• Nie Znaleziono Wyników

Rózgi : biją co tydzień. R. 2, nr 32=52 (1947)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Rózgi : biją co tydzień. R. 2, nr 32=52 (1947)"

Copied!
6
0
0

Pełen tekst

(1)

1

N r

3 2 f 3 2 l

■■■■■*■■■■■■■■■■■■

n o k n

3 s i e r p n i a 1 9 4 ? y

l**>z '

JAN CZARNY W ZWIĄZKU Z NAPAŚCIĄ HOLANDII .NA INDONEZJĘ

Ry«. KAROL BARANIECKI

„LATAJĄCY HOLENDER"

F R A S Z K I

OBLICZA Różne są ludzkie oblicza, wie, kto jest w sztuce biegły;

twarz jedna o marmur się prosi, a druga — prosi się cegły.

NA KWESTARKĘ Filantropijna“Jej nalurn

wprost fantastycznych granie sięga:

lama by dała w puszkę nura, gdyby nie była taka tę g a ._

AMATORCE JAZDY MOTOCYKLEM Z lubym — nie radzę motocyklem jeździć chociażby z lej przyczyny, że podróż ta przynosi zwykle śmierć pewną, albo — narodziny

ŚMIERĆ ALPINISTY

Kiedyś zdobywał i Mont Blanc, \ a dziś u szczytu swej kariery

choć nieraz się ze śmierci śmiał, kark skręcił na wzgórku Wenery.

O NAKRYCIU GŁOWY

Przyda się kobiecie, kiedy huzia brzydka nie piękny kapelusz, lecz czapka niewidka.

WCZESNY KONCEPT Rzekta mu hamując zapały niezdrowe:

— Gdzie waćpan sięgasz bez mojego glejtu?

— Straciłem —odrzekł— dla waćpanny głowę i właśnie szukam jej tu . . .

WSPOMNIENIE SZKOLNE Siedziała mucha na globusie, zachciało jej, się ęsi i ku uciesze naszej ślady musie

zostały się na Pacyfiku.

Na geografii Stasio Bielak spytał, wskazując palcem monę:

— Co to za nowy archipelag na oceanie, panie psorze?

(2)

S trfiS N e 32

Echa Święta Odrodzenia

Rys. Zbigniew Klulin

— Patrz, patrz, wracają z tańców ulicz­

nych...

— Święto Odrodzenia obchodziłem z ko­

leżkami, a manifest dostałem w domu...

LUDWIK JERZY KERN

O G Ó R K I

A.ch, gdzież jesteście daw ne ogórki, któreście kw itły w tej w łaśnie porze?

Człek mógł spokojnie w yjechać w górki, wiedząc, że w świecie nic zajść nie może.

Mógł jechać do wód, mógł kostium włożyć i patrząc w niebo na chm urek wzory mógł się na traw ie grzecznie położyć śniąc, że się zjaw ią m orskie potw ory . . . A dziś? Dziś m ortus. W szystko inaczej.

Biedne ogórki! Nad wami płacze . . . Dzisiaj jest tempo. Niema zastoju.

N aw et w upały św iat się nie nudzi.

T u taj się biją, tam znów się zbroją — I jest r o z r y w k a dla w ielu lu d z i. . , M orskie potw ory poszły w odstaw kę, beztroska bujda kona gdzieś w świecie — Dziś sezonową znajdziesz potraw kę

wśród praw dy depesz w każdej gazecie . . . D aw niej zabawa. Dzisiaj inaczej.

Biedne ogórki! Nad wami p ł a c z e ...

W śród wiadomości, które depesze przyniosły ludziom w ostatnim czasie, jed n a jest, którą bardzo się cieszę i którą bardzo miło czyta się. f

Takich są w łaśnie ludzie spragnieni, bo to, przyznacie, przyjem ność szczera wiedzieć, że P rem ier t e ż się ożenił i że nim rządzi Pani P rem iera . . . T a k i' już sezon. W szystko inaczej.

Biedne ogórki! Nad wam i p l ą c z ę ,..

(Z ostatniej mowy gen.de Gaulle‘a).

„Ja stoję na stanowisku prez. Trumana"

(,,Kerempuh'‘)

Różne nasze dzienne sprawy

W początkach lipca, kiedy żar z nieba żarł nasze mdłe, mieszczań­

skie! ciała, postanowiłem zmniej­

szyć obciążenie swoich sfatygowa­

nych pedałów, zastępując półpu- dowe buciska z amerykańskiego demobilu jakimś lżejszym obu­

wiem „na bosą nogę". Kupiłem te­

dy w „porządnym" magazynie przy ulicy Piotrkowskiej parę pię­

knych franciszkańskich ■ sandałów w wiśniowym kolorze. „Dałem" za nie—bagatelkę: 9 patyków wzglę­

dnie lisów lub brodaczy czyli — jak mówią normalni ludzie—dzie­

więć tysięcy zet. eł. pe.

Ponieważ sandałów używałem, fj.. chodziłem w nich, nie zdziwi­

łem się bynajmniej, że po trzech tygodniach zelówki się podarły.

Rewelacją jednak dla mnie było, że z podartych zelówek wyziera­

ła — tektura. Udałem się więc do porządnego magazynu i reklamuję

u właścicielki;

— Tak i tak — powiadam — pieniądz piechotą nie chodzi, tj.

przepraszam wręcz przeciwnie — chodziłem piechotą za dziewięć tysiący. . .

