(Do ilustracyi na str. 72.) Rząd turecki dopuszczał się stale gw ałtów
nad innemi nar od o wiośc i arni, zositającemi pod jego panowaniem. Zwłaszcza Arm eńczycy na
rażeni byli stale na prześladowanie ze strony Turków, masowe rzezie bezbronnej ludności, kebiet i dzieci, b y ły tam na porządku dzien
nym. Arm eńczycy stosowali tę samą im udę wobec Turków, uważając ich za swych najwię
kszych w rogów . Nienawiść ich skierowaną by Yó głównie przeciw urzędnikom tureckim, na których w yw ierali swą zemstę. Stąd to A rm e nia była stale widownią niepokojów a ruchem rewolucyjnym kierowały zagraniczne komitety
armeńskie, rozsiane gęsto po całej Europie.
Państwa europejskie, w których interesie leża
ło osłabienie Turcyi, podsycały i wspomagały tajemnie ruch armeński, prasa ich zaś nie szczę.- ózila słów oburzenia pod adresem rządu turec
kiego za jego barbarzyństwo.
Ofiarą fanatycznego. Armeńczyka padł też w połowie marca 1921 b yły turecki wielki w ezyr, Talaat basza; przebyw ający w Berlinie inco
gnito, pod nazwiskiem Ali Sali beja. Uważany on był przez Arm eńczyków za jednego z naj,- zażartszych w ro gó w i inicyatora rzezi i prze
śladowań.
— 80 —
Morderstwo, spełnione w biały dzieii na je-
•diiej z najruchliwszych ulic Berlina, opisały dzienniki niemieckie w sposób następujący:
P rz y Hardenbergstrasse w zachodniej czę
ści miasta, ujrzeli przechodnie, jak jakiś mło
dzieniec zamknął drogę starszemu m ężczyźnie poczem wyciągnął z kieszeni rew olw er i bez słowa dał w jego stronę 'kilka strzałów. Trafio
ny kulami, wydając okrzyk, padł mairtwy na ziemię. Napastnik odrzucił broń i usiłował u- ciec, chwycili go jednak przechodnie i oddali w ręce policyi.
I Z Z U Z Z U I Z I L - Jli___ I C Z J I ___ 1 L — J C Z Z H
W Y T Ł Ó M A C Z Y Ł SIĘ,
A. Dziwię się panu, że pana w dzień i noc to w tej, to w tamtej knajpie spotkać można.
Przecież to w syd i pan masz żonę i siedmioro dzieci.
B. Racya szanowny panie! Ale pan nic wie, przy mnie mieszka i moja teściowa.
A. A tak? T o co innego! Rozumiem pana teraz.
Z A P O Z N A N A U CZC IW O ŚĆ ,
Student: Od pierwszego wyprowadzam się panie gospodarzu.
Gospodarz: Dobrze, ale mi pan musi zapła
cić komorne za mieszkanie, co do grosza, ina
czej pana nie puszczę.
Student: Taa‘k? No to zostanę. Ludzie nigdy nie uznają uczciwego postępowania.
KO N SY LIU M .
— Panie kolego! Nasz pacyent nie żyje.
— W takim razie rmisimy przerw ać kura- eyę.
Zwłoki zamordowanego przez dwie godziny spoczywały na ulicy, papiery legitymacyjne zna lczione przy nim, opiewały na nazwisko* Ali S a -'
h beja, później dopiero przekonano się, że jest t') wielki w e zy r turecki, Talaat basza. Przesłu
chanie mordercy ^napotykało na trudności, nie v łada on bowiem językiem niemieckim, jedynie perskim a tlómacza nie można było na razie znaleźć. Ostatecznie stwierdzono, że mordercą jest 24-letni student armeński, Salomon Paili- rian. Zeznał on, że chciał w ten sposób pomścić śmierć swych rodaków, systematycznie gnę,- bionych przez rząd Talaat baszy.
'
/1
31 ___ii__ ii__ iL J J i z z i c z i i c n r
~ 3W SZKOLE.
Klaptszęwski — czemu 'się dziś spóźniłeś na pierwszą godzinę?
-p. Proszę pana profesora — byłem ojcu ko- i iccznie potrzebny.
— C zy ojciec nie mógł się kim innym po.- śiużyć?
■ - Nie.
- - Dlaczego nie?
