• Nie Znaleziono Wyników

Zamordowanie b. wielkiego wezyra

(Do ilustracyi na str. 72.) Rząd turecki dopuszczał się stale gw ałtów

nad innemi nar od o wiośc i arni, zositającemi pod jego panowaniem. Zwłaszcza Arm eńczycy na­

rażeni byli stale na prześladowanie ze strony Turków, masowe rzezie bezbronnej ludności, kebiet i dzieci, b y ły tam na porządku dzien­

nym. Arm eńczycy stosowali tę samą im udę wobec Turków, uważając ich za swych najwię­

kszych w rogów . Nienawiść ich skierowaną by Yó głównie przeciw urzędnikom tureckim, na których w yw ierali swą zemstę. Stąd to A rm e ­ nia była stale widownią niepokojów a ruchem rewolucyjnym kierowały zagraniczne komitety

armeńskie, rozsiane gęsto po całej Europie.

Państwa europejskie, w których interesie leża­

ło osłabienie Turcyi, podsycały i wspomagały tajemnie ruch armeński, prasa ich zaś nie szczę.- ózila słów oburzenia pod adresem rządu turec­

kiego za jego barbarzyństwo.

Ofiarą fanatycznego. Armeńczyka padł też w połowie marca 1921 b yły turecki wielki w ezyr, Talaat basza; przebyw ający w Berlinie inco­

gnito, pod nazwiskiem Ali Sali beja. Uważany on był przez Arm eńczyków za jednego z naj,- zażartszych w ro gó w i inicyatora rzezi i prze­

śladowań.

— 80 —

Morderstwo, spełnione w biały dzieii na je-

•diiej z najruchliwszych ulic Berlina, opisały dzienniki niemieckie w sposób następujący:

P rz y Hardenbergstrasse w zachodniej czę­

ści miasta, ujrzeli przechodnie, jak jakiś mło­

dzieniec zamknął drogę starszemu m ężczyźnie poczem wyciągnął z kieszeni rew olw er i bez słowa dał w jego stronę 'kilka strzałów. Trafio­

ny kulami, wydając okrzyk, padł mairtwy na ziemię. Napastnik odrzucił broń i usiłował u- ciec, chwycili go jednak przechodnie i oddali w ręce policyi.

I Z Z U Z Z U I Z I L - Jli___ I C Z J I ___ 1 L — J C Z Z H

W Y T Ł Ó M A C Z Y Ł SIĘ,

A. Dziwię się panu, że pana w dzień i noc to w tej, to w tamtej knajpie spotkać można.

Przecież to w syd i pan masz żonę i siedmioro dzieci.

B. Racya szanowny panie! Ale pan nic wie, przy mnie mieszka i moja teściowa.

A. A tak? T o co innego! Rozumiem pana teraz.

Z A P O Z N A N A U CZC IW O ŚĆ ,

Student: Od pierwszego wyprowadzam się panie gospodarzu.

Gospodarz: Dobrze, ale mi pan musi zapła­

cić komorne za mieszkanie, co do grosza, ina­

czej pana nie puszczę.

Student: Taa‘k? No to zostanę. Ludzie nigdy nie uznają uczciwego postępowania.

KO N SY LIU M .

— Panie kolego! Nasz pacyent nie żyje.

— W takim razie rmisimy przerw ać kura- eyę.

Zwłoki zamordowanego przez dwie godziny spoczywały na ulicy, papiery legitymacyjne zna lczione przy nim, opiewały na nazwisko* Ali S a -'

h beja, później dopiero przekonano się, że jest t') wielki w e zy r turecki, Talaat basza. Przesłu­

chanie mordercy ^napotykało na trudności, nie v łada on bowiem językiem niemieckim, jedynie perskim a tlómacza nie można było na razie znaleźć. Ostatecznie stwierdzono, że mordercą jest 24-letni student armeński, Salomon Paili- rian. Zeznał on, że chciał w ten sposób pomścić śmierć swych rodaków, systematycznie gnę,- bionych przez rząd Talaat baszy.

'

/

1

31 ___ii__ ii__ iL J J i z z i c z i i c n r

~ 3

W SZKOLE.

Klaptszęwski — czemu 'się dziś spóźniłeś na pierwszą godzinę?

-p. Proszę pana profesora — byłem ojcu ko- i iccznie potrzebny.

— C zy ojciec nie mógł się kim innym po.- śiużyć?

