Najwybitmejsi europejscy profesorzy zalecają ze skutkiem znakomitym, chorym, dotkniętym
jtatrastenją płciową
(N IE M O C Ą ) znany francuzki preparat
STIMULOL
D-ra GLAISEA
gdyż jest to jedyny i wyłączny środek, który szybko przywraca energię płciową, oraz wzmacnia cały układ nerwowy. (Przy całkowitem lub częściowem osłabieniu energii płciowej, w neurastenii, upadku sit, przepracowaniu umysłowem Stimulol D-ra Glaise‘a wywiera szybkie oraz radykalne działanie. Wzmacnia nerwy i mięśnie, usuwa fizyczną niedomogę, wreszcie sprowadza wraz z nowemi siłami rzeźkość ducha)
Działanie Stimulolu zostało starannie sprawdzone w pierwszorzędnych europejskich sanatoryach i doznało entuzyastycznego przyjęcia ze strony powag lekarskich.
Ważne ostrzeżenie: w sprzedaży obiegają bezwar
tościowe naśladownictwa. Należy przeto żądać we wszystkich aptekach i składach aptecznych prawdzi
wego Paryskiego Stimulolu D-ra Glaise'a w alumi- niowem opakowaniu z plombą komory celnej. Wszyst
kie doświadczenia i spostrzeżenia, czynione z tym preparatem, jakoteż najlepsze opinie lekarzy odnoszą się wyłącznie do prawdziwego Stimulolu.
S K Ł A D G Ł Ó W N Y :
Instytut D-ra CALVET, Warszawa, Marszałkowska, 120. Oddz. 6.
T^azirriierz Uora^sKi
F A B R Y K A S Z C Z O T E K I P E N D Z L I.
W arszaw a, B rackaN 222, D ługaN 246. Tel. 147-15.
D f. B ctłfU Ć ^Śf Baackt, PllriS.
Baume Ben&ue
WYLECZENIE ZUPEŁNE
P I W A
P O D A G R Y - R E U M A T Y Z M U N E W R A L G II
D ostać można w e w szystkich aptekach. O ryginalne pudełka zaopatrzone różowa są banderolą podpisem D r. B e n g u ć . 7930
TOW. AKC.BROWARÓW PAROWYCH
HABERBUSCHiSCHIELE
TEL. EK5PED.9-52J 9 2 -8 6 .
Biuro Techniczne
3nż. 3C. Harasimowicza
Urządzenia elektryczne, konser- wacya światła.
Warszawa, Al. Jerozolimskie 23.
Tel. 203-85 i 150-70.
P I W A
Dla dzieci, matek, rekonwa
lescentów, osób nerwowych I starców. Fosmoza zapew
nia prawidłowy rozwój krwi, kości i mięśni. Niezbędny pokarm dla dzieci w okresie ząbkowania i rośnięcia.
L iczne o p in je P. p. L ek arzy i O rd y n ato ró w sz p ita li dełą- cza się do każdego p u d e łk a .
D o sta ć w szęd zie.
= C e n a p i n l e l k a 1 r b . =
CZAJA i RECHOWICZ
K R A K Ó W , R y n e k L in A B JYŚ 4 5 . . W YKONANIA PODŁUG A N G IELSK ICH FASONOWDLA PR ZY JEZD N Y CH W CIĄGU 2 4 GODZIN.
[JA N N O W A K K R A B Ó W .
ulica Floryańska 14 (H o te l pod R ó ż ą ).
MAGAZYN BIE LIZN Y MĘZKIEJ 1 DAMSKIEJ
===== oraz PŁÓ CIEN KORCZY ŃSKICH. - C e n y n a jn iż s z e .9352
• świat" >4 18 z dnia 2 Maja 1914 roku.
? K £ P* N fl bJ5
« u k or
< Ł > =
« s « s V g ►»«*
tj 8 *O «<
" 2 . S - *
£J 3 & ►, o, °» _ N
i-m Ot |_,
o a , - f t 5 2 o s
£ «:p.n
«73r3 2
° ~ a a
* g j § a o s
° S .0 - ►»«
Ą a a t i a >->2 b 2 S S &
“ “ - o
S"“ * s
> § : - . « J4 5 a o « u 44 o a o c3 <a « s t ^ A — N._
Varsovie/uitomobile
WARSZAWA, ulica KOPERNIKA .Na 4/6.
T e le f o n 3 5 - 3 3 i 5 1 -0 7 .
Wyłączne przedstawicielstwo na Królestwo i Litwę firm samochodowych:
DELAUNAY-BELLEVILLE, MINERWA, LORRAINE-DIETRICH,
OVERLAND,DELAHAYE.
i i
Instalacye firmy
V A R S 0 V I E - A U T O M O B I L E ”
obejmują:
Warsztaty reperacyjne, fabryką karoseryi i garaże
z zamkniętymi boksami.
SPRZEDAŻ WSZELKICH AKCESORYI.
Perfum y
^ e u ru e u re ^ ł^ ą y
Żądać wszędzie. D'OR5AY.I7.RuedelaPaix.PARYZ
ROK ZAŁOŻENIA 1866.
F. W ORONIECKI
WARSZAWA, CZYSTA Ns 2.
W y k w in tn e Z e g a r y i Z e g a r k P r e c y z y jn e . U -s
o E—
z< ce
“■ c - oa Ul «3 a x ?
“ ' S
2 §
■<«
«✓ >
ZAKŁAD WODOLECZNICZY
D= H. Chramca
ZAKOPANE.
Kwiecień, Maj ceny zniżone. Najodpowied
niejszy czas dla odpoczynku i leczenia.
H u r to w y i d e t a li c z n y s k ł a d p a p ie r u
WŁADYSŁAW BEDNAW 5K1”
W ła śc ic ie l A . SZTURM.
W a r s z a w a , M io d o w a Aft 2 . T e le f o n 7 2 . poleca: Materyały piśmienne i rysunkowe. K sięg i bu ch alteryjne, Reje- stra gosp odarcze, D ruki w s z e lk ie g o rodzaju. A lb u m y d o f o t o g r a f j i ,
do kart pocztowych. Obstalunki z prowinoyi załatwia się odwrotną pocztą.
SKŁAD M ATE R YA ŁO W B ŁA W A TN Y C H
Sabiny Gehrke Chmielna Mo 8
poleca
na sezon wiosenny i letni NOWOŚCI
krajowe I zagrań.S Z E W I O T Y , s u k n a , w e ł n y c z a r n e , k o lo r o w e . K R E P O N Y j e d w a b n e , w e ł n i a n e i b a w e ł n i a n e . W E L W E T Y a n g i e l s k i e . K R E P Y ż a ł o b n e . M U Ś L IN Y , W O A L E b a w e ł n i a n e o d 18 k o p . B A T Y S T Y , Z E F I R Y p ł ó c i e n k a k o s z u l o w e o d 20 k o p . S A T Y N Y o d 25 k o p . P I K I b i a ł e i p ł ó t n a . K R E T O N Y o d 11 k o p . B I A Ł E to w a r y r ó ż
n y c h f a b r y k n a s z t u k i i ło k c i e o d 08 k o p .
P r ó b y n a ż ą d a n i e b e z p ł a t n i e . •«?»• T e le f o n 192-21.
3-konny.
M otor KOBANA
jest ostatnim wyrazem techniki w motorach łodziowych.
J e s t to j e d y 2 - c y l in d r o wy n y m o t o r p r z e n o ś n y . P o b i j a w s z e lk ą k o n s t r u k c y ę . J e s t to r z e c z y w i s t e ź r ó d ł o s iły . P o tę ż n y i s z y b k i — c i c h y i c h o d z ą c y s p o k o j n i e . P o s i a d a p e ł n e 3 k o n i e s i ł y i p o s i a d a z m ia n ę k i e r u n k u b ie g u p o d
c z a s r u c h u .
motor do łodzi wiosłowej.
M o to r K o b a n a n i e w y w o ł u je w i b r a c y i , j e d y n e j p r z e s z k o d y w s t o s o w a n i u m o t o r ó w p r z e n o ś n y c h d o ło d z i w io s ło w y c h . J e s t o n d o s k o n a l e z r ó w n o w a ż o n y i n i e t r z ę s i e ł ó d k ą . D o p a s o w y w a s ię d o k a ż d e j ło d z i w i o s ł o w e j w 2 m i n u ty , p o s ia d a n i e z a c h w a s z c z a j ą c e s i ę ś r ó b ę i s t e r , ła tw y d o p u s z c z e n i a w r u c h , p o z w a l a s t e r o w a ć , g d y m o t o r s t o i . K o n s t r u k c y ą s w ą i o d d a w a n e m i u s ł u g a m i d a l e k o p r z e w y ż s z a k a ż d y in n y ty p m o t o r u .
