• Nie Znaleziono Wyników

Rózgi : biją co tydzień. R. 2, nr 34=54 (1947)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Rózgi : biją co tydzień. R. 2, nr 34=54 (1947)"

Copied!
6
0
0

Pełen tekst

(1)

C e n a 1 3 x l

■BIJACO.TYDTT

f ło f c 77 7 7 s i e r p n i u 7 9 ^ 7 r . 31 r 3 4 ( 3 4 )

KAJETAN SZALEJ

2.

Gretchen była podobna do róży, Miała warkocz i z piegów wysypkę.

Cóż dziwnego, że Hans się w niej durzył I pod oknem jej nucił: „Mein Liebchen...**?

W SS-mańskim zaszczytnym rynsztunku Hans zaszczepiał Europie kulturę.

Trzeba przyznać: nie lubił rabunków, Egzekucyj i „akcyj“ ponurych.

3.

Kiedy wojny kres smutny się zbliżył U stóp wroga Hans dzielny broń złożył.

I pojechał nad brzegi Tamizy Demokracji się uczyć w obozie.

3

Hans był również rasowym młodzieńcem.

(Nieco rudym i z zezem na oku), Ściskał czule spocone jej ręce I p.otomka przyrzekał co roku.

Lecz nim przyszło do ich Ehebundu, Zanim wieniec dziewiczy z niej opadł, Kazał Fiihrer Hansowi wdziać mundur I iść walczyć fur Volk und Europa,

Gdy ją żegnał i żądał zbyt wiele Rzekła gładząc Maschinen-Pistołe:

„Pobierzemy się w pierwszą niedzielę Nach dem Siege. Gdy Fiihrer pozwoli.,.!**

I mordował z niechęcią, na rozkaz.

Grabił tylko, gdy tak nakazano!

A co złupił po miastach i wioskach Ukochanej odsyłał co rano.

Gretchcn funkcje pełniła sumiennie W Ka-zet-Lager (naprawdę, też z musu!), I do Hansa tęskniła codziennie

Zastrzykując zarazki tyfusu.

Trochę złota i innych rupieci Ona również zebrała powoli,

By żyć mogli i oni i dzieci

Nach dem Krięge. Gdy los im pozwoli

Gdy jej zasad uczyła go codzień Chuda lady, nieładna miss Booland.

Biedną Gretchen wciąż w kraju nachodził Brzydki Jankes, gbur wielki i mulat.

Rozdzielone przez morza i rzeki Biły serca miłości bezkresem.

Aż złączyli się ślubem na wieki

Hans z Angielką u Gretchen z Jankesem.

Lecz ich myśli ku sobie wciąż lecą Bo obojgu niezłomną jest wolą.

By małżeństwo złączyło ich dzieci, Gdy alianci im na to zezwolą.

i m n iiiu z ir iiiu iie i<lii!ininririłiii9riiiii«i:!iiiriiiii»i»ii!iiiiiii!rii!trii!iiiiiiii»iiiiiiio>iKiii<iiL;riini’iji>iriieiiiii»»iitl.i 1111,1111 i'.riM,iiiiiiiMKiiiiiiiiii'inmii i i«i 1 i1 1 1 1 1 immmmmmmmiiiiiii m nm , i i m n m i mitu 1 1 tw iw M iim m iiiiw ii i 11J11 1 > m us

W MONACHIUM ZOSTAŁ ZAŁOŻONY NIEMIECKO;AMERYKAŃSKI TOWARZYSKI ..KLUB PANÓW**

Rys KAROL BARANIECKI

Przy kominku

Przy kominie

(2)

S'fr,t2 A r 34

!lustr. Regina K ańska

MONSrh/Ąi

Będziesz m iał panoptikum , fotoplastikon, sto pociech,

gdy przejdziesz się wzdłuż Bałtyku po m odnej plaży w Sopocie.

Tę plażę zupełnie w iernie można m ianem obdarzyć jakiejś ogrom nej patelni, na której ciała się smaży.

Różne nasze dzienne sprawy

O, tu naprzyKtad, na lewo, obok chronicznej dziewicy leżą, jak Adam przed Ewą, dwaj starsi b r ą z o w n i c y . Zapały na siły m ierząc

chcą stw orzyć akt niezw ykły — Ju ż dwa miesiące tak leżą, ciągle czekając na . . . przypływ,

A dalej, nieco dalej, tuli się czule b a ł w a n do rozigranej f a l i (włosów, którą ma panna) Tam pani w asyście pana moczą stare odciski

i sypią w Bałtyk Sól Jana, jak w domu sypnli do miski.

Czy w iecie, P.T. C zytelniczki, iż „aby się m ężczyźnie móc zaw sze podobać, trzeba um ieć w abić,, nęcić i czaro w ać"!

Czy w iecie, P.T. C zytelnicy, iż „M ic­

kiew icz choć ko b ietę nazw ał m arnym puchem , sam kapitulow ał, choć był ta ­ kim zuchem "?

Jeżeli tego nie w iecie, pow inniście bezzw łocznie uzupełnić sw oje w y k sz ta ł­

cenie przy pom ocy b iu lety n u T o w arzy ­ stw a M atry m o n ialn eg o „T am ara" (Szcze cin, A le ja Piastów 76).

P rzydatność tego w y d aw n ictw a stw ier dza już sam fakt, iż u kazało się ono w ok resie t.zw. ogran iczeń papiero w y ch , a w ięc p o n iek ąd na praw ach podręcznika szkolnego. Podobnie jak „ K ra j', organ pośw ięcony repro d u k cjo m V anderbild- tów ien i byków rozpłodow ych.