■ - Nie.

- - Dlaczego nie?

Bo mnie w ygarbow ał skórę.

W AM ERYCE.

— No! nareszcie pozbyłem się tego długu 30C dolarów, które się należało odemnie Jo­

nesowi.

— A to mnie cieszy! Ale iakżesz się mógł pozbyć dłiigu w tak wysokiej sumie! Przeciez nic nie masz.

— Sprawa prosta. Zastrzeliłem przed kw a­

dransem' Jonesa.

ZA KU LISAM I.

Boska Kilu! C zy to prawda, że ty idzież za mąż?

— A dlaczegóż nie miałabym się parę dni zabawić.

-- 81 —

ZO FIA K O W ERSKA . '

W N O W E J O JC ZYŹN IE .

Stach Gazdela, już od sześciu tygodni, rąbaf i rąbał las brazylijski. Zmęczony, spocony, pod promieniami słońca, które żar sypały z nieba, lub w cieniu drzew, z pod których w ilgoć paro­

wała i prawie oddech tamowała, kuł i kuł w drzewa odwieczne, które od stworzenia świata nie w idziały nigdy człowieka a rozrosły się i rozbujały tak, że ani im dać rady, ani ich poko­

nać. Siekiera tępiła się i szczerbiła na drzewie, które tam nazywają drzewem żelazneim, pnie zaś niektórych olbrzym ów b y ły tak grube, że aż sió p rzyk rzyło.w jednem miejscu stać a koń­

ca* roboty nie widzieć.

•— O Jezu! ■— jęczał czasem Stach, ale się zaraz powstrzym ał i dodawał w duchu:

— Jęki, to.dobre dla kobiet a tyś chłop! Sa­

mos chciał, i pilno ci było jak do raju... nie w ie ­ rzyłeś tym. co ci odradzali... i szedłeś jak głupi, na zagubę! To teraz pracuj a nie w yrzekaj!

Ale to tylko męska duma tak przez Stacha mówiła. Żeby był sobie puścił wodze, toby był płakał i szlochał i zawodził jak kobieta.

Położenie jego było okropne i tylko ’ ■ - szał się praca nad siły, która sprowadzała sen kamienny, gdy wieczorem legł wreszcie na ła-

wysłanej mchem i trawa leśna-

Złapali go w swoje sieci naganiacz^ em igra­

cyjni, którzy biorą sieniądze za każdego doro­

słego człowieka doprowadzonego do okrętu.

W m awiali mu, że opuści w Polsce chatę, a w Brazylii będzie mieszkał w dużym murowanym domu. że nie bedzie pracował, bo tam małpy za ludzi pracują, że będzie miał w bród wszystkie­

go: i pieniędzy, i dostatku, i jadła. Dał na­

mówić. Zabrał żone, troje dzieci*i wsiadł w Hamburgu na okręt niemiecki. Oj ta jazda na okręcie! Trwała pięć tygodni a było to pięć ty ­ godni najcięższej nreki. C ały tłum w ychodźców włościan z Polski po największej części, mu­

siał siedzieć pod pokładem okrętowym, jakby w jakim ciepłym lochu i jeść ochłapy nieświe­

żego mięsa, które niejednego o śmierć przypra­

w iły. Ludzie chorowali i marli. Stach zmizer- niał i pobladł, ale w yszedł cało, tylko mu jeden ładny chłopczyk pomarł i rzucony został do mo rza rybom na pożarcie, bó to taki pogrzeb jest na okrętach, że umarłego rzucają do morza w worku, na którego dnie jest kamień. Stachowa ledwo żyw a wysiadła na ląd w Brazylii. Jedze­

nie na okręcie tak jej żołądek popsuło-,, że już do żadnej roboty nie miała siły i w ciąż choror w ała a chudła tak, że wyglądała jak cień. Nie mówiła nic, tylko gdy spojrzała na Stacha nie- bieskremi, jakby wyblakłemi od choroby oczy ­ ma. to 011 twarz odwracał a na sercu jego osia­

dał ciężar; straszny w yrzut sumienia, że on u- parł się jechać do Brazylii pomimo próśb i łez żony, której obiecywał złote góry za morzami.

