P R E N U M E R A T A : w W a r s z a w i e k w a rta ln ie Rb. 2. P ó łro c z n ie Rb. 4. R o c z n ie Rb. 8. W K r ó l e s t w i e i C e s a r s t w i e : K w a rta ln ie Rb. 2 .2 5 . P ó łro c z n ie Rb.
4 .5 0 R o c z n ie Rb. 9 . Z a g r a n i c ą : K w a rta ln ie Rb. 3 .P ó łro c z n ie Rb. 6. R o c z n ie Rb. 12. M i e s i ę c z n i e : w W a rs z a w ie . K ró le s tw ie i C e s a r s tw ie k o p . 76, w Aus- t r y i: K w a rta ln ie 6 K o r. P ó łro c z n ie 12 K o r R o c z n ie 24 K o r. Na p rz e s y łk ę „A lb . S z t.” d o łą c z a s ię 50 hal Num er 60 h al A d r e s : „ Ś W IA T ” K ra k ó w , u lic a D u n a je w s k ie g o Ne 1- C E N A O G Ł O S Z E Ń : W ie rs z n o n p a re io w y lub Jego m ie lą c e na 1-ej s tro n ie p rz y te k ś c ie lu b w t e k ś c ie Rb- 1, na 1-e| s tro n ie o k ła d k i ko p 60 Na 2-e) i 4-eJ s tro n ie o k ła d k i o ra z p rz e d te k s te m ko p. 3 0. 3 -c ia s tro n a o k ła d k i I o g ło s z e n ia z w y k łe ko p. 26. Za te k s te m na b ia łe j s tro n ie ko p. 3 0 K ro n ik a t o w a rz y s k a . N e k ro lo g i i N a d e s ła n e ko p. 76 za w ie rs z n o n p a re io w y . M a rg in e sy na l-e ) s tro n ie 10 rb , p rzy n a d e s ła n y c h 8 rb ., na o s ta tn ie j 7 rb , w e w n ą trz 6 rb . A rty k u ły re k la m o w e z fo to g r a fia m i 1 s tro n a rb . 176. Z a łą c z n ik i po 10 rb.
od ty s ią c a .
Mdres Redakcyi i Administracyi: WARSZAWA. Zgoda Na 1.
T e l e f o n y : R e d a k c y i 8 0-76 , R e d a k to ra 6 8-76 , A d m in is tr a c y i 7 3-22 , D ru k a rn i 7 -3 6 F IL IA w Ł O D Z I, u llo a P io tr k o w s k a Na 81 Za o d n o s z e n ie d o d om u d o
p ła c a s ię 10 k o p . k w a rta ln ie .
p
Rok IX. Ns 2 z dnia 10 stycznia 1914 r.
NATURALNA WODA PRZECZYSZCZAJĄCA
A P E N T A
Wydawcy: Akc. Tow. Wydawnicze „ŚWIAT” . Redaktor: Stefan Krzywoszewski Warszawa, ulica Zgoda Ns 1 róg Chmielnej.
działa łagodnie i pewnie.
Ceatr Nowoczesny
RÓG JASNEJ I SIEN N EJ. ^ 5 Przedstawienie o godz. 6>/2, 8'/. i 10.
Ceny miejsc od 40 kop. do 1.50 kop.
R e d a k to r o d p o w ie d z ia ln y na G a lic y ę : A n to n i C h o ło n ie w s k i, K ra k ó w , D u n a je w s k ie g o Ne 1.
(Z L ...- — =\
Od administracyi.
Celem uniknięcia zwłoki w regularnem otrzymywaniu
„Ś w ia ta ” , prosim y o wczesne nadsyłanie prenumeraty
na rok 1914-ty.
J
Francuski! Tow. Ubizpliczib ni życit
„U U R B A IN E ”
U lgi na w y p a d e k n ie z d . d o p r a c t F ifja d la K ró l. P o l. Marszałk. 138 8857 O d d z ia ł m ie js k i Aleja Jerozolim ska 2
bankowy
felicyan Sokołowski
Warszawa, Krakowskle-Przedmleścle 5.
u e t a l i u l . v z y « t d ATa 2 .
Jtrótki rys ratownictwa
popracował Dr. Józef Zawadzki.::
Cena 65 lutn ■ Oo nabycia wszRdTia
Hotel R O Y A L
r » la ło n ^ !^ » ,'l-M . W indn. E le k t r y s c n o i6 K ą p ieleREKTYFIKACYA warszawska
wyborową „SIWUCHĘ".
Wyobrażenia polityków rosyjskich.
W ciągu kilku ostatnich tygo
dni opinia publiczna w Rosyi, po- części i w Europie, była już to nie
zwykle zainteresowaną, już to podnieconą oświadczeniami preze
sa ministrów, Kokowcowa, w Ber
linie i mową, którą wygłosił przy
wódca październikowców, Ale
ksander Guczkow, na zjeździe te
go stronnictwa w Moskwie.
Po jednej stronie szef władzy wykonawczej, długoletni minister skarbu, świadomy zasobów pań
stwa i materyalnej pomyślności narodu, a raczej warstw, płacą
cych podatki; po drugiej — wido
ma głowa partyi umiarkowanej i burżuazyjnej, od lat kilku zapo
wiadającej, że podejmie walkę o urzeczywistnienie manifestu pa
ździernikowego, czyli gwarancyi konstytucyjnych w postaci swo
body wyznania, słowa i prasy, zgromadzeń i stowarzyszeń, nie
tykalności osoby.
Zarówno sekretarz stanu Ko- kowcow, jak i Aleksander Gucz
kow, są dość wiernymi, może ty
powymi przedstawicielami swego środowiska, pełnego oportunizmu politycznego, polegającego na zmyśle praktycznym i przystoso
wywaniu się do okoliczności, na pe
wnej wstrzemięźliwości wobec ten- dencyi skrajnych, zwłaszcza wo
bec głuchej na wołanie czasu reak- cyi. Martwy mechanizm kancelaryi
i ślepe namiętności „zoologicznego nacyonalizmu" znajdują pewien odpór w tych oportńnistach, hoł
dujących zapewne w ostatecz
nych swych celach panrosyani- zmowi, ale uznających, choćby chwilowo, potrzebę jakiejś miary w sprawach państwa i utrzymy
wania, w jakimś stopniu, na wo
dzy rozkiełzanycłi żądz niwela
cyjnych, których wyrazicielką jest prawica Rady państwa w posta
ciach pp. Hurki i Rakowicza, Sti- szinskiego i Durnowo.
W oświadczeniach prezesa ministrów, jak i przywódcy pa
ździernikowców, były niektóre wynurzenia, zdania i tezy, jakby stanowiące ich polityczne wyzna
nie wiary; mowa Guczkowa była ponadto wypowiedziana języ
kiem barwnym i namiętnym, była gwałtownym atakiem na rząd o- becny.
Tern ciekawsze więc są opinie dwu doświadczonych, tak dale
kich od skrajnych pojęć mężów, którzy w ocenie obecnej sytuacyi, właściwie całej epoki historycznej Rosyi, zajęli wręcz przeciwne sta
nowiska i gdy minister najpogo- dniejszemi oczyma spogląda na sprawy państwa i pomyślność na
rodu, przywódca październikow
ców przepowiada katastrofy, zbli
żające się stanowczym krokiem.
Warto zatem sprawdzić nie-
1
które tezy, w tych oświadczeniach zawarte, zwłaszcza te, które wy
powiedział Kokowcew wobec reda
ktora „Berliner Tageblatt‘u; jeżeli zaś od krytyki naszej, bardzo z na
tury rzeczy umiarkowanej, przej
dziemy do rozpraw w Radzie pań
stwa, które odbyły się 10 grudnia nad kwestyą uprawnienia języka polskiego obok rosyjskiego na po
siedzeniach rad miejskich w pro
jektowanym samorządzie; jeżeli przejdziemy do mów, które tam wygłosili przeciwnicy języka pol
skiego w Królestwie Polskiem, to otrzymamy pewną syntezę panu
jących w sferach rządowych i pra
wodawczych wyobrażeń polity
cznych.
Wróćmy więc do początku.