— Dziewięć tysięcy? — prze­

rwała właścicielka lekceważąco — Cóż to jest dziewięć tysięcy? Tyle co nic!

— Tyle co nic? — 'rzekłem oszo­

łomiony — Hm, może i nic, ale wie pani — za tekturę . . .

Właścicielka spojrzała: l-o na podarte zelówki, 2-o na mnie (bar­

dzo wyniośle).

— Jeżeli pan jest trochę inteli­

gentny (tak oświadczyła) to pan wie, że to jest balader, który się podkłada do ferksztofu!

Następnie zmiażdżyła mnie dłuż­

szym fachowym wykładem o spo­

sobach fabrykacji dzisiejszego o- buwia. Ponieważ chciałem w o- czach właścicielki (ambicja, ambi­

cja!) uchodzić za „trochę inteli­

gentnego", zapytałem nieśmiało:

— A co, proszę pani, robić, żeby uniknąć tego tam baladeru i ferk­

sztofu?

— Kupić obuwie gwarantowa­

ne — odparła. — Już od 15 tysię­

cy polecamy W wielkim wybo­

rze . . .

— Oj-oj-oj — jęknąłem — Nie ma mowy, nie ma monety!

Właścicielka porządnego maga­

zynu zmierzyła mnie chłodnym spojrzeniem.

— Nie ma monety? — wycedzi­

ła — To kup se obywatelu drew­

niaki!

*

Może bym i kupił se drewniaki, ale obawiam się drewnianego obu­

wia. Za daleko ono prowadzi. Jak np. wiadomo z ostatnich doniesień prasowych, Holendrzy, których narodowym trzewikiem są saboty, poszli ostatnio aż na Indonezję.

Rząd holenderski bardzo pięk­

nie tłumaczy'tę ekskursję. Niby, że w porze żniw nie czas borować dziurek w serze i obrywać tulipa­

ny -— trzeba urządzić dożynki!

— Plon, niesiemy plon! — nucą dzielni Holendrzy, obrzucając bombami plantacje na Jawie i Su­

matrze, a następnie koszą (karabi­

nami maszynowymi), zbierają (po­

piół ze zgliszcz) i’układają w sno-.

py (nieszczęsnych tfuposzów ma- lajskich).

*

* *

Zagadnąłem swego przyjaciela, faceta uczonego (przed wojną na­

pisał piękną rozprawkę pt. „Wie­

czny pokój a Liga Narodów"):

— Słuchaj, maj bejbi, dlaczego O.N.Z. nie interweniuje w sprawie działalności holenderskiego N. S.

Z.?

Uczony wzruszył ramionami.

— Pojęcia nie masz — rzeki — o procedurze. Procedura wymaga przede wszystkim oficjalnego za­

wiadomienia o konflikcie przez odnośny M. S. Z.

— W porządku — uśmiechną­

łem sję rozpromieniony — Hindu­

ski M. S. Z. właśnie zgłasza ofi­

cjalne zawiadomienie.

— To mało — odparł — Wiado­

mość trzeba sprawdzić komisyjnie, być może bowiem, że doniesienia o walkach na Indonezji są zwykłą

•kaczką dziennikarską . . .

W ZWIĄZKU Z POLITYKĄ ZARZĄDCY AMER. STREFY OKUPACYJNEJ GEN. CLAYA

KLEJ MNIE. CLAY1

Rys. Tadeusz UlatowsH

— No, dobrze — przerwałem — doniesienia łatwo sprawdzić, a po­

tem raz, d w a. . .

— Jakie raz dwa? — obruszył się uczony. — Sprawa wcale nie jest taka prosta. Trzeba, mój dro­

gi, najpierw ustalić, kto ponosi winę. W tym celu Rada Bezpie­

czeństwa musi przesłuchać zainte­

resowane strony. Oczywiście, w huku bomb i armat to jest niemoż­

liwe . . .

Przyjaciel mój miał słuszność.

Załatwienie konfliktu w huku bomb i armat jest niemożliwe.

Łatwiej go będzie rozstrzygnąć, gdy armaty ucichną. Tylko że wówczas będzie reprezentowana tylko „strona" holenderska. Ze

„strony" indonezyjskiej nie wielu zapewne przy życiu zostanie.

Mgr. Różdżka.

(3)

N r 32 &tr 3

Pisa! i rysował KAZIM IER Z GRUS

TYDZIEŃ NA WSI

NIEDZIELA W»i roztropna, wsi wyśniona, tulę się rto twono Jona.

CZWARTEK Z świni spory kaw a’ drania, zwłaszcza, gdy się ją pogania.

PONIEDZIAŁEK PIĄTEK

J a k ie miło, gdy deszcz, rzęsi, W artość tu się pracą mierzy:

pasać przemądrzale gęsi. drew nie zrąbiesz — nic z wieczerzyl

WTOREK

Gorzej, gdy się krowa wścieewi i clę po ściernisku wiecie.

hOBOTA

śimłeja ‘«lę poraotwn chłopki, .'.tu odv *<*otę wicrtesrl snopki.

ŚRODA NIEDZIELA

Chcesz mleć laski u gosposi, W niedzielę przyśpieszasz kroku, musisz często wodę nosić. by w sią pieścić się — po ro k i.