.. Ilu str o w a n y o p is g r a tis. =
W Y Ł Ą C Z N A S P R Z E D A Ż
M . D O M A R A D Z K I, inż.
W a r s z a w a , Ż ó r a w i a 2 6 a . — T e le f o n 2 0 5 - 2 5 .
KOTŁY, MOTORY, MASZYNY
r ó ż n y c h w i e l k o ś c i i s i ł y d o s p r z e d a n i a
T o w a r z y stw o W sp ó ld zielcze H andlu S z m e l c e m
,F £R R A M E N T U M ”
Warszawa: Błuro: Smolna 30. Tel. 184-23. Składy: 41. Jerozolimskie 103. Tel. 166-42.
P o s z u k iw a n i a g e n c i.
A u t e n ty c z n e m a r k i p o c z to w e z a g r a n ic z . m isy ], z g w a r a n c y ą , ż e n i e s ą s o r to w a n e , s p r z e d a ż n a w a g ę . Ż ą d a ć o b ja ś n i e ń p o p o l s k u , u : R . B e c a n n e , d y r e k t o r a m i s y j n y c h m a r e k p o c z t., 41, u l. R e d u t , T u l u z a ( F r a n c y a ) .
Powszechnie znane rowery
»•
p o s i a d a j ą t a k o b r z y m ie i r o z p o w s z e c h n i e n i e , p o n ie w ą * o d r ó ż n i a j ą p r e c y z y j n o ś ć w y k o ń c z e n i® !111 b y w a ł , w y tr a y ^
c ią 1 m i ę * ' k o ś c i ą , c h o d u . N a r o w e r a c h „ O R M O N D E “ je * * ™ m i s t r z e ś w i a t a , j a k ; F r i o l , B a d e r e •>
t a k s a m o m i s t r z e K r ó l e s t w a P o la * g o : G r o n e z e w s k i , T k a c z y k e t c ’ c jj N a u li c a c h W a r s z a w y , n a d r ó g i s z o s a c h n a 100 r o w e r ó w s P?*Xr e s ię 90 m a r k i „ O R M O N D E 44, *
n i g d y n i e z a w o d z ą . Z n a n e d o g o d n e w a r u n k i k u p n a r o z p ł a i y Pb« 3 *5 0 k« m ie s ię c z n ik Ceny przystępne. — Zadatek niewymaflainy.
C e n n ik i b e z p ł a t n ie *
K a n t o r g łó w n y i A d m i n i s t r a c y ą K r ó l e s t w a P o l s k i e g o i R o s y 1-
„The New Maison Ormonde
Warszawa, Nowy-Świftt 72.
S k ła d y f a b r y c z n e : M o s k w a , S m o le ń s k i R y n e k - K i j ó w , M ik o ła je w s k a Ns 3.
Ł ó d ź , S p a c e r o w a Ns 40.
P R E N U M IR A T A : w W a r s z a w i e k w a rta ln ie Rb. 2. P ó łro c z n ie Rb. 4. R o c z n ie Rb. 8. W K r ó l e s t w i e i C e s a r s t w i e : K w a rta ln ie Rb. 2 .2 0 . P ó łro c z n ie Rb.
4 .0 0 R o c z n ie Rb. 9 . Z a g r a n i c a : K w a rta ln ie Rb. 3. P ó łro c z n ie Rb. 6. R o cznie- Rb. 12. M i e s i ę c z n i e : w W a rs z a w ie , K ró le s tw ie i C e s a r s tw ie k o p . 75, w A us- t r y i : K w a rta ln ie 6 K o r. P ó łro c z n ie 12 K o r. R o c z n ie 24 K o r. Na p rz e s y łk ę „A lb - S z t . " d o łą c z a s ię 50 hal. N u m e r 50 h a l A d r e s : „ Ś W IA T " K ra k ó w , u lic a D u n a je w s k ie g o Nfi 1. C E N A O G Ł O S Z E Ń : W ie rs z n o n p a re lo w y lub Jego m ie ls c e na 1-ej s tro n ie p rz y t e k ś c ie lu b w te k ś c ie Rb. 1, n a 1-e) s tro n ie o k ła d k i ko p. 60- N a 2 -e j i 4-eJ s tro n ie o k ła d k i o ra z p rz e d te k s te m k o p . 3 0 . 3 -c ia s tro n a o k ła d k i i o g ło s z e n ia z w y k łe k o p . 25. Za te k s te m na b ia łe j s tro n ie k o p . 30 K ro n ik a t o w a rz y s k a , N e k ro lo g i I N a d e s ła n e ko p. 75 za w ie rs z n o n p a re lo w y . M a rg in e s y : n a I-e j s tro n ie 10 rb , p rz y n a d e s ła n y c h 8 rb ., na o s ta tn ie j 7 rb- w e w n ą trz 6 rb . A r ty k u ły re k la m o w e z fo to g r a fia m i 1 s tr o n a rb . 175. Z a łą c z n ik i p o 10 rb .
o d ty s ią c a .
Adres Redakcyl I Administracyi: WARSZAWA, Zgoda Na 1.
T e l e f o n y : R e d a k c y l 73-12. R e d a k to ra 6 8-75 . A d m in is tr a c y i 7 3-22 i 8 0-75.
D ru k a rn i 7 -3 6 . F IL IA w Ł O D Z I, u lic a P io tr k o w s k a Nq 81. Z a o d n o s z e n ie d o
d om u d o p ła c a s ię 10 k o p . k w a rta ln ie .
Rok IX. Ne 18 z dnia 2 maja 1914 r.
Teatr Nowoczesny
RÓG JASNEJ I SIE N N E J, = = Przedstaw ienie o godz. 8 i 10-ej.
W niedziele i ś w ię ta o g. 4, 6, 8 i 10.
Ceny m iejsc od 40 kop. do 1.50 kop.
KARMELKI i CZEKOLADĘ
POLECA
CZESŁHW TW HROW SKI
Chłodna N° 36, lei. 72-75
W ydawcy: Akc. Tow. W ydaw nicze „Ś W IA T ” . R edaktor: S tefan Krzyw oszew ski W arszaw a, ulica Zgoda Ne 1 róg Chmielnej.
R e d a k to r o d p o w ie d z ia ln y n a G alicyę: A n to n i C h o ło n ie w sk i, K raków , D u n ajew sk ieg o K® 1.
Do numeru niniejszego dołączam y l-szy tom dodatku książko
wego za ll-gi k w a rta ł roku bież. Je s t to pierw szy tom znakom itej po
w ieści A. Dygasińskiego p. t. PAN JĘDRZEJ PISZCZALSKI. Z w ra c a my uwagę P renum eratorów , że dodatki książkow e o trzym a ją tylko ci prenum eratorzy „Ś w ia ta ” , któ rzy oprócz prenum eraty, nadesłali za opraw ę 45 kop. k w arta ln ie (z p rze syłką 60 kop. kw artalnie).
... - - ■ - V
Francuskie Tow. Ubezpieczeń na życie
„ U U R B A IN E ”
Ulgi na w y p ad ek n iezd . do p ra c y F il ja dla K ró l. P o l. Marszałk. 136.
8857 O d d z ia ł m iejski: ulica Moniuszki Nr. 2.
B iu ro K ijow skie: Kijów, ulica Kreszczatik Nr 45.
Najlepsza Czekolada Szwajcarska na mleku
„C a ille rs ”-
ODSTĘPSTWO.
P o ru szo n ą p r z e z nas spraw ę a p o sła zyi narodow ej za N iem n em , B u g ie m i S a n e m oświetla w sze re g u p o n iższych u w a g zn a ko m ity badacz na szej p rzeszło ści, a u to r pomnikowet>o d zieła , , Polityka Łabęckiego ’, p r o f. U niw er
sytetu Ja g ie llo ń sk ie g o i członek a u str, Izb y p anów , d r, S ta n isła w S m o lk a , O dezw anie się to je d n e g o z n a jśw ietn iejszych u m y słó w w Polsce, oparte i na bezpośredniem znaw stw ie n a szych w spółczesnych stosunków na kresach i na g łę b o k ie j zn a jo m o śc i c zy n n i zów dziejow ych, k tó re te sto su n ki k szta łto w a ły , Powinno w yjątkow ą zw rócić na siebie uw agę.
N O W O Ś Ć ! N O W O Ś Ć !
STEFAN KRZYWOSZEWSKI
99
ROZSTAJE
KOM EDYA W 3-ch AK TA CH . 99
Do nabycia we w szystkich k sięg a rn ia ch .
H o t e l R O Y A L w "SUIOI H U 7 H L r«l«łon: B-OI, l-2».w a r s z a w ie Wlndn. E le k tr y ,z r oIC K ą p iel,
KAZIMIERZ EHRENBERO
Czasy teraźniejsze
Cena rb. 2.20. z przes. 2.50.