P r z y b y w s z y do Brazylii, czekali całe dwa miesiące w barakach, postawionych dla w y ­ chodźców, nim im wyznaczono działek lasu dziewiczego. W tych barakach oddawna pano­

wała dysenterya (biegunka), która o mało nie zabiła dwoje pozostałych dzieci, a na którą u- rnierali codziennie i starsi i młodzi. Z baraków w ynoszóno'trum ny różnej wielkości tak, że się ludzie w końcu z tym widokiem oswoili. Młodzi nawet sobie pośpiewywali czasem. Tylko mat- :k\, co.tu dzieci po., śmierć przyw iozły, b y ły mil­

czące i smutne a z oczu ich wyglądała roz­

pacz.

Już. w tych barakach siedząc, Stach widział, co się święci, bo już i złe wieści zewsząd nad­

la ty w a ł/ i ludzi, uciekających z dalekich lasów spotykał, ale pieniędzy na powrót nie miał, więc przed kobietą udawał, że mu się w szyst­

ko dobrze widzi i poprowadził Ją w ten las nie­

przejrzany, w ..tę puszczę, przez którą trzeba się było przedzierać z siekierą w ręku, a w której różne dzikie zwierzęta i gady się kryły.

W ydzielono mu lasu tego spory kawał, mo­

że dwadzieścia m orgów. W śród stał zbudowa­

— 82 —

ny domina, prędzej szałas z gałęzi i chróstu, pokryty grubemi liśćmi jakichś podzwrotniko­

w ych (ciepłych krajów ) roślin, z małym komin­

kiem do gotowania strawy.

Stachowie przyw ieźli z Polski różne graty:

odzież, nawet sprzęty, pług, łopatki, motyki i bez użytku tutaj kożuchy, które już w barakach jakieś mole jeść zaczęły. Z miasta, odległego tu' taj o jakie mil dwadzieścia pięć, przyw ieźli garnki i piłę, która tu, obok siekiery, koniecznie była potrzebna. Stach się spodziewał, że mu żona będzie pomagała w piłowaniu pni, ale te­

raz sam widział, że nie do tego jej już było.

Choroba całkiem ją zmarnowała. Dobrze, żeby miała siłę zgotow ać strawę i uprać bieliznę, która się aż twarda stawała od potu i ciężko jej się było doprać.

Na szczęście Marcysia pomagała matce.

Mia/a zaledwie lat dziesięć a już to była gospo­

sia i zabiegliwa kobiecina. A krzątało się to, a biegało a nosiło w odę i gałęzie i szukało o w o ­ ców i krzonków jadalnych! Czasem zajrzała do ojca, kierując się odgłosem rąbiącej sjekiery a w tedy na chmurnej tw a rzy Stacha zjawiało się coś, co było podobne do uśmiechu.

Marcysia miała też swój obowiążek. Bawiła, dziecko małe dwuletniego chłopczyka, Jantosia sl ąsanego wiecznie przez komary. Tak go so­

bie upodobały, że po bosych łydkach płynęła krew a on się drapał płacząc i od komarów opę dzić się nie mogąc. Płakał i miotał się nawet p izez senf a komary w nocy jeszcze'bardziej go jadły. Nic nie pomagało nacieranie jego ciała paehnącem zielem; komary tak lubiły jego krew, że się chmarami do niego zlatyw ały.

— Toć mi go zjedzą! _ wołała Stachowa w rozpaczy.

— Matulu — rzekła raz Marcysia __ tam u nas tak komary nie kąsają! Kiedy m y powróci­

my do naszej chałupy?

— Toć jesteśmy w naszej ehałupie.'

Do tamtej, do tamtej, matulu, gdzie jest w zimie śnieg na dachu.

Stachowa nie odpowiedziała, bo jej do gar­

dła, z pod samego serca, podchodził jakiś nie­

widzialny kłak, który ją dławił.

_ ~ Matulu, w róćm y do naszej chałupy, do o- bórki, w której była granicha z cielątkiem.

Pew nego razu Marcysia rzekła;

— Matulu, m y nigdy nie chodzimy do ko­

ścioła!

Na wspomnienie kościoła, do którego Sta­

chowa chodziła co niedziela przez całe życie, w którym brała ślub, w którym chrzczone by­

ły jej dzieci, biedna kobieta załkała nagle na eały głos.

— Cicho Marcyś — krzyknęła — nie wspo­

minaj mi!... Tu trza umrzeć bez księdza! Tu cię grzebią ja psa... A Jasiuni©. — '

Przypomniała sobie sw ego chłopczaka, spu­

szczonego w worku do morza.

