• Nie Znaleziono Wyników

Rózgi : biją co tydzień. R. 2, nr 28=48 (1947)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Rózgi : biją co tydzień. R. 2, nr 28=48 (1947)"

Copied!
6
0
0

Pełen tekst

(1)

0

I

fS o fr f f « l i p c a I

I-*® /

BOS. MIKOŁAJCZYK DOSIADŁ SW EGO ULUBIONEGO KONIKA, WYSTĘPUJĄC W OBRONIE „POKRZYWDZONEJ" WSI (z ostatniej sesji sejmowej)

. , | Rys. STANISŁAW CIELOGH

Wieś mnie, wieś:

i n

(2)

X?i>. S

K r 99

LUDWIK JERZY KERN

W E Z W A N I E

O, Muzo sa ty ry , p rzyleć n a me tra g ic z n e w o ła n ie — U n a s ro b o ty test ty le i tylu c z e k a n a lan ie .

R ozrosły się, rozpleniły,

w a d y p o d o b n e do c h w a stó w — M oc jest p ro b lem ó w zaw iły c h 1 dużo, dużo k o n tra stó w .

»

W o g ó le, p ro szę ja Muzy, z a d o b rze, to się n ie d zieje — Sq jeszcze, sq łobuzy,

k a n c ia rz e i złodzieje.

STRACHY

Rys. Karol Baraniecki Z rozk o szą b y se rc e kłuł Ci,

n ieje d en . Muzo, z ty ch d ran ió w — T rz eb a nam , trz e b a żółci

i tw a rd e j ręki w p isa n iu .

T ym czasem z Tw oich p o d w ła d n y c h k ilk u po k ilk a m a funkcji —

P rzyleć 1 p o w ied z im: — „ P a d n ljl”, a p o tem udziel instrukcji.

N iech b ę d ą ry ce rz am i b e z zm azy i b ez s tra c h u — N iech sk o ń czq z g ita ra m i, to d o b re jest d la g a c h ó w . N iech zro b ią tro c h ę szum u, n iec h ssum n a P olskę idzie — N iech w ta rg n ie w s e r c a tłum ów , c h o c ia ż b y ra z n a tydzień...

PRASA DEMOKRATYCZNA POTĘPIA JEDNOGŁOŚNIE SPEKULANTÓW

Rys, jan Lenica

Pod p ra s ą

Do lał 6-ciu

STEFAN STEFAŃSKI

R ó żn e n asze dzienn e spraw y

W śró d listów , z a c z y n a ją c y c h się ste re o ty p o w o od słów : p o ­ z w a la m so b ie p rz e s ła ć (p rz e sy ­ łam , p rz e sy ła m w z a łą c ze n iu ) sw oje utw o ry (fraszki, ody, p o e ­ m aty, hum oreski), k tó re s ą d z ę (m am n a d z ie ję , zau fan ie), Szan.

R e d a k c ja z e ch c e w y k o rz y sta ć (zam ieścić, w y d ru k o w a ć ) — t r a ­ fia ją do n a s i e p isto ły o d m ie n ­ nej treści. Z resztą tak ż e — n a c e ­ c h o w a n e u fn o śc ią : je ste śm y p rze k o n a n i, że d o c e n 'a jq c do n io ­ sło ść (w ielke z n a cz e n ie ) s p ra w y , p rzy c z y n ic ie się do u g ru n to w a ­ n ia w ięzi i z a d o k u m e n tu je c ie w k ła d , d a ją c n a z rę b y ty le i ty ­ le... •

O sta tn io o trzy m aliśm y w e z w a ­ nie od p e w n e g o Koła. „ Jeste śm y

— p lsz ą — kołem , k tó re d o c e n ia z n a cz e n ie w alki z p la g ą a lk o h o ­ lizm u w p a ń s tw ie , a z w ła sz c z a n a te re n ie p rz e d s ię b io rs tw kom u­

n ik ac ji''. Koło p ra g n ie p ro p a g o ­ w a ć trzeźw ość przy p o m o cy p l a ­ k a tó w , o d c z y tó w i w z b u d z e n ia u p ija k ó w z a m iło w a n ia do c z y ta ­ nia.

O czyw iście, p o p rz e m y Koło i o fiarujem y „ e g ze m p la rze k s ią ­ żek, k tó re s ą n a m p rz y s ła n e do o c e n y lub n ie p o trz e b n e ". Liczy­

m y, że w zam ian z a to w d zięczne Koło po p ew nym c z asie u cieszy n a s n a s tę p u ją c y m listem :

D onosim y, że w z b u d z a n ie z a ­ m iło w a n ia do c z y ta n ia o s ią g n ę ­ ło k o lo sa ln y sk u tek . W y p o ż y cz a l­

n ia n a s z a — w b re w uśm ieszkom p e sy m istó w i sz y d e rc ó w — z a ­ s tą p iła w zu p e łn o śc i p ija n y m (d o tą d ) lotnikom i szoferom w sz y stk ie z a k ła d y z p ra w e m w y ­ szynku, s ta ła się ich ulubionym b a re m tudzież k n a jp ą .

Z am iast o h y d n e g o : w stą p , k o ­ lego, n a je d n e g o — sły szy się n a te re n ie p rz e d s ię b io rs tw kom uni­

k a c ji m iłe d la u c h a : w stą p m y n a

„ P a n a T a d e u s z a " , a zam ias* wy- golim y p ó ł lite rk a •— p o c h ło n ie ­ m y p a r ę ty się c y liter...

W Łodzi, g d zie k o n su m c ja a l ­ koholu jest p rz e c ię tn ie d o ść s p o ­ ra (trzy litry m iesięczn ie n a g ło ­ w ę) nie s ły c h a ć nic o d z ia ła ln o ­ ści kół tow. „T rzeźw ość" a n i

„Z w iązku A b sty n e n tó w i Przeciw- w ó d k o w có w " (o rg a n iz a c ja fra n ­

c isz k a ń sk a ). Tym niem niej — trz e b a to p o d k re ślić — w c z erw ­ cu n a s tą p iło tu z a ła m a n ie p ija ń ­ stw a .

Od lał 6-ciu

K ontrpijackim „ m o m en tem ” p ro p a g a n d o w y m o k a z a ł się nie

— p la k a t, nie — o d czy t, nie — p isem ko „W strzem ięźliw ość", n ie *

— c z y te ln ia , a le h isto ria z ko- luszkow skim m e la lo n e m czy m e ­ ty le n e m , tudzież o p in ia , d e w a lu l u ją c ą w a rto ś ć „P erły", p ły n n e g o k lejn o tu M in iste rstw a S k arb u . N aród, p ro sz ę p a ń s tw a , nie d o ­ w ie rz a ją c y m o rało m zląk ł się tro c h ę (je d n a k i) t. zw. b ia łe j la ­ ski.