Do nabycia we wssyst. księgarniach.
I Z nakom ita czek o lad a gorzka, Z zzz b ia ło -ż ó łte o p ak o w an ie. — fa bry k a a. Pia s e c k i - k r a k ó w.
Krótki rys ratownictwa
"o p ra c o w a ł Dr. J ó ze f Z aw adzki.::
Cena 65 ko p. — - ...■ Do nabycia wszędzie.
KEKTYF1KACYA warszawska
Wyborową „SIWUCHĘ".
Czytelnicy „Świata" pamię
tają artykuł p. Chołoniewskiego:
Zbiegostwo iv płaszczu ideowym.
Autor zachęcił mnie, żebym za
brał głos w dyskusyi, zagajonej tym artykułem. Bolesny przed
miot, a co dziwne, niemal nietknię
ty, chyba mimochodem w powie
ści, choć nie godzi się zamykać oczu na jego — niestety — aktual
ność. Pod świeżem zaś wraże
niem apostrof p. Chołoniewskiego doszły mnie echa dyskusyi o po
krewnym przedmiocie, o „iikwida- cyi“ naszycli placówek za Niem
nem i za Bugiem, i wydawało mi się, że nie należy rozdzielać tych przedmiotów: jeżeli pisać, to o jed
nym i drugim. W ten sposób jednak rzecz urosłaby do rozmia
rów nazbyt szerokicli na ramy pis
ma, w którem ją poruszono. Po
przestanę tu zatem na spostrzeże
niach. jakie nasunął mi śmiały atak na objawy dezercyi z szere
gów narodowych; osobno zaś gdzieindziej rozważę: co sądzić o pomysłach zwinięcia sił, rozpro
szonych na Litwie i na Rusi, dla ich skupienia w obrębie Polski et
nograficzne!.
Znam przeciwników, których znajdę w jednem i drugiem zagad
nieniu; znam poniekąd icli argu- menta i z niejednym postaram się tu rozprawić, uprzedzając zarzuty.
Przędewszystkiem uprzedzę jeden zarzut czy też postulat. Będą pew
nie żądali, by dyskusya w obu przedmiotach toczyła się na grun
cie ścisłego rozumowania, wyłącz
nie na tym terenie, bez apelu do serca, do sentymentu.
Zgóry muszę oświadczyć, co o tern myślę.
Są zagadnienia, których nie można tykać bez częstego wkra
czania w jedne dziedzinę życia da
chowego. Tam stykają się ciągle
afekt z intelektem, tam sprawdzają nawzajem swe wymagania, łago
dząc ich ostrości, i nie usuną zgrzytów, rozdźwięku w duszy, dopóki zgodnym nie uderzają tak
tem. To sumienie.
I.
Polak w drugiem pokoleniu, od dziecka z Polską zrosły, odziedzi
czył majątek w Szwecyi, jeżeli się nie mylę, nawet majorat, po wyga
śnięciu starszej, w Szwecyi pozosta
łej linii *). Tam, w zamku przodków', gościł raz dwóch polaków, starych
4) Wawrzyniec lir. Engestrón:
(Przyp. Red.).
1
przyjaciół. Olśnieni Szwecyą, kra
jem i ludźmi, pod urokiem oświaty szwedzkiego ludu, nie mogli ukryć zdziwienia, że gospodarz pozostał wiernym Polsce, chwilowo przeby
wał tylko w rodowem gnieździe nad malowniczemi fiordami i dalej pchał taczkę życia w Poznaniu lub w mo
notonnej wsi wielkopolskiej, gdzie z każdym rokiem hakatyzm coraz do
tkliwiej zatruwał życie. Miał prawo wskrzesić w sobie tradycyę tylu po
koleń, u ojca jeszcze żywą, a w nim samym dopiero przyćmioną na pol
skiej ziemi, w boleściach duszy, przesiąkniętej polskością. Możeby ktoś powiedział, że, wziąwszy w Szwecyi spuściznę antenatów, miał obowiązek służyć ich ojczyźnie. Je
mu nie przeszło przez myśl analizo
wać: jakie ma prawo, gdzie obowią
zek. Przyjaciołom polakom odpo
wiedział: „Możebym teraz uczul się szwedem, gdyby Polska była wol
ną; tak, jak jest, to byłaby prze
cież p o d ło ś ć " . Był to ów zgodny rytm serca L rozumu, odruch szla
chetnej duszy.
Sam byłem świadkiem, jak to opowiadano w polskim domu nad Niemnem, polskim dopiero w pierw- szem pokoleniu, bo gospodarz, syn irlandczyka z rodu królów Erinu, z matki niemki, po kądzieli miał długi szereg antenatów z niezawodną fi- liącyą, sięgającą do normandzkiego rycerza, co z Wilhelmem Zdobyw
cą przybył do Anglii. Nadniemeński majątek, gdzie już on się urodził, spuścizna po generale, który pod Su- worowem szturmował Pragę, dona- cya Katarzyny, przeszedł na ojca po rodzonym wuju. Z żywością ir
landczyka, który w nim się odzywał na każdym kroku, zawołał głośno, jakby usłyszał rozwiązanie zagadki własnego życia: „Toż ja teraz rozu
miem, dlaczego jestem polakiem".
A był nawskroś polakiem, do dna celtyckiej duszy, z całem, rzecz ja
sna, dobrodziejstwem inwentarza polskości, w epoce Murawiewa i Mu- rawiewa następców. Tu także tętnił zgodnie , acz nieświadomie, rytm serca i rozumu.
Zatętnilby tak samo świętem o- burzeniem, gdyby kto był spróbo
wał kusić Libeltów, Szumanów, Le
lewelów, by sobie przypomnieli nie
dawnych przodków i wrócili na ło
no niemieckiej ojczyzny, grzejąc się w słońcu jej powodzenia.
Rzecznicy apostazyi gotowi nam zarzucić brak konsekwencyi, po
dwójną miarę dla spolszczonych szwedów, anglików, niemców — i dla polaków, nawet tych, co nie de
pcą prastarej, w pomroce wieków gubiącej się tradycyi, a j e d y n i e tradycyom sześciu, ośmiu pokoleń muszą się sprzeniewierzyć, by uza
sadnić ideowa ucieczkę z pod po
szarpanego sztandaru.
Kto nie widzi, nie czuje, że ta podwójna m iara słuszna i sprawie
dliwa — z tym trudno się rozpra
wiać.
Niech jednak pamiętają obroń
cy apostazyi, że i to już coś znaczy:
z Anglią nigdy Polska nie wojowała, ze Szwecyą raz ostatni przed 200 laty; szwed, anglik, włoch, czy fran
cuz, który został polakiem, nie w y
zbywa się swojej narodowości, by mnożyć zastępy nieprzyjaciół. Niem
cy zaś, których przyswoiliśmy sobie w ubiegłym wieku —- dziś to ustało — nie czuli się niemcami. Au- stryacy to byli, prusacy, niekiedy sasi; w Austryi, w Prusiech tłumio
no wówczas niemieckie ideały, i to też często, w epoce Polenliecler, by
wało dla niejednego pomostem do polskości. Austryactwo, prusactwo nie dawało im ideałów, bez których duszy czczo na tym świecie. Znajdo
wali je w Polsce i pod ich promienia
mi syn spiessbiirgera czy biurokraty, zjadaczy Chleba, przekształcał się w człowieka o aspiracyach, godnych człowieka. Polska tę iskrę w nich rozniecała, swoją tradycyą, odbija
jącą od dusznej atmosfery po kon
gresie wiedeńskim, rodzimym oby
czajem, wielką poezyą, wreszcie martyrologią, która ich samych wio
dła i na pole Grochowa i na Szpil- berg, na Sybir, na szubienicę. U nich też zgodnie uderzał rytm serca i ro
zumu, wbrew ostrzeżeniom filister- skiej rozwagi. Tak, r o z u m miał w tern udział; dowodem, że nikt z nich nie żałował przeistoczenia. To, co im dała uboga, prześladowana Polska, co w duszy obudziła i dalszym poko
leniom przekazała w dorobku, to przeważyło szalę poniesionych ofiar, przeważyło niezrozumiałą dla nieje
dnego wagą idealnych wartości, któ
re lepszym naturom opromieniają życie i w ich pojęciu główną wartość życia stanowią.