Rys. Wacław Lipiński

Szkocka krata, arystokrata, „dem okrata"

i zw ykła k ra ta

łtuslr REGIŃA KAŃSKA

Wynająłem letnisko. Wysłałem dziecko z teściami, a sam z żoną siedzę w mieście i pieniążki na ten kieliszek chleba zarabiamy.

Ale w zeszłym tygodniu żona przeczytała wiekopomne dzieło dr.

Badmajewa pt. „Chi-Szara-Bada- chan“ i podniosła rokosz:

—- Dość — powiada — miejskie­

go zaduchu! Trochę słońca, wody i powietrza nam też się należy!

Jedziemy na świeży luft! Spraw­

dzimy, jak dziecku służy pogoda, a jednocześnie sami wypoczniemy na łonie natury!

Zgodziłem się na to chętnie.

Ustaliliśmy, że pojedziemy na let­

nisko przy sobocie po robocie, ale

— dla uniknięcia upału i tłoku — późnym pociągierń wieczornym.

Około dwunastej w nocy znale­

źliśmy się — jak to się mówi — na miejscu. Przy oświetleniu księ­

życa dotarliśmy do wynajętej willi.

— Napewno śpią — rzekła żona.

— Puknij delikatnie w szybę, że­

by się Munia nie obudziła.

Puknąłem. Z wnętrza willi da­

ło się słyszeć piekielne ujadanie.

— Pies? -— zdziwiła się żona. — Skąd pies?

Nim zdążyłem odpowiedzieć, uchyliło się okno i tubalny głos męski huknął wśród nocnej ciszy:

— Kto tam, do jasnej cholery?!

— Jakto — kto? — odkrzykną­

łem zirytowany. — Ja z żoną, do dziecka i teściów, zrozumiano? A w ogóle to kto pan jest?

Na werandzie zabłysło światło.

W drzwiach willi zgrzytnął klucz i ukazała się teściowa.

— Ciii, nie denerwuj się! — rze­

kła — Nie poznaj esz? To pan Ma- lowaniec przyjechał z żoną na nie­

dzielę . . .

— A, a, bardzo mi przyjemnie—

bąknąłem — cieszę się ogromnie.

Zrobiłem energiczny krok na­

przód i w tym momencie nadep­

nąłem na jakieś ciało.

— Co-jest? — wrzasnął kobiecy glos. — Kto tam po mnie łazi?

Spojrzałem wystraszony na teś­

ciową ,lecz ta mnie natychmiast uspokoiła:

— Nie poznajesz? To panna Ło­

dzią, przyjechała z Pikusiem u nas odpocząć. . .

— Aha — zgrzytnąłem zębami—

odpocząć . . . Proszę bardzo, niech odpoczywa- Ja też chciałbym od­

począć.

To mówiąc, usiadłem na kanap­

ce, Z kanapki dobył się zdławiony jęk.

— Bój się Boga — zmartwiła się teściowa — co ty wyrabiasz! Anię i Kazia zadusisz!

— Jaką znowu Anię i Kazia?*—

wrzasnąłem rozwścieczony.

— Nie wiesz? Dzieci Kuterman- kiewiczów. Poczciwi Kuterman- kiewiczowie przysłali je tutaj, aby

Przy blasku świecy rozejrzałem się po izbie, ,a teściowa objaśniała:

— Na stole śpi Maciuś Berlak, na tym łóżku państwo Polatowscy, a na tamtym pan Magiera . . .

— A wy? — zapytałem zaniepo­

kojony. — Wy z dzieckiem —»

gdzie?

— Gdzie się da — odparła.spo­

kojnie teściowa. — Dziś np. jest ciepło, więc śpimy w ogrodzie na hamakach. Gdy jest chłodniej, spędzamy noc w poczekalni na stac ji. . .

— Ależ to jest idiotyzm! — ryk­

nąłem oburzony. — Wynająłem letnisko dla was czy dla tej zbie­

raniny?

Na te słowa podniósł się złowro­

gi wrzask z łóżek, kanapy, ławki i podłogi.

— Wolnego, wolnego! — za- brzmiały okrzyki. — Tylko nie zbieranina! Egoista, psiakrew!

Wszystko by chciał dla siebie! Nie każdy dziś ma na letnisko. Trzeba się dzielić z drugimi, a nie myśleć tylko o sobie!

— Widzisz! — dodała z wyrzu­

tem teściowa. — Przyjemnie ci te-

— Pewnie, że nieprzyjemnie — mruknąłem z pasją — ale cóż, u diabła, mam właściwie robić? Od­

jechać z powrotem do Łodzi?

— A pewnie, że odjechać — od­

parł chór podnieconych głosów — kto nie umie zachowywać się na letnisku, ten najlepiej zrobi, gdy odjedzie.

Tak też zrobiliśmy, a na przy­

szły tydzień likwidujemy letnisko.

Po co, dla tej trochy świeżego po­

wietrza, wody ,słońca, narażać się u krewnych, znajomych, tudzież przyjaciół na opinię sobka, tudzież egoisty’

(4)

S t r 4

l \ r 32

Ilustr. Zbigniew Kiuiirt

JERZY ZAJĄCZKOWSKI

P rzyroda jest nietylko potężna, ale i złośliwa. Największa ilość deszczów ,jak wiadomo, niebo zsy­

ła na nasz kraj w okresie żniw.