Bo mnie w ygarbow ał skórę.
W AM ERYCE.
— No! nareszcie pozbyłem się tego długu 30C dolarów, które się należało odemnie Jo
nesowi.
— A to mnie cieszy! Ale iakżesz się mógł pozbyć dłiigu w tak wysokiej sumie! Przeciez nic nie masz.
— Sprawa prosta. Zastrzeliłem przed kw a
dransem' Jonesa.
ZA KU LISAM I.
Boska Kilu! C zy to prawda, że ty idzież za mąż?
— A dlaczegóż nie miałabym się parę dni zabawić.
-- 81 —
ZO FIA K O W ERSKA . '
W N O W E J O JC ZYŹN IE .
Stach Gazdela, już od sześciu tygodni, rąbaf i rąbał las brazylijski. Zmęczony, spocony, pod promieniami słońca, które żar sypały z nieba, lub w cieniu drzew, z pod których w ilgoć paro
wała i prawie oddech tamowała, kuł i kuł w drzewa odwieczne, które od stworzenia świata nie w idziały nigdy człowieka a rozrosły się i rozbujały tak, że ani im dać rady, ani ich poko
nać. Siekiera tępiła się i szczerbiła na drzewie, które tam nazywają drzewem żelazneim, pnie zaś niektórych olbrzym ów b y ły tak grube, że aż sió p rzyk rzyło.w jednem miejscu stać a koń
ca* roboty nie widzieć.
•— O Jezu! ■— jęczał czasem Stach, ale się zaraz powstrzym ał i dodawał w duchu:
— Jęki, to.dobre dla kobiet a tyś chłop! Sa
mos chciał, i pilno ci było jak do raju... nie w ie rzyłeś tym. co ci odradzali... i szedłeś jak głupi, na zagubę! To teraz pracuj a nie w yrzekaj!
Ale to tylko męska duma tak przez Stacha mówiła. Żeby był sobie puścił wodze, toby był płakał i szlochał i zawodził jak kobieta.
Położenie jego było okropne i tylko ’ ■ - szał się praca nad siły, która sprowadzała sen kamienny, gdy wieczorem legł wreszcie na ła-
wysłanej mchem i trawa leśna-
Złapali go w swoje sieci naganiacz^ em igra
cyjni, którzy biorą sieniądze za każdego doro
słego człowieka doprowadzonego do okrętu.
W m awiali mu, że opuści w Polsce chatę, a w Brazylii będzie mieszkał w dużym murowanym domu. że nie bedzie pracował, bo tam małpy za ludzi pracują, że będzie miał w bród wszystkie
go: i pieniędzy, i dostatku, i jadła. Dał na
mówić. Zabrał żone, troje dzieci*i wsiadł w Hamburgu na okręt niemiecki. Oj ta jazda na okręcie! Trwała pięć tygodni a było to pięć ty godni najcięższej nreki. C ały tłum w ychodźców włościan z Polski po największej części, mu
siał siedzieć pod pokładem okrętowym, jakby w jakim ciepłym lochu i jeść ochłapy nieświe
żego mięsa, które niejednego o śmierć przypra
w iły. Ludzie chorowali i marli. Stach zmizer- niał i pobladł, ale w yszedł cało, tylko mu jeden ładny chłopczyk pomarł i rzucony został do mo rza rybom na pożarcie, bó to taki pogrzeb jest na okrętach, że umarłego rzucają do morza w worku, na którego dnie jest kamień. Stachowa ledwo żyw a wysiadła na ląd w Brazylii. Jedze
nie na okręcie tak jej żołądek popsuło-,, że już do żadnej roboty nie miała siły i w ciąż choror w ała a chudła tak, że wyglądała jak cień. Nie mówiła nic, tylko gdy spojrzała na Stacha nie- bieskremi, jakby wyblakłemi od choroby oczy ma. to 011 twarz odwracał a na sercu jego osia
dał ciężar; straszny w yrzut sumienia, że on u- parł się jechać do Brazylii pomimo próśb i łez żony, której obiecywał złote góry za morzami.