„Co „K raj" — to obyczaj", z tą je d ­ nak różnicą/ że -i,Tamara" zajm u je się rzeczyw iście obyczajem tow arzy sk o -m a- trym onaialnym . Cóż bow iem np. „wi- dziem " w pouczającym a rty k u le pt. „Jak się ośw iadczyć"?

„O św iadczyć się — ośw iadcza b iu le ­ ty n — pow in ien eś osobie, co do k tó rej masz pew ność p rzy n ajm n iej 50 p e w ­ ności, że n ie odpow ie ci — „nie". J e ż e ­ li ju ż tę pew ność posiadasz, ubierz się sta ra n n ie i czysto |w najgorszym razie przew róć koszulę na d ru g ą stronę), od­

p rasu j spodnie, zaw iąż św ieży k ra w a t i kup k w iaty. W obecnym sezonie kupno k w iatów n ie sp raw ia żadnych p o w aż­

nych trudności. O stateczn ie — możesz pójść do sąsiad a i oberw ać mu p arę g a ­ łązek bzu i teraz ju ż m ożesz stan ąć przed obliczem u k o ch an ej".

Prasa, przed k tó re j obliczem stanął!

pierw szy num er b iu lety n u , „przew róciła go na d ru g ą stro n ę" i u rząd ziła n a g o n ­ kę: „uciszyć ten „głos se rc a "l „Ta-

■ • ' •*1 I ■ •< ’ ■ ' • 1 m ara" straszy! Co n a to czynniki?

No, a coż czynniki? M ają serce i p a ­ trzą w serce. D iatego zapew ne nie m o­

g ą prżejść o b o jętn ie do t.zw. porządku dziennego nad m atrym onaialnym losem

„em ery to w an eg o szaty n a p o szukującego relig ijn ej p ełn ej tu sz^‘‘, „dość p rz y s to j­

nego ły lk o nieśm iałego, la te k 25" czy

„lin ijn ej w dow y n a d a ją c e j się do kRŻ.

dego interesu"...

* *

Je ż e li em ery to w an y szatyn, jeżeli li- n ijn a w dow a, jeżeli re p a tria n tk a z z a ­ w odu pracow niczka p ań stw o w a, jeżeli sam o tn y k a w a le r lub p a n ie n k a 31 lat w ysoka za c h w a la ją się ja k m ogą i po­

tra fią w sw oich „ofertach tow arzy sk o - m atry m o n ialn y ch " (in telig en tn y — b a r­

dzo m iła i sym patyczna — do sk o n ale zbudow any — „mówią, że ogrom nie ła ­ dna") — to do p raw d y jeszcze nic gro ź­

nego. N aw et jeśli się okaże (a z regu- się okazuje), że szatyn je s t w g ru n cie rzeczy ły s y ja k kolano i głupi ja k głąb, a lin ijn a w dow a k w alifik u je się ze sw y mi w dziękam i na w czasy dożyw otnie rlo Ł y sej Góry. Spraw a m ało w ażna, bo d o ty czą ca szczupłego g ro n a osób, k tó re się ew en tu d ln ie nab io rą.

G orzej jest, jeżeli na „ofertę tow a- rz y s k o -m atry in o n ialn ą u siłu je się n a ­ b rać całe społeczeństw o. T ak np. u czy ­ ni! o statn io „Film Polski", w y d a ją c lu k ­ susow y k atalo g k in o iik a c ji (112 stron, 142 zdjęcia, „p ro d u k cja 1943 — 1946”).

M ożem y z g óry zapew nić, że w ten sposób „Film Polski" z opinią publiczną b y n ajm n iej się nie ożeni. K atalog k a ta ­ logiem , a m y w iem y dobrze, co to za

„am ant". A ni in telig en tn y , ani d o sk o n a ­ le zbudow any, ani m iły i sy m p aty czn y . O t, ta k i sobie dobrze u sy tu o w a n y ie . niuch, k tó ry pom puje fo rsę z kim jm a- nów.

* * *

J a k donoszą gazety, „Film Polski" n a ­ raził się (dodatkow o) n iejak iem u PZPN, Z n iesław ien ie czy coś tam tak ieg o . N ie ­ znany je s t sposób ro zstrzy g n ięcia s p ra ­ w y (przez sąd pow szechny? polubow ny?

honorow y?). O baw iam y się, ab y roz­

strzygnięci^ nie n a stąp iło w form ie roz­

g ry w k i n a "boisku. T aki mecz: „O b raża­

ją c y Film ow cy" —- „O brażeni P iłk arze"

— przy w ysokim dziś i dżentelm eńskim poziom ie sp o rtu p iłk arsk ieg o — p rzy ­ nió słb y w rezu ltacie sp o rą ilość p o łam a­

nych goleni i p rzetrąco n y ch obojczyków . Mgr. Różdżka

A wszędzie słyszysz westchnienia*

„Jak ciężko! Się nie przelewa!

To straszne! Niema w ytchnienia!

Cholerne czasy! Naplewać!'*

Tymczasem z tym przelew aniem . , . Zobaczy, kto patrzeć umie,

jak się przelew a cacanie niejedno ciałko w kostium ie.

Widocznie z tej w ielkiej nędzy wiszą te tłuszczu połacie . . . Widocznie brak pieniędzy Tak zaokrągla postacie . . .

Widocznie, ach widocznie ..«

Eh . . . długo by można jeszcze pisać jak źle i mrocznie

jest między U stką a Wrzeszczem

W szystkiego nie opowie jednak mej liry ton strun, .rzęba sam em u bowiem

obejrzeć m a r ę m o n s t r u m . . .

IIBWIIIIhllllllllHIIIIIIIIIIIIIIIIIIINIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIWIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIM

NOKR ASHI-PASZA DOMAGA SIĘ USTĄPIENI/

ANGLIKÓW Z EGIPTU

Pasza: PASZOŁ!

