KSIĄŻNICA
NAUKOWA I ARTYSTYCZNA.
INTERLUDIA.
Z P O G R A N IC ZA SZTU KI I F IL O Z O F II.
KRA KÓW -W ARSZAWA 1912.
MICHAŁ SOBESKI
INTERLUDIA.
Z P O G R A N IC Z A S ZTU K I I F IL O Z O F II.
KRAKÓW: G. GEBETHNER I SP.
W ARSZAW A: G. GEBETHNER I W O LFF.
Matce mojej
poświęcam.
Z filozofii tragedyh
i.
W każdym tragizmie mieści się smutek — lecz nie w każdym smutku mieści się tragizm.
Trywialne to spostrzeżenie nabiera szczególnego znaczenia dla estetyki tragizmu. W skazuje mia
nowicie, że swoistych cech tragizmu nie można utożsam iać z swoistemi cechami smutku, mimo że tragizmu bez smutku wogóle pom yśleć nie można — boć tragizm wesoły, którego naturalnie nie należy mylić z tragikomizmem, zaprzecza chyba samem u sobie.
W życiu codziennem, jesteśm y jak w ia
domo, zbyt pochopni do przeoczania tej różnicy W ydarzenia bardzo smutne nazywam y bez skru
pułu tragicznemi. Natomiast w sztuce bywamy ostrożniejsi. Instyktownie bronimy się przeciw nadawaniu miana tragedyi dramatom, nie b ęd ą
cym niczem więcej, jak tylko uscenizowaniem konglom eratu udręk, piętrzących się nad głową nieszczęsnego bohatera, by go wreszcie w ypra
wić na drugi świat. Tak zwane tragedye natura-
_ 8
—listyczne budzą niesmak, miast upodobania este
tycznego. W ierna kopia wykrawku z życia, choćby najsmutniejszego, nie jest jeszcze tragedyą. W tra- gedyi musi się przeto mieścić jeszcze coś więcej.
Może więc to „coś więcej" zawarte jest w tem, co smutek, towarzyszący nieodzownie każdej tragedyi, pow oduje? O dpow iedź na py
tanie to dał pierwszy Arystoteles. Bohater tra
giczny, zdaniem jego, walczy i cierpi. W alczy z okolicznościami życia, a walka jego jest cier
pieniem, ponieważ nie jest dość spraw ną, by pokonać przeciwieństwa. Zaś niespraw ność jej wykwita stąd, źe jest, przynajmniej w pewnej mierze, nieusprawiedliwioną. Jednem słowem na bohaterze ciąży wina. Zawinił — przeto musi cierpieć i ostatecznie zginąć. Gdyby był bez winy, wtedy doszedłby wreszcie albo do poje
dnania się z przeciwnościami, albo też sytuacya nie mogłaby nabrać tej grozy tragicznej, której właśnie nabiera. Boć groza tragiczna rodzi się stąd, że bohater brnie coraz zapamiętałej w swej winie, że stwarza sobie sam ochcąc coraz większe przeciwieństwa.
A groza losów bohatera udziela się nam, wstrząsając nami do głębi. Lecz obok grozy b u
dzi się w nas uczucie litości. Dwa te uczucia
są — według Arystotelesa — właśnie podłożem ,
z którego tryska źródło estetycznego upodobania,
sprawianego przez tragedyę. Opanowani litością
i grozą, przeżywam y tern silniej winę bohatera.
Lecz z chwilą, gdy bohater p ad a pod obuchem własnych przewinień, nabiera wszystko straszliwe, co dopiero z nim razem przeżyte, szczególnego blasku. Mając przed oczyma okrutny kres, do którego w iodą człowieka namiętności, poznajemy ich zgubną moc. Potęga ich rozwichrza ode dna naszą duszę. Lecz właśnie dzięki temu przecho
dzi dusza nasza dziwny proces oczyszczania — katarsis. W obec porażki złego, tem silniej pro
mienieje potęga dobrego. Tragedya, to bolesny lecz zbawczy ogień dla naszych namiętności.
W płomieniach jego giną wszelkie nieczystości, a ostaje się sam szlachetny rdzeń naszej istoty.