P r z y b y w s z y do Brazylii, czekali całe dwa miesiące w barakach, postawionych dla w y chodźców, nim im wyznaczono działek lasu dziewiczego. W tych barakach oddawna pano
wała dysenterya (biegunka), która o mało nie zabiła dwoje pozostałych dzieci, a na którą u- rnierali codziennie i starsi i młodzi. Z baraków w ynoszóno'trum ny różnej wielkości tak, że się ludzie w końcu z tym widokiem oswoili. Młodzi nawet sobie pośpiewywali czasem. Tylko mat- :k\, co.tu dzieci po., śmierć przyw iozły, b y ły mil
czące i smutne a z oczu ich wyglądała roz
pacz.
Już. w tych barakach siedząc, Stach widział, co się święci, bo już i złe wieści zewsząd nad
la ty w a ł/ i ludzi, uciekających z dalekich lasów spotykał, ale pieniędzy na powrót nie miał, więc przed kobietą udawał, że mu się w szyst
ko dobrze widzi i poprowadził Ją w ten las nie
przejrzany, w ..tę puszczę, przez którą trzeba się było przedzierać z siekierą w ręku, a w której różne dzikie zwierzęta i gady się kryły.
W ydzielono mu lasu tego spory kawał, mo
że dwadzieścia m orgów. W śród stał zbudowa
— 82 —
ny domina, prędzej szałas z gałęzi i chróstu, pokryty grubemi liśćmi jakichś podzwrotniko
w ych (ciepłych krajów ) roślin, z małym komin
kiem do gotowania strawy.
Stachowie przyw ieźli z Polski różne graty:
odzież, nawet sprzęty, pług, łopatki, motyki i bez użytku tutaj kożuchy, które już w barakach jakieś mole jeść zaczęły. Z miasta, odległego tu' taj o jakie mil dwadzieścia pięć, przyw ieźli garnki i piłę, która tu, obok siekiery, koniecznie była potrzebna. Stach się spodziewał, że mu żona będzie pomagała w piłowaniu pni, ale te
raz sam widział, że nie do tego jej już było.
Choroba całkiem ją zmarnowała. Dobrze, żeby miała siłę zgotow ać strawę i uprać bieliznę, która się aż twarda stawała od potu i ciężko jej się było doprać.
Na szczęście Marcysia pomagała matce.
Mia/a zaledwie lat dziesięć a już to była gospo
sia i zabiegliwa kobiecina. A krzątało się to, a biegało a nosiło w odę i gałęzie i szukało o w o ców i krzonków jadalnych! Czasem zajrzała do ojca, kierując się odgłosem rąbiącej sjekiery a w tedy na chmurnej tw a rzy Stacha zjawiało się coś, co było podobne do uśmiechu.
Marcysia miała też swój obowiążek. Bawiła, dziecko małe dwuletniego chłopczyka, Jantosia sl ąsanego wiecznie przez komary. Tak go so
bie upodobały, że po bosych łydkach płynęła krew a on się drapał płacząc i od komarów opę dzić się nie mogąc. Płakał i miotał się nawet p izez senf a komary w nocy jeszcze'bardziej go jadły. Nic nie pomagało nacieranie jego ciała paehnącem zielem; komary tak lubiły jego krew, że się chmarami do niego zlatyw ały.
— Toć mi go zjedzą! _ wołała Stachowa w rozpaczy.
— Matulu — rzekła raz Marcysia __ tam u nas tak komary nie kąsają! Kiedy m y powróci
my do naszej chałupy?
— Toć jesteśmy w naszej ehałupie.'
Do tamtej, do tamtej, matulu, gdzie jest w zimie śnieg na dachu.
Stachowa nie odpowiedziała, bo jej do gar
dła, z pod samego serca, podchodził jakiś nie
widzialny kłak, który ją dławił.
_ ~ Matulu, w róćm y do naszej chałupy, do o- bórki, w której była granicha z cielątkiem.
Pew nego razu Marcysia rzekła;
— Matulu, m y nigdy nie chodzimy do ko
ścioła!
Na wspomnienie kościoła, do którego Sta
chowa chodziła co niedziela przez całe życie, w którym brała ślub, w którym chrzczone by
ły jej dzieci, biedna kobieta załkała nagle na eały głos.
— Cicho Marcyś — krzyknęła — nie wspo
minaj mi!... Tu trza umrzeć bez księdza! Tu cię grzebią ja psa... A Jasiuni©. — '
Przypomniała sobie sw ego chłopczaka, spu
szczonego w worku do morza.
