J
x , Z
C e n a num eru 10 zł.
' Rok 1 15 G rudzień 1946 Nr, 19
W ZWIĄZKU Z ENTUZJASTYCZNYM PRZYJĘCIEM REWIZJONISTY NIEMIECKIEGO. SCHUHMACHERA PRZEZ ANGIELSKĄ PARTIĘ PRACY
z
I
Rys. HENRYK TOMASZEWSKI
Atlee Schuhmacher Bevin
Cacy, cacy, Partia Pracy! <
I
f r r S
N r ię LUDWIK JERZY KERN
S E N
»?« I JWff, -A'
Wczoraj nad ranem dziwny sen miałem, że się ze Szpalskim w podróż wybrałem, że nas poniosły t. zw. wiatry,
żeby w Ojczyźnie zw iedzić teatry.
(Szpalski to facet m łodszy niż Lec, co do teatrów jednak — to spec.) Śniłem w ięc (do dziś wiem dlaczego) że Szpalski w zigł mnie do auta sw ego.
(Jeden jedyny Szpalski ma auto wśród literatów. Poprostu szał tol) 1 pomknęliśmy. Szpalskiego wóz w stronę teatrów lekko nas wiózł.
Szpalski mi w czasie drogi dowodził, że do teatru nikt z m as nie chodzi, choćby największym był demokratą, głów nie dlatego, że nie ma na to.
Tak na dyskusji mijał nam czas, a Szpalski cig g le naciskał gaz.
Wkońcu m iasteczko. (Cóż do cholery?...) M iasteczko m ałe. Teatry cztery!
Tłum ulicami w ali jak złoto.
Stajemy. Szpalski pyta się: „Dokąd?
Dokąd, ach dokgd p o w ie d z c ie .— w oła — w alą te tłumy jak do kościoła?"
Na to mu odrzekł jakiś przechodzień:
..My do teatrów, panie, Jak codzleó.
Gdy spektakl Widzi się razy pięć, / to coraz w iększa, panie, jest chęćl"
Ledwo to wyrzekł, zm ieszał się z tłumem, a Szpalski na to: „Nic nie rozumiem]"
1 znów na g a zie położył nogę
• i udaliśmy się w dalszą drogę.
Pizejechaliśm y do licha rzeczek, objechaliśm y kupę m iasteczek.
W drugim to samo, to sam o w trzecim:
w glg kobiety, starcy i dzieci.
Poprostu orgie aż miło patrzeć, r w szy scy wieczorem sied zą w teatrze.
W każdym m iasteczku z wybiciem szóste) w szystkie m ieszkania zostajg puste.
Nikt nie zostaje ?. m ieszkańców w domu, Domu pilnować? A po co komu?
Przecież i tak nic nie zginie z mienia, bo w szyscy poszli na przedstawienia.
A Szpalski zęby szczerzy en tace:
„To mój ideał. Teatr dla m asl
Nie ma już danych śm iać się z teatru.
Rozkwit teatru, satyrę zatruł.
1 taki dobry temat się w ściekłl
Lecz trudna rada." — tak Szpalski rzekŁ Popłakaliśm y się potem krótko x 1 rzecz skończyła się w ielką wódka.'
W knajpie za borem siedział arendarz, nad arendarzem w isiał kalendarz:
WTOREK
12
Rok 2 f <96
Popatrzył Szpalski. W ytężył wzrok.
„To taki już jest — pow iada — rok?'1
Obywatel Rózga ma głos
Poniew aż w m ieście naszym , o b y w atele, i z zaopatrzeniem w zw ykłą w odę krucho i z u su w a niem nieczystości nieb ard zo i —
za przeproszeniem — ani jednej ubikacij publicznej niem a, p o stanow ił m ag istrat p ostaw ić je
szcze jed n e tegir N arodow y. Żo
n a m oja, P elasia, bardzo- się z tego ucieszyła, m ów iąc, że czło
w iek p ra c y będ zie m iał jesz
cze jedno< m iejsce rozryw kow e, do którego — nie będzie mógł uczęszczać.
- — Już s ą — rzek ła — trzy czy cztery teatry i co z tego? Nie ilość jest w ażna, a le w ysokość.
W ysokość ceny z a bilet.
M yślę, że P e la sia m a m elodię do p rzesad y . W cale nie jest tak źle, skoro np. Czyżyk, ja i mój synek dostaliśm y się w tym ty
godniu n a p rzed staw ien ie i ko
sztow ało n a s to z aled w ie 20 zło
tych. Za szatnię. Za w stęp nic nie nie zapłaciliśm y^ bo Czyżyk d o stał p a se e -p a rto u t od je d n e go p a n a , który je p o s ia d a d la te go, że go sta ć n a norm alny b i
let w pierw szym rzędzie.
‘ Sztuka nam się b ardzo p o d o b a ła . Przypom inała trochę o p e retkę w „Lutni", bo i z m uzyką b y ła i z chóram i, a le za to w ro
li M aricy czy innego Luksem b u rg a w ystępow ali nasi krajow i
„K rakow iacy i Górale'*.
Czyżyk, który kulturę d la m as p o sia d a , o d razu w pierw szym akcie, zauw ażył, że K rakow iacy lepiej wyszli n a przedstaw ieniu, niż w referendum . Również, k ie
dy synek mój n a w idok ciem no
skórych m ężczyzn, u b ran y ch w
obcisłe k a le so n y i koszule, a no
szących czarne w arkocze, pisnął:
— łato, Indianiel — w yjaśnił, że to nie Indianie, a p rze d staw ic ie le. b. „G óralenvolku".
— P aru z nich pow iesili — rzekł 'szeptem — reszta kap cam i zakopiańskim i handluje.
Ze sztuki je d n a k w id ać było, że g ó rale się zajm ują gorszym i spraw kam i. Już do K rakow ia
ków przyjechali tak zbim brow a- ni, że z a ta c z a li się po całej s c e nie 'N astępnie herszt ich, pse-.
udonim „B ryndas", ch cial z g w ał
cić córeczkę m iejscow ego z a rządcy M łyna P aństw ow ego, ob.
Basię. Kiedy to mu się nie ud ało . G órale zam ienili sw oje kijki n a siekierki, i u k rad łszy K rakow ia
kom bydło, pierzchli w las.
T rzeba z uznaniem przyznać, że K rakow iacy naty ch m iast zor- organizow ali ORMO z konsynie- rów i puścili się w pościg za b a n -' dq „B ry n d asa" d o g a n ia ją c ich przed Z akopanem .
Ku uciesze C zyżyka, m ojego sy n k a i mojej w łasnej, do rozle
wu k rw i‘bratniej jed n a k nie d o szło Nie doszło — dzięki tak ty ce p ew nego szp ak o w a te g o Stu
d en ta, który pogodził pow aśnio- ne pcc-tle już to przy pom ocy
elektryczności, już to przy po
m ocy listu od gen. Kościuszki.
G órale popraw ili się, od
d ali sk radzione bydło i b. ła dnie ślubow ali razem z Krako
w iakam i, że jeśli użyją kiedy c iu p a g i kos — to nte d la w alk bratobójczych, a le d la obrony Ojczyzny i g ranic n a d O drą i Ni- sq.