Chrztem ofiar zdobyli sobie pra
wo: stawać w jednym szeregu z dziadami lub ojcami dzisiejszych zbiegów z pod polskiego sztandaru, współzawodnicząc z nimi w czyn- nem umiłowaniu przybranej przez się, tamtych odwiecznej ojczyzny—•
Polowie przy Zawiszach. Jakaż przepaść ich dzieli: tamtych „zbie
gów", nie z pod sztandaru, lecz z pod kapralskiego ladsztoka — od re
negatów, co opuszczają sztandar, pobryzgany ofiarną krwią ojców, dziadów, by za bezdźwięczną pobud
ką wskazań genealogicznych prze
chodzić do nieprzyjacielskich zastę
pów. Wiodą ich tam rzekomo: zbla- dłe dawno, niby-tradycye rodu, na
prędce zszyte niezgrabną ręką oschłej erudycyi o wątpliwej wartości nau
kowej—wszczepiona sztucznie wier
ność urojonym hasłom, które, jak im się zdaje, miały brzmieć w li
stach szóstego czy dziesiątego wstecz pokolenia, albo i dawniej je
szcze. Czyż to nie obłęd, jeśli u nich ten czynni* rzeczywiście coś znaczy, a nie jest raczej, świadomie czy nieświadomie, osłoną tylko in
nych, realniejszych motywów? Ró
żne pokusy mogą tu działać; rozwa
żymy to w dalszym ciągu. Słusznie
mówi p. Chołoniewski, że nie same ordery i odznaczenia bywają dla od- stępców przynętą. Tylko to pewne, że narodowość, w której szeregi się zapisują, nie daje im nic z tego, co Polska dała owym sui generis rene
gatom ubiegłego stulecia, gdy ofia
rą dogodności życiowych okupy
wali promienny ideał życia. Nikt bo
wiem tego przecież nie weźmie na- seryo, by kogoś porwał czar postaci Kiejstuta, broniącego wyłomów po
gańskiej Litwy, albo jeszcze staroży- tniejsze a nikomu nieznane tradycyę Żywinbuda, Dowiata, Erdziwiłla, czy też tego Skirmonta, którego chyba z dzielnymi ziemianami mińskiej i wi
leńskiej gubernii nie wiążą ściślej
sze węzły od filiacyi Popielów z mi
tyczną pastwą kruszwickich myszy.
Ku Rusi też nikogo z tych zbiegów nie pociągną ideały Bohuna, Doro- szeńki, Bruchowieckiego; o Chmiel
nickim nie mówię, nie-ideowym, naj
większym z renegatów. Nie trady- cya też do nich przemawia, nie ży
wa i żywotna tradycya drzew genea
logicznych, obwieszonych ruskiemi lub bibiijnemi imionami, w ósmem al
bo dziesiątem wstecz pokoleniu fila
rów schizmy, rzadziej unitów. W ży
wej tradycyi, gdyby nie była zgasła, przygłuszona bogatą tradycyą osta
tnich pokoleń, nie brzmiałby głos zachęty do pomnażania dzisiejszych
„Ukraińców". Żywa tradycya rodo
wa, nie przykrojona do świeżego szablonu, przyświecałaby jednym wzorem: wiernością w służbie Rze
czypospolitej, umiłowaniem Polski, za którą ruska szlachta, błahoczes- tywa, czy też unicka, mężnie krew przelewała w kresowych bojach z tatarską dziczą, z kozacką czernią.
Dziś jeszcze wielu się waha:
pójść za zbiegami, jak dotąd nielicz
nymi, czy pozostać na placu, w imię żywej tradycyi ojców i matek, dzia
dów i pradziadów. Niejeden, w tern wahaniu, patrzy na ów rzekomy „po
wrót" do nieprzyjacielskiego obo
zu, jakby na expiacyę winy antena
tów, domniemanych odstępców Li
twy i Rusi. Na gorącym uczynku chwyta się tu „fałszywą mistrzynię życia", co sieje kąkol w glebę, nie
świadomą prawdy, by zbierać spu
stoszenia; prawdziwa bowiem histo- rya nie wie nic o tych rzekomych aoostazyach. Wie natomiast, że pol
skości nikt nie narzucał litwinom, Białorusi, poleszukom i wołynia- kom albo Rusi Czerwonej, gdy kre
sy zwolna dopiero zaludniały się fa
lą polskiej przeważnie, zruszczonei potem kolonizacyi. Wie, że litewscy panowie i boiary już przed 500 laty zarzucili swój język, przyjęli ruski.
Żywiołowy to fakt; zapóźnieni W rozwoju dziejowym, lgnęli do zubo
żałej już wówczas kultury sąsiadów, sprzęgniętych z nimi razem w W. X- Litewskiem. Choć w iara katolicka ich oddalała od Rusi, długo język ru
ski, język Jagiellońskich hramot, li
tewskiego Statutu, ksiąg sądowych- skarbowych panował niepodzielnie
Ze sztuki.
K arol W ie ru sz-K o w a lski. W esela.
na Litwie. Urzędowa ruszczyzna u- trzym ywała się całe wieki siłą bez
władności, aż stała się zawadą w codziennem życiu dla społeczeństwa, które oddawna przenikła polskość, szerząc się żywiołowo nawet wśród politycznych starć z Polską, wraz z powolnem lecz trwałem działaniem wpływów zachodniej cywilizacyi, które szły z Polski i polskość z sobą niosły. Szlachta Litwy i Rusi zró
wnała się z Koroną w poczuciu na- rodowem, i bodaj nawet, czy w niem rdzennych ziem polskich nie prze
ścigała, gdy punkt ciężkości dziejów Rzeczypospolitej przesuwał się co
raz bardziej z nad W isły i z nad W arty za Bug i Niemen.
Kto zaprze się tej tradycyi, opro
mienionej pamięcią Wiednia, Bere- steczka, Cecory, po urojonym „po
wrocie" w objęcia etnograficznej Li
twy i Rusi, nie odkryje tam nic po
dobnego do tych idealnych wartości, które jego przodkowie razem z pol
skością wchłaniali przed wiekami, z dorobkiem Piastowskiej Polski i Ja giellońskiej, z językiem pasowanym na rycerza słowa, w poezyi Kocha
nowskiego, w prozie Reja i Skargi.
Nie znajdzie tam nic z tego, co nie
dawno Kremerów, Chopinów i Grott
gerów wprowadzało do Polski, cze
go dalszy dorobek oni mnożyli i uza- cniali, na chlubę Polski, na pożytek ludzkości. Zastanie pustkę — a w pustce gorączkowe zabiegi, by ją wypełnić. Praw da, w tej pustce spo
tka się z zasobami, z których, jak
dotąd, tak mało korzystają pionierzy narodowej kultury, ruskiej, litew
skiej : mało spożytkowane, często je
szcze nietknięte skarby motywów, drzemiących w duszy chłopa, w jego życiu i obyczaju, w zdobnictwie, w pieśni. Żeby przyłożyć rękę do za
chowania tych bogactw od grożącej im niwelacyą banalnej cudzoziem
szczyzny, do ich uruchomienia i roz
wijania pod promieniami zdrowych impulsów kulturalnych, na to nie trzeba zmieniać narodowości. Są drogowskazy stare i nowe; nie trze
ba od nich odwracać oczu.
Przebrzmiało dawne hasło: gen- te Rfithenus, natione Polonus; nie galwanizować go dzisiaj. 1 to, co je
szcze wczoraj było rzeczywistością, zanika niepowrotnie; nie m arzyć już dziś o tern, żeby litewski, żmudzki chłop był tern dla Polski, czem we Francyi, dla Francyi, bask albo bre
ton. Żywiołowy to fakt: demokra
tyczny prąd epoki wynosi na wierzch ludowe warstwy, a Polska, ze wszy
stkiego ogołocona, nie ma czem przyciągnąć do siebie swych basków i bretonów. Ale polak na ziemiach przez nich zasiedlonych, polak o zdrowem sercu i o zdrowym rozu
mie musi zostać, czem byli rodzice i dziadowie. Zmagając się z przeci
wnościami, na ojcowiźnie czy w miejskich murach, będzie dzierżył placówkę starej kultury i wiary przodków, którą mu powierzyła — jak kto chce się wyrazić — historya czy Opatrzność, kierująca dziejami.
Nie ulęknie się zgrzytliwego głosu puszczyków, co i nad Wisłą śpiewa Requiem polskości za Niemnem i za Bugiem. Odpowie nań słowami, któ- remi Starowolski odparł zuchwal
stwo szwedzkiego króla przy, sarko
fagu Łokietka: Fortuna variabilis, Deus admirałtilis...
II.
Mało znam książek, które warto tak często znów i znów odczyty
wać, jak Henryka Mariona: De la so- lidarite morale. Essai de psycholo
gie appliciuee. 5 wyd. 1899, 356 str.