N iestety, d z ia ła n ie te g o ś ro d k a z a c z y n a zaw odzić. W g a z e ta c h stoi, że o fiary z ą tru c ia m etalo - nem p rz y c h o d z ą do z d ro w ia, a co do „P erły" — M inisterstw o S k a r­

b u stw ierdziło k a te g o ry c z n ie , że

„ w ó d k a ta n ie z a w ie ra ż a d n y c h d o m ieszek ani sk ła d n ik ó w sz k o d ­ liw ych d l a z d ro w ia ".

Znaczy, b ą d ź c ie spokojni, nie o d s tra s z a jc ie się — „ w ó d z ia krzepi, w ó d z ia chłodzi, w ó d z ia n ig d y n ie z a sz k o d z i".

Hm, w o lelib v śm y , a b y w te j s p ra w ie w y p o w ie d z iało się r a ­ czej M inisterstw o Zdrow ia. N iby w /g t. zw. kom p eten cji.

D obrze to jest i m ąd rz e, że tu i ów dzie m yśli się, p rz e ja w ia ini­

c ja ty w ę tu d zeż o rg an iz u je się w a lk ę z alkoholizm em . D obrze i m ąd rz e b y ło b y zw rócić tak ż e u w a g ę n a w a lk ę z h a z a rd e m . Np.

— n a „ z a b a w ę w koniki".

H od o w la koni, o czy w iście, k o ­ n iec z n a jest i p o ż y te c z n a. P o lsk a kraj rolniczy, w o jn a z d e w a s to w a ­ ła „ p o g o to w ie ", sz k a p roboczych z o sta ło niew iele.

Tylko coś z tą h o d o w lą n le b a r- dzo. P odobno w P ań stw o w y c h S ta d n in a c h e z -h ra b ia n k i i b. h r a ­ biow ie n a a ra b c h b ry k a ją , a co k tó reg o u je ż d ż ą — to do W a r­

szaw y , n a w y ścig i konne, n a to t­

ka.

W ten sp o só b z a m iast n ie z b ę d ­ ny ch s z k a p p o c ią g o w y c h otrzy­

m ujem y, n ie ste ty , sz k ap y , p o c ią ­ g a ją c e ludzi za kieszeń.

P. S. A propos to ta liz a to r: N ie­

d a w n o p rze c z y ta liśm y w jednym z pism w a rsz a w sk ic h ta k ą n o ta t­

kę:

„W łaściciel k o n ia H. Ja g o d ziń ­ ski o b e c n ie o d b y w a ją c y re k o le k ­

cje z a s a b o ta ż g o s p o d a rc z y w jedny-n z obozów przym uso- w t i p ra c y , o trzym ał cer ny pu- Do czegóż w ięc z a c h ę ta jest Tow. Z achęty do H odow li Koni?

(3)

S tr. 3

IGOR SIKIflYCKI

N r 2 8

Byli dwaj przyjaciele, ta cy so b ie zwyczajni.

W szystko oddal ten pierw szy, kiedy drugi rzeki: daj mil Drugi chętnie o d d aw ał, co miał, temu pierw szem u — J nie było w ich życiu n iejasn ego problemu.

W ięc na spółkę szło w szystko: bury, getry, garnitur, M andolina, parasol czy .też słoik konfitur.

— Dzielm y naw et pow ietrze! — szep nął pierw szy (ren Michał).

I istotnie na zm ianę każdy z nich już oddychał.

W okół tych to przyjaciół w zrosła taka leg en d a , Co b y ś oddał pierw szem u, 10 drugiemu już ten da.

Byli jednak i tacy, co szeptali, że drażni Ich ten przyktal dalek o posuniętej przyjaźni.

Lub inaczej: sza leń stw a om otała ich wzdłuż nić I że trzeba przyjaciół w jakiś sp o só b poróżnić!

W ięc n a tajnej naradzie, przy w archole siad ł kretyn I po trzech p osied zen iach pow stał taki biuletyn:

„My, stateczni m ężow ie, gm :ny Stary N iezgodów U chw alam y poniższe z za sad n iczych pow odów :

A) m ianow ać M ichała członkiem klubu „Cnych Praczek";

B) przy pieiw szej okazji odpow iedni w p ig ć znaczek".

W net spotkali M ichała (planom stało się zad ość).

W dumę jęli g o w bijać, aż pow iedział, że ma d ość,.

Że się zg a d z a na w szystko, on zw yczajny szaraczek.

Że mu zaszczyt przynosi to, że nosić m a znaczek.

Stąpa M ichał pu sch od ach (bo zep su ła się w inda), A na piersi ten znczek „Klubu Praczek się dynda.

W domu siedział przyjaciel, k a w ę pił w yśm ienitą.

Ledwie spojrzał na znaczek, już pow iada: daj mi to]

Na to Michał z p od ełb a, że nie m oże, niestety.

Że ten znaczek podk reśla oso b iste zalety.

Zbladł przyjaciel i krzyknął: c a łą spraw ę mi w yjaśń.

Czy przez głupi ten znaczek diabli m ają w ziąć przyjaźń?

Potem dodał: — Ha, trudno, m uszę skończyć już raz to, Trzasnął drzwiami, w ziął la sk ę 1 p o lecia ł na m iasto.

Wrócił jednak niebaw em — p o siw ia łe miał baczkl.

No, a w klapie, rzecz jasna, w p ięte inne d w a znaczki.

W tedy zerw ał się Michał. Nie m ógł znieść atm osfery Tak napiętej. Gdy wrócił, m iał już znaczków aż cztery.

Od tej pory na zm ianę w y b ieg a li z m ieszkania.

Taki w p ływ zły w y w a rła n a nich ta znaczkom ania.

Ledwie jeden, w piął znaczek klubu „Chorych na pęcherz**

A już drugi b ył członkiem k oła „Ćwiczm y swój w ęch teł" . Pierwszy złożył swój podp is w związku „Kochaj kanarka'*

A już drugi m iał zn aczek chóru „Tęskna fujarka".

Nic dziw nego, że kraw iec w krótce k lapy pow iększył

A na piersiach zbiór znaczków z każdym dniem się w ciąż piętrzył C iągle rosła kolekcja. Ciężar p le cy przygarbił,

Ale znaczki w pinali, że aż z twarzy im żar bił.

Szli wolniutko po sch od ach (w inda cią g le popsuta) Jakże m ożna iść prędko, k iedy znaczki i w butach?

Anioł śm ierci ich spotkał (każdy sk ła d a w szak mu dar) W ięc natychm iast umaTli na o sła b ły ch serc udar.

Poszli prosto do piekła — taki d la nich był przydział Od tej pory już w żadnym klubie nikt ich nie widział.