Rys Ręgjjta

(3)

N r 3 t S tr

i

Ilustr. Zbigniew Rinlin

LUDWIK JERZY KERN

Nieraz słyszysz kupieckie sakramentalne słowa:

— Panie, nie bądź pan dzieckiem, to p r z e d w o j e n n y towar!

Brzmi to jak harfa eolska, jak czarodziejskie zaklęcie — Gdy ktoś tak powie, to Polska powinna wierzyć święcie.

Na pluszowych poduszkach Ii-ej klasy pociągu, idącego z Warsza­

wy do Łodzi, znajdowało się prócz mnie jeszcze cztery osoby: ele­

gancki pan z elegancką panią, oraz dystyngowana siwa dama, widać jej matka. Obok zasiadał jegomość o bardziej demokratycznym w y­

glądzie, jak się późnie., okazało w rozmowie, pracownik wolejowy, któri iu przysługiwał bezpłatny bilet jazdy. Na szóstym miejscu, które pozostało wolne, mile przy­

pominając czasy przedwojenne piętrzył się stos kolorowych tygo­

dników: „Moda” , „Kino“, „Co ty-

— Swoją drogą — mówił ele­

gancki pan — od czasu wojny zro­

biliśmy wiele. Pamiętam, jak to się jechało dwa lata temu. Tłok, ścisk, mordownia. A dziś?

— Rzeczywiście — powiedziała pani. — Pomyśleć, że jeszcze pół roku temu nie było drugiej klasy.

Mi siałyśmy jeździć trzecią razem ze szmuglerkami.

— Ach, cóż to za druga klasa! — wydęła pogardliwie wargi siwa dama. — Większość przedziałów niewyściełanych.

— W istocie, te same deski, co w trzeciej. Za cóż więc płacić? Za kpsze towarzystwo ? . . .

— Ale jest zawsze kilka prze­

działów wyściełanych — bronił pan. — Trzeba ich tylko wyszu­

kać.

— Ja tam po wojnie wolę jeź­

dzić niewyścielanymi — rzeki na­

gle demokratyczny pasażer.

— Jakto? Więc czemu pan wsiadł?

— Kolejarz jestem i znakiem tego na bezpłatny bilet jadę, a w tamtych niewyściełanych nie było uż miejsc. Więc się tu przenio­

słem.

— Większy tłok niż tu? — zdu­

miałem się.

— A właśnie. Ludzie się jeszcze nie przyzwyczaili do miękkiego. A przytem, czy to wiadomo, co w ta-

HENRYK HEINE

Kto ma złota pełny trzos,

będzie wciąż porastał w pierze — kto ma mało, temu los

rychło drobiazg ten odbierze-

Słowa te padły między w y­

kwintne towarzystwo jak bomba.

Panie poruszyły się nerwowo na siedzeniach i obejrzały pluszowe oparcie. Pan niby od niechcenia wstał ze swojego miejsca i stojąc przy oknie obserwował niknące wobec pędzącego pociągu łąki i la­

sy. Kolejarz mówił dalej:

— W drewnianej ławce nic się nie ukryje. Żadnych pozostałości po wojnie . . . A tu . . . Ja tegom zwyczajny. Byłem na froncie. Zre­

sztą epidemii tyfusu teraz nie ma.

Ale szanownej pani z mamusią to bym radził usiąść na walizkach.

— Ależ panie — krzyknęła ele­

gantka — Pan chyba przesa­

dza ? ! . . .

— Jak pani uważa. Ja nie biorę na siebie odpowiedzialności. Niech się choć jedna chwyci, to potem rozpłodzi się . . .

— Niechżeż pan da pokój!

— Dać pokój! — zawołał kole­

jarz i szybkim ruchem sięgnął na­

gle poza plecy dystyngowanej da­

my. Po czym, niż zdążyliśmy za­

reagować, w triumfie pokazał to­

warzystwu, to co złapał.

— Wygrzewała się na słońcu.

W przedziale zrobił się ruch.

Obie panie rzeczywiście usiadły na walizkach. Pan stał przy oknie przez całą drogę. Tylko ja poprze­

stałem na odsunięciu się od plu­

szowego oparcia.

— Tak, proszę państwa — mó­

wił kolejarz — jadąc drugą klasą trzeba wybierać przedział niewy- ściełany.

Towarzystwo milczeniem przy­

znało mu rację.

Na trzeci dzień po przyjeździe do Warszawy uczułem na plecach dziwny świerzb. Domyśliłem się, co to znaczy. Zdjąłem koszulę i po krótkim szukaniu znalazłem. Moja matka aż krzyknęła ze zdumienia:

— Ależ, synu, skąd, jak?

— Z drugiej klasy, Warszawa—

Łódź.

— Co ty mówisz?

— Widzisz ,mamo, to pamiątka

*

Ale, jeśli nie masz nic, kaź pogrzebać się hułtaju!

Bo do życia prawo — wiedz mają tylko ci, co mają . . .

Ttum. H o r a c y S a f r i n

I czy to beczka śledzi, czy jajka, czy „krzyżowa” , wystarczy tak powiedzieć, by naród biegł kupować.

Dziwne, co najmniej dziwne:

im dalej od wojny koszmaru, tym więcej kupieckich „kiwnięć"

i tych „przedwojennych” towarów.

Tak samo są sfery ludzi, którym do dzisiaj została wizytóweczka, co łudzi.

Tekst: — Przedwojenny działacz.

Niejedni tak mówią o nim z nutką pewnego zachwytu, co brzmieć ma jak synonim umysłowego lespritu.

