum, gdy się podnieci i rozszaleje, staje się okrutnym, nie ma litości, traci serce. Nikt ani my-ślał iść na pomoc profesorowi, który sam rady sobie dać nie umiał. Pastwiono się nad nim z bezmyślnem, nieświadomem siebie samego okrucieństwem. Był-by się może znalazł ktoś chętny do pośpieszenia panu Lami na ratunek, i gdyBył-by kto mógł policzyć, w ilu sercach ta chętka się budziła, byłby ich może znalazł większość, ale każdy się lękał uczynić krok pierwszy, bo każdy się obawiał, żeby go nie posądzono, iż chce sobie kosztem ogółu zaskarbić łaski profesora.

W tej też obawie podobno, a nie we wrodzonej przewrotności natury ludz-kiej, leży główna przyczyna owego bezwiednego okrucieństwa tłumów. Niewie-le zresztą miano czasu do rozważenia, czy iść, czy nie iść za szlachetniejszym instynktem. Po niejakim czasie kilku nieśmiało spoglądających ku drzwiom, spostrzegło tam naprawdę poza szybką oczy Ćwika. Inspektor zajrzał, zobaczył, co się działo w klasie i schował się natychmiast, zapewne dlatego, żeby stłumić śmiech, jakim musiał wybuchnąć na widok pana Lami, stojącego z rozkrzyżowa-nemi rękami na katedrze.

Tego śmiechu jednakże nikt się nie domyślał w całej klasie, nikt bowiem nie przypuszczał, żeby gromowładny Jowisz, ujrzawszy taki skandal, mógł nie Przykład 62. Wołody Skiba (Władysław Sabowski) – Szkoła. Fragmenty (1863)

131 zawrzeć straszliwym gniewem. Domyślano się, że poszedł po stróży i narzędzia doraźnej egzekucji, nikt nie miał odwagi poruszać się, cisza panowała taka, jak na początku lekcji, a pan Lami, niemniej pomieszany od swoich uczniów, na nic innego zdobyć się nie mógł, prócz rzuconej z wyżyn swego stanowiska przestro-gi. – Silence, messieurs… je vous prie…

Otworzyły się drzwi i wszedł inspektor. Cała klasa powstała na jego powi-tanie i lżej cokolwiek odetchnęła. Ćwik przyszedł sam. Groźnemu prokonsulowi nie towarzyszyli liktorzy. Na twarzy jego jednak nie znać już było wcale, że przed chwilą pracować musiał nad sobą, ażeby się wstrzymać od śmiechu. Wzrok jego miotał pioruny.

– Co to jest?… Co się tu dzieje?… zapytał pierwszego z brzegu.

– Nic, proszę pana inspektora, odmienialiśmy słowo bailler.

Inspektor zrozumiał, że relacja zapytanego trwałaby zbyt długo, zwrócił się więc do profesora. – Co to się stało, panie Lami?…

– C’est rien… to jest nis… – plątał się nadsekwański pedagog – te swawolni-ki… osły jedne… to jest nis!… Rzusili śliwka na son professeur et voila tout.

Widząc, że z profesorem trudniej się jeszcze dogadać niż z uczniami, inspek-tor zbliżył się do katedry, silną ręką przytrzymał tablicę, żeby się nie poruszała, i spojrzeniem zachęcił pana Lami do zejścia. Francuz niezgrabnie i z obawą zsu-nął się na fotel, następnie zeszedł z katedry.

– Panie profesorze – zakończył inspektor – nie będę dalej wchodził w tę sprawę. Proszę mi spisać wszystkich winowajców na kartce… ukarzę ich tak, że kiedyś, gdy posiwieją, jeszcze im się to przypomni, a panu profesorowi zarę-czam, że taka zdrożna niesforność więcej się nie powtórzy. To powiedziawszy, wziął pana Lami pod rękę i wyszedł wraz z nim z klasy, choć jeszcze brakowało najmniej dziesięciu minut do ukończenia lekcji.