W okresie tym dla urlopowiczów życie sprowadza się nieraz do sie­

dzenia przy oknach i patrzenja w ołowiane chmury, w te wolno su­

nące po niebie zbiorniki, ach, jak­

że niepożądanej wody!

rym w miasteczku niemal wszys­

cy się posługujemy, staje się, o- czywiście, nieprzydatny. Można- by, po rozebraniu się do naga, przebrnąć przez uliczne kałuże do burmistrza, który posiada radio.

Ale i ten wyczyn prawdopodob­

nie nie przyniesie rezultatu. Ze względu na częste wyładowania atmosferyczne nikt się nie odwa­

ży, żeby włączyć radio i usłyszeć godzinę.

W dni deszczowe wychodzi się z domu wyłącznie boso, w kąpie­

lówkach. Inaczej nie można. Kto zresztą wychodzi? No, przeważnie tylko ci .których głos obowiązku wzywa do urzędowania. Na dwo­

rze panuje taki chlupot, gwiżdże wiatr tak silny, że wyrywa rogi krowom .spadające w sadach jabł­

ka klaszczą o ziemię tak głośno jak ręce podczas najbardziej uda­

nej premiery teatralnej, krople dzwonią w szyby, człapią końskie stada .pędzone z pola — i ten cały zespół dźwiękowy potrafi niekiedy zagłuszyć nawet najbardziej dono­

śny głos obowiązku.

Siedzimy tedy przy oknach do­

mów, ciągnących się wzdłuż Alei Nagłych Podmuchów i jesteśmy sam na sam z rozpaczą, otępieniem i nudą, zwyczajną nudą. Wszyst­

kie paznokcie już dawno mam po­

obgryzane, oczy nam wypłowiały i źrenice głupkowato pływają w ja­

kiejś jakby spermie. Stary rocznik kwartalnika „Przynęta" zwerto- wano kilkakroć, jego kartki zaśli- niono od górnych do najniższych linijek druku. Nawet Cecylia, wła­

ścicielka zupełnie jeszcze jędrnego ciała, wszystkim się znudziła i ni­

kogo nie potrafi skusić jej szept, dobiegający zza pluszowej kętary.

— O jej — wzdychamy — teraz to już chyba k ry sk a . . . — i czu-' jemy się jak po obfitej konsumpcji nieświeżych szprotek, metafizycz­

nie, sceptycznie, czy ja wiem jak!

Nigdy przecież nie uczyłem się sztuki określania stanów psycho­

fizycznych, a sadzenie się na cu­

deńka pseudoterminologii jest mi zupełnie obce.

I nagle, cóż za ulga! Jawny ma­

razm, osaczony przez zwątpienie, rozdziera jak zasłonę ze starego perkalu pani Kwasiebrodzka, któ­

ra zjawia się w wyzywająco ja­

sk raw ej sukni z prawdziwej, przed wojennej wełny.

— Kłócić się będziemy! — woła uradowana, szczęśliwa ze swego pomysłu, który w myśl jej inten­

cji ma być zbawieniem, chociaż w tej chwili nie zdajemy sobie je­

szcze sprawy, o co dokładnie cho­

dzi i prosimy o bliższe szczegóły.

Te bliższe szczegóły dochodzą do naszych uszu na tle dudnienia piorunów, które gdzieś blisko przebiegają- przez widnokrąg zło­

tymi zygzakami.

— . . . Czyżbyście rzeczywiście nie wiedzieli o co chodzi? — dzi­

wi się p. Kwasiebrodzka. — Zw y­

czajnie, wstają z .kanapy dwie oso­

by i zaczynają między sobą się kłócić, reszta zaś słucha i obser­

wuje . . . Potem z kolei wstaje druga para. Niezła rozrywka, co?

— He, he, he . . . bycza! Tylko, czy aby tak z niczego, bez powo­

du, potrafimy się kłócić — padają wątpliwości zupełnie poważne.

— Potrafimy, potrafimy— twier­

dzi z przekonaniem i ogniem pani Kwasiebrodzka.

Powątpiewająco kręcimy gło­

wami. Ale niezbyt długo, bo oto już staje pośrodku saloniku sama inicjatorka mając za przeciwnika pana Melasiewicza.

Stoją więc przed nami beztroska Kwasiebrodzka i łagodny Melasie- wicz.

Początek, rzeczywiście, jakoś się nie klei.

— Huncfot — woła Kwasie­

brodzka pod adresem Melasiewi­

cza. A ten tylko się śmieje, bo wie, że to tak na niby.

My go jednak podbechtujemy:

— Nuże, Melasiewicz, na ciebie kolej!

— Łachudra! — krzyczy dość głośno, ale ciągle bez wewnętrzne­

go przekonania, podbechtywany.

— Szmondak! — natychmiast replikuje Kwasiebrodzka.

Melasiewicz jakgdyby poważ­

nieje. Nie lubi tego słowa jeszcze z okresu ubiegłych wakacji, ale nie wszyscy o tym wiedzą. Ci zaś, którzy wiedzą, prężą się w oczeki-.

waniu.

Melasiewicz długo milczy, jakby poważnie się namyślał, ' wreszcie razem z powietrzem wypuszcza te słowa: — Czterdziestoletnia zalot­

nica ! . . .

Ehe, tu już może coś się zacząć!