— Przeklęta godzina! Przeklęta godfcina! — zawołała.
— Matulu, nie płaczcie, bo tatulo idą.
Marcysia wiedziała, że matka łzy przed oj
cem ukrywała, że udawała odwagę, której jej brakło.
Stachowa otarła oczy. Nie chciała męża mar twić, ani mu czynić w ym ów ek. B ył winien wszystkiemu, ale jej go było strasznie ża1 r V miał on za swoje i ciężko pokutował. P rzez ja
kiś czas powtarzał z uporem, że mu tu będzie dobrze, że kto chce robić, to może tu żyć, ale teraz już zucha nie udawał. Ogromnie z tonu spuścił i prawie, że się nie odzywał. Smutek brał spojrzeć w jego oczy. M alował się w nich jeszcze upór i zaciętość, ale, jednocześnie jakaś beznadziejna rozpacz. Stał tu sam jeden wobec tego przeklętego lasu, z którym stanął dó walki i codzień był w tej walce słaibszy. Las zdawał się coraz potężniejszy a Stach w obec niego czuł się taki słaby i niedołężny. W yrastał mu na nowo zaraz za stopami. Tam, gdzie jego sie
kiera, pięć tygodni temu, przetrzebiła, rosły już gęsto pręty do pasa, w iły się pnącze kolczaste tworzące znowu gęstwinę, zwartą jak kołtun.
A tu trzeba było wszystko zrąbać, wszystko na kawałki popiłować, poznosić na kupy i spalić.
Bo przecież tu las nic nie fc>ył wart. Nie tak jak u nas w Polsce. O, żeby taki las u nas mieć!
1 oćby człowiek byi od razu bogaczem!
Marcysia nie myliła się, ostrzegając matkę, że „tatulo idą“ . Stach stał w progu szałasu.
B ył cały mokry od potu, lało się z niego po
prostu. Zmęczony, zziajany, przychodził po łyż
kę strawy, ciągnąc za sobą jakiegoś gada.
— O, — zaw ołał Jantoś — bat!., duzi bat!..
— 83
— Cóżeś ty tu przyw lókł? — krzyknęła ko
bieta ze wstrętem.
— Trza to oczyścić: zdjąć skórę i.... i ugotu
jesz mi!
— Będziesz to jadł? Masz ty sumienie czło
wieku?
— Będę jadł! Trza mi sił... Ptaka nie złapię, zwierza nie zastrzelę, bo broni nie mam a choć
bym miał, to strzelać nie umiem... a temu plu
gastwu głow ę odciąłem — jużci — co miał mię ukąsk, t( ja go siekierą...
— O Jezu, jeszcze się zatrujesz! -•
— Nie, zęby z jadem zostały w lesie, a mię
so pono można jeść.
Poszedł do komina a Stachowa i Marcysia patrzały na niego, łzy wstrzymując.
Miał na sobie tylko koszulę, mokrą, jakby z w ody wyciągniętą, gacie i długie buty, te wszystko podarte ^przez kolczaste gałęzie i sęki a wydaw ające woń potu i brudu. Buty b y ły z gi udej skóry, 'którą jednak pot przejął na w ylot, bo gdzie stach stąpnął, pozostawił mokry ślad.
Kobiecie stanął w oczach ten piękny, tęgi chłop, gdy w niedzielę w czystej 'koszuli, w nowej sukmanie, w nowych butach szedł do kościoła.
A toć właśnie nazajutrz wypadła niedziela.
Nie tak jak w Pągowskiej W oli. Zamiast do kościoła, Stach z siekierą i piłą poszedł do lasu.
Do tej pory przecież tego nie byw ało, ażeby w niedzielę, w lesie słychać było rąbanie.
-— Już i o Panu Bogu trza tu będzie za
pomnieć! — zawołała z rozpaczą Stachow a., Marcysia się zadumała.
— Pójdę po 'kwiatki dla Matki Boskiej — rzekła po chwili — zrobię wianek i położę u jej nóżek pod obrazem, to może się nie będzie gniewała, matulu, może się nad nami zlituje.
1 poszła, zaś Stachowi w zięła na kolana J.an- tosia, który wciąż poranione nogi darł paznog- ciami i nad którym unosiło się kilka komarów.
— A ! przeklęte gady! i— szepnęła kobieta.