Tylko w gm inie N iezgodów stary s o łty s Polaczek Na Ich śm ierci pam iątkę ufundował znów znaczek.

M. NUDELMAN

Było to jeszcze p rze d w ojną.

P o je ch a łem do p e n sjo n a tu . Przy­

je c h a łe m w ła śn ie w chw ili, g d y p o d a w a n o o b ia d . Nie sp otkaw - szy n ik o g o ze znajom ych, p rz e d ­ sta w iłe m się g o śc ie m p o d a ją c zm yślone n azw isko. N a ich p y t a ­ nie, jak i jest mój zaw ód, o d p o ­ w ied ziałem , że jeste m z e g a rm ist­

rzem . Bo je śli d o w ie d z ą się — p o m y śla łe m so b ie — że jestem h u m o ry stą, z a c z n ą n a le g a ć , a b y m c z y ta ł im sw oje sa ty ry hum oreski, co już nie je d e n raz źle się d la m nie skończyło.

S iedzę w ię c przy sto le, a w sz y st­

kie s p o jrz e n ia sk ie ro w a n e s ą n a m nie. Z aczynam o b se rw o w a ć s ą ­ siad ó w . Ż arłocy — stw ierd zam

— g o d n i w y s ła n ia n a w y sta w ę d arm o z ja d ó w .

O bok m nie siedzi przy sto jn y m ło d z ie n ie c i p ra c u je szczękam i, a ż się uszy trz ę s ą G dy p o d a ?o do sto łu p ó łm isek ze sz p a ra g a m i, s ą s ia d mój p rzy su n ą ł go do s l a ­ b ie i z a c z ą ł z a ja d a ć w n a jle p sze , n ie tro szcząc się o innych gości.

— P a n ie sz an o w n y — o d zy ­ w a m się nieśm iało — ja tak ż e lu b ię sz p a ra g i...

— A le nie tak , ja k ja — o d p o ­ w ia d a i d a le j z a ja d a .

Po obiedzie to w a rz y stw o b y ’o Już ze m n ą zap rzy jaźn io n e.

— P a n ie Z e g a rm istrz u — odo z w a ł się je d e n » m oich now vch z i.c jcn .y c h — P a n c h y b a m a d o ­ k ła d n y czas, pow iedz mi pan, k tó ra ao d zin a?

Drugi zbliżył się do m nie, p ro ­ sz ą c o u re g u lo w a n ie ręcznego z e g a rk a . K orpulentna k o b ie ta z

K łO P O T Y H U M O R Y S T Y

podw ójnym p o d b ró d k ie m z a s ię g ­ n ę ła m ojej ra d y , ja k i z e g a re k m a ku p ić w p re z e n c ie d la „ w y b ra ń ­ c a " sw ej córki. P oradziłem jej, a b y n a rz e c zo n e m u k u p iła z e g a r ścienny.

— Z egar śc ie n n y — tłu m a c z y ­ łem fachow o — jest rze c z ą b a r ­ dzo p ra k ty c z n ą i p rec y z y jn ą .

Przez d w a dni czułem się d o ­ sk o n a le w m oim now ym z a w o ­ dzie. Po p ew nym c z asie za cz ą łe m je d n a k ż a ło w a ć teg o k ła m stw a , g d y ż m iałem z te g o p o w o d u dużo kłopotu. Czyż nie lepiej by ło p o ­ w ied zieć tym ludziom , że jestem n. p. m echanikiem okrętow ym ? Z e g a re k m a przy so b ie k ażd y , lecz rza d k o się z d a rz a , a b y ktoś z g o śc i w p e n s jo n a c ie nosił ze s o b ą okręt. •

Po-trzech d n ia c h zegrm istrzcw - stw a , b o m b a p ę k ła . Do p e n s jo n a ­ tu p rz y je c h a ł n o w y g o ść i s to ­ ją c jeszcze n a p ro g u w e ra n d y , w y k rzy k n ął:

— U sz a n o w a n ie 1. Co p a n tu ro­

bi, p a n ie N? Czy b a w i p a n c h o ­ ciaż tow arzy stw o ?

I tu z a c z y n a ją się m oje isto tn e kłopoty. C a łe to w a rz y stw o o p a d - ło m nie.

— Ho, ho , ho — o d e z w a ł się je d e n — a le n a s n a b ra ł! Przez d w a dni n a b ija ł się z n a s, że aż miło!

— No, no — p o w ie d z ia ł d ru g i

— do czeg o to h u m o ry sta jest zdolny!

— O b se rw o w a ła m go w czoraj p o d c z a s drzem ki p o o b ied n ie j — z a u w a ż y ła filozoficznie k o rp u le n ­

tn a d a m ą . — S posób jeg o c h ra ­ p a n ia w sk a z y w a ł w y rąźn ie n a to, że jest on h u m o ry stą, a nie z e ­ garm istrzem ...

Po m oim „ z d e m a sk o w a n iu " c a ­ łe to w a rz y stw o nie sp u szczało ze m nie oczu. M am, n ie ste ty , t a ­ k ą w a d ę , że g d y ktoś w p a tru je się w e m nie u porczyw ie, d rż ą mi ręce. C zując s p o c z y w a ją c y n a sobie w zrok o to cz e n ia , u p u ś c i­

łem w id elec, k tóry z brzękiem u p a d ł n a p o d ło g ę.

W szyscy s ie d z ą c y przy stole ryknęli se rd e c z n y m śm iechem ,

.— C h a c h a c h a c h a !

— Ależ on j a d a k o m iczniej P o d c z a s g d y sc h y la łem się, a b y p o d n ie ś ć w id e le c z p o d ło g i, w yw róciłem tale rz — a c a ła jego z a w a rto ś ć w y la ła się n a mój j a ­ sny g a rn itu r, p o w o d u ją c now y w y b u c h w eso ło ści.

— C ha, c h a , c h a ł Jak d o s k o n a ­ le on to robi!

— P ozn ać k o m ik a z Bożej ł a ­ ski...

T o w arzy stw o i słu ż b a ta k byli ro z b a w 'e n i i z a ję c i m oimi „ ż a r­

tam i", że g d y p o d a n o m ięso, zo­

sta łe m p o m inięty. S ąsiedzi w ci­

n a li aż miło, a ja sie d z iałe m p rz e d p u sty m talerzem .

— Nie d o s ta łe m jeszcze m ię sa

— p o d n io słe m s ła b y sprzeciw .

— C zysty tea trl...

G o ście sp a zm o w a li ze śm iechu, o b liz u ją c tłu ste w a rg i — a ja s ie ­ działem przy stole, ły k a ją c ślinę i m elan ch o lijn ie p rz y g lą d a łe m s ’^ jedzącym ...