Oto słowa, w których streszcza się główna myśl książki:
„Jeżeli, z jednej strony, we mnie znajduje ujście cała historya moich przodków, jeśli nic nie zginęło z ich uczuć, myśli, dobrych czy złych u- czynków: to znowu moje własne, osobiste przeżycia wpłyną podobnie na całe moje potomstwo, i nic nie zginie, co w nich będzie dobrego, co będzie złego. Pracuję więc dla przy
szłości, to jest dla przyszłej moral
ności, przyszłego szczęścia mojej rodziny, mojego kraju, ludzkości — ilekroć, z mojej inicyatywy, choćby jak ciasnym zatoczonej kręgiem, roz
wijam, kn dobremu zwracając, mo
ją naturę, choć nieznacznie, niedo
strzegalnie. Każdym natomiast upad
kiem rzucam i w blizką i w daleką przyszłość: posiew upadków, błę
dów, nieszczęść. Gdzież może być 3
skuteczniejsza pobudka, by powa
żnie patrzeć na życie"?
Czytałem te książkę po raz pier
wszy kilka lat przed wojną japoń
ską. W ciągu całej wojny, gdy obja
wiła się światu jedna, wielka rewe- lacya niedoścignionych cnót obywa
telskich w zbiorowej duszy wyspia
rzy Dalekiego Wschodu, stawał mi zawsze w pamięci Marion, ze swemi głębokiemi obserwacyami i ze swą tezą, logicznie z nich wysnutą: czem jest silne, z pokolenia na pokolenie przeszczepiane, całą duszę człowie
ka przenikające, poczucie odpowie
dzialności na dwie strony, wobec minionych pokoleń, i za całą potom
ność, za przyszłe pokolenia. To na
ród niezwyciężony, bo zwartą masą zsolidaryzowany z gubiącemi się w pomroce wieków szeregami przod
ków, tych, których zna i nie zna — a równocześnie z nieskończonemu jak ufa, szeregami potomków, któ
rym chce nieskażoną przekazać, tak gorącą i żywą miłość Japonii, jak ja po przodkach wziął w spadku. W tern jego siła, niepokonana moc, niewy
czerpane źródło heroizmu, w yrze
czenia się siebie dla wielkiej całości, japończyka dla Japonii. Najściślej
szy tu zespół rytmu serca i rozumu, logiczny wyraz całego poglądu na świąt, cechującego japońską duszę, wszechwładnie nad nią panującego.
Tryska on z wrodzonego uczucia, u japończyków podniesionego do naj
wyższej potęgi, jakgdyby w każdem pokoleniu mocy mu przybywało: to przywiązanie dzieci do rodziców; co za tern idzie: uległość, posłuszeń
stwo. W szystko zaś może człowie
ka mylić, tylko nie ta bezwzględna p e w n o ść , że ma, czy miał rodziców, że każde z nich miało również ojca i matkę,
i
dalej, dalej, w głąb pomro- ki wieków; to rzecz ogólno-ludzka.Dla japończyka w tym samym stop
niu p e w n a jest świadomość, przez rodziców wszczepiona, że wszyscy jego przodkowie, znani mu i niezna
ni, choć ustało ich ziemskie życie, istnieją, żyją dokoła niego, odmienną postacią życia; niedostrzegani prze
zeń, biorą gorący udział we wszyst- kiem, co się dzieje w nim samym i o- bok niego. Nie odstępuje go nigdy p e w n o ść , że ci przodkowie znają dokładnie, nierównie lepiej, niż żyją- cy na ziemi, nietylko każdy jego u- czynek, lecz i najskrytsze porusze
nie myśli, uczucia, woli; każde tej woli, od której niezłomnego żądają hartu, słabsze lub silniejsze napięcie.
Ma niewzruszoną p e w n o ść , że gdy swą. wolę dostroi do ich woli, gdy zwłaszcza z siebie czyni ochoczo o- fiarę dla ojczyzny: Japonia, olbrzy
mi zespół, obejmujący wszystkich, co w szeregu pokoleń zamieszkiwali ojczystą ziemię i dla niej żyli, przyj- mie z umiłowaniem dobrego syna, godnego żyć wiecznie razem, rado
wać się jej dobrem. Inaczej go ode
pchnie ten wielki zespół, ze wstrętem wyrzeknie się przeniewiercy i po
grąży wyrodka w wieczystym w sty
dzie, przymuszonego tułać się po przestworzu, w odosobnieniu, w bez
nadziejnej rozpaczy.
Oto t r a d y c y a .' w japońskim poglądzie na świat podniesiona do najwyższej potęgi: to cała tajemnica niedoścignionych cudów patryoty- zmu. Nawskroś pogański, jedną ma analogię ten pogląd na świat i życie z chrześciańskim poglądem. Obcy mu oportunizm, któryby się kierował perspektywą rozkoszy w życiu za- ziemskiem. Nie dla nagrody, jaka mu tam przyświeca, działa japoń
czyk, nie z lęku odepchnięcia przez zespól przodków, — jedno czy drugie ma za rzecz naturalną, ale impulsem jest mu szczere umiłowanie tradycyi zgasłych pokoleń a w stręt do prze- niewierstwa, do tkwiącej w niern o- hydy.
Heroizm—chleb powszedni tego narodu. Nie było jednak w jego prze
szłości równie heroicznego wysiłku woli, milionów ludzi i duszy zbioro
wej, jak. ów zdumiewający, jedyny w historyi skok, dokonany w ostat
nich dziesiątkach lat, gdy po wieko- wem odosobnieniu, wszedłszy w sty
czność z Zachodem, przyswoił sobie napoczekaniu zdobycze obcej cywili-’
zacyi, by ratować ojczyznę, jej byt i niepodległość, by — zrównać się z wrogami. Trzeba zdać sobie sprawę, czem dla narodu, który tradycyę tak umiłował: odrzucić jej liczmany, aby ocalić złoto; od ziarna rozpoznać plewę, wyrzec się mnóstwa drugo
rzędnych wartości, do których lgnę
ło tyle pokoleń. W mozołach rozró
żnienia, co złoto a co liczman, gdzie najwyższy heroizm, gdzie przenie- wierstwo, nie mógł się obejść bez krwawych starć, przesileń — w dzi
wnie krótkim okresie kilku lat — ten jedyny w historyi przewrót, z które
go wyszła zwycięsko japońska du
sza, przyobleczona w europejski mundur; że po dawnemu japońska, nieskażona, to okazała w ostatniej wojnie. Dla całego świata nauka:
czem jest, jaką siłę daje tradycya, jeśli potrafi zdobyć się na tę najcięż
szą próbę heroizmu, by z bogatych, przez wieki uzbieranych zasobów- odrzucić drogą sercu łupiilę, bo w niej próchnieje jądro — a odrodzone jądro zachować dla potomności.
Selekcya istotnej treści tradycyi wśród zbędnych, może nawet szko
dliwych jej akcesoryów: to problem, godny każdego zdrowego społeczeń
stwa, stałe zadanie narodowego ży
cia, w pewnych chwilach naglące.
Obojętny widz — mniejsza o to, francuz czy japończyk — gdyby po
znał w zarysie polską historyę, dzie
je polskiego słowa, polskiej myśli i polskich natchnień, zdziwiłby się, że są polacy, co nasze posterunki na Li
twie i na Rusi wliczają do przeżyt
ków, do akcesoryów narodowej tra dycyi. Niemniejby się oburzył, że są u nas jednostki, które się wypie
rają polskiej tradycyi, ojca i matki i najbliższych pokoleń, na rzecz dale
kich, zbladłych reminiscencyi XVI w,
czy dalszych. Cóżby powiedział francuz o drugim francuzie, któryby
wyrzekł się Francyi, a poczuł się z dnia na dzień baskiem albo breto
nem, zwłaszcza, gdyby mu ta fanta- zya przyszła do głowy w roku 1870, 1871?
Może Francya znów wkrótce znajdzie się w ogniu, Francya, dziś minowana antymilitaryzmem. Czy obok poległych w boju, padnie poka
źna liczba dezerterów — ideowych, rozumie się, dezerterów — z tego podobno sam sztab francuski nie zdaje sobie sprawy. To pewne tyl
ko. że dezerterów na placu bitwy spotka nieubłagany los bez procesu, bez anajizy motywów. Żaden dezer
ter — to także pewne — nie zechce cynicznie przyznać, że stchórzył:
ideowi zbiegowie i tchórze staną w jednym szeregu, obleczeni w jednaki płaszcz ideowy, który przed kutą ich nie zasłoni. Niejednemu zakręci się łza w oku nad losem ofiar ideo
wego obłędu; francuz się nie zawa
ha: „strzelać —• nie strzelać", bo ko
mendę da -— Francya.
W naszym, stuletnim boju o byt narodu krwawi się dusza, czasami ciało, a nigdy jeszcze nie wysilało się tak wszystko na z a g ła d ę naro
du, jak dziś, gdy obok dawnych nie
przyjaciół, co Polskę wykreślili z karty europejskiej, stanęli nowi, nie
przejednani, z tamtymi sprzymie
rzeni...
Stanisław Smolka.