Trzeba bowiem pamiętać, że Kwa­

siebrodzka istotnie miała około czterdziestki, istotnie od dłuższego czasu robiła oko do dyrektora in­

stytutu muzycznego, to też w y­

gląda w tej chwili jak człowiek, który zupełnie nieoczekiwanie o- trzymał policzek, — Zalotnica? —

NUWORISZE

Nowakowie kupili Kossaka.

Powiesili w salonie na ścianie.

Nowak patrzył. Z zachwytu płakał.

Nowakową wstrząsało łkanie.

Zapłacili 60 tysięcy!

Trudno, piękno ktoś musi krzewić;

O, Nowakowie mają dużo pieniędzy, może więcej nawet niż Iwaszkiewicz.

Dowiedzieli się zaraz znajomi o wiszącym na ścianie Kossaku i zaczęli z wizytami gonić

do szczęśliwych państwa Nowaków.

Przed obrazem, jak przed ołtarzem, w zachwyceniu słodkim siadali

i „— Ten Kossak był, panie, malarzem!

Ho, ho, ho, ho!“ — się zachwycali.

„— Farba, panie u niego taka!

Przedwojenny, rzecz jasna, towar!”

Każdy z gości ściskał Nowaka, każdy z gości mu gratulował.

Potem prosto z domu Nowaków każdy z gości biegł do handlarzy;

,,— Panie, chciałbym kogoś z Kossaków.

Nie, nie żadnych innych malarzy”.

Po miesiącu, a może i to nie, każdy z gości pana Nowaka, wieszał sobie na haku w salonie za sześćdziesiąt kawałków Kossaka.

O, ci ludzie mają mnogo pieniędzy, wielkie głowy i serca małe —

Tych Kossaków było z tego sto tysięcy.

Może mniej, a może więcej parę.

A jakimi to poszło drogami zamilczę, nie napiszę —

Niech się modlą przed fałszywymi Kossakami nuworisze. . .

M in.... ...iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiriiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiifiiuiiiiiiiiiiiuiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiriiiiiiiiitiiiiiiiuiurm

przyskakuje do Melasiewicza: — A ty defraudant!

Była to dość wyraźna, więc rów­

nież bolesna iluzja do afery finan­

sowej z przed lat, w której brał udział Melasiewicz.

Nastąpił moment przesilenia za­

bawy w groźną sytuację. W salo­

niku poczęły fruwać słowa doku­

czliwe jak osy, żądlące, ostre. Sy­

tuacja, gdyby ją chciał określić początkujący epik, zapowiadała się groźnie i niedwuznacznie.

Po słowach, jak można było o- czekiwać, nastąpiły tak zwane rę­

koczyny. Melasiewicz wyrwał ko­

smyk włosów Kwasiebrodzkiej, Kwasiebrodzka stłukła Melasiewi- czowi ćwikiery. Kiedy zaś oboje schwycili się za bary, szczezła ró­

wnież jak dym neutralność wi­

dzów. Tymbardziej, że Melasie­

wicz to mój wuj, a Kwasiebrodzka również miała w saloniku swoje krewniaczki.

Padał w dalszym ciągu deszcz, rozpruwały niebo pioruny, chmury prawie opadały na dachy, a pokój robił wrażenie prochowni, w któ­

rej ktoś lekkomyślny rzucił tlący się ogarek papierosa.

Oczywiście, czytelnikom musi- my oszczędzić długiego opisu, któ­

ry zresztą i tak niczegoby nie u- wypuklił, jakoże niezbyt biegle władamy umiejętnością narracji.

Może więc cyfry ? . . . Niech więc będzie wolno przytoczyć kil­

ka suchych, ale dla ludzi bywałych jakże wymownych cyfr.

Na podłodze w różnych’ miejs­

cach można było zobaczyć:

1) 7 zębów, w tym trzy plombo­

wane, a dwa prawie zupełnie o- szlifowane pod koronki.

2) włosy w ilości wystarczającej dla napełnienia dwudziestu meda­

lionów, które tak lubią zawieszać na szyi romantyczni kochankowie, x

3) 6 rozdeptanych szyldkreto- wych grzebieni damskich i jeden męski (ale nie szyldkretowy),

4) dwa krzesełka wiedeńskie, pozbawione nóg,

5) odłamki trzech wytłuczonycłi szyb,

6) jedna powyginana lampa sy­

stemu „Petrinax“ ,

7) ćwikiery ze szczątkami szkieł (lewe — 3 dioptrie, prawe — 5 dioptryj),

8) wiele innych drobiazgóWj

które szczegółowo wymienia pro*

tokół zajścia, sporządzony przez miejscowe władze w dwóch eg­

zemplarzach.

*

* *

Obecnie siedzimy za kratkami, Ale najgorsze, psia krew, to to, że deszcz przestał dawno padać, nie­

bo radośnie przegląda się w kału­

żach i świeci tak oczekiwane sło­

neczko.

r

(5)

N r 32 b tr. 5

Rys. Tadeusz Ulatowski

KAJETAN SZALEJ

PO KONKURSIE „ODRODZENIA"

Józef Waczkow (Elbląg). Nadesłał' par.

szereg fraszek, odznaczających się ory­

ginalnym wykorzystaniem słówka: cóż.

Więc:

SZEWCOM.

— Skórę zdzieracie z kogo tylko da się.

Cóż?! Skóra droga jest w ostatnim czasie.

PIEKARZOM.

•—Wy na najlżejszym chlubie żyjecie, Bo wypiekacie Chleb sami przecie.