Kiedy opuściliśm y teatr po skończonym przed staw ien iu ’,’Czy
żyk zaczął d m uchać w ręce.
— Co ci to, b racie kochany?
— zap y tałem — O parzyłeś się?
i
— Nie rzekł Czyżyk — To od oklasków . P odobało mi się.
Przeszliśm y k a w a łek drogi, a przyjaciel mój c ią g n ą ł d alej:
— P o u czające przedstaw ienie.
W artoby je uprzystępnić, a ż e b y , w szyscy w iedzieli, jak. m ają w y stą p ić w sztuce, której p re m ierą1 odbędzie się 19-go stycz
nia.
— Myślisz o w yborach?
— A pew nie — o d p a rł Czy
żyk — C hciałbym , a b y się z a kończyły tak szczęśliw ie 1 p ię k nie, ja k ci „K rakow iacy i G óra
le": w zjednoczeniu i w spólnym działan iu c a łe g o narodu...
V - z 9
N a p .su su M AGDALENA SAM OZW ANIEC
Cł&TUCHM
Są ludzie, którym się nie może dobrze powodzić. Nie podobają się bisowi, widocznie mają w rysach coś takiego... My z żoną właśnie należymy do tego typu osob. Pra
cujemy oboje uczciwie, ja w Urzę
dzie Miejskim, żona w... myszkach.
Najpierw hodowała króle, ale swo
łocz tyle żarła, że to się nie opła
cam, a poza tym żona jest nerwo
wa, drażniło ją to, że tak wciąż pyszczkami ruszały, i łapką trzepa
ły uszy, już nie mówiąc o tym, ze jeden robił za dziesięciu... Więc te
raz hoduje białe myszy. Ona sobie siedzi spokojnie, a myszki za nią pracują. Gdy już się dochowa kil
ku podrośniętych, to je sprzedaje dzieciom szkolnym, ażeby miały co starszym wsadzać na noc pod prze
ścieradło. J wszystko jakoś byłoby szło, gdyby nie ciotuchna.
Zjechało nam to biedne, bezdom
ne, więc co było robić? Trzeba byf ło ją przygarnąć. Wszystkiego, bie- dna, miała po jednej sztuce, jedną suknię, jeden płaszcz, jeden szal w kratkę i iedna kombinację, no. i ja
o . z . Z.
(ORGANIZACJA ZWIERZĄT ZJEDNOCZONYCH)
Rys. Kaztm lert G n u
LEW: Ten mysikrólik zaaraża bezpieczeństwu ńwiała zwierzecegol
keśmy później zbadali jedną... set
kę dolarową. Daliśmy jej' jadalnię, a do drugiego pokoju przeniosłem mój tapczan i teraz muszę spać z żoną pod jednym sufitem. Stąd zno
wu wiele kłopotów. Ja chcę wieczo czorem czytać, żona-chce. żeby światło zgasić, ja zpów chcę spać, to ona puszcza radio, ja chcę li
czyć co, komu, gdzie i ile? — a żo
nie zachciewa się figlów — coś okropnego! A ciotuchnie wszystko nie w smak. Myszek Za nic w świę
cie nie chce tknąć i kupuje sobie, biedula, kiełbasę. Myszki ją w ząbki kolą! — A myszki zrobione na go
łąbki z sosem pomidorowym, to specjał naszego wynalazku. Goś py sznego. szczególnie w bezmięsne dni! — Kiedyś byli gośce, wycią
gnąłem flachę wódy, goście pi ją i nic nie mówią, a ciotuchna, nagle:
„Fe! Fe!“ — i wylewa, kieliszek na podłogę.
- Cóż to — woła na głos — ja kąś „Myszeis" gościom dajecie!".
Wstydu nam takiego narobiła, a tymczasem co? Ot, kilka bobków mysich było na dnie flaszki. Głup
stwo, prawda? A ona zaraz chryję z tego urządza. Ale któregoś dnia, wchodzę do kuchni, widzę ciotuch-- na siedzi w swoim szalu w kratę, jakaś osowiała, spuchnięta.
— Cóż tó ciotuchnie kochanej?—
pytam troskliwie.
— Chora jestem — powiada — To waśze suszone mięso na przy
dział tak mi dogodziło.
— Napij się ciotka kieliszek wód ki i wszystko przejdzie — powia
dam jak człowiek.
Jak to się na mnie spojrzało! — powiadam wam — bazyliszek to szczeniak.
— Nie wódki ml potrzeba — ale doktora. Idę się położyć mam go
rączkę i trzęsie mną, a 'ten mi od wódki wymyśla!
— Doktora? A któ budę platil? — odpowiadam dowcipnie.-
— Ja! — odpowiedziała grubym, zachrypniętym głosem.
Doktór przyszedł, pokiwał ciot
ką, przewrócił na drugą stronę, ka zał jej się całkiem rozebrać, ażeby się do reszty zaziębiła. Wyciągnął z kieszeni słuchawkę telefoniczną i bada Głupstwo — uśmiecha się fałszywie — Jeszcze sobie pani do- brodzika pożyje, ho, ho, jeszcze nas pani wszystkich prześcignie.
Ale w naszą stronę mruga oczkiem, ażebyśmy się zanadto nie martwili.
A ciotuchna mówi swoim zachryp
niętym głosem:
— Tylko panie doktorze, jeśliby ze mną miało być naprawdę żle, to proszę kazać mi księdza sprowa- wadzić.
No, to już... szepcze poczci
wy doktór w naszą stronę — Ostre zapalenie płuc i .gorączka „gastro
nomiczna" w tym wieku...
Cipcia ma na ręce złoty zegarek, ma także i swoich bratanków, o których wciąż wspomina, trzeba koniecznie pastarać się, ażeby nam go zawczasu ofiarowała ciepłą rą
czką.
Idź kochanie, — mówię do żo
n y — Ty tak umiesz z ludźmi ga
dać, postaraj się ażeby nam go za życia ofiarowała.
Zona wykorzystała moment, kie dy ciotuchna bardzo się źle czuła i
pyta się: ,
— Która godzina?
— ,Zobacz sama — mówi ciotka gasnącym głosem.
— Eee, to tylko „Schafhausen"
— mówi żona — j zwykła „czter
nastka", — mogiła by nam go cio- teczka ofiarować!
Odrazu przyszła do siebie:
— Co? M ój ukochany zegarek, a cóż ja bym bez zegarka robiła?
Zona (ten anioł) głaszcze ciotuch nę po ręce:
— Cioteczko kochana... Nie bą
dźmy dziećmi, z ciocią jest niedo
brze... I cóż komu na Tamtym Swie cie po zegarku? Tam nie ma ani czasu ani przestrzeni... A nam by się tak zegareczek przydał...
Ale ciotka jak nie wrzaśnie:
— Wynoście się trupojadyl Zo
baczycie, że jeszcze was wszyst
kich przeżyję...
— Naturalnie, cioteczko, oczywi
ście... (moja żona to delikatność chodząca) — przecież oboje o tym marzymy,.. Pożyje cioteczka i to nie kilka lat, ale wieczność całą...