Tymczasem sfera owa zaczyna już gdzie niegdzie, jak zestarzały towar,

— mówiąc dosadnie — śmierdzieć...

„G adu, gadu, a chłoń gruszki rwie“

(4)

Nr ii

% ILIA ILF i EUGENIUSZ PIETROW PO WYROKU NA RED. Z. AUGUSTYNSKIEGO

P oczątk iem tej h isto rii było ogło­

szenie W „Izw iestiach": A rchibald Ś piew ak poszukuje sw oich k re w ­ nych. P rosi o odpow iedź pod a d re ­ sem: New Y ork B8-e A vćnue 138".

Kogoż nie w zburzą słow a: a m e ry ­ kański k rew n y , N ew Y ork i A veńue?

W m iasteczku, gdzie m ieszkali Spie- w akow ie (było ich dużo, 200 Ś p iew a­

ków na 2000 m ieszkańców ), ten n u ­ m er „Izw iestii" sp rzed aw an o po 3 ru ­ ble za egzem plarz. S piew akow ie p lu ­ li. ale płacili. Chciało im się na w ła ­ sne oczy u jrzeć w ezw anie am e ry k a ń ­ skiego krew nego. W ątpliw ości nie było. Zbliżało się coś bardzo przy­

jem nego. C udow ne m arzenia opano­

w ały Ś piew aków . C zytali czarodziej­

skie ogłoszenie i' włócząc się po u li­

cach, ślepo w padali jed en na d ru g ie ­ go. N agle zap rag n ęli objąć A rchibal­

da. Czynili sobie dom ysły, przypusz­

czenia, przy p o m in ali sobie w szyst­

kich Ś piew aków , ja c y k iedykolw iek w y je c h a li za granicę. I w reszcie p rzypom nieli sobie. Z nalazła się n a ­ w e t fotografia. N aw et dw ie fo to g ra­

fie. Na jed n ej A rch ib ald w y o b rażo ­ n y ja k o niem ow lę, n a d ru g iej, am e­

ry k a ń sk ie j, A rch ib ald zd jęty w ta ­ k iej postaci: n a głow ie m elonik, a w ręk u kapelusz, co ju ż w skazyw ało ha bajeczne bogactw o krew nego.

— T en Spiew aż — rzekł in k asen t e— Śpiew ak, kład ąc ak c e n t n a słowie

„ te n " — to pro d u cen t, kupiec. W y­

b itn a osobistość w h andlow ym św ie­

ci p

D rugi Śpiew ak, m ilicjant, zdjął w ojskow y kask, o trzep ał się p erk ą- low ą ch u stk ą i dum nie dodał:

-— W h an d lo w y m św iecie Na Wall Street..

W tedy zrozum ieli, że zbliża się isto tn ie coś bardzo przyjem nego.

W ieczorem S piew akow ie pisali listy.

T chociaż czynili to w tajem n icy , je ­ den przed drugim , w szystkie listy zaczynały się jednakow o: „Wita.i n a ­ reszcie,- drogi A rchibaldzie". T ak i S p ie w a k -m ib c ja n t i S p iew ak -in k a- sę n t i S p ie w a k -a je n t letn isk o w y 1 S p iew ak -k ap elu szn ik I czapkarz i śp ie w a k -b . chorąży z czasów K iereń-

skiego.

Wszyscy oni zapewniali o swojej miłości i podawali swoje adresy.

Dwa miesiące trwało milczenie 1 laden oddźwięk nie dochodził ze Sta­

nów Zjednoczonych.

Zdawało się, że Archibald nagle ochłódł de swoich krewnych. Być może, Archibalda samego wybrali do kongresu i teraz nie dosięgnie się do niego ręką.

N agle nadsezdł teleg ram ńą Imię S p ie w a k a -a je n ta letniskow ego.

W strząsająca wiadom ość. A rchibald donosił o przyjeźdżie.

„Osobiście do rą k w łasnych — w bezm yślnym zachw ycie m ruczał a je n t letniskow y.

Zazdroszczono mu. Sądzono, ze j a ­ kim iś niew iadom ym i drogam i zdobył szczególną miłość am ery k ań sk ieg o o b y w atela. A jen t letniskow y sam tćź pojm ow ał, że od tej chw ili stał się

„szczęścia pieszczochem ".

O grom ny był natłok Śpiew aków na stacji w dniu p rzy jazd u A ręhi- balda. Spodżiew apo się w ykolejenia pociągu, póniew aż naczelnikiem s ta ­ cji b y ł też Ś piew ak i tak się d e n e r­

w ow ał, że m ógł skierow ać pociąg na ślepy tor. Śpiew aki przez cały czas groźnie sy k ali n a niego, p rzy p o m in a­

ją c o su ro w ej odpow iedzialności w kolejnictw ie. O statn ie dw ie godzińy w szyscy m ilczeli przygnębieni

oczekiw aniem .

A rch ib ald a poznali od razu. B łysz­

czał ja k żar-p tak . Miał na sobie g ru ­ by g a rn itu r, kapelusz i w ieczny k o ł­

n ie rz y k „D akota", k tó ry można m yć pod k ra n e m zim ną w odą, przez co usuw a się konieczność k u p o w an ia lub p ra n ia kołnierzyków .

S ta ry k ap elu szn ik ro zw arł ram io ­ na i ru sz y ł n a sp o tk ąh ie drogiego go­

ścia, b. chorąży ze słow am i: ..Hallo.

A rchibaldzie" u d erzy ł k rew n eg o w kościste plecy. K rew n y też radośnie k ro p n ął w plecy rębacza. 1 ta k wa­

lili je d e n drugiego po plecach, w y ­ k rz y k u ją c „Hallo, hallo" — podczas, g d y pozostali S piew akow ie stali wo­

koło i ap ro b u jąco kiw ali głowam i.