— Przeklęta godzina! Przeklęta godfcina! — zawołała.

— Matulu, nie płaczcie, bo tatulo idą.

Marcysia wiedziała, że matka łzy przed oj­

cem ukrywała, że udawała odwagę, której jej brakło.

Stachowa otarła oczy. Nie chciała męża mar twić, ani mu czynić w ym ów ek. B ył winien wszystkiemu, ale jej go było strasznie ża1 r V miał on za swoje i ciężko pokutował. P rzez ja­

kiś czas powtarzał z uporem, że mu tu będzie dobrze, że kto chce robić, to może tu żyć, ale teraz już zucha nie udawał. Ogromnie z tonu spuścił i prawie, że się nie odzywał. Smutek brał spojrzeć w jego oczy. M alował się w nich jeszcze upór i zaciętość, ale, jednocześnie jakaś beznadziejna rozpacz. Stał tu sam jeden wobec tego przeklętego lasu, z którym stanął dó walki i codzień był w tej walce słaibszy. Las zdawał się coraz potężniejszy a Stach w obec niego czuł się taki słaby i niedołężny. W yrastał mu na nowo zaraz za stopami. Tam, gdzie jego sie­

kiera, pięć tygodni temu, przetrzebiła, rosły już gęsto pręty do pasa, w iły się pnącze kolczaste tworzące znowu gęstwinę, zwartą jak kołtun.

A tu trzeba było wszystko zrąbać, wszystko na kawałki popiłować, poznosić na kupy i spalić.

Bo przecież tu las nic nie fc>ył wart. Nie tak jak u nas w Polsce. O, żeby taki las u nas mieć!

1 oćby człowiek byi od razu bogaczem!

Marcysia nie myliła się, ostrzegając matkę, że „tatulo idą“ . Stach stał w progu szałasu.

B ył cały mokry od potu, lało się z niego po­

prostu. Zmęczony, zziajany, przychodził po łyż­

kę strawy, ciągnąc za sobą jakiegoś gada.

— O, — zaw ołał Jantoś — bat!., duzi bat!..

— 83

— Cóżeś ty tu przyw lókł? — krzyknęła ko­

bieta ze wstrętem.

— Trza to oczyścić: zdjąć skórę i.... i ugotu­

jesz mi!

— Będziesz to jadł? Masz ty sumienie czło­

wieku?

— Będę jadł! Trza mi sił... Ptaka nie złapię, zwierza nie zastrzelę, bo broni nie mam a choć­

bym miał, to strzelać nie umiem... a temu plu­

gastwu głow ę odciąłem — jużci — co miał mię ukąsk, t( ja go siekierą...

— O Jezu, jeszcze się zatrujesz! -•

— Nie, zęby z jadem zostały w lesie, a mię­

so pono można jeść.

Poszedł do komina a Stachowa i Marcysia patrzały na niego, łzy wstrzymując.

Miał na sobie tylko koszulę, mokrą, jakby z w ody wyciągniętą, gacie i długie buty, te wszystko podarte ^przez kolczaste gałęzie i sęki a wydaw ające woń potu i brudu. Buty b y ły z gi udej skóry, 'którą jednak pot przejął na w ylot, bo gdzie stach stąpnął, pozostawił mokry ślad.

Kobiecie stanął w oczach ten piękny, tęgi chłop, gdy w niedzielę w czystej 'koszuli, w nowej sukmanie, w nowych butach szedł do kościoła.

A toć właśnie nazajutrz wypadła niedziela.

Nie tak jak w Pągowskiej W oli. Zamiast do kościoła, Stach z siekierą i piłą poszedł do lasu.

Do tej pory przecież tego nie byw ało, ażeby w niedzielę, w lesie słychać było rąbanie.

-— Już i o Panu Bogu trza tu będzie za­

pomnieć! — zawołała z rozpaczą Stachow a., Marcysia się zadumała.

— Pójdę po 'kwiatki dla Matki Boskiej — rzekła po chwili — zrobię wianek i położę u jej nóżek pod obrazem, to może się nie będzie gniewała, matulu, może się nad nami zlituje.

1 poszła, zaś Stachowi w zięła na kolana J.an- tosia, który wciąż poranione nogi darł paznog- ciami i nad którym unosiło się kilka komarów.

— A ! przeklęte gady! i— szepnęła kobieta.