Z ciotką było coraz gorzej, przy
jęła już Ostatnie Sakramenty, leży i dyszy. Więc znów ten anioł dobro ci przychodzi do niej i jak do dziec
ka powiada:
— Przed śmiercią, cioteczko, na
leży robić dobre uczynki, bo wów
czas się człowiek odrazu do nieba dostaje — zresztą, ktoby się tam przejmował... Młodsi i lepsi od cło- tuchny umierają i dobrze. To nie ta
kie »traszne._
Str. 3
Ilu str o w a ła REGINA KAŃSKA
Ciotka była zawsze bardzo pobo
żna, więc moja pani zaczęła z tej beczki i to wreszcie poskutkowało.
— Ciotuchno — powiada które
goś wieczoru — Niech mi ciocia da ten zegarek, a ja za to dam za du
szę Cioci na trzy śpiewane msze!
— Cztery! — wykaszlała Ciotka.
— A ciocia wie, ile teraz takie msze kosztują? — Ale niech będzie i cztery.
I w ten sposób zegarek dostał się w nasze ręce — ale czy myślicie, że długośmy się nim cieszyli? — Jak się ludzie losowi nie podobają, o nic nie pomoże. Przyszło przesi
lenie i ciotuchna zaczęła przycho
dzić raptem do zdrowia. Pierwsza rzecz o którą się upomniała to ze
garek.
— Gdzie mój zegarek? — zawo
łała już zupełnie zdrowym głosem
— Kto mi zabrał mój zegarek?
— Przecież nam go cioteczka, będąc jiTż jedną nogą na Tamtym Swiecie, ofiarowała — zauważyła łagodnie moja żona.
Podniosła taki wrzask, nawet sto wo „m ilic ja " znalazło się w tym ob
rzydliwym jazgocie. Cóż było ro
bić? Trzeba jej było zegarek zwró
cić — i dalej śpimy z żoną w jed
nym pokoju, ciotuchna na wszelki wypadek już u nas nie jada, tylko na*mieścłe, zegarka dalej nie mamy, a życie nasze toczy się, jak kłębek szarej wełny drzewnej... A wszya- tko dlatego, że mamy oboje buzia
ki. które losowi nie podpadają^.
t
s 1
Sfr. 4 N r 19
ETIENNE
Gdy szedł ulicą, mężczyźni zdej
mowali'przed nim kapelusze, a ko biety kiwały' wdzięcznie główką.
Wstępując do teatru, kina lub re stauracji, natychmiast był rozpo ' snawany i witany przeciągłym: a, a, a, patrzcie, patrzcie, przyszedł...
Gazety pisały o nim: nasz znako
mity... Na uroczystych akademiach czy obchodach podnoszono w pierw szych słowach: zaszczycił swoją obecnością...
W ponury dzień zimowy znako mity człowiek stał w oknie swego wytwornego mieszkania J bębnił palcami w szybę, spoglądając z nie
chęcią na miasto
— Klatka — mruczał — prawdzi wa klatka. Ruszyć się nie można rgdzie incognito. Zaraz, psiakrew, poznają, wy jadą z tym swoim sza
cunkiem, czołobitnością i namasz
czeniem i popsują każdą przyjem- I iość! Ot, np. wczoraj poszedłem z pewną młodą aktoreczką do małe
go zakazanego hoteliku na p zed- mieściu, a tu portier, przeklęta gę
ba, poznał odrazu » gnie się w ni
skim ukłonie: uszanowanie, uszano wanie, już my tak wszystko urzą
dzimy, że będzie mistrz doprawdy zadowolony... Oczywiście, musia- łem zrezygnować z całej przygody, bo w tyęh warunkach — tu rzucił ok'em wgłąb mieszkania — łatwo o plotki, a p o ją żona...
Odszedł od okna, zapalaja<- pa
pierosa.
— Tak, tak — rozmyślał w dal
szym ciągu — Ciężkie jest brzemię sławy i popularności. Zycie pry
watne ulega hoznym ęgraniczęnióm i tyle.,
, Nagle uśmiechnął się:
— A gdyby tak pojechać do ja kiejś zakazanej dziury? Tam chy
ba nie będę znany, a spędzę za to parę dni jak zwykły, normalny człowiek?
• • •
Przed sklepem rozdzielczym długi o- gonek. Sprzedał Idzie bardzo opiesza
le, bowiem klientów obsługuje tylko Jedna sprzedawczyni.
Jeden z zniecierpliwionych karłkowl- czów zwraca się do kierownika skle
pu:
_ Dlaczego obywatel nie saanga- ' tuje wlęće) sprzedawczyń — prędzej
by szła rossprzedał? ,
— Widzi pan — pada odpowledł — gdybyłm y zbyt prędko sprzedali to
war. za szybko by »ig zmniejszyły za pasy.
GRANICA POPULARNOŚCI
Wybór padl na leżący daleko od wszelkich centrów kulturalnych — Pichcin. •
Już w pierwszej chwili po przy- ieżdzie pkazało się, że przewidywa nia mistrza nie były słuszne. Po prostu — zawiódł się w rachubach, gdyż-i tu goniły go zaciekawi«he spojrzenia, ci i owi-mężczyźni uchy lali kapelusza, a kobiety kiwały
FRANCJA MA TRUDNOŚCI W WYBORZE PREMIERA
Rys. Henryk Tomaszewski,
Którego Prem iera?
STANISŁAW SOJECKI
Historia o Świętoszku
Świętoszek jeden, co w swych oczach Świecznikiem był dla reszty stworzeń, ' 1 Cierpiał, że ludzkość grzechy toczą,
Że z tą ludzkością coraz gorzej.
Nie mogąc znieść widoku błota, Ni — jak się pławi świat w kałuży.
Zamknął powieki — oczu wrota — Żeby na zło nie patrzeć dłużej.
G d" się od świata tak odgrodził.
Zyskawszy krąg widzenia ciasny — Odtąd wewnętrznym okiem wodził Tylko po wnętrzu swoim własnym.
Tu ujrzał nader różny obraz Od tego, który ujrzeć pragnął:
Ni clenia cnót — ni śladu dobra.
Lecz całkiem przyzwoite bagno.
Jak diabeł ze święconej wody.
Świętoszek z duszy swej wyskoczył — I wreszcie, z racji swej przygody, Na świat otwarły mu się oczyl
wdzięcznie główką. Kiedy uchylił drzwi knajpy, znajdującej się na rynku, i uslysiat charakterystycz
ny szmer, który go tak prześlado
wał w wielkim mieście: a, a, a, patrzcie,, patrzcie, przyszedł..., w y
cofał się natychmiast na ulicę.
— Do stu diabłów! — zaklął ze zdziwieniem. — Któżby to myślal?
W takim Pichcirtie?!!’
Opodal kościoła spotkał dwie dziewczynki, które na jego vidok zachichotały, następnie zbliżyły się i pięknie dygnęły.
— Przepraszamy bardzo — rze- kły, dobywając z teczek albumy. —- Chciałybyśmy poprosić o autograf!
— Autograf? — zapytał oszoło
miony. — M ój autograf? Ależ do
prawdy, panienki, ja jestem ot, ta
ki sobie zwykły urzędnik poczto
wy..
— Akurat — zaperzyła się star
sza uczennica. — Niech pan ni«
oszukuje. Już my dobrze wiemy, kim pan jest. Taki sławny, znako
mity...
— Fotografowany we wszystkich pismach — dodała druga razem ze swoimi cudnymi wierszami...