Śladami Arystotelesa poszli inni myśliciele aż do ostatniej doby Zawarty w jego koncepcyi motyw winy i kary wysunął się w nowszych czasach na pierwszy plan, szczególnie za spraw ą Schillera. Z nieznacznemi modyfikacyami n apo
tykamy zresztą ten sam pogląd u Lessinga, Hegla, Vischera, Lotzego i innych. U tych wszystkich, porówno z Arystotelesem, oparty jest motyw ten na przeświadczeniu o ładzie i harmonii w w szech- świecie, na wierze w „K osm os14. Kto wykroczy przeciw wiekuistemu porządkow i rzeczy, przeciw wiekuistemu dobru, zginąć musi. Nad błądzącym człowiekiem zawisł miecz kosmicznej spraw iedli
wości, mszczący srodze każde przewinienie. Sam
Arystoteles żywił przekonania tg do tego stopnia,
- l O -
że cały tragizm sofoklesowego Edypa wywodził ż nadmiernej popędliw ości i gniewliwości nie
szczęsnego króla, a więc z motywu drogorzę- dnego i pobocznego, przeoczając zupełnie rze
czywiste tragiczne sprężyny tego dramatu. Boć, jak wiadomo, właśnie te drobne przewinienia Edypa najzupełniej nie kształtują jego tragicznych losów, ani „kara“ jego nie jest dostrojoną do tej jego „w iny“. Zaś Schiller budow ał swe dra
maty konsekwentnie wedle tej teoryi. Bohaterzy jego cierpią w stopniu, w jakim przewinili. W al- lenstein zdradził swego cesarza, a Dziewica O r
leańska sprzeniewierzyła się głosowi niebios — przeto oboje ponoszą śmierć.
Czy w motywie winy i kary zawartą jest rzeczywiście sw oista cecha tragizmu? Bezwątpie- nia przysługuje czynnikom tym pewne znaczenie.
Każda tragiczna sytuacya zasadza się na jakim kolwiek konflikcie. Konflikt rodzi się tam, gdzie ma miejse opozycya przeciw jakiemukolwiek p o rządkowi rzeczy, czy to zewnętrznemu, czy też wewnętrznemu w duszy bohatera. Jeżeli tedy uznamy jakikolwiek porządek rzeczy za bez
względnie dobry, wówczas możemy każde jego zakłócenie nazwać winą. Kto więc zakłócenia nie popełnia, kto się do danego porządku przysto
sowuje, na tym żadna wina nie ciąży i, rzecz prosta, bohaterem tragedyi być on nie może.
Słusznie w ysuw ają więc Arystoteles i jego na
—
11
—stępcy „winę", nieodzownie złączoną l każdym konfliktem, na pierwszy plan. Natomiast, poczy
nają się zrazu piętrzyć trudności, gdy w dalszym ciągu „winie" tej nadają cechy osobistego, indy
w idualno-etycznego przewinienia, gdy, innemi słowy, wyw odzą „winę“ wyłącznie i całkowicie z charakteru bohatera.
Otóż najpierw możnaby podać w w ątpli
w ość jądro założenia i zapytać: jaki porządek rzeczy jest bezwzględnie dobry? W iadom o p rze
cież, że już odmiany klimatu, rasy, stopnia kul
tury itd. pow odują wyraźne odmiany norm ety
cznych. Lecz pom ińm y tę trudność. Załóżmy, że bohater napotyka ów absolutnie dobry porządek rzeczy i zapytajm y się teraz, czy zakłócenia go posiadają rzeczywiście cechy tragizm u? O dp o wiedź brzmi przecząco. Zachodzą bowiem w ó
wczas tylko dwie możliwości zakłócania: albo nieświadomie, albo świadomie.
W pierwszym razie o tragiźm ie wogóle mowy być nie może. Kto błądzi z konieczności, czy to za przyczyną przyrodzonych lub naby
tych defektów moralnych, czy to jako manekin
w rękach okrutnego losu i kto tej swej sytuacyi
sobie. nie uświadamia, ten może w praw dzie stać
się ofiarą straszliwych wydarzeń życiowych i może
rozkiełznać w nas fale litości, lecz mimo to praw
dziwego tragizmu w losach jego nie będzie. Boć
tragizm rodzi się dopiero tam, gdzie jest, pełnią
—
12
—świadom ości tragicznego położenia. Edypow a tragedya kateksochen rozpoczyna się dopiero wówczas, gdy w św iadom ości króla rozbłyska rozpoznanie całej grozy swych czynów, spełnio
nych z dziecięcą beztroską i ufnością w nie i w siebie. Mawia się w praw dzie zazwyczaj, że n. p. w zakładach dla obłąkanych rozgrywają się straszliwe „tragedye". Lecz jest to tylko prze
nośnia, wywołana powyżej już wspomnianym konwenansem, na mocy którego nazywamy sy- tuacye wielce smutne i bolesne tragicznemi, a powtóre spow odow ana błędną psychologiczną postaw ą nas samych. W idząc straszny los czło
wieka obłąkanego, przenosimy mimowoli w jego duszę nas samych, z naszą normalną strukturą psychiczną. Nic dziwnego tedy, że dane poło
żenie może nam się wydać praw dziw ie tragi- cznem.