Po o b ie d z ie sie d z iałe m n a w e ­

ran d zie. N agle w p o liczek u g ry ­ z ła m nie o sa. P odniosłem krzyk.

— Szybko szy b k o ł — n agliłem .

— D ajcie mi a m o n ia k u lub oliw y, b a stra sz n ie kłuje i piecze!

T o w arzy stw o — sły sz ą c mój krzyk i w id ząc m oją, bólem w y ­ krzy w io n ą tw arz — okrążyło m nie i z aczęło b ić b raw o .

— Ale to je s t sp ry c la rz ł

— P o p atrzcież ja k n a tu ra ln ie p ła c z e 1

— On jest gen iu szem hum oru...

G dym p o sz ed ł do le k a rz a , p o li­

czek był już p o rz ą d n ie z a c z e r­

w ien io n y i sp u ch n ięty .

Po kilku dn a c h poszliśm y r a ­ zem n a p laż ę . W szedłem do w o ­ dy, c h c ą c zaży ć c h ło d z ą c ej k ą ­ pieli. O d d a liłe m się zbytnio od brzeg u . N a g le stra c iłem grunt p o d nogam i i z a c z ą łe m to n ąć .

— R atunku! R atunkul — krzy­

czałem .

G oście, sły sz ą c m oje w ołanie, u sta w ili się w zdłuż b rz e g u i z a ­ nosili się od śm iechu.

— Oho! — sły sz a łe m g łosy. —

— H u m o ry sta znow u n a s z a b a ­ w ia. Brawo! Braw ol

Czułem , że tra c ę przytom ność.

R ękom a d a w a łe m znaki, że tonę, a to w arzystw o... ry cz a ło ze śm ie ­ chu. —

P rz y p ad k o w y przech o d zeń , któ ry m nie w y ra to w a ł, z o sta ł sow i­

cie n a g ro d zo n y .

N azaju trz op u ściłem p e n sjo n a t, lecz p rze d w y ja z d em zw ażyłem się jeszcze. Okazało się, że po d w ó c h ty g o d n ia c h p o b y tu na^let- nisku — ubyło mi sześć k ilo g ra ­ mów...

Tłum. C evls

(4)

Stf 4 f t r 28

LUDWIK JERZY KERN

WALCZMY ZE SNAMI

Śmiać mi się chce, gdy sobie wyobrażę te wszystk'e Wasze pytania, którymi będziecie obcię­

li zbić mnie z tropu ’ udowodnić, że w alka ze snami jest mrzonką w ylęąłą w moim mózgu, jakąś - pryw atną idee fixe którą nie w ar­

to się przez moment nawet zain­

teresować, Wiem, że gdybym po­

przestał tylko na tytule, który n.

b. jest głównym dziełem mego życia mówilibyście o mnie tak, jak się mówi o facecie, który twierdzi, że wynalazł perpetuum mobile, a n a ulicy kreślilibyście za moimi plecami w^lemówiące kółka na swoich szlachetnych czołach.

Ja jednak nie poprzestaną tylko n a haśle, (chociaż samo rzucenie h asła powinno być do­

statecznym powodem do sławy), ale dowiodę Wam, ż© w alka ze snami jest nakazem chwili, Sen bowiem to największe złoi To bezpośrednia przyczyna nie­

szczęść, trapiących od wieków biedną, skołataną ludzkość.

Gdyby nie sen, nie byłoby na przykład — wojenl Bo przecież, jeśli tylko weźmiemy do ręki bi­

bliografię któregoś z wodzów od Aleksandra Macedońskiego do Sehic,kelgrubera, powiedzmy, to wyczytamy, że typom tym od wczesnego dzieciństwa nic się innego nie śniło, jak cudze lądy 1 morza z utęsknieniem czekają­

ce na łaskaw e podbicie.

To jest jeden powód, przyzna­

cie sami, dość poważny, dla któ' rego należy walczyć ze snami.

Teraz Inne. Czy nie zdarzyło się Wam nigdy, o Czytelnicy rodza­

ju męskiego, że nagle pewnego dnia żona przychodzi do Was z zapotrzebowaniem na jakąś wy­

tworną toaletę, o której wie już dokładnie jak ma w yglądać ’ z czego ma być zrobiona? Napew- no, taki Otóż skąd się bierze, że spokojna dotychczas kobieta, zrównoważona, mądra, ma ni stąd n> zowąd pragnienie prze­

kraczające wielomiesięczne moż­

liwości Waszej kieszeni? Nie wie­

cie? A ja — wierni Przyczyną ta ­ kiej metamorfozy może być albo film amerykański, nie liczący się nigdy z wydatkami na stroje ko­

biet albo sen. Film raczej odpa­

da, ponieważ Green Garson, czy Rita Hayworth nigdy nie przeby­

w ają n a ekranie dłużej niż pięć nrnut w jednej 1 tej samej sukni, wskutek czego trudno jest zau­

ważyć wszystkie szczegóły to a­

lety, o których tak świetnie poin­

formowana jest W asza żona, sen

natomiast na sianie swojej nie­

cnej dyweisji ma czas nieograni­

czony. Jeśli nie uda mu się prze­

konać 1 olśn'ć kobiety w ciągu jednej nocy, to pozostają następ­

ne.

Rozumiecie teraz, co się kryje za niewinnym, zdawałoby się, marzeniem sennym kobiety. Ot­

chłań rozpaczy, nlezl;czone me­

try wzorzystych materiałów, set­

ki modeli najrozmaitszych kape­

luszy i okropne suszenie głowy.

Przy okazji pozwolę sobie po­

dać mężczyznom maleńką radę.

Dla zpobleżenia złym wpływom snu, nleiy budzić żony w odstę­

pach 15 — 20 minutowych. Jest to sposób wypróbowany w wielu w ypadkach I na wielu kobietach Wtedy bowiem marzenie senne nie ma odpowiedniego klimatu n a rozwinięcie pełnej skali swo­

ich strasznych umiejętności.

Teraz jeszcze chciałbym po­

wiedzieć słów kilkoro o złym wpływie snów n a twórczość lite- teracką. Wszyscy zapewne wie­

cie, że często sen w swoim prze­

biegu byw a nielogiczny prawie do absurdu. Powiedzmy: leżąc w łóżku śnicie, że jedziecie tramwa­

jem, który nagle zmienia się w pudełko od sardynek wprawiane w ruch przez sześć rasowych jamników. Jamniki nagle w yska­

kują z zaprzęgu i wchodzą do kawiarni, zamawiają m azagran z lodem i piją go, ciągnąc przez własne ogony zamiast przez słom­

kę. Wyobraźcie sobie, co się dzieje gdy taki sen przyśni się n a przykład znakomitemu poecie Konstantemu Gałczyńskiemu,

„zwanemu w Hiszpanii mistrzem Ildefonsem". Powstaje, natural­

nie, z tego nowa premiera „Zielo­

nej Gęsi" p. t, „Sen o Słomce".