Popularny mąż uśmiechnął się 1 napisał kilka słów w albumach 'dziewcząt.
-Kiedy oddaliły się bardzo zado
wolone, poczuł nagle na sobie czyjś badawczy wzrok.
Obejrzał się: parę kroków dalej stała dama w.góralskim kapeluszu,
— To bezczelność! — zawołała w stronę znakomitego człowieka.
— Go takiego?
— To bezczelność! — powtórzy
ła z wyraźnym oburzeniem dama.
— Ledwp smarkate od ziemi od
rosły, a już pierwszych lepszych, obcych mężczyzn zaczepiają!
— No, obcych — zauważył mistrz z pewną urazą — to prze
sada. Okazuje się, że nie jestem bynajmniej taki obcy w tym wa
szym Pieheinie...
— Nie obcy? — pisnęła dama, przewracając oczami. — Obcy! Zu
pełnie obcy! Gdyby było inaczej, tó już ja bym coś o panu wiedziała!
Znakomity człowiek ukłonił się szarmancko damie: . jestem... tu wymienił nazwisko i Imię. — Z za
wodu — poeta. A pani, jeśli wolno spytać?
— Ja? — rzekła z godnością pa
ni w góralskim kapeluszu; — Ja jestem naczelnikiem Pichcińskiego Wydziału Kultury i Sztuki.
• * •
W kompanii piechoty znany byl ze
•ktonnołcl do pochlebstw 1 przesady szeregowiec Gwoździk.
— To bardzo brzydka ywada — pe
jcza! go porucznik.
— Tak Jest, panie kapitanie.
— Nie Jestem kapitanem, tylko po
rucznikiem. I Jeżeli mi Jeszcze raz od
ważysz się tytułować mnie lalszywie.
staniesz do raportu. Powtórz: kim )•-
•tem?
— Porucznikiem, panie kapitanlel
Z'
Rys, Kazbnfors ~<kw
j V
5 N r JQ
ZYGMUNT FlfAS
PLUSK W OL
„Każdy dba c swą rodzinę, lecz ileż to razy stwierdza z niepoko
jem, że mimo zapewnień lekarza, iż nic nie brakuje prócz trochę wy poczynku i lepszego odżywienia, naibliżsi jego mają dalej cerę bla
dą, są osłabieni i wycieńczeni! Ni
komu nie wpadnie jednak do gło
wy, że w większości przyczyną tego smutnego stanu warunków higienicznych są pluskwy dpmowe.
Obrzydłe te owady wysysają człowieka właśnie w czasie jego vypoczynku, wypijają krew wpu
szczając do zadanej ranki pewien jad, w następstwie którego miej
sce ukąszenia w najlepszym wy
padku puchnie i czerwienieje, a nie
rzadko pojawiają się swędzące' bąble. Podkreślamy „w najlepszym wypadku", bo pluskwa może prze
nieść, prątki gruźlicy czyli tak zwane Iaseczniki Kocha, rozsadni- ki tyfusu plamistego a także cho
roby wenerycznej, którą nazywa
my potocznie „cesarską" powrot
ną!"
Zdania powyższe padały z ust jednookiego jegomościa, z furią conajmniej stu dwudziestu/słów na minutę, lecz piorunujący ich sku-
• tek nie pozostawał w żadnym sto
sunku do ilości zamówień na ..Pluskwo!"
. „Gdy ludzie giną 'z głodu, mrą w głębinach mórz, padają na polu chwały, pluskwa nie ginie, obywa
tele. Przedziwny ten owad drwi sobie ze wszystkich przeciwśrod- ków, zasypia najspokojniej w świę
cie na torebce, zawierającej ame
rykański proszek, i -potrafi prze
trzymać czterdziestostopniowe mro zy. Otoczony swym zapachem jak chińskim murem potrafi przecisnąć się do naszego ciała-przez najcień
szą szczelinę, umie nam towarzy
szyć na ostatnie miejsce z wier
nością grobowej deski, zanieczysz
cza nam nieraz nasze własne drze
wo genealogiczne i często towa
rzyszy swej chodzącej stołówce d o , teatru, urzędów, a nawet do miejsc wstydliwych".
Te słowa powtarzałem, pieszcząc oczyma butelkę pełną płynu prze
ciw pluskwom, gdy oto w sfe
rycznej części mej osoby uczułem nieznaczne swędzenie. Niębawem ukłute zaczerwienieje, przeniknie do wnętrza mego straszliwy la- secznik Kocha! Na myśl, że mu- siałbym przebywać w straszliwych sanatoriach na Ziemiach Odzyska nych, pochwyciłem sprawczynię swędzenia i zanurzyłem wprosi w butelce z „P luskw iłem ". Po chwili odetkałem korek, stwierdzi
łem zgon oWadu i z piekielną rado ścią zasnąłem.
O północy za ścianą rozległ się huraganowy rumor rozkuwanych mebli i w ciemnościach dały się słyszeć takie słowa:
-t Ani chybi tylko to fest plus
kiew. Czuć ją jeszcze terpentyną.
Albo ją do rana jasna cholera za- bije, albo mnie tu ze złości pokrę
ci. Dawaj szczotkę'!
' Niebawem w trzasku rozdziera
nej na wiele części szafy dal' się słyszeć wrzask kota, szmer reszty
STRAJKUJĄCYCH GÓRNIKÓV' AMERYKAŃSKICH UK.iRANO GRZYWNA. 3.SOO.CO0 DOLARÓW
/ A
■ *** ; "L *** *•
Rys Henryk Tomaszewski,
W olność Tomku, w Białym Domku...
MARIAN PIECHAL
CZY WIECIE, ŻE...
Prawda, że śnieg Jest biały, że ogień się pali, że Niemcy obie wojny światowe przegrali,
że każda po dwudziestce panna jest do wzięcia, że Mussolini swego zamordował zięcia,
że jajko dziś o wiele od kury mądrzejsze, - że brzydkim procederem zajmują się gejsze,
że Szekspir w swoim „Kupcu" rzeki o Niemcu szczerze, ie to jeszcze nie człowiek,, chociaż już nie zwierzę, że wielkie się narody kosztom małych tuczą, że dzieje dyktatorów niczego nie uczą,
że można być jak Hitler z zera „bohaterem", że można być jak Petain z bohatera *rerem, ie po mowie się Byrnesa Niemcy ożywili, że znowu by się bili, ażby nas wybili, że ksiądz Tiso i Maczek podobni do Hachy, że razem byli śmieszni jak wróble na strachy, że Franek to nie jest Frank, a Frank to nie Franco,
że Franco nie jest blanco, a Frank to jest manco, że nikt jeszcze nie doszedł prawdy polityką, że już lepiej stę wybrać na słońce z motyką, '
* • jeszcze świat tej prostej nie dokazal sztuki.
i.eby ze starych grzechów wyciągnąć naukL
niszczonego poniemieckiego mienia ł naraz w nocy rozległ się dźwięk
jakby czterech' rozdeptywanych klawiatur.