Lecz i świadome zakłócanie porządku rze
czy również nie wyczerpuje istoty tragizmu.
O winie świadomej mówimy wówczas, gdy zda
jemy sobie spraw ę, że postąpiliśm y właśnie tak, a nie inaczej, mimo, że moglibyśmy byli postą
pić inaczej. A z tym momentem pryska właści
wy tragizm. Łudzić się bowiem niepodobna, że
z chwilą, gdy spostrzegam y, że bohater cierpi
lub nawet ginie za winy, których mógł był nie
popełnić, gdyby tylko był chciał — staje się 011
dla nas już tylko osobistością najwyżej pożało
- 13 —
wania godną, lecz nie prawdziwie tragiczną.
W rzeczy samej w żadnej dobrej tragedyi sy- tuacyi takiej nie napotykam y. Raczej zdajemy sobie doskonale spraw ę, że bohater nie ulega żadnem u naciskowi psychicznem u, że działa sa
mowładnie, z własnej, każdego swego kroku świadomej woli, a że mimo to inaczej d ziałać nie może. Tragedya, w którejby zmiana w p o stępow aniu bohatera mogła od jednego rozm a
chu rozpędzić czarne chmury, kłębiące się nad jego głową — stałaby nieledwie na pograniczu komizmu. Przewinienia indywidualno - etyczne mogą bez w ątpienia powodować sytuacye tragi
czne, lecz jako takie cech tragizmu nie p osia
dają. W łaśnie sofoklesowy król Edyp, zawezwany przez Arystotelesa na głównego św iadka jego teoryi, zwraca się przeciw niej dobitnie. Gdyby rzeczywiście całe to morze udręk i upokorzeń, które sączy do dna w spaniały ten człowiek, miało być karą za drobne usterki jego chara
kteru i za jego — jak chce Arystoteles — wtedy musielibyśmy dopraw dy zwątpić o jakiej
kolwiek spraw iedliw ości w świecie. Tem mniej moglibyśmy losy jego poczytywać za słuszny wymiar spraw iedliw ości— jak również chce Ary
stoteles. Z piersi naszej wyrwałby się jeno okrzyk
oburzenia. Opuścilibyśm y widownię z jątrzącem
rozdrażnieniem . Tymczasem ma się rzecz właśnie
naodwrót. Groza losów edypowych miota nami
-
14
-Wprawdzie jak huragan i wywołuje w nas głę
boki rozdźwięk, lecz nie rozdrażnia. Raczej w za
mieraniu tchu i wzmożonem pulsow aniu naszych tętnic słyszymy tajny rytm jakiejś dziwnie pię
knej melodyi, uwitej w praw dzie zgrozy i rozdźw ię- ku, rozwichrzającej, lecz przenigdy nie jątrzącej.
Gdzie władnie rozdrażnienie, tam dla piękna już miejsca niema. A w słuchując się w rytm tej me
lodyi, uśw iadam ia nam się coraz silniej, że akordy tragicznej grozy i tragicznego bólu z innych, z głębszych wytryskują źródeł, aniżeli z miałkich wód indywidualnych przewinień i wykroczeń.
Może więc rozwiązania całej zagadki n a leży szukać w sferze nadindywidualnej ? D roga na przeciwległy ten biegun nastręcza się jakoby samorzutnie.