Jantoś rzadko byw ał na kolanach m atczy­

nych, a wiecznie tęsknił do dostania się na nie.

Przytulił się do Stachowej.

— Golącio! — w yrzek ał ze skargą w głosie'

— Oj gorąco, gorąco! — potwierdziła mat­

ka — już i siły niema tego gorąca w ytrzym ać!

Zeby dało choć trochę wytchnienia, żeb y choć

raz dobrze ochłodnąć. A tu ciągle parność i parność!

Dziecko zmorzone upałem, oganiane przez matkę od komarów, poczęło drzemać, w ięc je Stachowa cichutko położyła na tapczanie i oga­

niała ciągle, dopóki twardo nie usnęła. Potem ustawiła kabłąki, zawiesiła płachtami i starą spódniczyną, ażeby się do Jantosia komary nie dostawały.

— Będzie ci duszno, niebożę, ale cię choć to plugastwo opadać nie będzie!

Siadała i przysłuchiwała się odgłosom sie­

kiery, uderzającej miarowo w tw ardy pień drzeiwa. P i z y tydh odgłosach dumała. A o czemtże miała dumać na obczyźnie, jak nie o swojej ziemi rodzonej, o chłodnym powiewie Wiatru polskiego^ o siostrach, braciach, rodzi­

nie, kumach, o bydełku pasącem się na w y g o ­ nie, o W oli Pągowskiej, gdzie się urodziła . . .

— Ach. żeby choć złożyć tam głow ę!

Zadumała się tak, że nie słyszała, kiedy sie­

kiera uderzać przestała. Dopiero zbudziwszy się z zadumy zauważyła, że dokoła panowała cisza zupełna. B yło południe, a w tych krajach, gdzie słońce żar z nieba sypie, wszystko w tej porze dnia szuka cieniu i zapada w ciszę. Ptaki dyszą cicho na gałęziach, zwierzęta po norach, się chowają, nawet muchy kryją się gdzieś po norach. Tylko w ęże leniwo na słońcu leżą.

Kobietę opanował strach. Stacha i Marcysi nie było a odgłosy siekiery umilkły. O Jezu!

-Może zw ierz dziki... może w ąż jadowity., może kara Boża za tę robotę w niedzielę!....

Zajrzała do Jantosia. Rzucał się w e śnie, bo się przez dziurawą spódniczynę dwa komary do niego przedostały. Stachowa zabiła je z wściekłości i wypadła z izby. Strach dodawał jej sit. wypadła ku wyrąbanej części lasu. W po łowię drogi uspokoiła się jednak; usłyszała od­

głos piłowanego drzewa. Niedługo przez jr z c - izedzouy i wyrąbany la.s dostrzegła Stacha pi- łi.iącego powalone drzewo z pomocą Marcysi.

On pilę zagłębiał i sypał w koło trocinami, zaś ona przeciągała tylko piłę na drugą stronę.

Spocona i zmęczona dziewczynka miała przy- tern tw arzyczkę rozpromienioną wielkiem roz­

radowaniem. B yła ojcu w pracy pomocą!

— W idzisz Jaguś, jaką sobie znalazłem

po.-— 84 po.-—

mocnicę _ rzek} Stach prawie wesoło do zb li­

żającej się żony.

Ale to dziecko-młode; to nie da rady!

To też nie dużo, aby trochę! Takiego kloca ani, przewieźć, ani przenieść, ani spalić..

To trzeba koniecznie popiełować i porąbać.

człowieku!... w samo •południe., w n ie d z ie lę .__

y Kiedy nie mogę! Pan Bóg mi to daruje!

Póki robię, to jeszcze coś przede mną jest, coś mię trzyma, ale gdy ręce zał&żę, to mi się wa- ryacya czerpią!... Chce mi się siekierą w coś innego uderzyć... Nie wym awiaj mi tej niedzieli, kobieto, bo ja się sam siebie ł o ję !

Stachowa zamilkła. Usiadła na kłodzie i pa­

trzała, jak piła chodziła to w jedną, to w diugą stronę.

— Na, będzie dosyć — rzekł wreszcie Stach do Marcysi. — Idź z matulą do domu, ja tam zaraz przyjdę na obiad.'

— A toć się tam tw ój gad już ugotował!