I wtedy coś ukąsiło mnie w pra
wą część mego sferycznego wy-_
posażenia. Dlaczego w prawą, a nie w lewą, dlaczego bezpośrednio po wilzycie u rozdrażriionej pary kamaszników, na to napróżno sta
rałem się odpowiedzieć. Konstatu
jąc z przerażeniem Nieobecność ł
owadu w butelce, uchwyciłem in
sekta za nogi i grzmotnąłem nim w kubei. Niebawem ujtzalem owa
da w wentylatorze i niebawem roz legi się płacz jakby dziecka zosta
wionego w ciemnościach.
To bohaterka naszego opowia
danka rozpoczęta swe dalsze wier cenią na dole, gdzie kochała się pa ra repatriantów.
Poprzez rozdartą napoty firankę widać było oboje kąsanych kochan ków, jego Romea, nie rozstające go się ze swym czarnym ■ beretem nawet w łóżku,, zaglądającego do wnętrza swych amerykańskich ka lesonów zapinanych aż gdzieś na karku i klnącego pod adresem swe go nieuchwytnego gościa, i ją, an- glizowaną Julię, o końskich zębach, uprawiającą w samej koszuli, coś, co byłoby do złudzenia podobne do tarantelli, gdyby nie. było zwyczaj- nem skakaniem wokóf kąsającej pluskwy.
Niebawem na czwartym piętrze począł walić z kulomiotu jakiś po
szkodowany przez owada żołnierz i równocześnie w suterynach pija
ny dozorca otworzył hydrant.
— Cccie chcholęra podęptala!—
wolal — zalewając łóżko strumie
niami wody. — Nie można kielisz
ka wódki nawet przez ciebie wypić!
I oto owad pokazał się na porce łanowym policzku Napoleona.
Wchodzi! właśnie na jego ucho, by niebawem spaść na prześliczną sta tuetkę Ledy z łabędziem. Zginęła uderzona zaszczytnie oprawnym to mcm „Charakterów" Bruyera.
Przeniosłem ją na karcie papieru do szkatułki na pióra i tu potrakto
wałem ją jeszcze raz, proszkiem perskim.
Nazajutrz omal nie wyskoczyłem ze swej pociętej skóry. Bohaterka mych nocnych przeżyć wtulona w róg lirycznego wiersza' pewnego katastrofisty smacznie spala.
Wrzuciłem w ogień przebrzydłą towarzyszkę naszych samotności, lecz nazajutrz postanowiłem plu
skwę wodzić ze sobą na smyczy, ' gdyż ujrzałem ją na karku naczel
nego redaktora pewnego pisma, na którym bardzo zależy mym wierzy ciełom. Wkręcona w kosmyk jego modnej fryzury podskakiwała w takt niezmiernie ważnych dla czy
telników słów.
Gdyż pluskwa jest nieśmiertelna, obywatele! Tępić pluskwy — to pod pierać się workiem, czerpać wiatry przetakiem, lub chłostać łańcucha
mi wzburzone morze.
Dlatego, gdy zobaczymy gdzie pluskwę, nie wyskakujmy ze ąkóry!
Nie dlatego, że skóra nasza jest li
cha i także nie dlatego, że nieraz nie chciataby nas może z powrotem przyjąć, lecz tylko z tego powodu, że pluskwa jest także człowiekiem i też musi żyć.
Dlatego, obywatele, gdy spotka
cie na rogu człowieka o jednym oku zachwalającego wam „Plusk- wol", przechodźcie obojętnie. Nie pozwólcie się iudzićl
Rya. Kaurmtn Gnu
/
Sfr. 6
Nr 19
JEIUY ZAJĄCZKOWSKI , r
BALLADA O NIEDOBREJ MIŁOŚCI
Najdziwniej na świecie dobrana Złączyła się z sobą parka:
Mocny angielski tunt szterllng I słaba niemiecka marka.
Uczucie, prawda rzecz gustu, (A gust, jak wiadomo, to grunt) Przypadli sobie do biustów
Marka i tunt z
Ona stokrotna inflatka.
Ofiara ostatnich wojen, Zdobyła serce funta
Wstępnym miłosnym bojem.
O demokracji szeptała,
(Ta rzecz, jak wiadomo, to grunt) I z miejsca mu się oddała Mrucząc: „Ich liebe dich Funt"
A potem podał jej ramię
(Ten gest, jak więrdomo, to grunt) I odtąd jak rycerz przy damie
przy marce szed> dumny tunt Widząc to inne waluty:
Dinary, ruble i franki, chciały odciągnąć faceta
od sprośnej niemieckiej kochanki.
„Opanuj się funcie troszeczkę, (Panować nad sobą to grunt) Bo wstyd, by z nędzną mareczką Łajdaczył się piękny funt".
Lecz* nie pomogły perswazje, prośby, dowody i racje.
M arka już dała funtowi Tak zwaną fraternizację.
JAu ... r .4EW1CZ
Kiedy narzeczona Hipolita Chu- deczka zerwała z nim — zupełnie nieoczekiwanie — zaręczyny, spo
dziewano się ogólnie, że zakochany a porywczy młodzieniec zareaguje na to melodramatycznie, t. j. za
tłucze niewierną na śmierć, a so
bie odbierze życie. Rodzice ex-na- rzećzonej i rodzice Chudeczka zor
ganizowali nawet wspólnie czujny nadzór nad chłopakiem.
— Diabeł nie śpi — oświadczyli sobie nawzajem — a rozpacz bywa gwałtowna.' Musimy baczyć-, aby wstrzymać wszelkie kroki, które mctgiyby' doprowddżić' do katastro
fy
Na katastrofę jednak się nie za
nosiło. Hipolit był, ir.a .e m , odpo
wiednio do sytuacji smutny i za
myślony, ale nie zdradzał ochoty do żadnych t. zw. ekcesów. W ty
dzień po zerwaniu z narzeczoną powiedział lakonicznie do szpiegu
jącej go familii:
— Nie będę nosił żałoby. Założę majtki kąpielowe!
— Coś ty, Hipck, wariat? — za
łamała ręce matka — Chcesz się przeziębić?
— Nie, chcę się zapisać do klubu sportowego.
To postanowienie nie mogło nie podobać się rodzićom zatroskanym o losy jedynaka.
Funt tak jak każdy gentleman Czule uśmiechał się do nie,.
I kom plem enty jej praw ił:
„I łove you — szeptał —- my money".
Interes mu pokazała (Interes dła funta to grunt) I szaleć zaczęły dwa ciała:
M arka ‘ funt...
.... a
The People
Sposób towarzyski
— Piękny pomysł! — ocenił sta
ry Chudeczek — Sport to tężyzna narodu, a i jednostce nie szkodzi.
— Pewnie przytaknęła Chudecz- kowa - r Chłopak pohasa, zziaja się, to o tej swojej Joasi predzej zapomni. Czysty zysk dla niego.
/Rodzice Joasi, obserwujący za
chowanie Hipolita ze swojej stro
ny, odnieśli się do jego decyzji z pewną rezerwą.
— Sport? — zastanawiali się głęboko — Hm, czy to go rzeczy
wiście pocieszy po stracie naszej pięknej córeczki?
Jakoż dalsze obserwacje potwier dziły, że Chudeczek znalazł w spor cie 'zadowolenie i zapomnienie.