S p iew ak -m ilicjan t ncąłow ał serdecz­

nie A rchibalda, ząsąlutow aw uprzednio. A jen t letniskow y, w kie­

szeni którego szeleściły w ym arzone dolary, rozepchnął tłu m i z b o ja r­

skim ukłonem w yrzekł:

— W itaj nam , w itaj, cały m se r­

cem — prosim yl

S p ię w ak -in k asen t trz y m a ją c na ręk ach córeczkę, zgrabnie odepchnął b o ja ra i w y ciągnął dziecko do A m e­

ry k an in a.

I tu n a stąp iło coś, czego nie spo­

dziew ał się n ik t ze Śpiew aków . A r­

chibald ucałow ał dziew czynkę i za­

żenow any p o p a trz y ł na k rew nych.

M aleńka jego tw a rz w y k rz y w iła się i cicho w y rzek ł:

— A ja

nie mam na życie.

— Hallo? — krzyknął nie dosły­

szawszy dureń chorąży. — Hallo, stary? I

— Ciszej! — zakrzyczeli wystra­

szeni Spiewakowie. — Co on powie­

dział?

OALETA LUDOWA

Adwi"'’'"'!',' (i i.ua fi

Rys. Regina Kańska

Pan redaktor przyjmuje...

i 1»|| i"|i 11'i1 i-i t l i 1 1 1 1 1 i1 1 » | i i; ts» i iiM ilutsl 111 i i i 111-.1. l n i i 111 1 T l 111' i « i « f

m m i

— Nie m am na życie, d żen telm e­

ni — sm u tn ie p o w tó rzy ł am ery k a- nin. D latego p rzy jech ałem do was.

T ym razem dosłyszeli wszyscy, n a ­ w et sta ro w in a chorąży.

— P rz y je c h a łe ś do nas? — zapytał a je n t letn isk o w y , w idocznie d e n e r­

w u jąc się.

— M ieszkać — potw ierdził A rchi­

bald.

W tedy inkasent, w y straszo n y ode­

b ra ł dziew czynkę i w ziął ją na ręce.

A a je n t letniskow , k tó ry rów no­

cześnie b y ł a je n te m hotelow ym , ze zw ykłą oschłością żary czai:

— Nie m a w olnych pokojów!

I rozpychając k rew n y ch , w ybiegł z dw orca krzycząc, że je s t n a z b y t za­

ję ty i nie m a czasu n a głupie rozm o­

w y z ujem n y m i typam i. T w arz A r­

ch ibalda jeszcze b ard ziej zam gliła się. Z a k ry ł ją rękąm i.

Ze zdziw ieniem i strach em p atrzy li rodzim i S piew akow ie n a Ś p iew ak a ż za oceanu. Kółko rodzinne zam knię­

te wokoło A m ery k an in a, zaczęło się rozluźniać. S taw ała się rzecz niezro ­ zum iała. P ła k a ł człow iek w p ięknym w e łn ian y m u b ra n iu i w ieczystym k o łn ie rz y k u „D akota".

— Naocznie widzimy tu — rzekł

m ilicjan t tonem prorokom ów ey —■

typow y w ym k a n ą rc h is' ,

dukcji i niezdrow ej konkuretteji, M am y przed sobą dziecię kryzysu!

K iedy A rch ib ald opuścił

ręce, na

peronie nie by ło nikogo.

Pięć dni w ałęsał się po mieście, w ęd ru jąc od jed n eg o k rew nego do drugiego, w y w o łu jąc sw oim a p e ty ­ tem i w yglądem w strę t do k a p ita li­

stycznego u stro ju . W y jątkow e obrzy­

dzenie w yw ołało to, że w ielki A rch a- bald um iał ty lk o handlow ać. Spie­

w akow ie zaś zapom nieli już, ja k

ła­

kom ie w w ąehiw ali sta re pow ietrze kom ercji. A n a szósty dzień u je m n y ty p został odesłan y z pow ro tem do S tanów Zjednoczonych. B ilet do g ra ­ nicy kosztow ał Ś piew aków sześćset ru b li zero siedem kopiejek — i ta r a ­ na k rw aw i dotychczas. Jeśli zaś p rz y ­ pom nieć dob ry m Ś piew akom

ten

stra sz n y dzień, k ied y płacili po trz y ru b le za n u m e r „Izw iestii" zaczy n ają ryczeć, ja k gdyby im św idrow ano zę­

by w iertaczką. Co się zaś tyczy k a p i­

talistycznego system u, ńie m ówi się o ty m w ięcej.

Zaufania do Ameryki zostało po«

derwane na zawsze.

T łum aczył

Jan Śpiewak

■ R III I I I I I | l IH II I ( lii 11 III | | III 11I I11 ) 111111 I llillllfllll MMMMMMKM"I.IlISMIIIiiIrrirMittllbJał

(„L» Rłve“) ...zagroził, i t jeśli mnie zobaczy z In­

nym, to go zastrzeli!

- A ty co na to?

— 2eby sobie kupił karabin mąszy- ńowył

(„Srsen")

— Podobno rozwiodłeś się z żoną?

— Tak z powodu różnicy wiary.

— ? ?

— Ona mnie nie wierzyła, a ja jej...

(„Sibenlcky")

— Nieprzyjemną rzecz: zabrał ze so.

bą linę!

(„New-Yorker")

— Pytam J»o_r<z ostatpi: złazisz z le­

żaka czy nie?l|

*

(5)

r 34 $t> 5

T"'

NA SY W AC JĘ W GRECJI ł 4

Rys. Stanisław Cieloch

Grupa Lao-konc

O mężczyźnie, który chciał się żenić (list do przyjaciela)

JAN HUSZCZA

Pożegnanie wakacyj

(Agatce Majewskiej)

Więc jednak sierpień: słodkie śliwy

w zielonych liściach nad parkanem.

w dali tak zwane złote'niw y — powietrze stygnie jakby szklane.