Jantoś rzadko byw ał na kolanach m atczy
nych, a wiecznie tęsknił do dostania się na nie.
Przytulił się do Stachowej.
— Golącio! — w yrzek ał ze skargą w głosie'
— Oj gorąco, gorąco! — potwierdziła mat
ka — już i siły niema tego gorąca w ytrzym ać!
Zeby dało choć trochę wytchnienia, żeb y choć
raz dobrze ochłodnąć. A tu ciągle parność i parność!
Dziecko zmorzone upałem, oganiane przez matkę od komarów, poczęło drzemać, w ięc je Stachowa cichutko położyła na tapczanie i oga
niała ciągle, dopóki twardo nie usnęła. Potem ustawiła kabłąki, zawiesiła płachtami i starą spódniczyną, ażeby się do Jantosia komary nie dostawały.
— Będzie ci duszno, niebożę, ale cię choć to plugastwo opadać nie będzie!
Siadała i przysłuchiwała się odgłosom sie
kiery, uderzającej miarowo w tw ardy pień drzeiwa. P i z y tydh odgłosach dumała. A o czemtże miała dumać na obczyźnie, jak nie o swojej ziemi rodzonej, o chłodnym powiewie Wiatru polskiego^ o siostrach, braciach, rodzi
nie, kumach, o bydełku pasącem się na w y g o nie, o W oli Pągowskiej, gdzie się urodziła . . .
— Ach. żeby choć złożyć tam głow ę!
Zadumała się tak, że nie słyszała, kiedy sie
kiera uderzać przestała. Dopiero zbudziwszy się z zadumy zauważyła, że dokoła panowała cisza zupełna. B yło południe, a w tych krajach, gdzie słońce żar z nieba sypie, wszystko w tej porze dnia szuka cieniu i zapada w ciszę. Ptaki dyszą cicho na gałęziach, zwierzęta po norach, się chowają, nawet muchy kryją się gdzieś po norach. Tylko w ęże leniwo na słońcu leżą.
Kobietę opanował strach. Stacha i Marcysi nie było a odgłosy siekiery umilkły. O Jezu!
-Może zw ierz dziki... może w ąż jadowity., może kara Boża za tę robotę w niedzielę!....
Zajrzała do Jantosia. Rzucał się w e śnie, bo się przez dziurawą spódniczynę dwa komary do niego przedostały. Stachowa zabiła je z wściekłości i wypadła z izby. Strach dodawał jej sit. wypadła ku wyrąbanej części lasu. W po łowię drogi uspokoiła się jednak; usłyszała od
głos piłowanego drzewa. Niedługo przez jr z c - izedzouy i wyrąbany la.s dostrzegła Stacha pi- łi.iącego powalone drzewo z pomocą Marcysi.
On pilę zagłębiał i sypał w koło trocinami, zaś ona przeciągała tylko piłę na drugą stronę.
Spocona i zmęczona dziewczynka miała przy- tern tw arzyczkę rozpromienioną wielkiem roz
radowaniem. B yła ojcu w pracy pomocą!
— W idzisz Jaguś, jaką sobie znalazłem
po.-— 84 po.-—
mocnicę _ rzek} Stach prawie wesoło do zb li
żającej się żony.
Ale to dziecko-młode; to nie da rady!
To też nie dużo, aby trochę! Takiego kloca ani, przewieźć, ani przenieść, ani spalić..
To trzeba koniecznie popiełować i porąbać.
człowieku!... w samo •południe., w n ie d z ie lę .__
y Kiedy nie mogę! Pan Bóg mi to daruje!
Póki robię, to jeszcze coś przede mną jest, coś mię trzyma, ale gdy ręce zał&żę, to mi się wa- ryacya czerpią!... Chce mi się siekierą w coś innego uderzyć... Nie wym awiaj mi tej niedzieli, kobieto, bo ja się sam siebie ł o ję !
Stachowa zamilkła. Usiadła na kłodzie i pa
trzała, jak piła chodziła to w jedną, to w diugą stronę.
— Na, będzie dosyć — rzekł wreszcie Stach do Marcysi. — Idź z matulą do domu, ja tam zaraz przyjdę na obiad.'
— A toć się tam tw ój gad już ugotował!