Upłynęło sporo czasu, gd^tygodnik
„Na przełaj" poświęcił mu obszer
ny artykuł p. t. „Czyżby nowy ra sowy przebojowiec?". Równocześ
nie 'szereg pism w swych sprawoz
daniach sportowych począł wymie
niać nazwisko Hipolita jako tego, który umie myltć ciałem przeciw
nika, stosuje mistrzowsko salta i młynki, zna perfekt stoping i loping, idealnie główkuje i wózkuje, jest Wybornym technikiem i taktykiem piłki nożnej.
Podziw dla gry (fair play) Chu
deczka osiągnął punkt kulminacyj
ny na meczu towarzyskim między K. S. „Mokry" a K. S. „Zdziebko".
Jeśli wierzyć doniesieniom tak po
ważnych organów, jak np. „W po
przek Dnia" i „Dzwonek Sródmies cia", Hipolit nie tylko przewyższy!
kunsztem piłkarskim Gzyjnsa I i Gzymsa II, ale nawet dorównał Moczcelll:
„... nie się ostała błyskawiczne
mu tempu_ Chudeczka ani bramka
„M okrego" ani jego prawoskrzy- dłowy napastnik, Pietraszunas, któ
ry nieudolnie kryjąc „Hipka", zos
tał wśród oklasków publiczności zniesiony bez przytomności z bois
ka,, („W poprzek Dnia");
Zwłaszcza w pojedynku z Pietraszunasem Chudeczek okazał prawdziwą wirtuozerię, rozkładając bezwłocznie przeciwnika w taki ,
sposób, że w pierwszej chwili nikt nie zauważył wybitych zębów, od- gniecionego żołądka i przetrąconej nogi" („Dzwonek Śródmieścia").
Nazajutrz po meczu nawiedziło Chudeczka szereg reporterów z za pytaniami o plany na przyszłość.
— Żadnych planów — odparł Hi
polit -7 Przestaję grać. Wczoraj się odegrałem.
— Jakto? — wybełgotali chórem dziennikarze sportowi — odegrał się^pan, kochany mistrzu?
— No, przecież wiecie: na Pie- nąszunasie. Już od dłuższego cza
su marzyłem o tern, aby mu odbić anatomię, ale w sjjosób towarzyski, tak aby nie być pociągnięty do od
powiedzialności karnej. Doszedłem do wniosku, że to jest jedynie m oż
liwe przy pomocy sportu, który on uprawia t. j. piłki nożnej...
— Nie, tó jakaś bujda, za co by pan miał odbijać żebra Pietraszu- n asowi?
— Za to — zaśmiał się z zado
woleniem Chudeczek — że on ml odbił narzeczoną.
Rys. Z big n ie w K iu im
— No. Jak tam w kraju? Mów pani
— Gonili, ledwie zdołałem uciec-.
— GPU?
— Nie. wierzycielel
Rys. Lo-lu
— Co za pogodal Ciągle deszcz, deszcz, deszcz.-
Kys. zoigmew wuw
— Jestem prawą ręką ministra...
— Przepraszam, a którą ręką sięga minister po papier higieniczny?
Sir 7 N r 19
STEFAN BIERNACKI
Szw ajcarski zegarek
Punktualność, obywatela, piękna cno a 1 podobno nawet grzeczność kró
lów, ale co sa sztuka, proszę was, być punktualnym, gdy na przegubie ręki lub w kieszonce od portek, na ścianie lub nocne) szalce ma się aa zawołanie każde) chwili godzinę i minutę llrmy
„Ultima Prima Cyma", „AUa 1 Omega",
„Trema", „Doza", „Longlnes", „Moser"
czy inny „Taeannes Watem"!
Starszy referent Kaprusiak nie miał ani firmowego ani aaoalm ew ege przy
rządu do mierzenia eaaaa, a mima ta nie spóźniał się zarówno nigdy Jak nigdzie. Oczywiście, kosztowało go to trochę wysiłku. Żeby np. zdążyć na czas do biura, czuwał całą noc, ocze
kując ,aż na pobliskie, wieży kościelnej uderzą w dzwony na poranne nabożeń
stwo.
— Aha — cieszył się wówczas — szós ta, można kwadransik leszcze pole- żećl
W rzadkich wypadkach, gdy zdarza lo się, że zaspał dzwony kościelne, ra
tował się zbiegając w biellżnie piętro niże), pod drzwi sąsiada, który p osia
dał radio 1 obliczał na podstawie
t
dochodzących dźwięków (sąsiad trzy
ma aparat „na głosie" przez całą do
bę):
— Pleśń poranna? 6.00. Dziennik poranny? 6.05. Muzyczka? Oh, to Już późno: 7.05. Trzeba się na gwałt ubie- raćl
Z zegarów ulicznych Kapruzlak sta
ra! się na ogół nie korzystać^ gdyż wprawdzie wskazywały one dokładnie i godzinę 1 minutę, ale przez cały dzień, tydzień m iesiąc 1 rok — Jedną i tę samą.
W biurze Kapruzlak mierzył czas na podstawle w łasnego żołądka, który ściśle o 10-e| dom agał się czarnej, urzę dowe, kawy, a o godzinie 12-e, bur
czał punktualnie ma obiad W stołówce.
Ponadto n a si bohater orientował się co do godzin w/g trybu urzędowania naczelnego dyrektora: konierencja?
11 — 13, w yszedł na miasto 1 Już nie wróci? — 13,05.
Jeśli chodzi o porę po wyjściu z alura, ustalał Ją Kaprusiak na poblis
kim dworcu w/ rozkładu Jazdy. Od
szedł pośpieszny do Pawle) doliny, liny znaczy 16,30, poszedł oęobowy do Pitultna, 18,00, Md.
Zamknięta brama oznacza nleomyU nie conajmniej 23 godz.
Zapewne niejedni s was, P.T. Czy
telnicy, pomyślą, te system starszego referenta Kapruzlaka byl fatygujący 1 skomplikowany 1 że e w iele proście) byłoby, aby len Idealnie punktualny urzędnik zaopatrzy! się w segarek?
Macie rację, ponadto odgadliście najskrytsze marzenie Kapruzlaka: pra
gnął on w rzeczy sam e, mierzyć ,.czas\
to pieniądz" — przy pomocy zegarka, ale na to właśnie nie miał pieniędzy.
Gdyby tak — wzdychał — tysiąc, dwa tysiące — to jeszcze, ale 50.000?
Nie, to stanowczo nie na moją kie
szeń...
Zdarzyła się atoli okazja 1 na jego kieszeń. Biuro, w którym pracował, o- tnym ało na sprzedaż od dobroczynne)
■
m m m h h b h h m h i■■■■■■#
MARIAN PIECHAŁ
Parodie wierszy staropolskich
JAN KOCHANOWSKI (1530 — 1584) DO PANA P.
Janie, rzuć iurbacyje i ulubuy sobie
jedno mieysce, a te iest w niewiasty osobie;
tam naydziesz utulenie i różne rozkoszy,
tam sen w óblapce, co-ć z trosk wszystkich wypaproszy, tam dolinki, tam wzgórki, tam cieniste gaie,
bez których świat ialowy, a życie za iaye;
tedy niewieścich wdzięków słodkie krayobrazy zwiedzay pilno i często, a mato sto razy,
właź na wzgórki, leź w gaye, spoczyway w.dolinach, bo Amor o się świadczy nie w słowiech, lecz czynach.