W kieszeni bilet mam do Łodzi czyli, że, psiakrew, znów do zajęć — choć jeszcze długo chciałbym w wodzie Żylaki moczyć i liszaje.

Przy brzegu łódka, leżą wiosła, lecz ich nie ritszę jak co rana — by nas ku plaży szybko niosła w swe szumy Wisła zasłuchana...

Majewska, żegnaj! Już w ogródku nie będę gwizdał ci na flecie...

Zanim się stoczy łezka smutku, ach, jeszcze zjedzmy po kotlecie!

Drogi Mietku!

Przyznaję, że chociaż nie jestem ptakiem, ale chciałem założyć ghia- zdo. Udałem się zatem na nasze wy­

brzeże, ażeby sobie wyszukać żony.

zUsłyszałem, że do Sopot pojechały najpiękniejsze kobiety z całej Pol­

ski, więc tam pojechałem. Co do pięknych kobiet nie rozczarowałem się, mam wrażenie, że już na wiosnę robiły sumienny przegląd swoich ciał i te, którym, na przykład dzwonko piersi nie mieściły się do żadnego opalacza, albo te, które miały nogi jak wyrzeźbione (patrz nowoczesne rzeźby) przeznaczyły siebie na Ja­

starnię, Orłowo lub Juratę. Matki z naręczami dzieci w ramionach, to samo. Do Sopot, po auto-selekcji, po­

jechały tylko same młode i pięknie zbudowane.

Utleniwszy sobie włosy na'Złoto, ażeby nazwa naszego wybrzeża

„Bursztynowy Brzeg" miała pewne uzasadnienie, i sprawiwszy sobie poprzednio olbrzymie okulary kolo­

ru ich oczu, to znaczy niebieskie w czerwonej oprawie.

Wszystkie noszą tego roku zamiast majteczek rodzaj pieluszek białych wiązanych na brzuszku i piersi na białym temblaku. Plaża to rodzaj sali w jakimś paryskim domu publicz­

nym. gdzie panienki ukazują się goś­

ciowi gole, ażeby bez rozczarowań móg- sobie wybrać odpowiedni to­

war. Do morza nie wchodzą tego ro­

ku wcale, ażeby nie zamoczyć przy­

padkiem wymyślnych fryzur, źato

•leżą Wyciągnięte do słońca i opalają się, ażeby nazwa ,rpihrnik“ nie była tylko, jak dotąd, atrybutem męskim.

Jedna z nich zgubiła w piasku ob­

rączkę, którą zdjęła, ażeby żadna na­

wet najmniejsza parcelka na jej ciał­

ku. nie pozostała normalnego białe­

go koloru.

Czy pamiętasz egzotyczny film polski „Czarna Perła" z Bodem i ha­

wajską tancerką, która śpiewała pio­

senkę „Dla ciebie chcę być biała ... "t One zaś wszystkie powinnyby śpie­

wać: „Dla ciebie chcę być czarna ..

A nam mężczyznom, przecież g . . , na tym zależy! Wolelibyśmy, ażeby się tak nie wygłupiały z tym słoń­

cem, ale żeby raz przyniosły na pla­

żę jakąś książkę i przynajmniej uda­

wały ,że ją czytają. Pewien chłopak, prżygotowujący się do matury, po­

wiedział, że przyniósł ze sobą na pla­

żę Homera. — „Czy w puszce?1' — zapytała się na to zupełnie poważnie jedna z pierniczek, w białej pielusz­

ce ńa biodrach.

Wszystkie chcą się koniecznie pu­

szczać, ale gdy się jakiś niffcczyzna do nich na plaży zacznie przytulać — piszczą:

— Proszę mi słońca nie zasłaniać!

Opalertizńą nudzą do utrapienia,

■ I ■■

IIWI

I

H » ■

JI ■ II |

I.

I I Deszcz pada na wszystkich: na uczciwych i na złoczyńców. R,irdqej jednak moknie uczciwy, klńćanju złoczyńca zabiera — parasol.

*

* *

Małżeństwo z miłości jest roman­

sem, w którym„bohater‘' u filier li w — pierwszym rozdziale.

*

* *

Nazywała męża tak długo „aniol- ltiem“, póki j e j .. ■ nie uleciał.

*

♦ *

Można być Cezarem. U’ stosunku do kobiet odnosi się na ostatku —<

pyrrusowe zwycięstwo

przykładają wciąż jakąś łapę górną lub dolną do twojej łapy i pytają się:

prawda, że ja jestem bardziej opalo­

na ? . . . (Prawda, prawda idiotko, kretynko — myśli sobie każdy z nas, ale uśmiecha się do bałwanki jak do kaczki żółtej lub kanarka).

Ja zaś mam dotychczas tylko opa­

lone skrzydła, którymi chciałem wzlecieć w krainę miłości! — Prze­

praszam Cię, Mój Drogi, za ten poe­

tyczny zwrot, ale nieraz marzy się człowiekowi jeszcze wielka miłosna przygoda . . . A to już przepadło — nie będziemy się więcej kochać. Je­

stem zgubiony, na mężczyzn nie le­

cę — a sam nie jestem w swoim ty­

pie. A w nich się zakochać, mój Bo­

że! to tak jakgdybyś się zakochał w słoneczniku Akurat tyle duszy. Moż­

na je tylko , . . Doinyślasz się zapew­

ne, co? Ten ich rzekomy tempera­

ment też jest dęty. Chodzi im prze­

cież tylko o to, ażeby inne widziały, że posiadają fatyganta i ażeby potem w rodzinnym mieście pochwalić się, że miały „przygodę".