Otóż mowa Guczkowa na zjeździe październikowców, peł
na talentu i temperamentu, żywo
tnej obserwacyi i śmiałej analizy, była dość ciekawym, w danej chwili, dokumentem, wykazując, do jak ostrych akcentów doszedł oportunista z Moskwy, przedsta
wiciel bogatego kupiectwa, które przez tyle wieków było jedną z głównych podpór monarchii, rządu i władzy. Krytykując nie
miłosiernie politykę gabinetu, któ
ry nastał po Stołypinie, zarzuca
jąc, że nie ma żadnego planu dzia
łania i jest dotknięty paraliżem, mówca widzi zbliżającą się kata
strofę, zagrażającą państwu, po
nieważ jeszcze nigdy społeczeń
stwo nie postradało do tego stop
nia wiary we władzę, jak obecnie, i jakkolwiek wszystkie organiza- cye rewolucyjne są w zupełnem rozbiciu i rozkładzie, ale właśnie rząd — jak zapewniał mówca — rewolucyonizuje lud, który zupeł
nie przestał ufać, ażeby na drodze normalnej, na drodze spokojnego wewnętrznego rozwoju mogło się znaleźć wyjście z położenia.
Nie możemy tu prostować ani uzupełniać wywodów mówcy.
Nam chodzi tylko o fakt zasadni
czy. Niepodobna przypuszczać mianowicie, ażeby człowiek z u- mysłem i talentem Guczkowa nie wiedział, na czem polega zadanie opozycyi lub zadanie partyi, któ
ra wypisała na swoim sztandarze reformy konstytucyjne.
Oto wtedy rościć sobie może ona tytuł do poważnego stanowi
ska w politycznem życiu swego kraju, jeżeli przez dłuższy czas stale wyznawała zasady prawa, jeżeli była wierna pojęciom kon
stytucyjnym, jeżeli nie czyniła się zależną od łaski ministra.
Obowiązkiem opozycyi jest danie jasnego pojęcia swemu na
rodowi o warunkach życia publi
cznego. Rządy działać bowiem muszą częstokroć pod naciskiem konieczności i stąd w postępowa
niu nawet znakomitych ministrów nie możemy szukać tej konse- kwencyi, która obowiązuje opozy- cyę i wielkie samodzielne stron
nictwa. Wiemy zaś, niestety, jak konsekwentni wobec pojęć kon
stytucyjnych i rządu byli pa- ździernikowcy!
Cóż przez tyle lat uczynił Guczkow i jego przyjaciele, ażeby zapewnić zwycięstwo prawu, swo
bodzie i konstytucyi? ażeby u- chronić państwo od następstw reakcyi, których zbliżanie się wie
szczy obecnie tak wymownie?
1 dlatego trzeba wyrazić żal, że niepospolity talent Guczkowa, je
go energia i spostrzegawczość nie wydały większych owoców, że zatrzymał on się jakby w począt
kach swego zawodu.
Obecnie przystępujemy do oświadczeń prezesa ministrów, nad któremi zatrzymamy się nie
co dłużej.
Na szczególną uwagę zasłu
guje teza sekretarza stanu. Ko- kowcow'a, że do prawodawstwa politycznego Rosya jeszcze nie dojrzała. Tę niedojrzałość swego społeczeństwa, któremu premier odmawia prawa emancypacyi, stara się on powetować na innej drodze, wykazując, że Rosya po
trzebuje przedewszystkiem dobrej administracyi, która byłaby spra
wiedliwą wobec wszystkich. Obec
nie zależy najwięcej — mówił — na wykształceniu porządnego a- paratu administracyjnego, nie zaś na tak zwianych „prawach polity
cznych".
Można się zgodzić i na tezę ministra o niedojrzałości narodo
wej, i z uznaniem podnieść twier
dzenie o konieczności regularnie funkcyonującej maszyny admini
stracyjnej. Nikt chyba od nas nie jest mocniej przekonany, że su
mienna administracya jest pierw
szym warunkiem pomyślności kraju, zła zaś może go sprowadzić nad brzeg przepaści.
Ale zato kategorycznie za- strzedz się trzeba co do kolejno
ści, zalecanej przez prezesa mini
strów. który wysuwa najpierw re
formę zarządu, prawodawstwo zaś polityczne odkłada do nieo
kreślonej przyszłości.
„Reforma administracyi" jest przecież wiekuiście powtarzaną zwrotką, którą słyszymy od wszy
stkich wyższych przedstawicieli władzy w chwilach krytycznych, przy obejmowaniu stanowisk, na
progu każdej „nowej ery" i t. p.
To samo mówiono przed pięciu, dziesięciu i trzydziestu laty!
Otóż nie można oddzielać re
formy administracyi od praw po
litycznych narodu; zwłaszcza w naszych czasach ściśle się one spajają i uzależniają wzajemnie.
Co więcej, trudno sobie wyobra
zić dobrą administracyę w kraju, którego ludność nie posiada praw obywatelskich, ponieważ kontrola publiczna i współudział obywateli w sprawach państwa jest najlep
szą rękojmią sprawnego działania urzędników i instytucyi.
Dojrzewania społecznego na
rodu również nie należy za pomo
cą hamulców administracyjnych opóźniać, lecz wszystkiemi środ
kami popierać, bo od tego zależy pomyślność, nawet istnienie pań
stwa. Tym sposobem dobra ad
ministracya i prawa polityczne podają sobie wzajemnie ręce, są to dwa równolegle biegnące stru
mienie, dwie podstawy, na któ
rych się opiera dobro publiczne.
Druga teza sekretarza stanu, Kokowcowa, brzmi, że rozwój in
teresów ekonomicznych odsunął na ostatni plan interesy politycz
ne; pomyślność Rosyi podniosła się znakomicie w ostatnich latach.
Ruch r. 1905, który tylko wskutek wojny był możliwy—ciągnął pre
zes ministrów — zadał wiele ran i wiadomo, ile kosztował. Nikt więc nie pragnie nowej rewolucyi, do której niema żadnej przyczyny i której nie będzie.
Optymizm tak wielki, że wprawia aż w zdumienie. Do- świadomie bowiem, zebrane w rozmaitych krajach i w7 rozmai
tych epokach, wskazuje, że za
rzewie rewolucyi jest zawsze gotowe tam, gdzie są niezadowo
leni i zrozpaczeni, ciemni i głodni.
Jeżeli zaś liczba ich jest tak znaczną, że może wytworzyć sil
ny element wrzenia i buntu, w'te- dy rewolucya staje się nieuniknio
ną. To też prawodawstwo społe
czne czyli polityka socyalna, słu
szny podział ciężarów i oświata powszechna są głównemi czynni
kami sztuki państwowej w tych czasach. One najskuteczniej u- przedzają wybuchy, najlepiej wy
pleniają pierwiastki rewolucyjne, wobec których policya wcześniej lub później staje się zawsze bez
silną.
Każdy minister skarbu ma z natury swego fachu przede
wszystkiem do czynienia z fakta
mi materyalnemi i operacyami
pieniężnemi. Widuje wielu ludzi
pogodnych, szczęśliwych z po-
2myślnego obrotu interesów, z o- trzymanych koneesyi, z ruchu na giełdzie, ze wzrostu produkcyi i komunikacyi, z pełnego pugilare
su. I łatwo powstałe w umyśle je
dnostronny obraz pomyślności po
wszechnej, jeżeli się widzi tyle do
statku i tylu bogacących się.
A przecież hasło: „Bogaćcie się", wydane przez Ludwika Fili
pa i jego ministrów, okazało się niezmiernie zawodne i krótko
trwałe, doprowadziło w szybkiem tempie monarchię lipcową do u- padku i rewolucyi 1848 r.
Bogacąca się u góry burżua- zya zapomniała o proletaryacie na dole, który dawał znać o sobie tylko głuchym szmerem niezado
wolenia, dopóki nie wybuchnął na
miętnym krzykiem rozpaczy i nie
nawiści.
Bogaci się najczęściej tylko jakaś jedna lub dwie warstwy, które swoje interesy pokrywają płaszczeni dobra publicznego i za
wsze prowadzą państwo do kata
strofy. Miasta starożytne i śre
dniowieczne rzeczypospolite wło
skie. w których oligarchia zagar
niała władzę i wyzyskiwała klasę Pracującą, uprawiając gwałt i ra
bunek, dostarczają tylu wymo
wnych pod tym względem przy
kładów.
Tymczasem z przekąsem wy
mawiane „prawa polityczne" są jedyną właściwie rękojmią pomy
ślności powszechnej, jak znów krytyka publiczna jest najpewniej
szą gwarancyą działania ludzi i urządzeń. Ministrom Ludwika XVI -go, Turgotowi i Neckerowi, nie brakowało ani talentów, ani energii, ani pojmowania potrzeb narodu i ducha czasu.