Marycia podniosła z ziemi wianek, k tó iy u-wifa dla Matki Boskiej, ale go wkrótce puściła, iak gdyby był za ciężki dla niej. Szła przez chwilę obok matki a potem w zię ła 'ją za rękę.

jak gdyby potrzbowała pomocy.

Co ci jest, dziecko,’— krzyknęła Stacho­

wa toć ty dygocesz!... ręce masz zimne! _

— Nie wiem, co się stało — przecie na św ie­

cić parność — mnie zimno trzęsie. Do g ło w y udetza mi gorąco a wew nątrz mię ziębi. Coś po mnie chodzi jak ciarka — to zimne, to gorące — bardzo mi jakoś źle, matulu!

— Choć, chodź do izby! W zięłabym cię na ręce, ale nie uniosę, bom tak słaba, że ledwo ' ma siebie dźwigam ! Chodź prędko!

Am jedna, ani druga prędko iść nie m ogły i V. o:Jy się powoli, jęcząc. Tymczasem nadciio-i nadciio-i a burza, snadciio-iychać było grzm ot tak długnadciio-i nadciio-i tak

£i'ozny, że Stachowa byłaby przed nim : adrża-gdyby me myślała jedynie o swojem chorem dziecku.

Marcyś, prędzej, M arcyś prędzej!

Ale Marcysia szła coraz wolniej.

I i rtr^zasem Stach biegł za niemi z siekierą v. ręku i pjtą na ramieniu.

- Do chałupy _ _ wołał _ .do chałupy, bo u.z padają krople jak ziarna bobu!

Nie domówił ostatniego słowa lunął deszcz, nie jak z cebra, ale jak gdyby cała Wisła była się na ich nagle wylała. Stach rzucił siekierę i P>łę, porwał Marcysię na ręce a żonę ciągnął za sobą, mając już w ody pow yżej kostek. Z t'U- dnością dowlókł się do domu, bo, od chmur i nieprzebranych upustów wody, było na świccie zupełnie ciemno. Iy lk o to go doprowadziło, że ścieżka była wązka, a po bokach zw arty jak ściana dziew iczy las odwiecznych drzew i po- i ostów, które czepiają si^ kory szponami, o w i­

jają się jak nasz chmiel, a czasem zabijają i su­

szą najtęższe drzewa.

Nareszcie stanęli pod dachem, wykąpani w ciepłej ulewie, jaką widują tylko kraje bliskie równika. Zastali Jantosia płaczącego na środku izby. Obudziły g o komary^ które się przez z a ­ słony do niego dostały. Ale nikt na jego płacz me zważał. Stachowa zdejmowała przemokłą odzież z Marcysi, którą nagle, porw ały w y ­ mioty.

— Co jej jest? Co jej jest, — wołała Sta- ehowa.

W oczach Stacha odmalowała się trwoga straszna.

— M oże febra— może żółta febra!

_ d y s z a ł o niej. wiedział, ile ofiar zabiera, wiedział, że to plaga krajów gorących, w ilg o ­ tnych. że ją przenoszą komary, latające chma­

rami nad wodami stojącemi i kałużami. Zadrżał i poczuł dopiero w tej chwili, że Marcysia to by to ukochane, pierworodne dziecko, że serce miota mu się w piersi z trw ogi,'jak dzikie zw ie­

rzę w klatce, że, gdyby mógł, w alczyłby z tą żółtą febrą z taką zaciętością, z jaką uderzał siekierą w pnie dziewiczego lasu. Zacisnął pię, sci i cała jego gwałtowna natura skuliła się w sobie, jak zw ierz do skoku. Chciał stanąć mu- I ( m n:’ ^ c h o r o b ą a tą swoją dziewką, taką wesołą, taką . pracowitą, taką ruchliwą, jak ptak.

1,-ik’e dziecko oddać śmierci?!

Ale oo robić? Gdzie szukać ratunku? Doktór był o dwadzieścia mil i nie chciał w yjeżdżać na wezwanie dalekich kolonistów.

Stach w yszedł z ;zb y i ukryw szy się w gę­

stwinę runął na kolana.

— Ty, Boże, ją ratuj, ty, Boże, ją lecz! ty Boże, bądź jej doktorem!....

— 8b

Gdy w ró cił do izby, Marcysia leżała rozpa­

lona strasznie. Była czerwona jak kwiat Piwonii i gorączka aż od niej buchała.

lona strasznie. Była czerwona jak kwiat Piwonii i gorączka aż od niej buchała.