D alszy ciąg nastąpi.
H A L IN A OPPELN- BR O NIKO II SKA.
Bajka biała.
Zima, zima mi cie dała, Majko cudna, bajko biała!
Dał mi ciebie halny wiatr, Co od śnieżnych powiał Tatr.
Dał mi ciebie szept tajemny
limb wyniosłych w wieczór ciemny, W Kościeliskach, hen...
Przeszła zima, wiosna płynie.
Ptaki nucą w bzów gęstwinie, u’ kwieciu stanal cały sad.
Kecz kwiat szczęścia uwiadl, zbladł.
Pierzchły śniegu srebrne cuda.
W szystko miraż i ułuda, W dal uleciał sen.
Wiosna cii cie odebrała, haik?!. , żegnaj, bajko biała!
Z b io ry historyczne W ł. Ł o zińskiego we Lwowie.
Części zbrojowni.
Wystawa zbiorów Wł. Łozińskiego we Lwowie.
Olbrzymie i bezcenne zbiory histo
ryczne ś. p. lV ł. Łozińskiego przeszły na własność Liuow'a. Obecnie po raz pierwszy otwarto je dla publiczności.
Lata ostatnie przed śmiercią wy
cofał się ś. p. W}. Łoziński z życia Publicznego, nie stykał się wiele z ludźmi, odosobnił się niemal całko
wicie. Mógł sobie na to pozwolić, bo wszystko to zastąpił mu świat, któ-
>7 sam stworzył sobie, w którym życia używał w całej pełni. Niewie
lu danem było bliżej oglądać zacisz
ną siedzibę przy ul. Ossolińskich, są
siadującą ze wspaniałą świątynią wie
dzy narodowej, z Zakładem nauko
wym im. Ossolińskich, oraz blizkim sobie duchem i treścią pałacykiem- muzeum p. Dąbczańskiej, ale powsze
chnie znane było, jakie skarby mieści,
’le przepychu niezwykłego zawiera.
I było tak aż do chwili, kiedy szczę
śliwemu posiadaczowi wszystkiego tego przyszło pożegnać się nazawsze
? ukochanemi zbiorami. Z śmiercią jego opadły pieczęcie, otwarł się se- zam tajemniczy. Pamiętał znakomi
ty dziejopis Lwowa o mieście swem, bo widział, jak w oczach wzrastał je- So dobytek, jak muzea wypełniały się, przekonywał się, jak dobre ręce
wszystkiem tern władną, jak owoc
ną jest ich działalność niestrudzona.
Ostatnią wolą wyraził chęć przekaza
nia puścizny swej najcenniejszej na własność zbiorom miejskim. Intencyę tę z radością przyjęła Rada miasta.
Wł. Łoziński (z p o rtre tu Augustynowicza).
zdając sprawę w ręce wypróbowa
nych już tylokrotnie doradców swych: prezydenta T. Rutowskiego i dyr. A. Czołowskiego. Po pertrak- tacyach koniecznych, po usunięciu przeszkód, zbiory Wł. Łozińskiego na własność wieczystą przeszły Lwowa.
Nowy właściciel postanowił po
kazać ogółowi, jak hojnie zbiory na
sze obdarzył ś. p. Łoziński, a także choćby
w
ten sposób zachować pamięć o nich, dopóki jeszcze całość stanowią niepodzielną, jaką z nich stworzyła praca i zabiegi zmarłego.
W ten sposób przyszło do otwartej właśnie wystawy, która zaznajamia z zawartością zbiorów, zanim przy
dzielone zostaną Muzeum przem y
słowemu, Galeryi miejskiej, tudzież Muzeum Narodowemu im. króla Ja na III.
Krótko, ale wyczerpująco scha
rakteryzował zbiory Wł. Łozińskie
go prezydent T. Rutowski, otwiera
jąc wystawę. Rycerską Polskę — mówił — uwzględniają one przede- wszystkiem, tę Polskę, która miecz sw oi niosła ku obronie rubieży wschodnich i południowych Rzeczy
pospolitej ; tę Polskę, co zasłaniała swe ludy tarczą i piersią własną przed najazdami Wołoszy, Turcyi, tatarów, Moskwy: tę Polskę, której 5
Fragment jednej z sal.
Z b io ry historyczne W ł. Łozińskiego we Lwowie.
Sala główna.
W
J. 1,1 i f liii!
Fragment zbiorów.
dzielność wznosiła na owych dale
kich okrainach posterunki kultury.
Mile uderza widza, iż za wej
ściem zaraz do sal swobodnie spo
cząć może oko nie na ścieśnionym magazynie rozmaitości, lecz na prze
pysznych meblach i jakby dekora- cyach salonów magnackich, bo oka
zy wszystkie rozmieszczono swobo
dnie, jak w mieszkaniu prywatnem.
Dzięki temu też zwiedzenie wystawy prawdziwą stanowi rozkosz estety
czną nawet dla osób, najmniej w ra
żliwych na „białe kruki" zbierackie—
oglądać ją może każdy, z pewnością, nie bez zaspokojenia umiłowania swego specyalnego. Amator wnętrz nieprędko rozstanie się z prze- pysznemi owemi salami, lśniącemi od mebli i dekoracyi, badacz-specya- lista z zadowoleniem pochyli się nie
Fragment sali głównej.
nad jedną gablotą, bawiąc oko cuda
mi starożytnej emalii, złotnictwa, mi
niatury, rzeźby czy podobnych atrak- cyi mnóstwa. Dla gorliwych czytel
ników powieści historycznej, a za
tem i dla młodzieży, wystawa zbio
rów Wł. Łozińskiego, to istna ucz
ta — tylu tam rycerzy, zakutych w żelazo, tyle zbroić, mieczy, szabli, dzid, włóczni, rzędów końskich, heł
mów, tarcz, buław i całego rynsztun
ku bez miary.
Wstępującego na schody wita naturalnej wielkości model jeźdźca w zbroi łuskowej, z rozpiętemi obok skrzydłami hussarskiemi i rynsztun
kiem rycerskim. Na straży stoją groźnie, milcząco, dwaj rycerze że- laźni. W zacisznym pałacyku, w ko
mnatach przestronnych, jakby przy
czajony, unosi się duch bojów przed
wiekowych, duch dzielnych obroń
ców gdzieś jeszcze z pól grunwaldz
kich, z oblężeń tureckich, z obozów powstańczych. Ręka tego, który po mistrzowsku dzieje nasze kreślił, po
zbierała porzucone te po wszystkich krańcach ziemi, gdzie tylko te zw ar
te kohorty polskie dotarły, zbroje, nierzadko pogięte i wyszczerbione, bo dobrze spracowane w służbie oj
czyzny. Mistrzowskie pióro Wł. Ło
zińskiego nauczyło nas patrzeć na przeszłość, jakbyśmy ją przed oczy
ma swemi widzieli — reszty uzupeł
niają doskonale skarby te wszystkie, owe zbroje, koncerze, miecze i szable.
Widzimy zbroje, oglądamy ryn
sztunek, ale gdzie też ci wszyscy, co ongiś własnością je swoją zwali?
Najdzielniejszych tylko z dzielnych, najpierwszych z pierwszych, radzi- byśmy widzieć. Oto są w galeryi portretów. Na ścianach w obramie
niu hełmów, tarcz, buław, sztanda
rów coraz to spoziera na nas pogo
dne lub groźne, zadumane lub wese
lem bijące oblicze hetmana, możno- władcy, starosty, króla czy wreszcie dawnej kobiety polskiej. Stefan Czarniecki, Janusz Radziwiłł, Jerzy Lubomirski, Samuel Zborowski, Al
brecht Radziwiłł, królowie, co zna
komitsi i Anna Jagiellonka, Barbara Radziwiłłówna, Eleonora królowa, M aryna Mohylanka i poczet innych.
Rycerskiej Polski wspominkiem są te zbiory, a kochającej swą prze
szłość Polski, pomnikiem. Zbiory Wł. Łozińskiego, to nabytek bezcen
ny wprost, nieoceniony dla treści, ol
brzymi dla wartości. Dumni też być mogą lwowianie, iż u nich to właśnie początek wzięły i ich już nazawsze własnością pozostaną, związane przy- tem z pamięcią tego, który szeroko i daleko rozniósł sławę nigdy nie zdobytego grodu.
Litmu. ________ B. Janusz.
Tak zwane „stopnie” .
Z m a rty ro lo g ii dzieci i młodzieży.
E g za m in y w szkołach średnich nie
bawem się rozpoczną. Troska powszech
na powinna towarzyszyć wysiłkom mło
dzieży. W iktor Gamuiicki, znakomity poeta, poioieściopisarz ipublicysta, iv kwe
sty i tej bardzo interesujące czyni uwagi, podkreślając niepedagogiczność systemu stawiania stopni.