Na drugim tym biegunie nie brak również świetnych przewodników, choćby takich, jak Schopenhauer i Nietzsche. T reścią każdej trage- dyi, pow iada Schopenhauer, jest cierpienie. T ry
skać ono może z trzech głównych źródeł. N aj
pierw z niezwykłej, nieludzkiej nikczemności b o hatera, w rodzaju Ryszarda III., Jagona lub Fran
ciszka Moora. Po drugie z przypadku lub po
myłki: król Edyp, Romeo i Julia, Oblubienica z Mesyny. W reszcie, po trzecie, z kolizyi cha
rakterów i z powikłania się okoliczności. O sta
tnie źródło jest najboleśniejsze. Tragizm zeń
płynący przygniata nas najsilniej. Przekonywamy
- 15 -
się bowiem naocznie, iż strasznych losów boha
tera nie warunkują ani wyłącznie potw orności jego charakteru, ani niezwykłe w ydarzenia ży
ciowe — czemby ostatecznie ogrom jego cier
pienia usprawiedliwić można. Jeno widzimy, że cierpienie wyłania się z duszy człowieka lekko i samorzutnie, że nie potrzeba żadnych zwichnięć charakteru, żadnych nadzwyczajnych okoliczno
ści, by cierpieć straszliwie. Tem samem nabie
ramy przeświadczenia, że cierpienie jest naszym stanem naturalnym, że jest ono nierozerwalnie złączone z naszą istotą,
I też — pow iada dalej Schopenhauer — wogóle nie może być inaczej. T oć istotę w szech
rzeczy stanowi głucha, ślepa, irracyonalna, nie
okiełznana, kosmiczna wola. Prze ona naprzód dla samego parcia. Pow ołuje do życia miliardy istnień, by je znów za lada podm uchem pogrą
żyć w niebycie. Tysiące żądz nieuciszonych szarpie jej wnętrzności. W iekuisty kołow rot usta
wicznego tworzenia i niszczenia, bez celu p o częty i do żadnego celu nie zmierzający, oto jedyny sens, a może lepiej jedyny bezsens jej istnienia. Tworzy, by tworzyć — niszczy, by niszczyć. Cały ten bezsens woli kosmicznej uspraw iedliw ia najwyżej jej nieśw iadom ość. N a
tom iast w prost nieodpuszczalnym staje się on
z chwilą, gdy wola poczyna stwarzać istoty
świadom e. Boć z momentem, gdy całe to ko-
j i -
16
-smiczne szamotanie się woli samej ze sobą przekracza szczęsną sferę nieświadom ego i wkra
cza w sferę św iadom ości — rodzi się ból nie- uciszony i niewytępialny. Gdyż ostatecznym ją
drem, praw dziw ą istotą świadom ości, może być tylko wiekuiste cierpienie woli. Cierpienie i nie
szczęście — oto stan pozytywny każdego świa
domego istnienia. Zaś rzadkie chwile szczęścia, to tylko stan negatywny, tylko dorywcze wyzby
wanie się swej istoty, szczęsne zapominanie 0 sobie.
Klątwą jest tedy każdy byt świadomy.
A groza tej klątwy potęguje się do szczytu tam, gdzie św iadom ość osięga sw e maximum — w człowieku. Stworzenie człowieka — to praw dziwie grzech pierw orodny woli. Przeto już sa- mo"*istnienie człowieka jest tragicznem, pow iada Schopenhauer. Póki żyje, cierpienie nie odstę
puje go na krok i odstąpić nie może, boć prze
cież niem w łaśnie wypełniona jest po brzegi jego istota. Cierpienie opuszcza go dopiero wówczas, gdy na znękanem jego czole śmierć kładnie swe miękkie, aksamitne dłonie. Jak więc nikłymi 1 bezważkimi są owe drobne bóle, które czło
wiek spraw ia sobie sam ochcąc przez swe indy
widualne przew inienia? Czemże one są w obec
pierworodnego grzechu bytu, wobec straszliwej
klątwy istnienia?
- 17 —
Przeto — mówi Schopenhauer — jałowem i bezowocnem jest doszukiw anie się istoty tra
gizmu w jakichkolwiek innych czynnikach. Istnie
nie a tragizm to pojęcia jednoznaczne. Dramat tragiczny powstaje więc nie dopiero wtedy, gdy artysta z misternym kunsztem kłębi konglomerat win i kar, lecz pow staje już wów czas, gdy arty
sta odtw arza jeno życie ludzkie, takie, jakie ono rzeczywiście jest, gdy ma oczy rozw arte na całą
; jego grozę i ohydę. Tak postępują Ajschylos, Sofokles, Eurypides i Szekspir. Utwory ich, to nic innego, jak nieustanna symfonia, osnuta około tego jednego, jedynego m otywu: około klątwy istnienia. Śmiesznem w prost byłoby mierzyć cier
pienie sofoklesowych bohaterów miarą ich indy
widualnych przekroczeń. N iedorzecznością byłoby to wobec faktu, że najokrutniej cierpią właśnie najlepsi i najszlachetniejsi. Któż nie schyliłby się kornie do stóp przejasnej Antygony? Któż nie ugiąłby kolan przed w zniosłą postacią Króla Edypa? Któż nie przycisnąłby do serca najserde
czniejszego swego drucha i brata H am leta?
A właśnie z nimi, z tymi najlepszymi, wyprawia los najnieubłaganiej swe śmiercionośne harce,
ciosając kołki na biednych ich głowach.
Korzenie tragizmu w yrastają więc z sfery nadindywidualńej, kosmicznej. Całą doniosłość i potęgę tragizmu objąć można tylko wtedy, gdy się opuszcza ciasne koło wszystkiego, co tylko
2 '■
I:
I
i
- 18 —
ludzkie, gdy się nie baczy na nikłe udręki, stw a
rzane sobie przez człowieka samowładnie, lecz gdy się wzrok utkwi w spraw y ostateczne, w ją
dro rzeczy — skąd płynie rytm straszliwego • rozp o znan ia: człowiek cierpi... ponieważ istnieje.