Pieniądze lecą wam jakoby z nieba;

Cóż?! Wszak każdemu użyczycie rhleha' SZABROWNIKOM.

Szabrowaliście dotąd na zacbod/ie Dokąd si<! dało. Cóż?! Szaber był w

modzie!

Zbogaciliście się, jak nikt na świecie I „demokratów" teraz udajecie...

SPEKULANTOM.

Do tego czasu dobrze się żyło!

Złote to czasy! Aż wspomnieć milo!...

Lecz, cóż? Byliście dotąd na wozie, Pod wóz wpadliście, boście... w obozie!..

Zapytuje pan; „Czy mam pisać dalej na podobny temat" CO2? Chyba— nie.

Kazimierz Madd (Łódź). W wierszu*

swoim p. t. „ONZ czyli wielkie O" przed stawia pan w następujący sposób działał

Siedź-że cicho, bo cię rąbnę Nie tak prędko — ja mam bombę!

Nie pozwalam! — A Ja owszem Trochę ciszej!— Głośniej proszęl To jest białe!.. Nie!, to czarne

A widoki twoje marne Przecież to Już napisane!

Wolniej... wolniej... powiedziane!

Powiedziane? Kłamstwo, blaga!

Jeśli słowo nie pomaga Ja atomy mam w kieszeni To napewno rzecz odmieni!..

Nie proszę pana, to trochę nie tak.

Pozatym bardzo wątpimy, czy „kieszeń z atomami" na pewno rzecz odmieni.

„Skargi paskarza" nas nie interesują.

Interesują nas natomiast skargi tych, których paskarz obdziera ze skóry.

Em-ski (Łódź) Pisze pan:

Ani w stopniu wielkim ani w małym W zawodach sportowych udziału nie

brałem W niejednym mym zawodzie

Zostawałem na lodzie

I bez powodów *

Wiele doznałem — zawodu.

I z naszej strony spotka pana zawć.l.

Mianowicie — jeśli chodzi o nadesłane utwory liiltóiuiy, uhmhily. zostawić pana na lodzie.

„M arynarz" Gdynia) „Chcę spróbować szczęścia i zasyłam swój pierwszy ka­

wał — jaka jest różnica między butel­

ką a kobietą".

Niech pan ten kawał opowie kole­

gom na ucho. My — czytając go — obleliśmy się przy pomocy rumieńca — wstydu, a następnie obrośliśmy w dłu gą, siwą brodę.

Feliks Nawara (Warszawa) Wiersz pański zaczyna się od informacji:

I ja też używam liry pisząc satyry — na zdziry.

Myśląc — rzeczą jest potrzebną takie panie trafiać w sedno.

Niech pan trafia takie panie w sedno, ale, na miłość boską, prosimy nie uży­

wać w tym celu liry!

Zygmunt Wiliński (Kraków), „Ha-ha.

ha" (Poznań), „Rybałt" (Gdańsk), Z. K.

Zdziarski, „Podlotek" (Warszawa) Nie dla nas.

O NAGRODZONYM

'la ro ftła w Iwaszkiewicz „Nowela włoskie" „Nowa m iłość") Gdy nagrodę (ćwierć miliona!) wziął redaktor „Nowin", Oczekiwać trzeba wkrótce jeszcze większych nowini Oto pisarz włoży w pismo łorsę z „Odrodzenia"

I „Nowiny" wejdą może w okres odrodzenia.

O WYRÓŻNIONYCH

(Antoni G ołubiew —„Bolesław Chrobry", Gdy wyróżniono cykl Gołubiewa

Trzeba się nowych tomów spodziewać. , , Czemuś pokarał nas, Boże dobry,

I tylu Piastów dał nam po Chrobrym!

(Hanno M alewska—„Żniw o ha sierpie**) Czemu nagrody-manna

Nie jej przypadła — nikt nie w ie. . . Na sierpie została Hanna,

A żniwo — wziął Iwaszkiewicz.

(Leopold Buczkowski—„Wertepy**, Fakt, że L. Buczkowski przepadł, Dla pisarzy jest przestrogą, By nie grzęźli po w e r t e p a c h Ale szli utartą drogą.

(Ksawery Pruszyhskl-„13 opowieści", Nie zdobi mu laur głowy,

bo fatalizm cyfr się zemścił:

7 — sędziów konkursowych i „13 opowieści". j

IGOR SIKIRYCKI Ln n n ^ -_ -u ^ rL ru -^ x rca n _ -u ^ ru -u n ru -> rx i- -^ r ij-L --_ .n j-c -ir L r ir L r ij----“ n n - n - i i r - .

P ochw ała sportu

ś

Sławię tors smagły dyskobola, W sercu mam uczuć całą skalę,

Gdy z tłumem wołam: „Polska — gola!"

Lecz złych sportowców nie pochwalę.

Czyjąż więc skroń mam laurem wieńczyć, Mistrza na ringu, czy na korcie?

Najlepiej radość swą rozcieńczyć słowami: źle się dzieje w sporcie.

Mówi się często* jest narybek.

Z tych rybek będą kiedyś ryby.

Naprzykład: Buhl, Antkiewicz czy Bek.

Wtedy się skończy sport na niby.

Czekać cierpliwie jestem gotów.

Odpędzam myśli wciąż ponure I zapominam wśród kłopotów, Ze naszych mistrzów biją w skórę.