/
ANDRZEJ MORSZTYN (1613 — 1693) REPLIKA
Jedna jednemu cierpkim słowem przympwlała, Ze nie widzi w niej, coby najlepszego miała,
Wciąż jemu w oku tylko zwierzchnie iatałaszkl.
Ano tak jakby cenił bez talarów taszkL
„Że już — wierę — mnie kochasz jedynie pro forma"
A on jej jak z biczyska: ,, O nie, pro relormal"
WE$PAZJAN KOCHOWSKI (1633 — 1700) ZJADŁE ZWIERZĘ
Które zwierzę najsroższe jest dziś w polskfch lasach Zły odyniec, zły tygrys, zły wilk na wywczasach?
— Z nich wszystkich zwierz dwunogi: ten, którego cieszy.
Gdy z za pnia do bliźniego wygarnie z pepeszy STANISŁAW TREMBECKI (.1736 — 1812)
DO PEWNEJ DAMY CO CHCIAŁA SIĘ UWIECZNIĆ PRZEZ ROMANS Z POETĄ
Nie byłby to szok żaden ani żadna zbrodria, żeśmy się na osobek zmówili w Warszawie —
aliści nie minęło jeszcze pół tygodnia, 1 gdyś wezwała drugiego ku te] samej sprawie.
Ba to, coć uczyniły nasze oba pługi,
żal swój winnaś rozdzielić najmniej po połowie.
Nie wiem, kto płacić będzie: ja czy też ten drugi?
w paragon boć weszliśmy sobie w twej alkowie.
PCH pewną Dość tanich zegarków, swanych szwajcarskimi. Kapruzlak n a
był natychmiast Jedną sztukę, myśląc z zadowoleniem:
— No, nareszcie skończą się oczek i
wania na dzwony kościelne, podsłu
chiwania radia u sąsiada t regulowanie czasu w/g rozkładu Jazdy PKPI
Uśmiechając się rozkosznie, zas
nął błogo z zegarkiem na krześle obok łóżka. Kdy się obudził, było Już widno i ruch w kamienicy wskazywał na póź
ną godzinę, Kapruzlak się tym nie wzru ssał ponieważ na Jego szwajcarskim zegarku była dopiero szósta.
Opierając się na danych w/g naby
tego przyrządu do mierzenia czasu,
przybył do biura ku ogólnemu zdziwie
niu — przed południem. Lecz I lo go nie zaniepokoiło, ponieważ wskazówka na zegarku określała godzinę 7,45, a zegarek był przecież s7wa,carskL
Nowy tryb tycia, oparty na zegarku szwajcarskim, byl dla Kapruziaka wprawdzie o wielo wygodniejszy, ale naraził go za to, na szeieg konfliktów z dotychczasową cnotą: Kapruzlak przestał być punktualny.
Kiedy go wylano z tego powodu z biura, zdziwienie Jego nie miało granic.
— Doprawdy! — wykrzyknął — śmieszna historia: przecież zegarki szwajcarskie cieszą się sław ą najlep
szych w św ied eł
O dpow iedzi R edakcji
Kasimlers Cwlękata (Kraków). Z na
desłanych wierszyków, a mianowicie
„Diabeł i kominiarzem" („diabeł s ko
miniarzem to wiadoma sprawa, ale ich rozmowa Jest nader ciekawa"), oraz:
„W zimie ma być zimno" („a tylko dla
tego, że tam Jakieś toki do Bałtyku blegą") — ku nieutulonemu żalowi wszystkich naszych czytelników — nie skorzystamy.
1/ X
Charczuk Leon (Stryków). Humoreski Pańskiej p.t. „On wie lepiej" druko
w ać nie będziemy, przypuszczamy bo
wiem, że Pan „wie lepiej", iż była już ona drukowana w innym piśmie humo
rystycznym.
„Zen" (Łódź) Prosi Pan Boga: „Zrób mnie... psem uwiązanym do budy, grzybem trującym swym jadem czy ja
kimś wstrętnym gadem, dziadem, co kapelusz pod nosy podtyka, pucybu- tem w Polonii ozy Grandzie, cyrkow- nym klownom, małpą w
Md. Uważamy, że niektóre z tych prag
nień może pan załatwić we własnym sakresie. Trochę silnej woli, młody człowieku,
„Dziewczyna” (Tomaszów Mazowie
cki). Prosi nas Pani o ocenę swoich wierszyków. Cóż można powiedzieć o nich? Chyba: „smutno ptaszynie, gdy Je) łepek urżną, smutno „Dziewczynie", że pisze napróżno"
Stanisław Kaczko (Warssawa). Zyg
munt Ochalski (Radom), Helena Maj
kowska (Katowice)), K.Z. (Zduńska Wa
la), Piotr Sabelskl (Gdańsk) — Nie sko
rzystamy.
Majtczak Bronisław (Łódź). Prosimy o zgłoszenie się do Redakcji w spra- wie nadesłanych wierszy.
Rys. Alinks Rys. AP.iks
— Czy to jest wschód, czy zachód słońca?
— Niech pan spojrzy na zegarekl
— Ja byłam pSerwszal
— Na świeci* — tak, ale nie przy ka- slel
I
S tr 8
STEFAN STEFAŃSKI
R O Z R Y W K A
Już od dłuższego czasc namawiali mnie znaj om. i przyjaciele. — Kontakt
— mówili—z tobą trudny: jak cię wła
ściwie szukać?
Albo:
— jakże tak można żyć? Człowiek współczesny — zrozum—bez tego, jak bez ręki. Przekonali mnie. Zebrałem się, że tak powiem — w sobie finan
sowo i... założyłem telefon.
Ola kontaktu i w ogóle, żeby mleć rękę jak człowiek współczesny. I, rze
czywiście, od założenia aparatu po
cząwszy, kontakt był ciągle, a ręka J mało od słuchawki ze zmęczenia nie.
opadła
jakiś miły glos kobiecy przekonywał mnie, że mnie kocha i musimy pójść na dancing pod „Polarną Wydrę", nie
znany mi baryton groził przez tubę, że jak do dziesiątej nie oddam 2.000 zło
tych, to on ze mną się policzy;z dwor
ca kolejowego spytano mnie uroczyś
cie, kiedy właściwie mam zamiar w y
ładować towar; wzywano mnie roz
paczliwie do chorego 1 do pożaru; pro
ponowano mi szyfrem kupno, diabli wiedzą czego: dolarów czy benzyny itd.
Przekonywałem, naturalnie, swoich rozmówców, że zachodzi omyłka. Ale mało kto z nich chcial mi uwierzyć.
Sprawdzali numer telefonu i klęli, na
«zym świat stoi, że idiota |estem 1 żar
ty sobie robię.
Rozmowy, że tak powiem, celowe trafiały się rzadko. Kiedy bowiem ja z kolei próbowałem się połączyć z przyjacielem moim, Kaziem, to odpo
wiadał mi z reguły Zw. Hodowców Pendzlaka, Centrala Folowania Telu- zy, Szkoła Artystycznego MagulUela- ge'u łub sklep spożywczy Antoni Woż
niak.
Wniosłem reklamację do urzędu te
lefonicznego, ale tam mi wyjaśniono, żebym rościł pretensje do okupanta i w ogóle im głupstwami głowy nie za
wracał.