Tragizm jest więc, zdaniem Schopenhauera, ostatecznie identyczny z klątw ą indywiduacyi.
t a bogatsza i głębsza indywidualność, tem z na
tury rzeczy więcej cierpieć musi, boć tem do bitniej ujawniają się w niej te ostateczne ko
smiczne źródła, z których cierpienie tryska z nie
ubłaganą koniecznością. Im uboższa, płytsza du
sza człowieka, tem odporniejszą jest wobec okru
cieństw świadomości, tem bliższą błogosław io
nej sfery nieświadom ego. Choć więc człowiek raduje się nad bogactwem swej duszy, choć grozę poznania koi niemało dum a poznawcza, to jednak tęsknym wzrokiem spogląda ku otchła
niom nieświadom ego, ku tej jedynej prawdziwej ojczyźnie niezmąconej szczęśliwości. Stąd widzi
my, że często właśnie najlepsi pożądają zatra
cenia swej indywidualnej jaźni i łakną rozpły
nięcia się w przepaścistościach nieświadom ego.
Mędrcy indyjscy z lekkiem sercem rzucają roz
kosze, któremi tak hojnie szafuje słoneczna ich
ziemia, i gnieżdżą się w lasach odludnych, by
wypłukać z duszy klątwę indywiduacyi. Święci
chrześciańscy kryją się w zacisznych murach
klasztornych, by przez rozpam iętywanie rzeczy
— 19 —
wiecznych doszczętnie wyplenić z siebie w szel
kie w łókna doczesności, których tkanka tworzy ich jaźń indywidualną. Zaś wszystkim innym, którym sił nie stać na wytrwanie w bogobojno- ści indyjskiej lub chrześciańskiej, wszystkim tym na ratunek bieży filozofia i sztuka. Filozofia przekonywa, że indyw iduacya jest klątwą, od praw ieków dokonaną, i stąd zasila myśl ludzką zbawczym strumieniem poznawczego ukojenia.
Zaś sztuka mówi nam to samo — lecz zmy
słowo, dotykalnie. Sztuka przytw ierdza do mar
muru, dźwięku, barw y lub słow a wszelkie udręki kosmicznej woli — i tem samem wypłukuje je z naszego serca i ponosi nas nad niemi.
A najdoskonalej — pociesza nas Schopen
hauer — dokonywa tego właśnie dram at tragi
czny. Ody widzimy jak bohaterzy, wzniośli i czcigodni, cierpią i giną, gdy postrzegam y, że wyczerpawszy czarę udręk do d n a , schodzą z tego świata z lekkiem sercem, niemal z uśm ie
chem, jak Hamlet, jak M ałgorzata w „Fauście"
— wtedy i w nasze serca wpływ a ciepła fala kojącego rozpoznania o jałowości i bezsensie wszelkich wysiłków i pragnień indywidualno- ludzkich. Lecz ukojenie, stąd płynące, to bynaj
mniej nie ataraksja stoików, bynajmniej nie jakaś bierna, zimna, obojętna, zrezygnowana apatya, jeno w łaśnie stan to prawdziwie czynny, boć zniewalający nas do zrzucenia z siebie, z olbrzy
2*
— 20 —
mim wysiłkiem woli, jarzma indywiduacyi. — Kto cierpieniu wszechistnienia śmiało potrafi wej
rzeć w oczy, ten potęgi cierpienia lękać się nie potrzebuje Raczej spłynie ono po nim, jak słone fale oceanu spływ ają po granitowej nadbrzeżnej skale. I wszystkie udręki woli kosmicznej będą z chwilą tą dlań już tylko „w spaniałem w ido
wiskiem".
I otóż dobiegliśm y do momentu, w którym schopenhauerow ską koncepcyę tragizmu podchw y
tuje największy spadkobierca jego ducha — Fry
deryk Nietzsche. I on jest, za przykładem mi
strza, przeświadczony, że lepiej byłoby człowie
kowi, gdyby nie istniał wogóle. Lecz ponieważ człowiek już raz istnieje, przeto nie g o d z i mu się grząźć w lepkiem morzu apatyi i odurzać się myślą o pogrążeniu się w tajniach nieśw ia
domego. Raczej przystoi człowiekowi wziąć świa
domie na swe barki wszelkie udręki życia i na- przekór im żyć pełnią życia.