O cóż więc rozbiły się ich usi
łowania? Jaka była przyczyna, że nie mogli wydźwignąć starej Francyi z tej toni, w jaką zapada
ła się coraz głębiej, chociaż Ne- eker był znakomitym ministrem fi
nansów i umysłem większej miary?
Oto przedewszystkiem Fran- eya potrzebowała jasnej i symetry
cznej organizacyi państwowej, rozległych i określonych atrybu- cyi prawodawczych, sprawiedli
wego systemu podatków, równo
ści cywilnej, swobód obywatel
skich i wolności słowa, nieskrępo
wanej inicyatywy, potrzebowała
■stotnie tak głośnych wtedy praw człowieka i praw politycznych,
^ytuacyę w pełni zrozumiał do- biero Mirabeau, tworząc ze stanu trzeciego Zgromadzenie Narodowe.
Każdy naród na innej drodze dochodzi do świadomości swoich losów. Ludy łacińskie, nadewszy-
stko Francya, uzbrojona z natury w perspektywę logiczną, szła wte
dy ku swemu przeznaczeniu wiel- kiemi krokami, dopóki nie ugrzę
zła w terroryzmie.
Cokolwiekbyśmy jednak my- śleli o przykładach historycznych, nie ulega wątpliwości, że świado
mość polityczna, organizująca państwo na podstawie praw oby
watelskich, jest jedynem i konse- kwentnem rozwiązaniem zawiłej kwestyi, jaką postać dać narodo
wi, który wyrósł już z instytucyi i wyobrażeń patryarchalnych i domaga się samodzielności.
W państwie rosyjskiem jest to już fakt dokonany i im się dłu
żej opóźnia „prawa polityczne", tern więcej gromadzi się trudności, a nawet rnateryałów palnych, na
dzień jutrzejszy.
Po tym komentarzu do o- świadczeń sekretarza stanu, Ko- kowcowa, przechodzimy naresz
cie do ostatniego, pod każdym względem bardzo ważnego faktu.
Rozprawy Rady Państwa nad kwestyą języka polskiego w pro
jektowanym samorządzie miej
skim, który to język Duma „do
puściła" do obrad w radach miej
skich, z warunkiem zresztą, że na żądanie każdego członka, oznaj
miającego, że nie rozumie po pol
sku, przemówienie polskie prze
wodniczący tłomaczyć będzie za
raz na rosyjskie — rozprawy te mają czytelnicy w świeżej pamię
ci. Smutny to był dzień! Smutny nietylko z polskiego punktu wi
dzenia, nietylko także dla tych, _ którzy zawsze hołdują fikcyi o
solidarności i wzajemności sło
wiańskiej.
Dzień 10-go grudnia 1913 r., w którym Rada Państwa odrzuci
ła uchwałę Dumy, uprawniającą jęzvk polski, w niewielkim zresztą stopniu, wśród ścian naszych ma
gistratów, wykazał z ponowną dobitnością, tyle razy stwierdzoną, że wyobrażenia, ożywiające więk
szość petersburskiej Izby wyż
szej, wykluczają tam możność rozwoju politycznego oraz jasny pogląd na naturę i części składo
we państwa rosyjskiego, zrozu
mienie praw i interesów Polski, choćby w zakresie elementarnym.
Ta większość żyje najgorszemi namiętnościami minionych epok, jakgdyby pozostawała pod wie- kuistem zaklęciem Murawiewa i Katkowa, cała zaś jej psycholo
gia historyczna stężała w mar
twych kształtach.
Gdyśmy czytali mowy i prze
mówienia, które wygłaszali prze
ciwnicy języka polskiego z trybu
ny Rady państwa, gdyśmy śledzi
li ich pojęcia o atrybucyach pań
stwa i języka państwowego, to przedewszystkiem nasuwało się spostrzeżenie, że dziedziczność umysłowa jest u pewnej katego- ryi typów silniejszą od innych dziedziczności.
Zdawało się, że to ober - pro
kurator Synodu, Pobiedonoscew, i historyk Danilewskij strzegą za
zdrośnie z poza grobu swego dzie
ła, że prawodawstwo musi się wiekuiście obracać w ich orbicie, że: caetermn censeo — Carłhagi-
nem delendam esse.
Pp. Hurko i Stiszyńskij nie mają przed oczyma żywego spo
łecznego organizmu, któremu trze
ba pozostawić jakąś minimalną swobodę poruszeń, choćby w gra
nicach życia gospodarczego; bez swobody zaś wyrażania się w ro
dowitym języku tych zwłasz
cza prozaicznych, gospodarczych spraw załatwiać nie można. Oni obracają martwemi szematami i niech giną całe kraje, byle by ich mechaniczne pojęcie o jedno
ści państwowej było górą!
Tak więc, widzieliśmy przed sobą szereg wyobrażeń politycz
nych, z których jedne, stosunko
wo jeszcze najswobodniejsze, jak
kolwiek niezgodne ze współczesne- mi pojęciami o państwie, wypo
wiada szef władzy wykonawczej;
drugie, całkiem martwe, uciele
śnione na prawicy Rady państwa, rozstrzygają o projektach prawo
dawczych i wróżą najgorszą przy
szłość; inne nareszcie, śntiałe i
zdobywcze w brzmieniu, chwiejne
i niepewne w działaniu, głoszą wy
bitni przedstawiciele narodu.
Już z tego skrótu widać, że pojęcia martwe i reakcyjne, jak tego dowiodły rozprawy w Radzie państwa nad kwestyą języka pol
skiego w samorządzie, odnoszą zwycięstwo nawet nad tak bardzo ostrożnym oportunizmem prezesa ministrów; są one też, zwłaszcza w stosunku do nas, wyobrażenia
mi panującemi, chociażby wielka część narodu rosyjskiego i jego kół przodujących nie przyznawa
ła się do nich i nie poczytywała ich za swoje.
Bo w polityce nie można czy
nić wiekuistych odróżnień, i dare
mnie pocieszalibyśmy się, że skie
rowane przeciwko nam prawa i środki nie posiadają sankcyi mo
ralnej narodu rosyjskiego. Ale już drugie stulecie uderzają w naj
czulsze strony naszego istnienia!
Te wyobrażenia stojących u steru i wydających prawa polity
ków rosyjskich oświetliliśmy, w ramach artykułu, z zupełną, jak sądzę, obiektywnością, jakby rze
czy ściągały się do obcych kra
jów i ludów. W głównej części są one odziedziczone i, stając u jednych wpoprzek nowoczesnym pojęciom politycznym i konstytu
cyjnym, na prawem znów skrzydle Rady Państwa w stosunku do Pol
ski. są dziełem bardzo odległego atawizmu i nie miałaby żadnego usprawiedliwienia hypoteza, któ
ra by przewidywała ich osłabienie lub zanikanie.
Bolesław Lutomski.
2 o sta tn ie g o salonu paryskiego.
T adeusz S tyka. „P ię k n o ś ć p o ls k a ” (portret, który zw racał powszechną uwagę nietylko swą w ar
tością artystyczną, ale także ze względu na niezwy
kłą urodę pięknej warszawianki).
Poeci lwowscy.
Jan K a sp ro w icz.
Wiem, że każdy „lwowski" poe
ta, przeczytawszy ten tytuł, drgnie z przerażenia, bo niema takiego, któ
ry by się do tej lwowskiej „szkoły"
chętnie przyznawał, jako że ze świecą możnaby takiej szkoły do sądnego dnia zawsze napróżno szu
kać. Nic nie pomoże! We Lwowie poetów jest mnogość wielka, a prze
to od miejsca zamieszkania słusznie im się przezwisko „lwowskich" na
leży, chociażby wszyscy przynale
żni byli do najświętszych a tedy najwyżej położonych gmin boskiego Parnasu.
Głową rymującej i poetyzującej gminy lwowskiej jest, oczywiście, mistrz Kasprowicz, autor,—ale chyba niema potrzeby wyliczania tytułów dzieł jego, ja
ko, że zna je cała Polska.
Stoi najw y
żej, z głową już w obło
kach prawie, zdaleka wi
doczny, przez w s z y s t k i c h znany i ko
chany. Zrósł się i zżył ze L w o w e m ; pracował tu p r z e d laty, jako dzienni
karz, utrzymywał żywe stosunki z tea
trem miejskim, którego był uprzywi
lejowanym tłómaczem, dziś, jako pro
fesor literatury porównawczej, „ex cathedra" może szerzyć swoje po
glądy i teorye artystyczne. Jest je
dnym z najulubieńszych profesorów.