Samobójstwa małoletnich — rzecz ongi do pomyślenia niemożli
wa — staja się u nas epidemia. W o- gromnej większości wypadków, mo
że nawet bez wyjątku we w szyst
kich, motywem, skłaniającym mło
dych zrozpaczeńców do targnięcia się na swe życie, są — złe stopnie.
Sprawa, gdzie wchodzi w grę życie ludzkie, jest sprawą ważną.
Jest nawet bezspornie jedną z naj
ważniejszych. Obowiązkiem społe
czeństwa: wejrzeć w nią, ład w niej zaprowadzić.
Czy urządzenia szkolne w ostat
nich latach uczyniono surowszemi, niż były? Sądzę, że nie. Złagodzono je nawet — cokolwiek.
Tak. Tylko cokolwiek. Dowia
duję się bowiem z wielkiem zdziwie
niem a z nie mniejszym smutkiem, że podobno w pewnych naszych u- czelniach kacy cielesne, choć nigdy prawie nie wykonywane, dotąd je
szcze ile iure istnieją. O hańbo!
Czemuż więc przy niezmienio
nym systemie szkolnym, jego wyni
ki są dziś inne i boleśniejsze, niż daw
niej? Oto dlatego, że system stoi oddawna w miejscu, a przez ten czas zmienił się i naprzód poszedł—
człowiek.
Dzieci dzisiejsze i młodzież dzi
siejsza nie są temi, jakiemi były przed półwiekiem, a tembardziej w dobie dawniejszej. Wzmogło się po
czucie godności osobistej, zaostrzy
ła się potrzeba zwyciężania w walce o byt — wysubtelniły się wreszcie nerwy.
W drugiej połowie zaprzeszłe
go wieku mógł jeszcze ksiądz Kito- wicz pisać o karach szkolnych: „Na sporszych chłopaczków używano kańczuga, a tym nie bito na ciało, ale przez suknie — a i tak, silno przyłożony, dość bólu zadawał. Znaj
dowały się atoji tak twardego ciała dzieci, że kańczugowe plagi na sa
mo ciało w ytrzym yw ały bez nazbyt wielkiego bólu"...
Dziś takich dzieci już niema.
Dzisiejsze dzieci są nieskończenie czulsze nietylko na ból fizyczny, lecz i na moralny.
Z mnożącemi się z dnia na dzień samobójczemi zamachami żartować nie można. Dziecko a nawet dorasta
jący młodzieniec publicznie skarżyć się nie mogą. Muszą ich w tern wyrę
czać ci ze starszych, którzy duszę dziecka rozumieją, bo ją we wspom
nieniach swych, jak relikwię naj
świętszą, przechowali.
Tak zwane „stopnie" są jednem ze stałych a okrutnych udręczeń l i
czącej się młodzieży. Niegdyś uczeń żył pod ciągłym strachem „kańczu
ga", dziś żyje pod ciągłą grozą złe
go stopnia. I gdyby nawet „stawia
nie" stopni wydawało najświetniej
sze pod względem pedagogicznym wyniki, jeszcze by ta okoliczność nie zrównoważyła szkód, jakie wynika
ją z rujnowania przez nie nerwów ucznia. Cóż dopiero, gdy ta tortura, w celach wychowawczych używana, nie przynosi nauce i uczniowi prawic żadnego pożytku.
„Stopień" ma być wskaźnikiem uzdolnień ucznia i jego postępów w nauce. Twierdzę stanowczo, że nim nie jest.
Przy dzisiejszym systemie u- czeń „odpowiada" dwa lub trzy ra zy (niekiedy raz tylko jeden) w cią
gu kwartału. Na podstawie tych przygodnych odpowiedzi otrzymuje stopień. Ten stopień stanowi następ
nie o promocyi — od której nieraz całe szczęście i cała przyszłość mło
dzieńca zawisły.
Tymczasem zdarzyć się może bardzo łatwo co następuje:
1- o uczeń, pozatem zdolny i pil
ny, tego właśnie dnia, w którym go
„wyrwano", nie był dostatecznie przygotowany — z powodów, nie
rzadko od siebie niezależnych;
2- o był tego dnia słaby albo czemś strapiony, i choć umiał lekcyę, nie mógł jej dobrze wypowiedzieć;
3- o zdając sobie sprawę z całego przedmiotu, tego punktu, o który go pytają, wyjątkowo nie rozumiał;
4- o jest nerwowy i nieśmiały;
forma, w jakiej postawiono zapyta
nie, odebrała mu chwilowo przytom ność umysłu.
W dwóch pierwszych wypad
kach nie jest winien uczeń. W dwóch przypadkach ostatnich — jest winien nauczyciel. We wszystkich czterech:
zły stopień jest krzywdą, w yrządzo
ną uczniowi.
A tu zaznaczyć trzeba pewną o- koliczność, na którą większość nau
czycieli uwagi nie zwraca, pomimo, że jest prosta i jasna. Nauczyciel, stawiając zły stopień uczniowi, bar
dzo często stawia go również — sa
memu sobie.
W pewnej szkole zwiedzający ją wizytator zwrócił uwagę, że z jed
nego przedmiotu uczniowie maią prawie same „dwójki" i „jedynki".
Zmarszczył się, kazał przywo
łać nauczyciela — wyraził mu zdzi
wienie i... niezadowolenie.
— Cóż robić! — tłómaczył się pedagog. ■— To dowód, że uczniowie są tępi i leniwi...
— Mylisz się pan
1
— zaprzeczył surowo zwierzchnik. ■— To dowód, że — pan uczyć nie umiesz.I przedstawił nauczyciela do dy- misyi.
Etymologicznie rzecz biorac, na
uczyciel jest człowiekiem, do które
go należy nietidko uczyć, lecz i nau
czyć. Jeśli przeto nauczyciel ograni
cza się tylko na zadawaniu lekcyi.
słuchaniu ich i stawianiu stopni, swych obowiązków nie spełnia.
Niestety, jakże wielu jest nau
czycieli, tak właśnie swe zadanie pojmujących. Odczytali, wyłożyli ustnie lub podyktowali lekcyę, i na tern koniec. Ty, uczniu, możesz li
czyć się lub nię uczyć, jak ci się po
doba. Jeśli będziesz umiał, co ci „za
dano", otrzym asz stopień dobry; je
śli nie — dadzą ci stopień zły i nie u- dzielą promocyi, to znaczy: skarżą ciebie na stratę roku życia a twego ojca na stratę kilkuset rubli.
Przy tym systemie, ściśle rzecz biorąc, ąni nauczyciel nie jest nau
czycielem, ani szkoła szkołą. Uczeń nie wychodzi ze szkoły nauczony, jak właśnie być powinno, lecz dopie
ro w domu, sam lub przy cudzej po
mocy, uczyć się musi. Właściwą przeto szkoła jest — dom.
Nie powiem nic nowego, gdy na
zwę urządzenie dzisiejszej szkoły wogóle: przeżytkiem średniowiecz
nym. Nie ulepszać ją trzeba, lecz — z gruntu przetworzyć. Na zachodzie Europy i w Ameryce już o tern po
myślano.
Szkoła przyszłości nie będzie po
przestawała na zadawaniu i słucha
niu; ona będzie przedewszystkiem i wyłącznie: uczyła. Z instytucyi bier
nej, krytykującej i kontrolującej, zmieni się w instytucyę czynną i twórczą.
Dziś uczeń, po sześciu lub sied
miu godzinach męczącego pobytu w szkole, wraca do domu po to tylko, żeby znów sześć lub siedem godzin męczyć się nad książką, kajetem, ry sowaniem map, kreśleniem figur geo
metrycznych i t. p. Ody jest pilny i sumiennie odrabia wszystko, co mu zadawano, życie jego staje się nie- przerwanem pasmem wyczerpującej pracy, upodobnia się do „ciężkich robót", przy których skazańcowi po
zostawia się tylko krótkie chwile wolności na przyjęcie posiłku i sen,
W przyszłości cała praca ucznia będzie odbywała się wyłącznie w szkole. Uczeń będzie opuszczał szko
łę nauczony. Resztę dnia poświęci odpoczynkowi — który zresztą mo
że być również pouczającym. Nietyl
ko z książek czerpie się wiedzę.
Przedewszystkiem jednak, w przyszłości nie będzie „stopni".
Przepraszam , będą stopnie — ale zupełnie innego rodzaju.
Stopnie dzisieisze są czemś w rodzaju nagrody lub kary. Umiesz lekcyę? — masz w nagrodę: trójkę, czwórkę, piątkę. Nie umiesz lekcyi?—
masz za karę dwójkę lub jedynkę.
Ta nagroda i ta kara dostają się nie
tylko uczniowi, lecz i jego rodzicom.