T ak mówi do siebie dusza praw dziw ie do stojna — nadczłowiek. I tak też żyli Grecy w okresie swego wielkiego pesymizmu, sięgają
cego aż do Sokratesa i z tego ducha stworzyli swój potężny dram at tragiczny. Tragedya grecka nie zasadza się więc bynajmniej tylko na tem, że oddaje wiernie cierpienia woli, spotęgow ane do szczytu na stopniu jej objektywacyi w czło
wieku, ani tylko na tem, że mówi nam nieustan-
—
21
—nie, iż życie ludzkie jest największem ziem, Istota jej zawarta raczej jest w zupełnie czemś innem, a mianowicie w tem, że poprzez losy tragicznego bohatera, niejako między wierszami swymi, mówi nam, że życie jest mimo wszystko niezniszczalnie wielkie, potężne i promienne. Na w idok cierpienia i śmierci najdostojniejszych nie odurza nas więc w tragedyi ból życia, tylko po tęga życia. Dramat tragiczny w zbudza w nas umiłowanie życia, bo serce nasze lgnie do wszy
stkiego, co wielkie, niezniszczalne, choćby nawet było udręk i bólu pełne. A życie tak zrozumiane jest bądź co bądź nieskończenie piękne. Tem samem nabiera byt człowieczy pełnej racyi istnie
nia jako fakt estetyczny. Ponieważ życie jest piękne, więc warto żyć, mimo że jest okrutne.
Taką postaw ę zajęli wobec życia Grek- dyonizyjczyk i Hamlet. Z genialną intuicyą wy
krywa Nietzsche między nimi tajne pow inow a
ctwo. Oboje spojrzeli w praw dziw ą istotę rzeczy, zgłębili ją i stąd zrodził się w nich nieprzeparty w stręt do czynu. Czują, że w prost śmiesznem by było, gdyby się mieli pokusić o naprostow a- nie wyrzuconego z swej kolei świata, gdyby mieli kłaść palec pigmeja między potężne koła życia, miażdżące zarówno spraw iedliw ych i nie
sprawiedliwych.
Natom iast dają się ponosić rozhukanym fa
lom życia. Chłonąc jego blaski i sącząc jego
\
—
22
—rozkosze — żyją pełnią życia, mimo że nie łu
dzą się ani na chwilę, iż pęd życia sunie ponad przepaściam i. I z tego rozkiełznania w sobie woli do życia, naprzekór jego udrękom, i z tego rozpoznania; że będąc na szczytach, nie przystoi się lękać przepaści, rodzi się „tragiczna szczę
śliwość", cechująca Hamleta i Dyonizyjczyka.
Pod jej zbawczymi promieniami przem ienia się Nietzschemu klątwa indywiduacyi w szczytowe jej wywyższenie. Dumą człowieka winno być:
żyć naprzekór klątwie istnienia nawet wówczas, gdyby się to życie, z całą swą grozą, nieskoń
czoną ilość razy w „pierścieniu wiekuistego p o w rotu" powtórzyć miało. Tragizm życia — oto najpiękniejsza i najdostojniejsza jego cecha.
II.
Koncepcyę tragizmu Schopenhauera i Nietz
schego cechuje, jak już wspominaliśmy, skrajne przeciwieństwo do arystotelesowej. Arystoteles poszukuje istoty tragizmu w indywidualnetn prze
winieniu: człowiek wykracza przeciw porządko
wi rzeczy, stąd otacza go żelazny pierścień kon
fliktów, by go wreszcie zdławić, aby się stało zadość wiekuistej spraw iedliw ości, mszczącej w szelką fijięis. Zaś Schopenhauer i Nietzsche wkraczają odrazu śmiało w sferę nadindywidualną.
Indywidualne przewinienia stają się nikłemi w ich
— 23 —
oczach w obec pierw orodnego grzechu indywidu
acyi, wobec klątwy istnienia
W ątpliwem być nie może, że obie te skraj
ne postaw y są predestynowane, uwarunkowane przez całokształt poglądów filozoficznych tych myślicieli. U Arystotelesa zaważył na szali jego metafizyczny optymizm, wiara w k o s m o s , zaś u Schopenhauera i Nietzschego ich metafizyczny pesymizm, w iara w c h a o s .
Konsekwencye metafizycznych przekonań musiały pow ieść Arystotelesa do przekazania całego problem u sferze indywidualno-etycznej.
Jeżeli bowiem w wszechśw iecie panuje lad i har
monia, to dla nieładu i dla dysharm onii pozo
staje miejsce wyłącznie w wolnej woli człowie
czej. Na odw rót rzecz się ma u Schopenhauera i Nietzschego! Zapatrzywszy się na zagadnienie tragizm u od razu sub specie aeternitatis, przesu
nęli z natury rzeczy sferę czysto indywidualną na drugi plan. /
I tutaj należy też szukać argum entów, wy
kazujących niedostateczność teoryi Schopenhau
era i Nietzschego. N ajpierw możnaby podać w wątpliwość ich metafizyczne założenia wogóle.