Ile wtedy namozolg się czytelni­

cy. żeby odcyfrować właściwy sens utworu w myśl klucza: „co poeta chciał przez to powie­

dzieć". Molo tego. Fachowcy od zagadnień literackich wiodą po premierze długie dysputy, z któ­

rych w efekcie powtaje pomniko­

we dzieło dla studentów huma­

nistyki w Polsce na, przeciąg naj­

bliższych stu lat. Tytuł dzieła:

„Sen o szpadz'e, a sen o słomce

— czyli — od Żeromskiego do Gałczyńskiego".

Nie, stanowczo literatura źle wychodzi na snach. Mn'e osobi­

ście śnił się kiedyś Słowacki, który w czasie rozmowy odzywał się do mnie per ty. Skorzystałem przezto ze sposobności żeby się

Hej, podmiejska gwarna plaża.

Ileż octu naobrcźal

Same wokół nagię ciała — chcą, by woda je zbryzgała.

Potem każde w słońcu siedzi, by posągu kształt mieć z miedzi.

Pośród wiklin byle kępy klęmplę ciało obok kłempy.

Na kajaku facet Jedzie,

dzisial któreś z ciał uwiedzie.

Pod brzozami bulgot wódki, ciała Inne leczą smutki.

Kiedy wieczór zaś zapada, to rozchodzą się ciał stada.

Chłód liliowy ziębi piasek, czyjś od spodni został pasek.

Zapomniany pasek leży, romantyczny nastrój szerzy.

Ilustr. ZBIGNIEW KtULlN

mistrzowi zrewanżować i napisa­

łem o wieszczu per Julek. Rany, Julek, co się stało. Huszcza śmiert

©lnie się na mn!e obraził, pogadał ze Słowackim i odtąd ten ostatni przychodzi do mnie we śnie nie inaczej, jak z ośmiostrzałowym Coltem. Oczywiście, że w takich warunkach nie może być mowy o jakimkolwiek pogłębieniu przy­

jaźni. A w ogóle byłbym za tym, żeby Słowacki poszedł choć raz z tym Coltem do niejakiego Ka- llksta Łasiczki, który mieszka w tej samej prawdopodobnie dziel­

nicy zaświatów co i pan(ł) Ju­

liusz.

Na powyższych przykładach

widslcie, jak straszną rzeczą jest sen literata. I dlatego, jeśli chce- cie czytać cokolwiek w języku ojczystym i jeśli chceoie, żeby Was głowa przy tym nie bolała, walczcie ze snami.

Nie będę już mówił o tym, że sen jest poprostu fałszowaniem rzeczywistości, że może marzenia nasze pchnąć na reakcyjne tory,

3ić

NA POLSKICH EKRANACH

Rys. Zbigniew Kiulin

„Tusze nieujarzmione"

że może w nas zaszczepić de­

strukcyjne prannienie posiadania 51 hektarowego majątku ziem­

skiego, że może nam ofiarować dziesięciopokojowe mieszkanie na cztery osoby, że może nas zmusić do tego, że będziemy wznosić okrzyki na cześć Sławo­

ja Składkowskiego...

Być może, b ęd ą starali się Wam wmów'ć, że sen daje cza­

sami złudę rzeczy pięknych.

Nie wierzcleł Nie ma te­

go pięknego, coby na złe nie wyszło. Pamiętajcie: sen jest przyczyną wszystkich nieszczęść, zapełnionych kryminałów i zwlch niętych karier. Mus’my sen wyeli­

minować z naszego życia, jeśli chcemy być fizycznie » moralnie zdrowi. Jeśli walczymy z naduży­

ciami, walczyć musimy z marze­

niem sennym, które jest bezpo­

średnim . patronem nadużyć. A więc: szczypmy się nawzajem!

Budźmy się nawzajeml Pamiętaj­

my: musimy walczyćł

P. S. Nie potrzebuję chyba do­

dawać, że felieton niniejszy śnił mł się słowo po słowie, w po­

rządku chronologicznym, w nocy z dnia 23 no 24 VI. br. Myślę, że fakt teń powinien przekonać n a­

wet najbardziej zatwardziałych zwolenników snów.

(5)

N r 28 Str 5

W ~

D Ó B R

Przeć! w ojna, m L e iz n is w W a r­

szaw ie, m ieszkał znakom ity szew c, k tó reg o firm a n o siła tę d o w c ip n ą nazw ę. Szewc ten z a ­ p e w n e zginął p o d c z a s w ojny, bo inaczej o d e z w a łb y się do sw ych d a w n y c h klientek.

„DOBROBUT" —e ró w n a się

„DOBROBYTOWI". Jak się nie m a

„ d o b ro b u ta " to o d o b ro b y cie nie m oże b y ć rów nież m ow y. Bo, p a ­ m iętajcie o tym, p a n o w ie , że d o ­ b ry but, to znaczy taki, co nie ci­

śn ie n ie g n e c le . To d o b re sa m o ­ po czu cie, d o b ry hum or i d obry c h a ra k te r. Buty nie w y g o d n e nie tylko g n io tą i u w ie ra ją, a le rów ­ nież „ p iją ". A but, który „pije";

to już szczyt n iesz c zę śc ia . — Ż aden ząb, żadna, g ło w a, nic ta k nie potrafi b o leć ja k a n ty ­ p a ty c z n y zazw yczaj „duży p a ­ lec ", g d y m a z a c ia sn y but.

Brzydkie to stw orzenie p o s ia d a u p a ń p a z n o k ie ć a lb o czerw ony llb o zielony (innego w y jśc ia nie m a), u m ężczyzn zaś jest z a w ­ sze n a tu ra ln e g o koloru, czyli

„ sa la d y n o w y " . „ S a la d y n " ów zm ien ia s<ę w głęboki fiolet, gdy go koniec od b u ta c iśn ;e, a jego w ła ś c ic ie la zam ien ia z o k rą g łe ­ go p y k n ik a w p o nurego schyzo- frenika.

je ste m p e w n a , że w ielu m ężów (tanu, z p o y o d u których w y b u c h ­ ły w ojny, m iało w m om encie d e ­ cyzji czy rzucić p ło n ąc e żagw ie w św iat, ozy też jeszcze z a c z e ­ kać — g n io tą c e i n iew y g o d n e buciory! Hitler n a p rzy k ła d to ty ­ pow y p a n , który nosił jako p a ­ m iątkę z tam tej w ojny o d n a w ia ­ jąc e się coraz to odgnioty.