Obecnie skończył przekład tragedyi Lurypidesa, które też niebawem po
jawią się w druku. Podobno pracu
je nad jakiemś nowem dziełem, nie
chętnie jednak o tern mówi, a roz
głaszać stanowczo zabronił. Nie zda- je mi się, aby wypadało mi rozwo
dzić się nad twórczością Kasprowi
cza w artykule, który, zachowując pozory szkicu informacyjnego, chciałby jaknajszerszej publiczności opowiedzieć coś-niecoś o poetach, żyjących we Lwowie, o ich dąże
niach, charakteryzując ich za pomo
cą powierzchownych wzmianek, a nawet ploteczek. Jest to przecież bezpretensyonalny felieton a nie studyum literackie. Dlatego mówiąc o Kasprowiczu, poprzestanę na stwierdzeniu, że wpływ jego na tu
tejszych poetów jest niezaprzeczony i przyczynia się w wysokim stopniu do podniesienia poziomu artystycz
nego i literackiego. Naśladowców jednak Kasprowicz nie ma, choćby tylko dlatego, że naśladować praw
dziwie poetyckie, wielkie natchnie
nie jest rzeczą niemożliwą.
Inaczej rzecz ma się ze Staffem, po Kasprowiczu niezaprzeczenie naj
wybitniejszym lwowskim poetą. Staff jest poetą „uczonym", jednym z tych szanownych i pracowitych twórców, którzy życie trawią wśród zapylo
nych kart mądrych ksiąg. Spotyka się go rzadko, widuje mało kiedy.
Od czasu do czasu, stosunkowo na
wet dość często, nowy jakiś dram at lub nowy tom wierszy, cyzelowa
nych starannie, obmyślanych głębo
ko, odważonych i wykrystalizowa
nych do ostateczności, poucza nas, czem Staff żył i o czem myślał, czem się zajmował. Są to wciąż jeszcze rzeczy w bardzo wysokim tonie u- trzymane, szlachetne formą, wy
tworne, rzekłbym, dystyngowane.
Takim jest też jego ostatni tom, wy
dany niedawno Dod przedziwnie do
branym i poetycznym tytułem; „Ła
będź i lira". Nastrój wierszy jest jakby stłumiony; jakiś smutek i me
lancholia z nich wyziera. Nie śmiał
bym powiedzieć, że zmęczenie, bo znajdujemy w tym tomie poematy, czarujące przedziwnym urokiem, świeżością i tą naiwną prostotą, któ
ra bywa ostatnim wyrazem sztuki wielkiego wirtuoza. Ale wszak zmę
czyć się można nietylko pracą, lecz i życiem, które, oczywiście, jest za
chwycające, przerozmaite, bujne, wspaniałe, czasem jednak opowiada tak oklepane prawdy, że i najbar
dziej panujący nad sobą poeta musi przyznać, iż „au fond" bywa to wszystko i przeraźliwie nudne... czy
li smutne, bo to na jedno wychodzi.
Naogół jednak Staff ma swój, może forsowany niekiedy, ale optymistycz
ny ton, z wielką fantazyą streszcza
jący się w krystalicznie czystych i dźwięcznych, choć czasem i zim
nych strofach. W tern naśladować go można, dlatego też ma uczniów i naśladowców, z których najwybi
tniejszym jest Maks Landau, poeta miękki i wrażliwy i nieźle operujący wymowną i pięknie szlifowaną stro
fą Staffa.
Po tamtych dwóch idzie — Ma
kuszyński, felietonista, nowelista i poeta. W poezyi taki sam jest, jak w felietonach i n o w e la c h . B ły sk o tliw y po swojemu i z r ę c z n y , wrażliwy na myzykę sło
wa i rozlu- b o w a n y w niej, chwyta
jący w lot n a jb a r d z ie j k a rk o ło m n e lub wyszuka
ne rym y z precyzyą a r
ty sty - Strzel
ca, palącego z karabinów i pistoletów najrozmaitszych kalibrów do migają
cych w powietrzu różnobarwnych, świecących kulek. Jego myśl czasem się zgubi w złotej mgle ozdobnych a kosztownych dekoracyi, ale Maku- 4
szyńskiemu na tem nie zależy, jako że zawsze coś się gubi na rzecz cze
goś innego, co się wówczas znajduje.
Życie jest przecież tak bogate, że niema czego oszczędzać. A świecić będzie wszystko, bo dokądże światło nie dotrze? Zresztą poeta nie jest tapicerem, który by miał według ja
kiegoś symetrycznego planu rozwie
szać firanki. Poeta bawi się sobą, swojemi wierszami, swem natchnie
niem, swym rymem, poeta z tego wszystkiego się cieszy, chce być pa
nem w swoim świecie, jak dziecko chce panować nad swemi zabawka
mi. które to niańczy miłośnie, to zno
wu psuje, głowy ukręcając i patro
sząc wypchane trocinami wnętrzno
ści. Łezka? Owszem, także do
bra rzecz! A wszak poeci wydzie
rają sobie włosy z głowy częściej od karawaniarzy, którzy, odpowiednio do wymogów swego zawodu rekru
tując się zawsze z pomiędzy brune
tów, zarost mają gęsty i silny. Te
dy i ta łezka znajdzie się i znajdzie się rzewna, filozoficzna refleksya, na której łezka wygląda, niby perła na czarnym aksamicie. I tym to swoim nadobnym wyglądem pociesza udrę
czone serce, znowu krzepiące się tysiącem wesołych anegdot i prze
konaniem, że ten arcykomiczny świat ma dużo pięknych dekoracyjnych motywów. Takim jest — zdaje mi się- Makuszyński, jako poeta, przy
najmniej dziś mi się tak zdaje, a jak wiadomo, o poetach wolno mieć co- dzień inne zdanie.
Zgoła innym poetą jest Józef Je
dlicz, z którym krytyka warszawska tak niemiłosiernie się obeszła. Uwiel
biam szcze
rze W arsza
wę i pełen je s te m za
chwytu (nie
szczerego, o- c z y w iś c ie ) nawet dla jej krytyki. Jest tobardzo,.po-
z
y t v w n a “ krytyka, czasami jednak c h c i a ł a b y przystrzygać
Józef Jedlicz, d u s z e na wzór szpale
rów w tak pięknych, ach! ogrodach francuskich. Ten absolutyzm w dzi
siejszych demokratycznych czasach, gdzie to nawet „parki angielskie" de
monstrują równouprawnienie roślin, jest, powiedziałbym, conajmniej nie
pokojący. Rzeczy nowe lub odmienne traktuje jako—błędy lub uchybienia estetyce... Przecież... Nie przecież. Po
lemizować nie chcę z nikim. Zwra
cam tylko uwagę na Jedlicza, które
go należy traktować z pewnem zro
zumieniem rzeczy. Wchodzi z nim w poezyę polską nowy świat, o któ
rym tyle krzyczał Orkan. Jedlicz jest góralem i w poezyę swoję zaklina wszystkie sny i wszystkie namiętno
ści i wierzenia swojej góralskiej du
szy i swego Podhala. Nie każdy, kto opisuje „wirchy" i „smreki", zna tę duszę. Można mówić czystym pol
skim językiem, nie wykrzyknąwszy ani razu „hajl", można cytować Ho
racego i Verhearena, a przytem wszystkiem można po staremu być góralem z krwi i kości, wiecznie oczarowanym przez odziedziczone po przodkach wierzenia, zabobony, odrębną, własną etykę i estetykę.
Czysto polską duszą jest Jedlicz, poe
tą przytem bardzo utalentowanym, wrażliwym i zdolnym. Ma swój własny język, własną duszę, własną twarz, własny akcent. Że na tem się w W arszawie nie poznano, dziwi mnie bardzo, zwłaszcza, że nawet W arszawa nie może się pochwalić taką obfitością oryginalnych a wy
razistych fizyognomii poetyckich, aby w ich tłumie Jedlicz musiał zginąć.
Mam wrażenie, że wchodzi tu w grę odmienność pojęć, a przedewszyst- kiem nieznajomość pewnych możli
wości, pewnych tak różnych odmian i ukształtowań, do jakich zdolna jest dusza Dolska. Rodzina nasza jest tak wielka, iż czasem bracia się nie noznają. Zdaje mi się jednak, że W arszawie, jako stolicy naszej, ra- czei przystałaby życzliwa ciekawość i chęć zrozumienia, niż łatwość potę
piania i pogrążania drugich. Prze
cież pojawianie się ludzi nowych, to nic żadna inwazya, ale hołdownicze procesye, ze szczeremi darami cią
gnące ze wszystkich zakątków ziemi ku pomnożeniu wspólnego skarbu.