Znajomi i przyjaciele, którzy mnie namówili na telelon, próbowali mi do
dać ducha.
— fa do pana 7 sercem, a pan mnie nie chce przyjąć?
1
8 W korpusie przysposobienia cywil. 1
nego (Armia Andersa) przełożony mó- wi do podwładnego:
— Niebawem będziecie zwolnieni z wojska. Sprawujcie się dobrze przez te ostatnie tygodnie, wypełniajcie su
miennie swoje obowiązki, a możecie się spodziewać niezłej posady. Właś
nie wakuje posada odźwiernego w ho
telu. Czym byliście w cywilu?
—- Dyrektorem hotelul
* • * *
Dwaj złodzieje siedzą w więzieniu w jednej celi, czas im się dłuży na co reagują rozmaicie, odpowiednio do swe go temperamentu: jeden, spokojny, siedzi, drugi, porywczy, chodzi ciągle po celi. Spokojnego to wreszcie dener
wuje i pyta: %
— Słuchaj, Wacek, czy tobie się zdaje — te jak będziesz chodził, to już nie siedzisz?
— Nie martw się — pocieszali. — pocierp trochę dla kultury i cywiliza
cji; po pewnym czasie aparat się roz- grzeje i będzie działał bezbłędnie.
„Pocierp". Łatwo to powiedzieć, a przecież aparat nie po to zakładałem, żeby cierpieć, tylko dla kontaktu i ża
by nie być jak bez ręki. Czyby, psia- kość, rzeczywiście nie można nic po
radzić na chroniczne „omyłki"?
O wpół do trzeciej w nocy obudził mnie terkot telefonu.
— jurek? — spytał słodki damski głos.
— Jurek — odpowiedziałem ponuro.
— Nie. To chyba nie ty — zastano
wił się głos.
— A pewnie, że fo nie ja.
— To zdaje się pan Bogdan?
— Tak, p.an Bogdan. •
— Ach, już poznaję. Dobry Wieczór panu. Niech pan poprosi jurka do a- paratu.
— Nie poproszę
•— Dlaczego?
— Dlaczego panu to kolo tak naprzód ucieka, panie Czubek?
— Bo to iest koło od wyścigowego roweru!
— o panie profesorze, co to za dwa pudla niesie pan do domu — z jakiego powodu?
— Widzi pan — dła pewności. — Żona dzisla| na odchodnem mnie po
całowała, więc nie wiem, czy to może jej imieniny, czy też nasze srebrne we
sele.
e e e
Z kuchni do restauracji przynosi ku
charz pokrajaną pieczoną gęś. Gospo
dyni rzuca okiem na półmisek i woła:
—■ 1 znowu Adolf rozkroił gęś tylko na cztery części! A ileż to razy ja uczyłam Adolfa, że z jednej gęsi robi się osiem ćwiartek!...
Rys Regina Kań « a
Rys Jan Lenica
t —Dlaczego ten nasz nowy tenor — pyta się intendent teatru woźnego - r kinie w swojej garderobie tak okrop
nie? Przecież po tym przedstawieniu dostał aż 11 bukietów 1 koszów z kwia
tami. Czy jeszcze mało?
— Byłoby może dosyć, panie sekre
tarzu, — ale on sobie w kwiaciarni za
mówił dwanaście.
• * •
Córeczka urzędnika X kategorii, za
pytana, na jaki dzień przypadają jej imieniny, odpowiada:
— Na 15 grudnia...
— Ale na |aki dzień tygodnia?
— Dzień bezmięsny.
Wr 19
*■■111 I II ■
«— Bo Jurek się urżnął.
— Urżnął się? Przecież Jurek nic pije?
— Pije. Do upadłego pije.
— A pan — zadrżał w słuchawce głosik — jego przyjaciel?
— J.a? Ja go namawiam do pijań
stwa.
— O, Boże...
Drugiego dnia oderwał mnie telefon od obiadu.
— Przepraszam bardzo, czy jest me
cenas Piguła?
— Nie ma. Wyszedł.
— A kiedy wróci?
— Wcale nie wróci. ,
— Dlaczego, proszę pana?
— Aresztowany za nadużycia.
Rozmówca z jękiem odłożył słucha*
Irę. Wieczorem na dźwięk telefonu pod
skoczyłem już z pewną przyjemno
ścią. Polubiłem swó| nowy sposób za
łatwiania pomyłek. I rzeczywiście:
— Czy tu mieszkanie pana doktora Czubczyka?
— Doktora, ale nie — Czubczyka.
— J.akto: przecież leszcze wczoraj-
— Wczoraj tak, a dziś — nie.
— Proszę pana, jestem jego pacjent
ką. Co się stało z doktorem Czubczy- kiem?
— Stało się to,, do stałoby się z pa
nią, gdyby panią dłużej leczył,
— To znaczy?
— Umarł.
— Jezus Maria! ,
Pomaiutku nie tylko ja, ale 1 cała moja rodzina przyzwyczaiła się, ba nawet oczekiwała na pomyłki telefo
niczne.
Bardzo to było przyjemne być ponie
kąd panem cudzych losów: zabijać, aresztować, rozdzielać dwa serca ko- « chające, unieważniać jednym słowem bardzo poważne krociowe transakcje.
Niestety, każda przyjemność musi mleć swój koniec. Czy to dlatego; że się aparat „rozgrzał", czy t i i z tego powodu, że się ludziom omyłek ode- chciało — telefon zaczął działa* — jak to się mówi bezbłędnie.
A wielka szkoda.
Bo, powiedzcie sami, co za rozryw
ka przyjmować telefony od znajomych 1 przyjaciół, którym trzeba rzetelnie odpowiadać na nudne 1 banalne py
tania: co słychać? Jak się czujesz?
Kiedy się zobaczymy? Nic ciekawego.
(Z przygotowanego do druku zbiorku utworów satyrycznych p.t. -„Ozór po polsku")
— Najdroższa, ie miliony gwiazd na niebie niech będą świadkami, że clę kocham l kochać clę będę wiecznie—
— Wiesz co, kochany, nie mam tak wielkich wymagań. Wystarczy ml dwóch świadków w urzędzie stanu cy
wilnego. •
• * •
Małomiasteczkowy milicjant aresz
tował jakiegoś łobuza, który oburzo
ny, zachowuje się wobec niego zuch
wale i wyzywająco. Naturalnie, milic
jant spisuje protokół, w którym notuje, jak zwykłe, imię, nazwisko. Imię ojca, miejsce urodzenia itd, W księdze proto
kółów jest leszcze rubryka „znaki szcze gólne". W tym miejscu milicjant piszet
„Znaki szczególne, jakie ml areszto
wany. okazał, były tego rodzaju, że nie można tutaj opisywać."'
e e e
Przedruk bez podania źródła wzbroniony. „Rózgi" ukazują się co tydzień.
Redagują: Stanisław Sojecłd, Stefan Stefański, Henryk Tomaszewski Przyjmuje się codziennie od 12-ej do 14-ej.
R e d a k c ja : Łódź, P io trk o w sk a 98 —'■ telefOD 212-57
Wydaje „Łódzki Instytut Wydawniczy", 2wirkl 17, leL 208-41 D 08993
i
i