• Nie Znaleziono Wyników

ZAOLZIE LITERACKIE WE FRANCJI (II)

W dokumencie Zwrot, R. 50 (1998), Nry 1-12 (Stron 140-143)

Trzeba b ę d zie opuścić Villard. Zostać? Tak?

Ale u kogo? I co z sobą począć?

M ogłem zo sta ć p a sterze m i m ia łb ym spokój!

W.A.Berger „Okay“

W poprzednim odcinku, poświęconym wystawie zaolziańskich publi­

kacji w Lyonie, napisałam, że Francja jest dla mnie krajem powrotów.

Tym bardziej była i jest takim krajem dla siwowłosego „beniaminka“ na­

szej wyprawy, zaolziańskiego Kolumba rocznik 1926, Wiesława Adama Bergera, który Francję nazwał „ojczyzną swoich m arzeń“. Berger to po francusku „pasterz“. Obecny image Adama przypominał do złudzenia za­

bawnego Pana Boga z komiksów francuskiego rysownika Effela. „Pasterz Adam i jego owieczki“ - przem knęło mi przez głowę komiksowe skoja­

rzenie. Kiedyś powiedziałam, że zabawnie rozkojarzony i bezradny Adam to takie „pijane dziecko we mgle“... Nawet ta mgła przytrafiła mu się we Francji, zasnuwając słaby wzrok. K ażdy m a swoje miejsce ulubione w dzieciństwie. To je st ojczyzna d uszy - napisał autor „Przedwiośnia“.

Dzięki inicjatywie konsula Wojciecha Podgórskiego spełniło się marze­

nie Adama: w drodze na spotkanie z Polakami w Grenoble mogliśmy się udać do alpejskiej miejscowości Villard de Lans - znanej nam z opowia­

dań i książek WAB-a magicznej krainy jego młodości.

W powieści Bergera „Okay“ znajdujemy list babki bohatera, który jest alter ego autora: W Alpach, w Villard de Lans zna jd uje się tw ój wuj, czy­

li m ój syn, brat twego świętej p a m ięci ojca Antka. Ernest Berger je st dy­

rektorem tam tejszego Liceum im ienia K am ila Cypriana Norwida.

Powinieneś do niego pojechać. My też wiedzieliśmy, że powinniśmy tam pojechać. W drodze z Lyonu do Grenoble z okien naszego mikrobusu podziwialiśmy cudow ne alpejskie szczyty, a potem, pnąc się w górę po stromych górskich serpentynach, zachwycaliśmy się malowniczością tych miejsc, niemal odciętych od świata. Villard de Lans - czytam - jest p a n na wysokości 1050 metrów, w yżej m o żn a tylko pieszo, w zim ie na

nartach.

Widziałam wzruszenie Adama i na chwilę uścisnęłam jego drżącą rękę.

Ta wycieczka była dla mnie zadośćuczynieniem za podróż sentymental­

ną z moim dziadkiem do jego rodzinnej Izydorówki koło Stanisławowa, której nigdy nie odbyłam. Zmarł w w ieku siedemdziesięciu paru lat, tyle że ja byłam o te 10 lat młodsza i mało jeszcze wiedziałam o pow rotach do miejsc ukochanych. Dziadek w ięc udał się sam w swoją najdłuższą po­

dróż, nie zobaczywszy przed śmiercią Kresów. Na mogile w Villard de

[ 5 0 ]

Lans widnieje w śród nazwisk rozstrzelanych uczniów polskiego gimnaz­

jum nazwisko Zdzisława Hernika, niemal rówieśnika dziadka, który uro­

dził się w Stryju koło Stanisławowa. A jednym z tutejszych profesorów był matematyk Mól ze słynnej Kołomyji. Stamtąd z kolei wywodziła się moja babcia, matka mojej matki. Świat jest mały...

Adam wypatrywał alpejskich w odospadów ze w spom nień i ze swej po­

wieści, i legendarnych narcyzów na zboczach gór, nie przyjmując do wia­

domości, że mamy jesień. Powieściowe Villard pachniało przecież sia­

nem i narcyzami! O nim mówił Gustaw Morcinek: Przyszedł do m nie życzliwy m i człowiek, po jedź do Villard de Lans, pow iedział, zobaczysz tam polskie gim na zjum , m łodzież, nowych ludzi, któ rzy m ają jeszcze ten uśmiech dziecka dla przechodnia. O powiadał m i coś o m iasteczku góralskim, które p rzy p o m n i m i m oją Istebną, i o górach, rów nież p o ­ dobnych do moich Beskidów i bardzo m iłych ludziach, a wśród nich i tych z n a d Olzy... Spacerowaliśmy po ulicach sennego miasteczka, w se­

zonie zapewne pełnego turystów, znaleźliśmy powieściową fontannę na Place de Maire i wstąpiliśmy do kościoła, którego w nętrze było już zupe­