Oto najwybitniejsi dzisiaj lwow
scy poeci. Pomniejszych, to znaczy, mniej głośnych, jest wielu. Jest te
dy Jan Pie- trzycki, au
tor na klasy
cznych poe
tach zapra- wny, jako l i
czeń hr. T ar
n o w s k i ego b e z t r u d u w ł a d a ją c y dźw ięcznym f r a z e s e m i p i ę k n e m i przenośniami.
Zamierzałpo-
Jan Pietrzycki. ■pularyZOWaĆ greckich poe
tów. w czem przeszkodziły mu liczne imprezy, jak reżyserya wieczorków w Kole artystyczno-literaćkiem, dy- rekcya teatru premier, a nawet troska olosy kinoteatru w Kalwaryi, za przy
kładem słynnych artystycznych ki
noteatrów w Lourdes, ukazującego oczom pobożnych pątników żvcie Chrystusa. Jest, dalei, Ludwik Emi- nowicz, poeta rzadkich wierszy, eks- klusywny. wytworny i niecodzienny.
„Sobie śpiewa, nie ludziom", w swych spokojnych, gruntownie obmyśla
nych i oryginalnych wierszach, ale jego dziwne, niepokojące asocyacye, jego obrazy, jego jędrny, dźwięcz
ny, plastyczny język i odrębność odczuwania zwracają na siebie uwa
gę i jednają mu coraz większe koło czytelników. Poetą łubianym, wła
dającym biegle strofą dźwięczną, me
lodyjną a barwną, jest Henryk Zbierz- chowski, którego przez zapomnienie dopiero teraz wspominam, zaś które
go czytelnik warszawski niezawo
dnie jeszcze z „Chimery" pamięta, a dalej? We Lwowie też tworzy mi
sterne swe sonety, prześliczne wier
sze Artur Schróder.
A dalej?
Rymujących jest więcej, niż ry marzy. Piszą wiersze strażnicy skar
bowi, dependenci adwokaccy, pen- syonowani oficyałowie pocztowi, su
biekci, bezdzietne żony radców ra
chunkowych, panny na wydaniu, kasyerki z kinoteatrów, woźni tea
tralni, gimnazyaliści, krótko—wszy
scy, którzy coś stracili, czegoś się spodziewają, lub nic innego do stra
cenia nie mają. Tych jest wszędzie milion, ale też nie jest kłamstwem, iż cały świat śpiewa, a ziemia nasza jest niby ów metalicznie grający
„bąk", ulubiona zabawka małych dziewcząt i chłopców.
Luóm- Jerzy Batidrowski.
Nasi artyści.
Dyonizy Szułczyński.
W Poznaniu przygotowuje się wy
stawa sztuki o specyalnym a wiele mó
wiącym charakterze: Wystawa polskich artystów, zamieszkujących stale — Ber
lin. Jest ich zatem aż tylu! Będzie to więc wystawa odkrywcza, katalog jej powie nam o nazwiskach, których dźwięk może wogóle po raz pierwszy posłyszy
my. Cóż bowiem może ktokolwiek z nas powiedzieć o tych przyszłych uczestni
kach projektowanej wystawy poznań
skiej? Wiemy, że od szeregu lat źyje nad Sprewą i tworzy Michał Wywiórski, którego najnowszy cykl kartonów, po
święconych ..zagrożonej dzielnicy" wiel
kopolskiej, budzi w tej chwili tak po
wszechne zajęcie. Ale Wywiórski, to znakomitość. On nie jest członkiem
„kolonii" berlińskiej, on należy do całej wielkiej sztuki polskiej, a Berlin, to tyl
ko sygnatura na obrazach i fizyczne ,.mie'sce pobytu". Niezbyt dawno roz
głosił „Świat" imię Boi. Szadkowskie
go, subtelnego portrecisty księżniczek z najmniej subtelnej dynastyi w Europie.
Może jeszcze jakieś jedno i drugie na
zwisko. Lecz reszta? Co za jedni? Ja
kie koleje losu osadziły ich w tem milio- nowem obcem mrowisku, którego powie
trze wszystkiemu łatwiej sprzyja, niż uniesieniom artystycznym?
Częściowo odpowiadają nam na to pytanie losy Dyonizego Szułczyńskiego, młodego poznańczyka, który z pękiem berlińskich wawrzynów, uszczkniętych w ciągu lat niewielu, zjawił się temi czasy w rodzinnej Wielkopolsce. Moloch ber
liński, tak blizko naszych siedzib usado
wiony, ciągnie tętnem gorączkowem swe
go życia, ruchem, bogactwem, — ciągnie także pośrednio tem, że umie zatruć po
lakom żywot we własnym domu...
Dyonizy Szułczyński urodził się w Księstwie, ale jeszcze nie mógł w świa-
6
Dyonizy Szułczyński. Pałac w Chobienicach. Dyonlzy Szułczyńaki. Z parku w Chobienicach.
Dyonizy Szułczyński. Motyw z Iwna. Dyonizy Szułczyński. Staw w Iwnie.
domości swej ustalić faktu, iż dauem mu zostało ujrzeć światło dzienne pod ber
łem pruskiem, gdy z rodzicami pociągnął Rłąb Niemiec i tam, w zupełnem od
cięciu od kraju,-wychowywał się. Kształ
cił się we Wrocławiu i w Berlinie. Ukoń
czywszy akademię berlińską, począł ma
lować, wystawiać i sprzedawać. Z dość dużą łatwością rozwijała się ta karyera, Sdyź Szułczyński nie skarży się na obo
jętność fortuny. Liczne pejzaże i portre
ty wędrowały do galeryi prywatnych, niemieckich oczywiście. Artysta wie
dział, że jest „z pochodzenia polakiem", mało troszczył się jednak o to swoje po
chodzenie, języka ojczystego niemal za
pomniał i tyle wiedział o Polsce, ile mógł przeczytać o nici w przygodnem ujadaniu berlińskiego Judy-żurnalisty.
Niedawno dopiero zetknął się z rodaka
mi. Wszedł w towarzystwo polskie, nau
czył się nanowo zapomnianej mowy ro
dzinnej i poczuł się polakiem. W Berli
nie Szułczyński zniemczył się i w Berli
nie odzyskał swą polskość, utraconą w zaraniu życia.
W tym czasie zwrócił na siebie uwa- Se paru magnatów poznańskich, którzy
zainteresowali się talentem młodego, na
rodowo nawróconego artysty. W blizki stosunek wszedł z rodziną Mielżyńskich, a mianowicie z nieszczęśliwym hr. Macie
jem Mielżyńskim, który, jak wiadomo, sam z zamiłowaniem uprawiał malarstwo.
Przez pracownię berlińską Mielżyńskie- go odbył Szułczyński powrotną drogę do kraju. Zaproszony do Chobienic i Iwna dla wykonania szeregu prac dekoracyj
nych i portretów, zabawił po raz pierw
szy pół roku wśród swoich, zetknął się z przyrodą polską i ze źródła jej począł czerpać, jako artysta. Teraz widuje Po
znań częściej tę sympatyczną, młodzień
czą postać, w gronie młodych przedsta
wicieli prasy, sztuki i literatury, przy
„stałym stoliku" kawiarnianym, nad któ
rym w godzinach wieczornych unosi się gwar dysput o „poznańskiej Abderze".
Słuchałem tych dysput; patrzałem na Byonizego Szułczyńskiego i myślałem o wystawie „polskich malarzy z Berli
na", która ma zjechać nad Wartę. Ilu tam jeszcze Szułczyńskich, którzy zapo
mnieli mówić po polsku? Ilu z nich po
wróci do Polski, jak ten dzielny, młody artysta, lub, jak wśród muzyków, Feliks -
Nowowiejski, także już niegdyś tylko
„z pochodzenia polak", dziś wśród nas i dla nas rozwijający swój piękny talent?