Jest tu mnóstwo rozwódek, wdów i sierot, które gwałtem chcą powtór­

nie wyjść za mąż, siedzą więc w ku­

czki na piasku jak Arabowie w Ma- rokko na targu i głośno wychwalają swój towar; jakie to one są piękne, jalcą mają gładką skórę, ilu starają­

cych się odrzucają dziennie, ile razy dziennie się myją, ile razy dziennie nie jedzą, ażeby schudnąć. „Wie pan, ktoś mi powiedział, że mam kształty Melony, tej bogini wojny, ale drugi mój adorator znów powiedział, że je­

sieni podobna do Djany, a Djana te przecież pies — więc teraz już nie wiem, czy jestem chuda jak charci- ca, czy gruba jak Melona. Jaka je­

stem taka jestem, ale mam coś takie­

go, że mężczyźni nie dają mi spoko­

ju ..

Powiedziałem jej na to niedawne wymyślonym aforyzmem: „Że lepiej jest mówić o drugich najgorzej, niż o sobie jak najlepiej". Ale ona nie doceniła tego bon-motu, tylko popro­

siła mnie, ażebym jej nie zasłania!

słońca!!!

Wieczorem wszystkie te opalaćzki idą na dancingi tańczyć dziki taniec

„Buzi-Buzi" (pisze się jakoś Bouggy- Bouggy. — czy inaczej). Wytrzęsienie ich pustych łebków nie pomaga nic na inteligencję.

Nie ożenię się już nigdy! Rację miał stary pederasta, ukrywający się pod pseudonimem Magdaleny Samo­

zwaniec. że kobiety dziesiejsze to pu­

ste „kopro-lalki" — uważam jednak, że zamalo złośliwie je w swych dzie­

łach potraktował. Bóg z nimi, ale ja nie!

Ściskam cię twój wierny.

M. s.

Magdalena Samozwaniec

»uwj ■.i i ■■■■. ■ HE " " S-M|

«

♦ *

Miłość jest zapomnieniem. Dlatego też „miłujący pokój" dyplomaci cier­

pią często na patologiczny zanik pa­

mięci.

*

* *

Powiadają, iż dowódca wojsk ho­

lenderskich w Indonezji nosi buławę inftrshall-kowską w tornistrze.

«

* *

U, S. A. wywożą z Indonezji gumę, Nic dziwnego. Yankes ciężko „prze­

żuwa" tragedię dzielnego narodu wyspiarzy.

H o r a c y S a f r i n .

(6)

S tr 6 !\r 34

(„Kerempuh")

— Zejdź-że pani z liny, bo krążow­

nik nie może odpłynąć.

■ Widzi pan te litery?

Widzę, ale nie umiem przeczytać!

Rys. Wacław Lipiński

—- Niech mnie pan podsadzi, to utwę pann jabłuszko!

Rys. Janusz Zarębski

— Dlaczego na waszym mleku nie ma nigdy śmietany?

— Ponieważ nalewamy zawsze tak pełne szklanki, że na śmietanę brak już miejsca...

W związku z pogorszeniem się jako­

ści wyrobów P.M.T.

t* 7

. c 4’ *-"—S J l A

w

%,, w - # ' W f e

Irena S-owa (Warszawa). Nadesłała nam pani wiersz następującej treści:

Tak chciałabym nim jesień mnie zasko­

czy, I nim się lato dla mnie skończy już, Przed mgłą jesienną co zasnuwa oczy I tylko ciernie pozpstawia z róż...

Tak chciałabym, by po latach wielu Szare, moje wiersze pięły się ku górze Jak drobne kwiecie gorzkawego chmie­

lu...

Tak chciałabym bez srebrnego kasku, Który na skronie starość wciśnie mi Zasnąć na zawsze wśród polskiego

piasku Tak chciałabym! Czy wierzycie mi?...

Owszem, wierzymy, ale — żeby nie było nieporozumień — musimy stwier­

dzić, iż zapewne nie jedna jesień za­

skoczy, nim szare pani wiersze będą się pięły ku górze.

Zasypiać na zawsze wśród polskiego piasku (w dodatku — bez szarego kasku) doprawdy nie radzimy. Po co się spie­

szyć, na te rzeczy jest zawsze czas.

Nelly Snek (Łódź). Pisze pani:

Przy biurkach — niby na Olimpie Sami — bogowie

Oszczędni — w słowie (W rozumie też)

Gdy sprawę swą załatwić chcesz To nie zawadzi —

Bliźni ci radzi —

Sadzić — co drugie niemal słowo —

„Pan Radca!", „Pani Prezesowo!"

Mocą dawnego już — nawyku — Choćby to nawet — oczywista — Był tyło zwykły — kancelista.

Ponieważ mamy do załatwienia dużo spraw z kancelistami, skorzystamy chęt­

nie z pani wskazówek: będziemy sadzić

— zobaczymy, co z tego wyrośnie.

Zygmunt Fujarkiewicz (Zduńska Wo­

la). Pospolity błąd drukarski napotkany w jednej z gazet, natchnął pana do napi­

sania ciętej fraszki p.t. „Korekta — tandetta":

Gdzie jesteś, korektorze, ja myślę, że nad morzem, bo zamiast „konferencji"

to piszesz „koferencji"

ale ja to rozumiem, każdy pisze jak umie, bo jest przysłowie stare:

humanum est errare.

„Ja będę — dodaje pan — wszystkie błędy drukarskie nadziewał na satyrę".

Nie mamy nic przeciwko temu. Życzymy, by panu starczyło czasu i atłasu czyli papieru na nadziewanie.