Buty, p a n o w ie , n a le ż y w ięc k u p o w a ć n a nogę, a nie „n a oko". N iestety, o b ecn ie coraz częściej nosi się bu ty „ n a oko".

’rzede w szystkim bu ty robione nd m iarę s ą ta k pow ażnym w y­

d atkiem , że m ało kto z n a s m oże sobie n a nie pozw olić, a po d ru ­ gie zacni krew ni, z n a jd u ją c y się za g ra n ic ą , p rz y s y ła ją n am p rz e ­ piękne św ińskie b u ty (w y b iera ­ ne, oczyw iście „ n a oko"), które s z a le m b y w a ją ta k z azd ro ść b u ­

d z ą c e , że nie m a śię s e rc a ich s p rz e d a ć i nosi się je, p su ją c so­

fa* tym sam ym nogi i., c h a ra k te r.

StrasZńyćh rzśczy pow odem b y ­ w a nieraz c ia sn y i n iew ygodny but.

Znam p e w n e g o m łodzieńca, który w jasn o beżow ych, zacier snyCh, z ag ran iczn y ch p ó łb u ta c h p ó p śłń lł krok w... m ałżeństw o.

O p o w iad ał ml to sam , ze łzami w epzaeh. A było to tak:

Szedł p iec h o tą n a d a le k i z a ­ m iejski sp a o er, ze_, znajom ym dziew częciem , które go trochę grzało a trochę ziębiło (w rodzoną g łu p o tą , p o łą c z o n ą z n a d p rz y ro ­ dzonym sprytem ). Każdy krok w orzępięknych z a g ra n ic z n y c h b u ­ ta c h był d la nieg o to rtu rą nie do zniesienia. W p ew nym m om en­

cie, nie m o g ąc już dłużej w ytrzy m ać, z a p ro p o n o w ał dziew częciu, ażeb y sp o cząć w przydrożnym lasku.

C Z C LtPLN

O B U T

— Czy ci to nie b ę d z ie p rze ­ szk ad zało , kociaku, że zdejm ę bu ty ? — z a p y ta ł z uśm iechem u m ie ra ją c e g o ła b ę d z ia .

— O, św ietnie — z aw o łał „ko­

c ia k " — ja zdejm ę też, a le suknię rów nież, bo mi jest straszn ie g o ­ rąco!

Co później n a s tą p iło , m ożna się dom yśleć.

— Jako dżentelm enow i — za-, uw aży ł „ k o c ia c ze k " po godzince

— nie w y p a d a ci teraz nic inne­

go zrobić, ja k tylko się ze m ną ożenić, inaczej pow iem ta tc e , t a t ­ ko pow ie to dyrektorow i, a d y re ­ kto r w yrzuci cię z p o s a d y l

Ożenił się w ięc b ied n y , p rzekli­

n a ją c p :ękne, z a c ia sn e , beżow e buty. Od teg o c z a su nosi w lecie sa n d a ły , w których w y g lą d a jak św. Piotr A postoł lub ks. Kneipp. Nic m u to już z re sz tą nie pom oże, dziś, k ie d y ta k straszn ie w d e p n ą ł!

Butów nie n a le ż y w ięc nie tyl­

ko k u p o w a ć „ n a oko", a le ró w ­ nież i w znajom ej p iekarni, ow o­

carni, lub w sklepie z żelazem . Są to ta k z w a n e „o k azje". Każdy kupiec, p a m ię ta jm y o tym, jest hypnotyzerem .

— Mam tu okazyjnie do sp rz e ­ d a n i p ięk n e, b a rd z o ta n ie b u c i­

ki — pow ie cl znajom y fryzjer, cukiernik lub p ie k a rz — B ędą n a szan o w n eg o p a n a ja k ulali

Przym ierzasz, za ch ę c o n y nie­

zbyt w y s o k ą c e n ą i z a czy n asz s p a c e ro w a ć w nich po sk lep ie n a rozłożonej g a z ec ie.

— R zeczyw iście — pow iesz w a h a ją c o p o d w pływ em wzroku h y p n o te z e ra — k u p c a — n a w e t d o sy ć w ygodne... ten lew y tro ­ chę c iśn ie ...

— T eraz ciśnie — m ówi hypno- tyzer — bo .nóżka jest od g o rą c a sp u c h n ię ta, a le jak szanow ny p a n w róci do dam u, nóżki w łoży do zimnej w ody, to buciczki b ę ­ d ą b a rd z o w y godne. Przecież to p a ń sk i num erek...

Poczem , nie c z e k a ją c n a d a l­

sze z a strze ż e n ia k lien ta, zapako- w uje szybko sta re bu ty w p a p ie r, d o d a ją c jeszcze n a p o ż e g n an ie , że klient m iał p raw d z iw e szczę­

ście, bo tu już kilku p a n ó w się o te b u ty p y ta ło i ch cieli je kupić.

Już po d rodze od spożyw czego sklepiku do dom u b ied n y n a b y w ­ c a czuje, że lew y b u t b ęd zie n a ­ rzędziem tortur, czym ś w rodzaju sta ro d a w n e j norym berdzkiej to r­

tury: „Die E iserne Jungfrau", k tó ­ ra p o le g a ła n a tym, że p rz e s tę p ­ cę p a k o w a n o c a łe g o do ż e la z ­ nej d am y najeżonej kolcam i. Ale p rze p a d ło , pieniążki z a p ła c ił, but p rz e s p a c e ro w a ł — nie m a już ro- dy, b ę d z ie w nich m u slał c h o ­ dzić!

Jedynym w y jściem w takim w y p ad k u , g d y się u legło hypno- zie s p rz e d a w c y , b y ło b y id ąc w now ych b u ta c h , k ła ś ć w ciąż przed s o b ą n a chodniku g a z ety . W ów czas i b u t b y łb y c a ły i s p rz e d a w c a w ściekły, p o n iew aż n iew ygodne b u c isk a m o żn ab y mu o d d a ć w sta n ie nieom al d zie­

wiczym...

M agdalena Sam ozw aniec

M iern y n \ mi

Janusz Pudełko (Chełm Lubelski):

Do cyklu nadeełahych fraszek:

TCHNIENIE WIECZORU Chłód, zielska zapach w koło, księżyc w swym blasku się nurza...

— Te. stary, zamknij Już okno:

fatalnie śmierdzi z podwórza!

WSCHÓD SŁOŃCA Czekamy. Na razie — nic.

Na wschodzie niebo się pali.

— Nic z tego. Chodźmy do domu.

Za wcześnleśmy. Psia kość, wstali!