Wystawa „polskich malarzy z Berlina", jeżeli przyjdzie do skutku, będzie dla wra
żliwego widza czemś więcej, niż przygo
dnym zbiorem obrazów. Będzie przypo
mnieniem niewoli, która utrudnia nam niecenie własnych ognisk duchowego życia i pomnaża szeregi tych umysło
wych Wychodźców, którzy potem na gościnny tylko występ do nas wra
cają. Ale przedewszystkiem wystawa ta rzuci w twarz poznańskiemu za
ściankowi: Oto są ci, których, mimo wszystko, nie powinniście byli puścić od siebie, ci, których obowiązkiem waszym jest żywić i cenić, gdyż z nimi ucieka od was światło i rozkosz życia!...
Poznań. S/OS,
W muzeum Rapperswilskiem.
Po dokonanych zmianach.
Rapperawil. Wieża, którą teraz Muzeum pragnie wy
nająć.
Dziś o Rap- perswilu bez żółci już mo
żna pisać i, — należy. Dosyć było wrzawy;
zrobiła swoje w dodatniemi ujemnem zna
czeniu, dając obcym wido
wisko nielada, s p o s o b n o ś ć n a ig r a w ą n ia się z nas; w d o d a tn ie m : spow odow ała sukurs finan
s o w y . a c z skromny, spo
łeczeństwa, pomoc materyalną, wa
runkującą wprowadzenie pożąda
nych reform.
Jak należało, reorganizacyę Mu
zeum rozpoczęto od zaprowadzenia urządzeń ubezpieczających zbiory.
Istniało dotąd przed ćwierćwiekiem zaprowadzone ogrzewanie centralne, funkcyonujące odpowiednio do wie
ku swego i zasobów materyalnych Muzeum. Trzy przyrządy ogrzewa
ły cały zamek, wszystkie 50 ubika- cyi! Więc ciepło było i zbiorom, i urzędnikom (niekiedy mniej w ra
żliwym, z konieczności). Ci zębami dzwonili, tamte butwiały i niszczały, bo biedny staruszek-kaloryfer i cho
ry z natury był i — głodny. Na
stępca jego, wykwintny i nowoży
tny, o żadnej użytecznej nie zapo
mniał ubikacyi: 38 „korpusów" o- grzewa zamek i już tylko m agazy
ny, lamusy, pokoje, w których gnie
żdżą się miotły i miotełki, berła por- tyerów, zatem mniej muzealne przed
mioty, będą nieogrzewane. Przez dwa
Grupa na dziedzińcu muzeum Rapperswilskiego: Jakubowski (portyer), pp Trembiński, Żmigrodzki, Zieliński, Lewak (stedsą) studer, (portyer) Za nimi rzemieślnicy, pracujący
przy zakładaniu ogrzewania centralnego.
tygodnie sztab robotników pracował nad zaprowadzeniem ogrzewania centralnego, które w końcu listopa
da zaczęło funkcyonować. Nadmie
nić wypada, że delegacyi paryskiej przedłożono dwa plany; z tych de- legacya przyjęła lepszy a droższy.
Zbiory muzealne, acz w starych, metrowej grubości murach umieszczo
ne, mimo to, nie były dostatecznie zabezpieczone od ognia — i to była druga kardynalna troska. Pięć przy
rządów do gaszenia ognia, kilka
dziesiąt bomb o temże samem prze
znaczeniu, dwa stare drewniane zbiorniki wody — oto zabezpiecze
nie, jakie posiadało dotąd Muzeum.
Pozatem wody w całym zamku nie było, jeżeli jej poczciwy por- tyer nie przyniósł — z jeziora.
I to się zmienia. Układ z miej
skim zakładem już uczyniono i nim jeszcze skończyły się roboty nad ogrzewaniem centralnem, zaczęto zaprowadzać wodociągi.
Zamek wznosi się kilkanaście metrów nad poziomem jeziora a kilka metrów nad rezerwuarem i z tego względu otrzym ać musi własny rezerwuar, który, umie
szczony na szczycie baszty, kar
miony będzie za pomocą motoru elektrycznego u stóp tejże wieży, a stosownie rozmieszczone rury do
prowadzać będą wodę do wszystkich muzealnych ubikacyi zamku. Na
wiasem mówiąc, wodociągi te za
prowadzone będą w myśl planów, sporządzonych przez inżyniera Ja na Lipkowskiego, którego praktycz
ny projekt przebudówek w zamku, niestety, spotkał się z oporem kasy muzealnej. Projekt ów przewidywał bardzo wydatne wyzyskanie bez
czynnych dziś — przynajmniej ja
ko pokoje muzealne — ubikacyi
zamku; lecz wykonanie tego projek
tu, na którego częściowe przeprowa
dzenie gmina zgodziłaby się, koszto
wałoby około 20.000 fr„ a na to nie
ma pieniędzy. Zauważę, że przy u- rzeczywistnieniu tych planów cała biblioteka pomieściłaby się na parte
rze; drugie piętro, obecnie książkami zapełnione, opróżniłoby się zupełnie, dając zbiorom muzealnym możność rozparcia się, — nakoniec: drugie piętro pozbyłoby się ciężaru 28.000 kilogramów.
Dotychczasowy brak miejsca i pragnienie odpowiedniego rozmie
szczenia zbiorów zmusza do szuka
nia nowych ubikacyi, które już uzy
skano przez uprzątnięcie lamusów, komórek i kryjówek, nadających się, niestety, z powodu chwilowej niemo
żliwości przeróbek, przeważnie tyl
ko do tych celów, którym służyły, to jest na magazyny. Powstał więc zamiar wynajęcia znajdującej się opodal zamku baszty pięciopię
trowej, o murach nie mniejszej gru
bości, niż zamkowe, budynku suche
go, nadającego się bardzo na u- mieszczenie w nim całej biblioteki i wszystkiego, co z biblioteką zwią
zane. Kontrakt dzierżawny na 24 lata już był zawarty, powstał jednak spór co do prawa własności: naraz znalazło się kilku właścicieli baszty, którzy teraz toczą spór o prawo do wieży, zatem i o prawo pobierania czynszu za nią. Spór ów potrwać może lata, a Muzeum czekać nie może.
Wobec tego gmina sama zapro
ponowała Zarządowi Muzeum odna
jęcie trzeciej wieży zamkowej, naj
większej, której swego czasu nie chciała wydzierżawić. Ze względu na to, iż potrzebnem jest, aby Mu
zeum było panem całego zamku, jak i dlatego, że wieża ta, — dziś siedzi
ba niezawsze odpowiednio zachowu
jących się mieszkańców, a stąd kło
poty sprawiających — i na magazyn służyć może, i pomieści całą biblio
tekę, dyrekcya Muzeum otrzymała placet na wynajęcie jej. tak, że gdy ukońcu ue będą inowacye w samym zamku, Muzeum wejdzie w posiada
nie wieży.
Mimo robót wyżei wspomnia
nych, praca w samem Muzeum nie doznajc przerwy. Sprężysty dyrek
tor, d. Żmigrodzki, zawsze jeszcze znajduje czas i na układy z przed
siębiorcami robót, na dozorowanie prac, będących w toku, i na urządza
nie muzeum.
Powoli zmieniają się sale, przed
mioty muzealne ciągłe odbywają wędrówki, aby zająć miejsce odpo
wiednie, stosownie do zasad, wygło
szonych przez komisyę rzeczoznaw
ców na ostatnich dwóch zjazdach.
Kilka sal zupełnie już urządzono.
Przedewszystkiem pokój wojskowo
ści, którego układ zasadniczo ustalił był już przed dwoma laty Bronisław Gembarzewski. Sala ta przedstawia się bardzo dobrze, może nawet im- 8
K o n sta n ty Ż m ig ro dzki, dyr. muzeum, i Stan.
T re m biński, p o m o cn ik d y re k to ra .
; honująco, a podstawą zbiorów tu i Zawartych, ich najcenniejszą częścią, to kilkanaście mundurów wojska pol
skiego z czasów Księstwa W arszaw
skiego i Królestwa Kongresowego;
nie brak i świadków roku 48-go, a i mundur Rochebrunowskiego żuawa śmierci znalazł się także. W szystko to w oszklonych, potężnych szafach żelaznych, na manekinie rozpięte, a i Przy każdym mundurze, jako obja
śnienie, cenna akwarela Gembarzew- skiego, przedstawiająca danego żoł
nierza w pełnym mundurze. Na ścia
nach i w gablotach pamiątki wosko
we: to „virtuti militari" krzyże, to Swardyi lekkokonnej chorągiewka, tam znowu portrety wybitnych ofi
cerów, od twórcy legionów począ
wszy do generałów 31 roku, a górn
ie
nad wszystkiem piękne malowidło Rosena: Bitwa pod Stoczkiem.I pokój Kościuszkowski doznał iuż przeobrażenia. Znikło mnóstwo sztychów, przedstawiających Naczel
nika, a będących tylko powiększe
niem lub pomniejszeniem jednego i tego samego portretu: miejsce zy
skane w ten sposób dało możność rozumnego i odpowiedniego umie
szczenia rzeczywiście cennych obra
zów i rysunków, sławnych Norbli- nów i t. d .; w tej sali zawisł także Piękny obraz Stachowicza, przedsta
wiający bitwę pod Racławicami, desenie na ścianach ustąpiły skro
mnej. jednolitej, szarej farbie, a ba
jecznie kolorowa imitacya starości Sufitu również już nie razi zwiedza
jącego.