Wł. Wikler (Przysucha). Jeden ze swych utworów poświęca pan „Krytyko, wi":

Przyznam się, że jestem grafomanem.

I ty też nim byłeś.

Ja terz źle piszę, Ty to pierw robiłeś.

Szukasz błędów w mych wierszach usilnie Nie przeczę znajdziesz w nich coś złe­

go.

Ja też w twych wierszach szukam pil­

nie ale nic znaleść nie mogę dobrego.

Przytyk zrobiony krytykowi, sprawia, iż musimy się wstrzymać z wyrażeniem oceny nadesłanych przez pana prac. Oba wiamy się bowiem, że nie znalazł by pan „też nic dobrego" w naszym tygod­

niku.

„Myszka Peri"

„O powiedzże mi słonko, tak skryte za chmury, czy człowiek ujrzy wreszcie pogody

kontury, o powiedzże mi niebo, rosnące u góry, czy świat długo jeszcze tak będzie po­

nury Jeśli informacja, czy człowiek ujrzy pogody kontury i czy świat długo lesz­

cze tak będzie ponury — jest pani po­

trzebna w związku z wyjazdem na t. zw.

wczasy, radzimv się zwrócić do Państwo­

wego Instytutu Meteorologicznego. Prze­

powiednia P.I.H.M'u „wzięta odwrotnie", będzie stanowiła odpowiedź „słonka i nieba, rosnącego u góry".

„Smutna Lusia" (Wrzeszcz). Pseudonim właściwe obrany. -Utwory pani rzeczy­

wiście nas nie rozweseliły.

Antoni Korytkowski (Gdynia). „Mówią do mnie, Szan. Redakcjo, koledzy — jesteś tak dowcipny, pisz do „Rózeg", a ja do nich — nie, nie będę pisał".

Przeczytawszy nadesłane dowcipy — jesteśmy po pańskiej stronie, panie Ko­

rytkowski.

R.K. (Łódź).

Do jednej — nie-dziewicy Czarna Iiorpyno mych wspomnień pło.

miennych Zawitaj do mnie w pozłocie jutrzenki Bym, przestrzegając rację praw niezmien­

nych Nie musiał chadzać z zaułkowe wnęki.

W siedlisko zgryzot i pogardy świata, Gdzie życie spłaca swój haracz naturze I rzeźbi w twarzach z rozwydrzeniem

kata Przeżyte grzechy, jak w zmurszałym

murze.

Przybądź boginio moich snów i marzeń A zmienisz żywot na niebiańską frajdę, Jak chcesz, to przypłyń na fali wyda­

rzeń, Lecz gdy nie pragniesz, to wnet inną

znajdę.

Chadzać w zaułkowe wnęki — natu­

ralnie, pańska rzecz, radzilibyśmy jednak się ożenić. To o wiele zdrowiej, niż pły­

wać na fali wydarzeń wenerycznych.

9 "■

e,

< - „ w

(„Kerempuh")

— Coś pan zrobił z moją głową?

— Ach, przepraszam, ja chciałem tyl­

ko pokazać, jaki zakręt wykonałem przed rozbiciem motocykla...

5 o

o „ o

— Ten to zasłużył na premię: w cią- gu 2 tygodni się zaręczył, w ciągu 2 dni się ożenił, a w ciągu kilku miesięcy wykonał plan w 200 «/o... („Srsen")

Rys. Zbigniew^ Kiulin

—- Czy my tylko stamtąd napewno wrócimy?

— Nie ma obawy. Tam napewno pa­

ni nie zostanie.

Rys. Janusz Zarębski

— Sekret utrzymania zdrowia, to jeść dużo czosnku!

— Tak, ale trudno ten sekret zacho.

wać, bo strasznie czuć...

Rys. Karol Baraniecki TRIUMF"

Z prasy:

W TUNISIE ZAMIESZKI I STRAJKI

Rys. Karol Baraniecki

G ra w Tunisa

„Rózgi” ukazują się co tydzień. — REDAKTOR: Stefan Stefański. — REDAKCJA: Łódź, Piotrkowska 86 — telefon 254-20, wewn. 8. Przyjmuje sie codziennie od godz. 12 — 2 Wydaie R. S. W. „Prasa", Łódź. Żwirki 17 — tel. 208-42. 12 —■ 01780z.

V £ 3

Cytaty

Powiązane dokumenty

— Uczą mnie koledzy liter — chwalił Się Klamczyk, a wszyscy chętnie mu wiersyłi, radując się z przemiany wewnętrznej, jaka się w nim dokonała,. Tylko

sła się kurtyna i zaczęło się przed­.. stawienie. Mąż

ka, w wyniku której Staś znalazł się niebawem w szpitalu, my uda­. liśmy przygodnych przechodniów, obie’ zaś bohaterki rozpoczęły s tra ­ szliwy koncert,

cy się posługujemy, staje się, o- czywiście, nieprzydatny.. Można- by, po rozebraniu się do naga, przebrnąć przez uliczne kałuże do burmistrza, który posiada

— Może ma pani wielkie zdolności do iilmu rysunkowego, a może nada się pa­.. ni Jako technik

Wyobraźcie sobie, co się dzieje gdy taki sen przyśni się n a przykład znakomitemu poecie Konstantemu Gałczyńskiemu,.. „zwanemu w Hiszpanii mistrzem

Pani Tola, słuchując opowieści o przerażającej działalności wampira, uśmiechała się tajem­.. niczo, wywołując zrozumiałe zgorszenie wśród

pały się wszelakiego rodza|u aluzje, kalambury, aby temat ułoży, się w sdpowiednie ialbany i aby czytelnik, po skonsumowa&#34; u przeznaczonych dla niego