Lecz pominąwszy ten moment, uderza nas na pierwsze wejrzenie pew na sw oboda i łatwość, z jaką się z problem em tragizmu załatwiają.
Zadaw szy sobie pytanie, c z e m u losy
ludzkie bywajątragicznymi, odpowiadają"poniekąd:
—
24
—p o n i e w a ż są tragicznymi. Człowiek cierpi, poniew aż nie może nie cierpieć. Tem samem konflikt tragiczny, jako konflikt, właściwie dla nich nie istnieje. Tragizm jest im ostatnim, niepodziel
nym, elementarnym faktem, który jeno stw ier
dzić i za praw dę poczytać należy. I mimo, że oboje poświęcają konfliktom tragicznym tyle i tak genialnych wysiłków, to jednak spraw a się nie zmienia. W głębiwszy się w ich dociekania, sp o
strzegam y bowiem, że nie chodzi im tyle o wyśw ie
tlenie tragicznego k o n f l i k t u jako takiego, ile o przedstaw ienie odnośnych faktów tak, by wy
kazywały, że każde istnienie w istocie rzeczy już jest tragicznem. Klasycznym tego przykładem jest cała nietzscheańska koncepcya duszy greckiej aż do ery Sokratesa. Mimo genialnych i zupeł
nie nowych oświetleń, nie podobno nie dostrzec w niej sporej dawki predestynacyi. I choć to nic nie ujmuje ani pięknu, ani geniuszowi całej kon- cepcyi, to jednak paczy nieraz bezwzględną prawdę. Dość wspom nieć, że wszystko to, co się z pod schem atu wyłamuje, otrzymuje ry
czałtem etykietę dekadencyi — i stąd, jak wia-, domo, są Sokrates, Platon i Arystoteles dla Nietzschego już dekadentami.
Trudności te potęgują nadto fakty estete- cznego doświadczenia. Otóż przyjąwszy tę me
tafizykę pesymizmu, stanąwszy ściśle na gruncie
Schopenhauera i Nietzschego — zapytać należy,
— 25 —
czemu tragizm , zaklęty w formy dram atu nas p o ry w a ? Czemu zachwyca nas dram at, który z natury swej jeno potęguje ból naszego istnie
n ia? Czemu nie odwracam y się od niego już choćby z motywów czysto egoistycznych, z oba
wy zatracenia tych okruchów radości życia, któ
re nam , bądź co b ą d ź , przypadły w udziale?
Czyż w ięc, innemi słowy, możemy przyklasnąć odpowiedzi, danej zgodnie przez obu, że tragizm koi i ponosi ponad klątwę istnienia?
Otóż estetyczne dośw iadczenie mówi nam zupełnie coś innego. Gdy widzimy, jak p o d obu
chami losu gną i łam ią się wspaniałe postacie Antygony, Edypa, Hamleta i Króla Leara, gdy świadkami jesteśm y tak okrutnego i tak bezo
wocnego zmagania się z ohydą życia tych naj
lepszych i najszlachetniejszych — wtedy roz
brzm iew a w nas straszliwy zgrzyt i duszę na
szą zalewa fala rozdźwięku. C opraw da nie za
przeczymy ani Schopenhauerow i ani Nietzche- mu, że refleksje nad klątwą istnienia m ogą nas ukołysać i ukoić, gdy dram at tragiczny już mi
nął. Lecz ukojenia takiego najzupełniej w sobie dostrzec nie możemy, póki dram at tragiczny p r z e ż y w a m y . Raczej dzieje się w prost na odwrót. Groza tragiczna w strząsa wów czas na
mi do głębi i odczuwamy w tedy silniej niż kie
dykolwiek cały okrutny bezsen s, zawarty już
w prostym fakcie istnienia bólu i cierpienia na
— 26 —
świecie. I tego głębokiego rozdźw ięku, rosnące
go razem z falami tragicznej sytuacyi i dobie
gającego szczytu w chwili katastrofy, nie zdo
łają uciszyć żadne spekulacyjne przeświadczenia o konieczności i o pięknie cierpienia. Tragedya więc najzupełniej nie koi, jeno wiedzie nam przed oczy przygniatającą potęgę bólu, w całym jej bezwstydzie. I wogóle nie może być inaczej.
Na siłę kojącą s k u t k ó w tragedyi zgodzić się można. Lecz tragedja kojąca j a k o t a k a , prze
staje być, ściśle wziąwszy, tragedją — jest więc sprzecznością w sobie. Piękno tragedji, to w ła
śnie piękno grozy i rozdźw ięku, a nie piękno ukojenia.
A z tego wszystkiego wynika, że istoty tragizm u należy szukać gdzieindziej, aniżeli na gruncie metafizyki bezwzględnego pesymizmu.