Marycia podniosła z ziemi wianek, k tó iy u-wifa dla Matki Boskiej, ale go wkrótce puściła, iak gdyby był za ciężki dla niej. Szła przez chwilę obok matki a potem w zię ła 'ją za rękę.
jak gdyby potrzbowała pomocy.
Co ci jest, dziecko,’— krzyknęła Stacho
wa toć ty dygocesz!... ręce masz zimne! _
— Nie wiem, co się stało — przecie na św ie
cić parność — mnie zimno trzęsie. Do g ło w y udetza mi gorąco a wew nątrz mię ziębi. Coś po mnie chodzi jak ciarka — to zimne, to gorące — bardzo mi jakoś źle, matulu!
— Choć, chodź do izby! W zięłabym cię na ręce, ale nie uniosę, bom tak słaba, że ledwo ' ma siebie dźwigam ! Chodź prędko!
Am jedna, ani druga prędko iść nie m ogły i V. o:Jy się powoli, jęcząc. Tymczasem nadciio-i nadciio-i a burza, snadciio-iychać było grzm ot tak długnadciio-i nadciio-i tak
£i'ozny, że Stachowa byłaby przed nim : adrża-gdyby me myślała jedynie o swojem chorem dziecku.
Marcyś, prędzej, M arcyś prędzej!
Ale Marcysia szła coraz wolniej.
I i rtr^zasem Stach biegł za niemi z siekierą v. ręku i pjtą na ramieniu.
- Do chałupy _ _ wołał _ .do chałupy, bo u.z padają krople jak ziarna bobu!
Nie domówił ostatniego słowa lunął deszcz, nie jak z cebra, ale jak gdyby cała Wisła była się na ich nagle wylała. Stach rzucił siekierę i P>łę, porwał Marcysię na ręce a żonę ciągnął za sobą, mając już w ody pow yżej kostek. Z t'U- dnością dowlókł się do domu, bo, od chmur i nieprzebranych upustów wody, było na świccie zupełnie ciemno. Iy lk o to go doprowadziło, że ścieżka była wązka, a po bokach zw arty jak ściana dziew iczy las odwiecznych drzew i po- i ostów, które czepiają si^ kory szponami, o w i
jają się jak nasz chmiel, a czasem zabijają i su
szą najtęższe drzewa.
Nareszcie stanęli pod dachem, wykąpani w ciepłej ulewie, jaką widują tylko kraje bliskie równika. Zastali Jantosia płaczącego na środku izby. Obudziły g o komary^ które się przez z a słony do niego dostały. Ale nikt na jego płacz me zważał. Stachowa zdejmowała przemokłą odzież z Marcysi, którą nagle, porw ały w y mioty.
— Co jej jest? Co jej jest, — wołała Sta- ehowa.
W oczach Stacha odmalowała się trwoga straszna.
— M oże febra— może żółta febra!
_ d y s z a ł o niej. wiedział, ile ofiar zabiera, wiedział, że to plaga krajów gorących, w ilg o tnych. że ją przenoszą komary, latające chma
rami nad wodami stojącemi i kałużami. Zadrżał i poczuł dopiero w tej chwili, że Marcysia to by to ukochane, pierworodne dziecko, że serce miota mu się w piersi z trw ogi,'jak dzikie zw ie
rzę w klatce, że, gdyby mógł, w alczyłby z tą żółtą febrą z taką zaciętością, z jaką uderzał siekierą w pnie dziewiczego lasu. Zacisnął pię, sci i cała jego gwałtowna natura skuliła się w sobie, jak zw ierz do skoku. Chciał stanąć mu- I ( m n:’ ^ c h o r o b ą a tą swoją dziewką, taką wesołą, taką . pracowitą, taką ruchliwą, jak ptak.
1,-ik’e dziecko oddać śmierci?!
Ale oo robić? Gdzie szukać ratunku? Doktór był o dwadzieścia mil i nie chciał w yjeżdżać na wezwanie dalekich kolonistów.
Stach w yszedł z ;zb y i ukryw szy się w gę
stwinę runął na kolana.
— Ty, Boże, ją ratuj, ty, Boże, ją lecz! ty Boże, bądź jej doktorem!....
— 8b
Gdy w ró cił do izby, Marcysia leżała rozpa
lona strasznie. Była czerwona jak kwiat Piwonii i gorączka aż od niej buchała.
lona strasznie. Była czerwona jak kwiat Piwonii i gorączka aż od niej buchała.