Zmiany, aczkolwiek drobne, za
szły także w pokoju Mickiewicza, nowemi darami wzbogaconego.
Największego przeobrażenia do
d a ło dotąd pierwsze piętro. Prócz , pokoju wojskowości, o czem wyżej
•tyła mowa, zasadniczym zmianom
Adam Lewak, pom ocnik b ib lio te k a rz a , i Stan- Z ie liń s k i, b ib lio te k a rz muzeum.
uległa sala główna, przeznaczona przez kornisyę na salę przedrozbio
rową. W myśl tego, umieszczono tutaj portrety, obrazy i pamiątki, odnoszące się do czasów przed trze
cim rozbiorem, z wyłączeniem tych, które posiadają sale specyalne (jak Kościuszkowska, Kopernika i t. d.).
Co się tyczy obrazów, to rozmiesz
czenie ich już jest ukończone, ścia
ny zapełnione są w sposób rozum
ny i przepisom muzealnym odpowia
dający. Wprawdzie znalazły tutaj umieszczenie także niektóre płótna, nie pochodzące z czasów przedroz
biorowych, lecz tylko odnoszące się do nich; inaczej jednak nie mógł p. Żmigrodzki postąpić, są bowiem malowidła, na które w innych salach bądź to niema miejsca, bądź też nie nadają się one do innej ubikacyi.
'I'ak np. ma się sprawa z ogromnem malowidłem Eliasza: „Swaty Kazi
mierza Jagiellończyka", płótnem, które zajmuje przeszło połowę głó
wnej sali tej ściany. Jak wspom
niałem, ściany sali przedrozbioro
wej już urządzono; w najbliższym czasie przystępuje dyrektor do uło
żenia pamiątek w stosownie przero
bionych gablotach, gdyż obecnie znajdujące się w muzeum gabloty nie nadają się do celów muzealnych.
Bogaty zbiór pasów słuckich także w tej sali będzie umieszczony. Po- żądancm byłoby usunięcie stąd We- nery Brodzkiego; niestety, chwilowo trzeba było odstąpić od tego zamia
ru, gdyż operacya ta pociągnęłaby za sobą wydatek kilkuset franków.
Sala schodowa pierwszego pię
tra, którą zdobią, przy wejściu do sali przedrozbiorowej, biusty i por
trety Platera, Bukowskiego i Ostrow
skiego, przeznaczona jest w po
łowie na historyę poglądowo - po
równawczą Polski. Tutaj obcy, dą
żąc na drugie piętro, chcąc nie chcąc, rzucić będą musieli okiem na roz
wieszone na ścianach przejściowych mapy porównawcze Rzplitej i Euro
py, etnograficzne, zestawienia sta
tystyczne i tam dalej. Znikły już z sufitów tej sali chorągiewki, któ
re, jak wszystkie inne, dotąd w kil
ku miejscach rozstawione lub roz
wieszone, w przyszłości zwisać bę
dą długim szeregiem w imponującej, ogromnej sali trzeciego piętra.
Pokoik dawniej t. zw. Lenarto
wicza, a mieszczący część zbiorów numizmatycznych, pamiątki jubileu
szowe kilku pisarzów polskich, rze
źby Lenartowicza, obrazy Orłow
skiego, Kwiatkowskiego, Tępy itd.—
powoli zapełnia się starożytnemi meblami, dawniej po różnych ubika- cyach rozstawionemi.
Na drugiem piętrze dawna kan- celarya bibliotekarza zmieniła się w sanktuaryum dyrektora: w gabinet medali i numizmatyczny. W od
świeżonym, skromnie na szaro wy
malowanym pokoiku tym zebrał p. Żmigrodzki wszystkie okazy nu
mizmatyczne, a jako specyalista, za
miłowany w tym dziale, wolne od ogólnych zajęć muzealnych chwile spędza przy swoich groszach, pół- groszkach, trojaczkach i dukatach, porządkując, układając i martwiąc się brakiem funduszów na stosowne gabloty, aby z cennego tegp zbioru módz zrobić rzeczywiste cacko.
Tyle co do zbiorów muzealnych.
Rozmieszczenie biblioteki uległo ró
wnież zmianie. Ogół zbiorów pozo
stał w dwóch salach drugiego pię
tra, natomiast kancelaryę bibliote
karza i archiwum przeniesiono na parter, opróżniając w ten sposób dla przedmiotów muzealnych dwa pokoje; kancelarya, archiwum i pra
cownia naukowa mieszczą się obec
nie w jednej ubikacyi.
Praca w bibliotece trw a nieprze
rwana, aczkolwiek z przeszkodami, powodowanemi robotami instalacyj- nemi w zamku, które narazie zmu
szają druki i archiwalia do ustawicz
nej wędrówki z jednego miejsca na drugie. Zbiory te w najbliższych dniach mieścić się już będą w bez
piecznych, dla pyłu i pożaru niedo
stępnych, żelaznych szafach, i wów
czas rozpocznie się system atyczna praca nad katalogowaniem archi
wum.
Reformy, jakie były w możno
ści Rady Muzealnej, poczyniono, a czynności w Muzeum Narodowem rapperswilskiem idą po linii, wy
tkniętej przez zgodną opinię rzeczo
znawców. Z tej strony dopełniono przyrzeczeń, teraz kolej na społe
czeństwo, które uznanie swe powin
no zaznaczyć jaknajwydatniejszem poparciem finansowem materyalnie słabej instytucyi.
Ropp.rswil. Obeznany.
Rusini w spółce
z hakatystami.
Oddawna krążyła pogłoska, iż polityka rusinów galicyjskich pozo
stałe pod patronatem i komendą liakatystów i że gwałtowny ton tej polityki jest poddawany z Berlina.
Obecnie po
głoska
ta-
została doku
m e n t a l n i e spraw dzona.
R e d a k t o r ..D z ie n n ik a Berlińskiego", p. Fr. Kry- siak, przy
szedł szczę
śliwym tra fem w posia
danie sensa
cyjnych ak-
Franc. Sal. Kryaiak. fÓW Z archi
wum zarządu głównego „Towarzystwa kresów wschodnich" (H. K. T.) w Ber
linie, które w tej chwili — wydo
byte na światło i ogłaszane w prasie codziennej — zwracają uwa
gę całej Polski, a powinny zaintere
sować cokolwiek także i resztę Sło
wiańszczyzny. Jest to mianowicie obfita korespondencya, prowadzona od lat dziesięciu miedzy hakatą ber
lińską i rusinami, świadcząca o ści- słem porozumieniu pięknych dusz z nad Sprewy i z nad Pełtwi, a zwró
cona ostrzem swem przeciw nam, jako „wspólnemu wrogowi". Dzia
łacze ruscy ofiarowują tu swe ró
żnorakie usługi, nie wyłączając wy- wiadowczo-policyjnych, zalecają się, jako „deutschfreundliche slavische Nation". t. j. „naród słowiański, sym patyzujący z niemcami", i nie szczę
dzą przytem bizantyńskich pokło
nów w kierunku buta kirasyerskiego.
Rusini galicyjscy walczą z na
mi, i, po ludzku biorąc, nie można dziwić się, że niezawsze przebiera
ją w środkach, pragnąc zdobyć dla swego rozwoju narodowego ramy jaknajszersze. Wiemy także, że w walce politycznej zawiera się niekie
dy najbardziej niespodziewane soju
sze. Lecz nawet w tej dziedzinie obowiązuje pewne minimum prymi- tywnęj moralności, którego nie prze
kracza się bez popadnięcia w błoto.