łnie inne. Wreszcie zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia pod tablicą umiesz­

czoną na dawnym Hotel du Parc, w którym od października 1940 do czerwca 1946 mieściło się Liceum Cypriana Norwida, jedyna polska szkoła średnia w okupowanej Europie. Z tamtych czasów zachowało się zdjęcie młodziutkiego Adama z profesorem Nowakowskim, dawnym konsulem Rzeczypospolitej w Hongkongu, z którym młody Berger częs­

to razem jeździł na nartach.

Żegnaliśmy Villard, by zdążyć na spotkanie z Polakami w dawnej stoli­

cy olimpiady zimowej Grenoble. Jak je opisał Adam? Grenoble stało w bieli w ież i domów, z a m ną p iętrzyły się gotyckie turnie. Uwierzyłem, że z A lpam i w źrenicach uda m i się ja k o ś żyć. B łękit uspokajał. Wiara w życie wracała... Idę drogą za miasto, tędy podobno jech a ł karetą Fryderyk Chopin i Franciszek Liszt, tow arzysze m ojej młodości. Z góry, ze skały n a d rzeką, zjeżd ża do m iasta zaw ieszona na linie kolejka.

Pajęczyna w słońcu, na której wisi lu d zk i los... Kiedy oglądam zdjęcia z naszej wyprawy, widzę, że opis nawet dziś zgadza się co do joty. Biel, błękit i królewski Mont Blanc w tle. Najpierw bowiem organizatorzy wy­

wieźli nas na szczyt widokowy, z którego widać Grenoble i Alpy w całej krasie. Szczególną atrakcją była dla nas kolejka linowa z wagonikami w kształcie bańki mydlanej, w których uwięzieni turyści mogli podzi­

wiać oszałamiający w idok na miasto i okolice, ten sam, który zainspiro­

wał poetę Shelleya. Sprzyjała nam też pogoda, gdzież bowiem w połowie października można było podziwiać nagie torsy co odważniejszych pa­

nów i siedzieć do późnego w ieczora w restauracyjnych ogródkach?

Barmani i kelnerzy to osobny rozdział. W barze Domu Polskiego w Gre­

noble Adam do tego stopnia zawojował serca francuskich barmanów, że nalewali mu wspaniałe tutejsze w ino za darmo. Nie darmo przecież na­

pisał: M am sto chorób, ale d zięki tem u ivinu m oja krew je st w porząd­

ku. Parę dni wcześniej w uroczej knajpce w Perouges, średniowiecznym kamiennym miasteczku niedaleko Lyonu, czuliśmy się jak w domu. Właś­

ciciel i barm an w jednej osobie, jak wycięty z dawnych francuskich

fil-mów, podejmował nas, jakby nie było, gości zagranicznych, jak starych znajomych. Każdy nasz pow rót kwitował hałaśliwymi pozdrowieniami i w krótce wszyscy ulegliśmy gorączce gestykulacji, zwłaszcza przy za­

mówieniach. Moja tradycyjna cafe au lait została skwitowana przezeń oklaskami: okazało się bowiem, że zamiast kawy z mlekiem zamówiłam przez samogłoskowe przejęzyczenie „kawę do łóżka“. Moja mina typu „co kraj to obyczaj“ sprawiła jednak, że dostałam kawę z mlekiem oraz - w ra­

mach premii - popisowe ziewnięcie kelnera. i łowickich - które jednak posługiwały się wyłącznie językiem francus­

kim. Najciekawsza była dla mnie historia pana Tadeusza Sokolika - jego rodzice z kilkorgiem dzieci pojechali w latach międzywojennych za Chle­

bem do Francji. On, jako najmłodszy, urodził się już w St. Etienne.

Pokochał nieznany kraj swoich rodziców do tego stopnia, że dziś posłu­

guje się nienaganną polszczyzną i w takim samym duchu wychował swe­

go syna, polskiego patriotę. Jego rodzeństwo, urodzone w Polsce, jest już francuskojęzyczne.

Żegnaliśmy uroczego konsula RP w Lyonie, pana Wojciecha Podgór­

skiego i jego niezwykle aktywną małżonkę oraz towarzyszącego nam w trakcie eskapad Ślązaka, Janusza Gębalę. Wierzyliśmy, że jeszcze tutaj wrócimy. Całą w yprawę mogłam przeżyć jeszcze raz dzięki powieści Adama Bergera, wydanej w Polsce rok przed aksamitną rewolucją, który tak napisał: Wszystko nas żegna. Ludzie, trawa, kwiaty. D rzewa kotyszą się w ciepłym w ietrze na pożegnanie. Tylko Alpy stoją niewzruszone.