MAJOWY WIECZÓR Słowik) gwiżdża cichy trel z brzegu kałuży

Ty, stara, pryczę ściel, nie siedzę dłużej!

zmuszeni jesteśmy dodać jeszcze jedną:

W Chełmie, niebrzydkim mieś cle cykają sobie świerszcze:

— Pudełko, do pracy sle weź, przestań pudłować wiersze!

J. Baum (Poznań): „Komu, jak Kontu" — zaleca pan —- „ale sio­

strze swojej wierz, no, i ona tobie też“ .

Nie mamy nic przeciwko temu.

W ierzym y swojej siostrze. Ona nam właśnie powiedziała, że wiersz pański jest, niestety, do tzw. luftu.

„Kaerski" (Łódź): Nadesłał pan (miedzy innymi) fraszkę pt. „Sen­

tencja i życie":

W yrzekło raz indywiduum — Natura — horret vacuum.

Więc da,tac naturze wianek, w ychylił gorzały dzbanek.

Lecz wzgardy doczekał sle tylko, ho zwrócił, co w ypił przed chwilka.

Wyciągając wniosek z sentencji.

radzimy zaniechać pisania fraszek.

Natura — horret vaćuum.

Antoni K. (Kraków): Skarży się pan, że

Wychodzi „Odrodzenie",

„Nowiny" | „Rózgi",

IGOR 81 KI RYCKI

NA ZEPSUTA

Na zepsuta niewiastę bśrdżó trudna radal Przy lada okazji łatwo tlę rozkłada.

PROBLEM PASA CNOTY

Z całej tej historii nie śmiałbym ale wcale.

Gdyby pasy cnoty miały zamki „Yilś", POSKROMIENIE

Wszędzie była kierowniczka.

Ws«sdx|ę pierwszą radna.

Aż spotkała Władysława Stała ale podwładna.

O DRWALU I SZPAKU

Rzekł drwal: „Zły to ptak, oo własne gplaodo kala*.

Na to szpak: „Racja" l kalnał aa M in a drwala.

JAN CZARNY

WYJAŚNIENIE Niesłusznie, miła, aję oburzasz, że postąpiłem tak niegodnie:

W twoim dekolcie tkwiła róża,

a we mnie — widać — tkwi ogrodnik...

DOBRA DUSZA Tak dobrej duszy, lak dama owa, tde spotkasz dziś w ogóle:

Ona gotowa, co dzień zdejmować z siebie ostatnia koszule^

lecz kiedy w Polsce wyjdą wreszcie „Mózgi"?

Nie wiemy, kiedy wyjdą ►Mó gi“ . ale rozumiemy pański niepokój.

Każdy człowiek ,marzy o tym. aby mieć to, czego mu najbardziej brak,

Zygmui Kędziora (Poznań): Z po­

śród nadesłanych utworów w ybra­

liśmy następująca, informację:

Napisać wiersz lub felieton, doprawdy ogromnie lubię to, gdy kropnę jednego kielicha, to f rzecz wyjdzie nielicha...

Informacja, naszym zdaniem, nie­

ścisła. Wprawdzie nie kwestionuje­

my. że pan doprawdy ogromnie lu­

bi, ale uwaiatnyt, że jeden kielich panu stanowczo nie wystarczy. Du­

żo kielichów panu potrzeba, a I to rzecz wyjdżie nie tyle nielicha, ile

— bądźmy szczerzy, panie Kędzio­

ra — do licha!

Jadwiga Kasperowlcz (Jelenta Góra): „Talka — oświadcza pani — już jestem, że nawet rodzonego męża z wierszem zdradzę".

Niech pan,i nie bodzie taka. W ten sposób nigdy pani mefżowj rogów nie przyprawi.

Mieczysław Sosnowski (Konin):

Zaczyna pan wiersz bardzo intyfa*

nie:

Miałem narzeczona w Lodzi która g - .,- mnie obchodzi...

Nas też. Ale po co to podawać do publiczne] wiadomości?

Zofia Libera. Stefan Dyrskj, A- dam F„ „XY". „Tońko” (Warsza­

wa). R. Y., Kaziemlerz Rzecki, Nlk R. (Kraków), Stanisława Praska, H. Ligęza, F. Majkowski (Poznań).

„Gagatek", Leszek Wroński „Ka*

tiusza". Z. Lipski (Łódź). „Kajtuś"

M. 0„ Pajkowskf (Wrocław): Nie skorzystamy.

(6)

S ir. 6 R r SS

JÓZEF PRUTKOWSKI

Z cvldu—Niemnv nraerna nokotowo

Hustr, KAROL BARANIECKI

TRĘNER

Co dzień oddaje się sportowym harcom.

Jest cały spocony z wysiłku. , Niedawno kopnięciem miażdżył czaszki

starcom, Dżś kopie piłkę tylko-

- « / --- --- ,/ i --- x--- - r«a ROBOTNIK

Ładuje mydło skrzynka po skrzynce, Lecz ta robota go nudzi.

Niedawno jeszcze w dalekiej Treblince Wyrabiał mydło z ludzi.

INTROLIGATOR Oprawia w skórę książki Schillera O różach, burzach, kochankach*.

Ma w oprawianiu wprawę, cholera — Był jednym z oprawców Majdanka.

AMANT

Dzisiejszy amant, wczorajszy morderca, Zdobywa na scenie sławę,

Zapala miłością swych partnerek serca Wczoraj — podpalał Warszawę.

JOHN M. COX

PRZEWRÓT

Wybuch bomby atomowej spo­

wodował poważne zmiamy na jed­

nym z wielkich uniwersytetów, środkowego zachodu Stanów Zjed­

noczonych-

WPŁYW ROLNICZEGO ŚRODOWISKA

Uniwersytet ten o starych, po­

krytych bluszczem, marach miał wprawdzie, już od cżaisu swego po­

wstania, wydział szituik Pięknych;

lecz największe w pływ y posiadali profesorowie wydziału rolniczego, a mianowicie: agronomii, hodowli, pszczelarstwa itd.

Byli to lodzie o potężnej budo­

wie, posiadający wicie dzieci i nie- zachwiana pewność siebie. Rźa '

dziłi się jak szare gięsi na zebra­

niach profesorskich, wiedząc dosko­

nale, że w razie oporu innych pro­

fesorów mogli spokojnie liczyć na poparcie posłów z sąsiednich okrę­

gów rolniczych-

Przechodzili majestatycznie po podwórzu uniwersytetu, przypomi­

nając wyglądem nieomal rzymskich gladiatorów.

NIEŚMIAŁY INTRUZ

W takiej to .atmosferze pojawił sio, przed dwunastu laty, dr Wil­

liam Anie®, absolwent uniwersytetu w Harward, doktór filozofii uni­

wersytetu w Cambridge i profesor fizyki.