Nie zawiera się przym ierza z noto
rycznym bandytyzmem, nie spisku
je się z jawnym rozbojem, który depcze wszelką etykę publicznego życia, nie współdziała się z barba
rzyństwem. które w XX stuleciu w środku Europy przyw raca stosun
ki jaskiniowe. To właśnie uczynili rusini. I nic dziwnego, że wszedłszy raz na pochyłą równię tego niemo
ralnego obcowania, stoczyli się aż na poziom usług natury policyjnej,
J lĄ (j'~ >
tSr-S £-9/ '"=c £ ^
L i s t rusina ks. H a n ie kie g o , k tó ry dla ła tw ie js z e g o ko n ta ktu z Ostm arken- yereinem o s ie d lił się w K a to w ic a c h .
Prof R. ZAŁOZIECKI
rroT* r\. ó m l u l i l l i m p r ? J
bw4w. Potockiego 55 Lentberg X .
' (ZZ-jhmr,
“f i t d 'y u /Z * '# *
J / *
'ZA- st /-y. «>•
/ x
*) Rew clacye te in extenso, d r u k u je , , G azeta W a r s z a w s k a ” ,
L is t p ro f. p o lite c h n ik i lw o w skie ), Romana Z a ło z ie c k ie g o , do re d a k to ra ha- k a ty s ty c z n e g o pisem ka „ D e r D e u ts c h e O s te n ” , z za o fia ro w a n ie m usług p rz e c iw polakom- t P r z e d opublikow aniem fa c s im ile tego listu w „ S ło w ie p o lsk ie m '1, Z a ło z ie c k i m ia ł niepojętą o dw agę za p rzec zyć w d zien n ika c h , ja ko b y p o zo sta w a ł w ja k ic h
kolw iek sto su n ka ch z h a k a ty sta m i.
ń l H t
Nowy gmach te a tru w S o fii, k tó ry s ta n ą ł na tem samem m iejscu w roku 1907.
znaleźli się tam, gdzie ludzie uczciwi pod żadnym pozorem znaleźć się nie mogą. Plugawa spółka z haka- tyzmem jest objawem głębokiej de- prawacyi, w jakiej ugrzęźli przy
wódcy Rusi galicyjskiej, objawem o wiele groźniejszym dla samych rti- sinów, niż dla nas.
Z dokumentów, odsłaniających otchłań tego upadku, podajemy w reprodukcyi facsimilowej dwa listy:
ruskiego kąpłana i ruskiego uczone
go-profesora. Listy te, zalecające czołobitne usługi mafii berlińskiej, okrytej wzgardą całego cywilizowa
nego świata, powinny być po zużyt
kowaniu, wraz z resztą zdobyczy re
daktora Krysiaka, złożone w zbio
rach świeżo otwartego ruskiego mu
zeum narodowego we Lwowie, na ręce. ks. metropolity Szeptyckiego, jako założyciela i patrona instytu- cyi.
Teatr bułgarski.
(od naszego specyalnego korespondenta).
Dzisiaj premiera.
Premiera bułgarskiego autora.
Sześćdziesięcioletni staruszek, naju
kochańszy dramaturg bułgarski, Iwan Wazów, daje swoję nową sztukę: „Iwai- lo".
Pięknie. Pójdziemy na premierę.
Lecz wpierw zasięgniemy języka u dyre
ktora teatru.
— Ima gospodin direktor?
— Ima.
Mam tremę. Zdje mi się, jak gdybym mi w ręku dygotał nieśmiało manu
skrypt, a za drzwiami czekał Kotarbiń
ski. — Czekała decyzya.
Tak było przed rokiem. Dzisiaj, za
miast Kotarbińskiego, przyjmuje mnie — pan Iwan Iwanow, dyrektor teatru w Sofii i twórca opery „Comen i Cena".
Przez mały przedpokój, przybrany podobiznami bułgarskich diw i bułgar
skich premierów, wygalonowany służący prowadzi mnie do gabinetu. Urządzenie wykwintne, europejskie. Pan Iwanow mówi po francusku.
— Posłuchawszy dziejów naszego teatru, przekona się pan, że bułgarzy nie- tylko na polach krwawej Tracyi umieli odnosić zwycięstwa.
Istotnie, opowiedziane mi daty i szcze
góły są doskonałym przykładem tego za
pamiętania i tego rozmachu, z jakim na
ród z nad brzegów Marycy pracuje nad przebudowaniem swojej ojczyzny od podstaw.
Z dziejów teatru w Bułgaryi.
W miasteczku Lom nauczyciel ludo
wy organizuje trupę teatralną, złożoną ze swoich uczniów, i dnia 12 grudnia 1856 r. daje w szkole pierwsze bułgar
skie przedstawienie teatralne. Sztuka nazywała się „Mnogostradalna Genowe- wa", a wstęp kosztował pięć groszy od głowy. Widowisko udało się. Płakały żony i dzieci, płakali grecy, żydzi i buł
garzy, a nawet sam konsul chłodnego Albionu, acz po bułgarsku nie rozumiał ani słowa, jednę łzę angielską uronił pod sam koniec melodramatu.
i dzień 12 grudnia 1856 r„ dzień pe
łen łez i artystycznych wzruszeń, wyrósł na datę z granitu w dziejach teatru buł
garskiego.
W dziesięć lat potem (1866) zbiera się pierwsza wędrowna trupa teatralna i objeżdżając miasta Bułgaryi gra rze
czy rodzących się dramaturgów narodo
wych: Wojnikowa, Bliskowa, Karawelo- wa i Drawewa, autora najpopularniej
szego widowiska historycznego p. t.
„Iwanko".
Pierwszy stały teatr otwiera się w Filipopolu w r. 1883.
J Popow, a k to r b u łg a rski, z a ło ż y c ie l te a tru w S o fii. O b c h o d z ił te ra z 2 5 -le tn i Jubileusz.
Stolica Bułgaryi wciąż jeszcze nie ma sceny!
Dopiero w r. 1888 dwaj młodzi ak
torzy: /. Popow i W. Kirkow budują w Sofii—nawet nie wiem, jak to nazwać właściwie — najlepiej spójrzcie sami na tę budę drewnianą. Stanęło to za poży
czone pieniądze i kosztowało ze wszyst- kiem rubli 5 tys. Po każdem przedsta
wieniu połowę dochodu czystego zabie
rał dobroczyńca, który pieniądze na bu
dowę pożyczył — jako procent.
Widownię ogrzewały dwa piecyki żelazne. Kostyumy wypożyczała cer
kiew, albo straż pożarna. Artystom wio
dło się dobrze. Z głodu żaden nie umarł.
W takim przybytku—jeszcze w XX wieku — mieszkała Melpomena sofijska przez lat szczęśliwych kilkoro. Przenio
sła się potem do lokalu restauracyjnego, a tymczasem na jej fundamentach, czyli na tem samem miejscu, gdzie mieściła się owa buda ucieszna, stanął w r. 1907 no
wy gmach teatralny nowej, europejskiej Bułgaryi.
Porównajcie, proszę, te dwie podo
bizny — podobiznę owei budy i gmachu dzisiejszego. Proste zestawienie wystar
czy.
O współczesnym teatrze naro
dowym w S o fii.
Obecny gmach teatralny w Sofii przypomina rozmiarami, a nawet ukła
dem wewnętrznym, teatr krakowski. Je
no położenie obrał sobie o wiele korzy
stniejsze — w przestrzeni otwartej, na
przeciw ogrodu publicznego.
Kosztował 400.000 rb. Drugie 400.000 rb. kosztowały urządzenie, kostyumy i dekoracye. Wybudowało go państwo i państwo też jest jego właścicielem.
Intendent rządu sprawuje naczelne zwierzchnictwo, które spoczywa poza- tem w rękach trzech dyrektorów, dwóch głównych reżyserów i dwóch doradców literackich.
Personal artystyczny składa się z 20 pań i 23 mężczyzn: administracyjny, te
chniczny i pomocniczy obejmuje 79 głów.
Ciekawe są niektóre pozycye bu
dżetu. Subwencya rządowa wynosi ro
cznie przeciętnie 70.000 rb. Dochód z bi
letów rozpoczął się od sumy 30.000 rb.
(r. 1907), a doszedł (r. 1912) do sumy 90.000 rb. Z jednego przedstawienia wpływa przeciętnie 400 rb. Ceny miejsc są bardzo nizkie.
W rozchodach zaciekawią nas pen- sye artystów. Najwyższa gaża miesię
czna wynosi 160 rb., przeciętna 70 rb.
Skąd się artyści rekrutują? Szkoły dramatycznej niema w Bułgaryi. Atu