Bije od nich blask. J u ż nigdy ich nie zobaczę. Tak naprawdę, to nigdy stąd nie wyjechałem...

RS. Bohaterem drugiej części mego artykułu, który pierw otnie miał być poświęcony pobytowi zaolziańskich literatów we Francji, został w końcu Wiesław Adam Berger. Być może dlatego, że przed jego napisa­

niem jeszcze raz przeczytałam powieść Adama „Okay“. Powinnam ją by­

ła zabrać ze sobą do Francji. Autor bowiem w iernie i niezwykle plastycz­

nie oddał piękno mijanych przez nas krajobrazów. Próbowałam się więc posłużyć w trakcie pisania przynajmniej niektórymi jego cytatami.

Tuż przez Sylwestrem odbyło się spotkanie uczestników wyprawy w cieszyńskiej w iniarni „Ballade“. Wymienialiśmy zdjęcia i wspom nienia i obiecywaliśmy sobie kolejne spotkania, nie pozbaw ione „wyjazdowych atrakcji“ w postaci termosów, kanapek i zup w proszku. Okazało się, że Adam uwierzył w nieoczekiwane pow roty do miejsc ukochanych, któ­

rym zaprzeczał w swojej powieści, bowiem planował kolejny wyjazd do Lyonu i Villard de Lans, tym razem ze swoimi najbliższymi. I z lepszym, już nie zamglonym wzrokiem, bo miał już za sobą operację oka.

Pokazywał nam zdjęcia z dawnego Villard, na których miał lat kilkanaście

[ 5 2 ]

i całe ży cie p r zed sobą. K ied y d o w ie d z ia ł się o m o im artykule, zaczął mi o p o w ia d a ć w ie le c ie k a w y c h rzec zy o w o jn ie , Francji i V illardczykach, n iek tó re fakty zresztą zn ałam z je g o książek, ale p r z e c ie ż n ie o w sz y stk im m o żn a b yło k ied y ś p isać. A dam o b ie c a ł, ż e n a p isz e artykuł d o m a r c o w e ­ g o n u m eru Zw rotu. D o sta rczy ł m i już c z a rn o b ia łe z d jęcie z 1946 roku, p ro sz ą c m n ie k ilk ak rotn ie o je g o zw ro t p o publikacji: Tylko tyle m i zo ­ stało z tam tych czasów...

Powyższy a rty k u ł o d d ałam do d ru k u n a p o czątk u stycznia.

W dw a ty g o d n ie p ó źn iej okazało się, że był to a rty k u ł p o żegn al­

ny. Adam u d a ł się w sw oją o statn ią, n ajd łu ższą p o d ró ż . Nie wiem, dlaczego na wieść o Jego śmierci przem knęły mi przez głowę słowa psal­

mu: „Pan je s t m oim pasterzem , nie brak m i niczego... Pozwala m i leżeć na zielonych pastwiskach... “ Berger to przecież po francusku „pasterz“.

Jedna śmierć, a tyle strat... Powoli, dzień po dniu, będziemy coraz dot­

kliwiej odczuwali Jego brak. Zabraknie artykułów i opow iadań Adama w czasopismach, Jego zabawnego nieraz narzekania na nieprzychylność mediów. Każde spotkanie “lyończyków“ będzie odtąd zaprawione no­

stalgią i smutkiem. Pytaniami, których rozbawieni dotąd głośno nie za­

dawaliśmy. Zabraknie nam pytań stawianych przez Adama, dziecięco nieraz naiwnych, a przecież niepokojących tylko prawdziwych artystów, wrażliwych i wiecznie z czegoś niezadowolonych. Kim jesteśmy? Skąd wracamy? Dokąd idziemy? I Jego odwieczny dylemat: czy bycie Zaolzia- ninem równa się byciu Europejczykiem? Człowiekiem wolnym?

Wierzę, że Adam wreszcie odpoczął. Wolny od wszelkich stereotypów, metek, dogmatów. Wierzę, że odnalazł swoje pastwiska, pachnące sia­

nem i narcyzami. Odwieczne Villard, z którego nigdy nie wyjechał...

W. A. BERGER (z prawej)

ze sw ym profesorem

języka angielskiego,

byłym konsulem RP

w Hong Kongu

W dokumencie Zwrot, R. 50 (1998), Nry 1-12 (Stron 140-143)