W Dublinie pech. No, a w Norwegii — Nie łatwo grać na cudzym gruncie, Bo tamci mieli szybszy bieg i Każdy z nich cięższy był po funcie.

Rumuni zaś zagrali sprytnie, (dobre poddania, mocne główki) Tak że przegraliśmy zaszczytnie.

Więc niepotrzebne są wymówki.

Może oburzam się niesłusznie, A może ktoś mi przyzna rację, Ze zamiast gaff tych lepiej już nie Zabawiać się — w reprezentację.

No, i nie wołać zbyt pochopnie:

„Gwiazda! Fenomen! Cacy, cacy!"

Myślę, że lepiej i roztropniej:

„Mistrzowie, weźcie się do pracy!"

Rys. Zbigniew Kiuiin

— Doktór zabronił ml brać wódką do ust.

— I co, nic pijc panTl

— Pi)«, ale wlewam prosto do gardła...

(6)

Z

S tr 6

Ant nje poczujesz Karolu, jak stra­

cisz zęba!

Magdalena. Samozwaniec

PAN

G.Kerempuh") Fotograf w wojsku.

-- Może pan poświeci niże i, właśnie Igubiłem portfel!

Rys. Baro Rybacy (między sobą):

— Ciągnij, jakaś grubsza zdobycz nam

Się kroi! ' '

Rekiny (między sobą):

— Ciągnij, jakaś grubsza zdobycz nam Się kroi!

Rys. Wacław Lipiński

— Ile muszę zapłacić za ćwiartkę ko siaku, jeśli litr kosztuje 3.400 złotych?

— A „Perta" panu profesorowi nie wy, starczy?

Rys^ Wacław Lipiński Samolub

Jest rozkoszna bajka Andersena pod tytułem „Wszystko na swoim miejscu11. Nie pamiętam dobrze jej treści, ale wiem, że w jakimś za­

klętym domu działo się na opak i w końcu przyszła dobra wróżka, tupnęła nogą i wykrzyknęła: a te­

raz wszystko na swoje miejsce! — i wszystko momentalnie wróciło , na swoje miejsce!

Podczas lat okupacji nic, jak wiadomo, nie było na swoim miej­

scu. Kiepski malarz prowadził wojnę, właściciele kamienic byli dozorcami, profesorowe chodziły z korkami na rękach zamiast na no­

gach i starały się je sprzedawać w cukierni, literaci spisywali się bardzo dobrze jako uliczni sprze­

dawcy lodów( a „damy z towarzy- stwa“ , wszystkie, ile ich było, za­

angażowały się do kawiarń i re-

; stauracji jako kelnerki. Damy te najchętniej nie obsługiwały gości, i tylko siedziały przy stolikach i po- iniektóre przypominały jamniki, bo też miewały krzywe nogi i odcho­

dziły w przeciwną stronę, gdy się na nie wołało. Poza tym z dezyn- wolturą prawdziwych dam kicha­

ły w ciastka i nabijały gości w tak zwaną „butlę“ , ile się dało. Przy rachunku, źle wymawiając niektó­

re słowa, nieraz zarobiły sobie nie­

spodziewanie. A wyglądało to w ten sposób: „Dwie kawy ,dwa cia­

stka — czysta11 zalany gość rozu­

miał „trzysta" i płacił bez sprzeci­

wów. Gdy się raz udało, co szko­

dziło później źle wymawiać. A nuż f się znów ktoś da nabrać?

Pod względem chytrości i cwa­

niactwa prześcigały najbardziej wyrafinowanych kelnerów. Nabi­

jając gości, miały przytym miny ambasadorowych, które łaskawie własnoręcznie podają gościom ka­

wę lub herbatę, uważając, że kon­

sument powinien czuć się tym ich gestem wybitnie zaszczycony.

Co się podczas wojny działo z fachowymi kelnerami? — Nie wie nikt! Czy przesiedzieli się wszyscy w obozach, czy zwiali zagranicę?

Nie było w żadnym polskim mieś­

cie kelnerów ani na lekarstwo.

I przyszła dobra wróżka Nemezis (pesymiści twierdzą, że nie taka znowu dobra), tupnęła nóżką, w y­

krzyknęła: „Wszystko na swoje miejsce!" i wówczas „damy" po­

wróciły do swoich zajęć przedwo­

jennych, mężów przedwojennych lub wojennych, a jak grzybki po wódce ukazali się fachowi kelne­

rzy w ciemnych ubraniach lub białych kurtkach, ci sami co daw-

• niej. A teraz, co należy posiadać, i jakie cechy i zalety, ażeby być do­

brym i fachowym kelnerem? — Przede wszystkim mowa polska, bardzo słusznie, od jakiegoś czasu udzieliła kelnerowi, nawet młode­

mu, tytułu „pana starszego". —

„Panie starszy! — woła gość w ba- rze, w którym usługuje tylko jeden osobnik rodzaju męskiego — pro­

szę płacić!" — A więc dlaczego

„pan starszy"? Otóż dlatego, dro­

dzy czytelnicy, że fachowy kelner

‘ powinien posiadać wszystkie ce­

chy człowieka starszego i zrówno­

ważonego. Ma być starszym od go­

ści, wyrozumiewać ich zachcianki, okłamywać w miarę, jak to czynią

STARSZY

z dziećmi, starsze osoby, pode­

przeć ich w razie kompletnego za­

lania opiekuńczym ramieniem i wyperswadować im różne kuli­

narne pomysły, którymi dany lo­

kal nie dysponuje. Gdzież „da­

mom" z towarzystwa brać się do tak delikatnej i odpowiedzialnej robo- - ty! To potrafi tylko fachowy kel­

ner czyli „pan starszy". Pan star­

szy powinien również udzielać go­

ściowi, który jest przecież tak dzie­

cinny, wielu dobrych rad:

— Pan dobrodziej zamówił śle­

dzika? Nie radziłbym po słodkiej wódeczce śledzika, natomiast ra­

dziłbym kiełbaskę na gorąco z chrzanem!