Ze stopni dobrych uczeń i rodzice mają chlubę; ze stopni złych — wstyd.
Dodajmy, że ten wstyd dostajc się często rodzicom najniespodziewa- niej i najniesprawiedliwiej. Uczynili wszystko, co do nich należało: opła
cili wpis, kupili książki, wzięli kore
petytora, strzegli dziecko, aby się nie
ŚWIAT. Rok IX. AT? '8 z dnia 2 maja 1914 roku 7
„łobuzowało", tymczasem chłopiec przynosi w dzienniku lub na cenzu
rze fatalna „dwójkę". Ta dwójka okazuje, że mimo wszystko, dziecko ich nie nauczyło się tego, co mu było potrzebne.
Rozżalony ojciec lub matka zwra
cają się do chłopca z wymówką:
— I pocóż my ciebie do szkoły posyłamy?!...
Wymówka najzupełniej słuszna, lecz pod niewłaściwym adresem skie
rowana.
W przyszłości cel i znaczenie stopni będą zupełnie inne. Te stopnie będzie nauczyciel stawiał wyłącznie dla siebie, to znaczy: dla osobistej informacyi. Z jego notatnika one nie przejdą ani do „dziennika klasowe
go", ani do „dziennika uczniowskie
go". ani do cenzur kwartalnych i rocznych. On sam jednak będzie do nich nieustannie zaglądał.
Jaką będzie rola stopni w nowej szkole, objaśnię to na przykładzie.
W yobraźmy sobie ogrodnika, który wziął do wyhodowania kilka
dziesiąt cebulek kwiatowych, włożył je równocześnie do ziemi lub wody i śledzi codziennie stopniowy proces ich rozwoju.
.Każdą cebulkę umieścił w od- dzielnem naczyniu; każde naczynie oznaczył numerem; następnie te nu
m ery wciągnął do swego dziennicz
ka.
Cebulki nie rozwijają się równo
miernie. Rozwój jednych odbywa się szybciej, innych opieszałej. Te róż
nice ogrodnik oznacza w swym dzienniczku — stopniami. Cebulkom energiczniejszym daje stopień wyż
szy, mniej energicznym — niższy.
Stopnie są dla niego wskazów
ką, jak ma obchodzić się z każdą ce
bulką. Idzie mu bowiem o to, aby wszystkie doprowadzić do zakwit
nięcia w jednym i tym samym cza
sie.
Więc, gdy która z cebulek otrzy
ma stopień nizki, czyli „zły" — pil
nie bada, co jest tego przyczyną?
Jednej dla przyspieszenia rozwoju daje więcej światła, innej dostarcza brakujących jej pierwiastków che
micznych, inną kloszem szklanym nakryw a i t. n.
Cebulkom opieszałym, które są dla niego tern, czem dla nauczyciela źli uczniowie, poświęca więcej uwa
gi i staranności, niż energicznym, normalnie się rozwijającym.
Stosując do każdej ze swych pupilek inny, dla niej najodpowied
niejszy sposób postępowania, dopro
wadza wreszcie wszystkie do pożą
danej równowagi i —- cel zamierzo
ny osiąga.
Jak ów ogrodnik z cebulkami, tak postępować będzie nauczyciel przyszłości z uczniami, oznaczając za pomocą stopni uzdolnienie oraz właściwości fizyczne i psychiczne każdego, i stosowpemi środkami u- łatwiając mu rozwój umysłowy.
Wszelkie zaś inne stopnie, wraz z „kańczugiem", rózgą, kozą, klęcze
niem i t. p„ zostaną wówczas złożo
ne ad acta.
Zanim to się stanie, nauczycie
le powinni więcej, niż dotąd, liczyć się z psychiką młodzieży i przy sta
wianiu stopni przesadzać raczej w wyrozumiałości, niż w surowości.
Wiktor, (iotnuiicki.
Derwisze-tancerze.
K a rtk a z podróży po W schodzie.
W śród parweniuszowskich, dra
piących jasne niebo kamienic i hotelów krzykliwej europejskiej dzielnicy Pera, pod osłoną akacyi i kasztanów trwa do dziś dnia świąty
nia mistyczna świata ginącego —
„tekke" derwiszów Mewlewi. Cicha, smutna oaza dzieci Azyi pośród blichtru kramarskiej, niosącej smro
dliwy kaganek cywilizacyi Europy.
Tu wbrew wszystkiemu, co się o Turcyi najgorszego kiedykolwiek czytało, można raz na tydzień o- świężyć duszę czerstwą i zobojętnia
ła wobec wszystkiego, co nie prowa
dzi do użycia — widokiem miste- ryum, ponad wszelki w yraz cudne
go, pełnego zagadki, jak uśmiech tych, którym za życia dano oglądać świat inny, urodziwszy.
Jakoby rozmyślnie, obrali sobie derwiszt miejsce dla swych eksta
tycznych modłów tu, gdzie krzyczą szyldy, reklamy, transparenty zwy
ciężających giaurów, gdzie huczą i dzwonią eksploatujące miasto i pań
stwo tramwaje jego wierzycieli, gdzie prawowierny muzułmanin sta
je się na ulicy jakby gościem i z u- czuciem trwogi przechodzi obok po
tężnych ambasad swych możnych protektorów, którzy mu jeszcze po
zwalają dla dobra równowagi mo
carstw — mieszkać i płacić procenty od miliardowych długów—w'Europie.
* * ♦
* * J -€?•
i H
f * d
I ,n
2
*
K ilkafrazesów z muzyki derwiszów-tancerzy
Wszakże już tyle razy miano prze
pędzić wyznawców półksiężyca za Bosfor!
Derwisze — „ludzie ubodzy" — naprzekór srogim losom, jakie gnę
bią „nieuleczalnie zgangrenowany"
świat muzułmański, wielbią Boga w tańcu. On im daje zapomnienie, roz
prasza gorzką świadomość rzeczy
wistości, prowadzi do szczęścia mi
stycznego, do szału, w którym oglą
dają oblicze Boga.
„Tekke", czyli dom modlitewny derwiszów przy wielkiej ulicy Pera, ma kształt dużej okrągłej sali o błysz
czącej posadzce; otaczają ją kruż
ganki dla publiczności, przeważnie obcej, z okratowaną lożą dla muzuł
mańskich kobiet. Dookoła głównego gmachu chowają się wśród drzew ascetyczne domki mnichów i na
grobki małego cmentarza. Życie mu
zułmańskie nie lęka się śmierci i wszędzie z nią się przeplata.
Derwisze-tancerze, stanowiący jeden z licznych zakonów, odpra
wiają swe modły w Pera w niedzielę po południu. Przybyw ają w liczbie około dwudziestu ze starym imamem, jako mistrzem obrzędu, na czele. U- brani są ubogo, w ciężkie płaszcze o żółtawym lub brązowym odcieniu, z pod których wyziera biała tunika.
Na głowach noszą wysokie kołpaki z sierści wielbłądziej, a fantastycz
ny ten ubiór czyni ich podobnymi do magów, jakich widywaliśmy na egzotycznych obrazkach, będąc dziećmi.
Przez długą chwilę milczą der
wisze, rozsiadłszy się na sposób wschodni w półkole, wzdłuż baryery, odgradzającej arenę od widzów.
Szeik, o tw arzy surowej i nieprzyjaz
nej, spoczywa naprzeciw na czer
wonej skórze. Nieruchomą ciszę zbiorowej kontemplacyi przerywa je
go suchy, nerwowo wyrzucany bełkot ważniejszych ustępów modlitwy, a na dźwięk tego głosu rozmodleni po
chylają do ziemi głowy. Ucho przy
bysza łowi jeden tylko, stokrotnie powtarzany w yraz: Ałłach...
Lecz nagle w ciszę tę, przydługą już nieco dla tych, co w obrzędzie nie biorą udziału, wślizguje się muzyka czarowna, niewiadomo, skąd zro
dzona. Cichy, melancholijny płacz skrzypek czy ligawki pastuszej, roz
snuwa się, niby pajęczyna misternych dźwięków, w krótkie, wyraziste fra
zesy pospinane, nad rzeszą derwi
szów; ci, oczarowani, podnoszą gło- wy, prężą szyje, jak ptaki, i rytmicz
nie powstają z posadzki. Ręce ich szukają w zachwycie czegoś, coby się dało ująć, zataczają kręgi ^pa<l głową, wydłużając postacie. Ciała ich drżą w świątobliwem natchnieniu.
Rozpoczyna się taniec m ajestatycz
ny, przypom inający Wyspiańskiego
„Wesele".
A flety łkają coraz głośniej, to znów gasną w rzewnym trelu; 2 gędźby czarodziejskiej wymyka siG ton jeden, w nieskończoność ciągu1’ ' ty, skargą nasiąknięty serdeczną-