Ames był wttftły, uzbrojony w potężne, wypukłe okulary. Zona je­

go Klara nosiła tylko trzewiki na płaskich obcasach, była dość ładna, lecz bezbarwna. Nikt nigdy nie po­

w tarzał jej uwag. Na zebraniach ciała profesorskiego nie dostąpiła nigdy zaszczytu nalewania herbaty.

Nie miała dzieci, a niewyczerpana Płodność żon innych profesorów stanowiła krzyczący kontrast z jej bezpłodności®. Starając się prze­

zwyciężyć to kalectwo, dr Ames i jego żona czytali potężne dzieła o dziedziczności, przemianie gatun­

ków, antropologii i zwyczajach tu­

WRÓT?

bylczych szczepów, tyczących się

rozmnażania. _

WYBUCH BOMBY ATOMOWEJ Podczas swych studiów w Cam­

bridge dr Ames był skromnym ucz­

niem słynnego badacza atomu, lor­

da RUifhefoirdia. który nauczył go zasad praw dziw ych i bezlitosnych praw, rządzących niewidzialnym światem atomów.

Podczas 12-tetnich wykładów, profesor Ames miał jedynie nie­

wielu uczniów. Fizyka wyższa nie miała zwolenników wśród młodzie­

ży.

Wszelkie jego prośby o aparaty do doświadczeń, które składał na zebraniach senatu akademickiego, były zdecydowanie odrzucane gło­

sami profesorów hodowli i rzeźnic- twa, którzy pragiieji nowych w iró­

wek do mleka i nowych przyrzą­

dów do krajania szynki. Również profesor uprawy roli sprzeciwiał 6ię żądaniom dra Amesa, gdyż miał

zamiar zakupić traktor do orki, z napędem na cztery koła i aparatem radiowym.

Profesor Ames był łagodnym ba­

rankiem wśród dzikich tryków i*

przyjm ow ał filozoficznie swoje bezbarwne stanowisko. W tajemni­

cy podziwiał wspaniała postać i pewność siebie profesora rzeźnie- twa.

Na uniwersytecie lato r. 1945 u- pływało spokojnie. Niemcy byli po­

konani, kursa przysposobienia woj­

skowego drzem ały wśród prerii.

Nagle dnia 5 sierpnia w tysiącz­

nej, części sekundy, blask dziesięcin tysięcy słońc oświetlał Hiroszimy a potem ponura chmura w kształcie grzyba wzniosła się na wysokość 60 tysięcy stóp.

W dziewięć dni ,po tym wojna była skończona. Na uniwersytecie prace tydzień trw ały uroczystości, które ustąpiły miejsca pełnej po­

dziwu ciszy, gdy dzienniki przy ­ niosły szczegóły pracy dokonanej przez uczonych, tych rozczochra­

nych „fizyków", którzy w swoich formułkach posiadali tajemnice po­

tęgi.

DR AMES ZWYCIĘŻA

Hustr. KAROL BARANłEGKI

W październiku, przed pierw­

szym zebraniem senatu uniwersy­

teckiego, p rzy otw arciu nowego roku szkolnego, ciało profesorskie w komplecie zebrało się koło drzwi auli oczekując, by .rektor w ezw ał profesorów do zajęcia miejsc. Gdy tylko .rozległ się głos dzwonka pre­

zydialnego, wszyscy zamilkli i u- słyszano ciche szuranie stóp profe­

sorów, którzy rozstępowa® sio, po­

zostaw iając wolne przejście.

P rzejściem tym szedł dr A me®, ku zwykłemu swemu miejscu. Nie patrzył ani na prawo, ani na lewo*

prostując sw e wtąltł© ciało, jak pru­

ski generał na paradzie.

Podczas zebrania zażądał głosu*

którego udzielono inu wśród obja­

wów głębokiego szacunku. Oświad­

czył, ż© wykłady fizyki cieszą się ogromną ,popularnością i że ma już 250 słuchaczy. Ilość ta wymagała nabycia pew nej liczby przyrządów naukowych itd. Ogółem dział fizy­

ki wym agał w kładów w kwocie miliona dwustu tysięcy dolarów.

Profesor odwrócił się j w yzyw a­

jąco zapytał, czy inne wydziały mają jakie zastrzeżenia.

W ówczas pow stał profesor rze2- nictiwa i jak wtątz urzeczony gło­

sem fletu, poprosił o przyznanie tej kwoty. Wniosek ten uzyskał na­

tychmiastowe poparcie innego pro­

fesora i został pnzyjfctty jednogło­

śnie.

W ówczas dr Ames obrócił się na pięcie i powiedział: „Żegnam

■panów", opuszczając salę sztywno wśród szeregu onieśmielonych ko­

legów.

Dnia 13 maja 1946. żona profeso­

ra, Klara powiła bliźnięta. Od tego czasu można niekiedy spotkać w jednym z barów miasta, dra Amesa, który z nogami na miedzianej ba­

rierze, w ydaje gospodarzowi głoś­

ne rozkazy.

Tłumaczył Benedykt Brykezyńskł

'd /f

... ... ... "... ... '... ... ... ...

„Rózgi u kazu|q się co tydzień REDAKTOR: Stefan Stefański _ REDAKCJA: Łódź. Piotrkow ska 88 - telefon 254-21 ...~~

Przyjmuje się codziennie od 12-ej do 14-ej. W ydaje „Łódzki Instytut W ydaw niczy". Żwirki 17, teL 206-42 D-015651

/V trT

s

Cytaty

Powiązane dokumenty

Wkrótce nadarzyła się okazja *ti temu. Bo oto on miał imieniny. Zegarek podobał mł się, był ładniejszy od mojego i było przy­. jemnie móc przynieść mu

— Uczą mnie koledzy liter — chwalił Się Klamczyk, a wszyscy chętnie mu wiersyłi, radując się z przemiany wewnętrznej, jaka się w nim dokonała,. Tylko

sła się kurtyna i zaczęło się przed­.. stawienie. Mąż

ka, w wyniku której Staś znalazł się niebawem w szpitalu, my uda­. liśmy przygodnych przechodniów, obie’ zaś bohaterki rozpoczęły s tra ­ szliwy koncert,

cy się posługujemy, staje się, o- czywiście, nieprzydatny.. Można- by, po rozebraniu się do naga, przebrnąć przez uliczne kałuże do burmistrza, który posiada

— Może ma pani wielkie zdolności do iilmu rysunkowego, a może nada się pa­.. ni Jako technik

Pani Tola, słuchując opowieści o przerażającej działalności wampira, uśmiechała się tajem­.. niczo, wywołując zrozumiałe zgorszenie wśród

pały się wszelakiego rodza|u aluzje, kalambury, aby temat ułoży, się w sdpowiednie ialbany i aby czytelnik, po skonsumowa&#34; u przeznaczonych dla niego