Lokal właśnie tego dnia nie dy­

sponuje śledzikami, więc szef przy barze mruga na pana starszego, ażeby się upierał przy kiełbasce.

Gościowi w sugestywny a u- przejmy sposób należy również wytłumaczyć jego grymasy: — Pa­

nie — woła gość, na przykład. — Ta szynka z jajkiem, którą mi pan podał, jest nieświeża, czuć ją!

Pan starszy, pełen zrozumienia i troski nie sprzeciwia się, tylko zabiera talerz i wraca rozpromie­

niony.

— Pan dobrodziej może jeść * spokojnie, to nie szyneczka była nieświeża .tylko jajeczko!

Panowie starsi, ażeby zachęcić gościa do spożywania darów loka­

lu, zdrabniają nazwy potraw, tak jak to czynią matki w stosunku do swoich opornych pod względem apetytu dziatek:

— Zjedz jeszcze, kochanie, ły- żuchnę kaszuchny, kaszuchna do­

bra, bardzo dobra, a jak zjesz ka- szeczkę, to dostaniesz w nagrodę ciasteczko!

— Mamy dziś na obiadek — mówi pan starszy do gościa — ro- sołeczek z makaronikiem, wołę- wink ęz sałateczką i kompociczek z wisienek!

A jak mówiły „panie młodsze"

w różnych „Fregatach" i „Asto- riach".

— Co jest dziś, proszę pani, na obiad? — pyta się gość.

„Pani młodsza" jest lodowata, bo gość nie wygląda na takiego, co t w lokalu dużo pieniędzy zostawi.

Więc: niech pan sobie wybierze, tu jest karta, ja nie mam czasu przy panu stać!

I odchodzi, mrucząc coś nie­

uprzejmego pod nosem. Dzisiaj nastały „Złote czasy kelnerstwa polskiego" i wyobrazić sobie moż­

na, jak „panowie starsi" muszą truchleć nad sprawnością „komisji nadzwyczajnych" i „walki ze spe­

kulacją". Gdzież to się kiedy śniło przed wojną o takich procenci- kach, jakie dziś zagarniają „starsi panowie" od każdego stolika w u- częszczanym lokalu nocnym. Trzy cztery tysiączki lub przynajmniej dwa od stolika! — Ja osobiście bardzo się cieszę, że kochani „star­

si panowie" jeżdżą sobie dziś wla­

nymi autami do Zakopanego na

„fczasy". Dosyć się namęczyli podczas wojny i nałykali wstydu, patrząc jak ich szlachetny fach do­

karmiania spragnionych znajduje się w niewłaściwych rękach „pań

młodszych".

— Może pan doktór coś poradzi moiei papudze: ona się jaka!

— 'N o , nareszcie coś widać!

— Przed chwilą widziałam pani męża z pianą na ustach!

— Jezus Maria! Co się stało?

— Nic. Pi je piwo „Pod Rybką"...

Rys. Zbigniew Kiulin R ó zq r ukazują «tę co tydzień REDAKTOR: Stefan Stefański — REDAKCJA: Łódź, Piotrkowska 86 _ telefon 254-20 wewn. «.

Przyimuie sie codziennie od 12 el do 14-el. Wydaje „Łódzki Instytut Wydawniczy", Żwirki 17. teh 206-42 D-01568

Cytaty

Powiązane dokumenty

formator skierował mnie do wydziału ogólnego. Dziś naczelnik był bardzo zajęty. Naczelnik powiedział mi, że z moją sprawą muszę się udać do wydziału

Wkrótce nadarzyła się okazja *ti temu. Bo oto on miał imieniny. Zegarek podobał mł się, był ładniejszy od mojego i było przy­. jemnie móc przynieść mu

— Uczą mnie koledzy liter — chwalił Się Klamczyk, a wszyscy chętnie mu wiersyłi, radując się z przemiany wewnętrznej, jaka się w nim dokonała,. Tylko

sła się kurtyna i zaczęło się przed­.. stawienie. Mąż

ka, w wyniku której Staś znalazł się niebawem w szpitalu, my uda­. liśmy przygodnych przechodniów, obie’ zaś bohaterki rozpoczęły s tra ­ szliwy koncert,

— Może ma pani wielkie zdolności do iilmu rysunkowego, a może nada się pa­.. ni Jako technik

Wyobraźcie sobie, co się dzieje gdy taki sen przyśni się n a przykład znakomitemu poecie Konstantemu Gałczyńskiemu,.. „zwanemu w Hiszpanii mistrzem

Pani Tola, słuchując opowieści o przerażającej działalności wampira, uśmiechała się tajem­.. niczo, wywołując zrozumiałe zgorszenie wśród