Zresztą pesymizm absolutny, wybujały aż do ostatecznych konsekwencji, traci samorzutnie swe ostrze. Bowiem w św iecie, w którym wszystko jest tragiczne, właściwie nic nie jest tragiczne.
Bo jakże wówczas osięgnąć jakiekolwiek kry- terjum tragizm u? Pośrednio potw ierdza to ewo
lucja samego Nietzchego. Póki w początkach, jako autor „Narodzin tragedyi z ducha muzyki1*
trw ał wiernie przy sztandarze Schopenhauera, w ydał mu się, jak widzieliśm y, byt człowieczy bezwzględnie tragicznym. Grecy przed Sokrate
sem byli mu potępieńęzem plem ieniem , które
— 27 —
musiało sobie stworzyć całą prom ienną sw ą sztu
kę, by się miało czern odurzać, aby wogóle módz żyć. Lecz powoli poczynał letargiczny ten pierw iastek nabierać dla N ietzschego szczegól
nej wagi. I to odurzanie się przem ieniło mu się wreszcie w przeświadczenie o dostojeństw ie ży
cia, na przekór jego ohydzie. A ten ideał „du- jszy dostojnej" począł tężeć, nabierać siły i w a
żkości, aż skrystalizował się w koncepcji Zara-
| tustry, w tym najpiękniejszym i najpotężniejszym hym nie, jaki kiedykolwiek został wyśpiewany I na chwałę i uwielbienie życia dla życia samego.
Ewolucja ta od bezwzględnej negacyi Scho
penhauera aż do bezwzględnego potwierdza-
|nia Zaratustry byłd spontaniczną, prawdziwie
„kołem toczącem się z samego siebie1*, była jwięc, innemi słowy, konieczną. I właśnie konie
czność takiego a nie innego ujścia, rzuca zna- jmienne światło w tył, aż do sam ego wyjścia.
Pesymizm, który tak nieubłaganie przeczy wre iszcie samemu sobie, musi być chyba już w ko
rzeniach swych nagryziony jadem wewnętrznej sprzeczności. Próba utożsam ienia tragizm u po- prostu z istnieniem, zapada się więc sama w sobie.
Zupełnie inną postaw ę zajmuje w sp ra
wie tej estetyka współczesna, je s t ona w prze-
jważającej części psychologiczną. Nie troszczy
się wiele o dzieło sztuki jako takie. Uwzględnia
— 28 -
je tylko jako gołosłowny warunek estetycznego upodobania. W analizie pewnych procesów psy chologicznych, zwanych właśnie estetycznemi, szuka całkowitego rozwiązania zagadki piękna, więc także zagadki tragizmu. Estetycy psychologiczni badają tedy skrupulatnie wszelkie objawy psy chologiczne w chwilach, w których dzieła sztuki przeżywamy i stw ierdzają cały szereg niew ątpli
wych objawów psychicznych, charakteryzujących naszą estetyczną postaw ę. Tak tedy w spraw ie tragizmu akcentują wybitni w spółcześni psycho
lodzy jak Volkelt i Lipps następujące psycholo
giczne m om enty: siła i rozpęd namiętności, jakie ujaw niatragedja, podobają się. Bohater, ponoszący śmierć, wiedzie nam przed oczy w artość życia;
każde tragiczne w ydarzenie ujawnia nam w ar
tość cierpienia, przez w spółczucie, jakie w zbu
dza. Zaś uświadomienie sobie jakiejkolwiek w ar
tości spraw ia przyjemność, a cóż dopiero uśw ia
domienie sobie wartości człowieczeństwa, uja
wniającej się najdobitniej właśnie w cierpieniu.
Cierpieniu ludzi wielkich i silnych towarzyszy w zniosłość, a każda wzniosłość spraw ia silne upodobanie. To uczucie wzniosłości ponosi nas ponad bezsensem , zawartym w cierpieniu jako takiem. W ydarzenia tragiczne rozniecają w nas całe akordy uczuć, od najniższych do najwznio
ślejszych. I to spotęgow anie naszych przeżyć uczu
ciowych wywołuje w nas w zrost poczucia na
szej wyższości, co spraw ia wybitne zadowolenie.
T ragedja ukazuje nam dobitnie, jak biedną i li
tości godną, lecz zarazem jak w zniosłą i w sp a
niałą istotą jest człowiek. I w tem współistnieniu w nas uczuć poniżenia i wyniesienia upatruje sw oistą cechę tragedji szczególnie Volkelt.
Poprzestając na przytoczeniu tych kilku ważniejszych czynników psychologicznych, za
pytajmy się, czy taka, choćby najskrupulatniejsza analiza procesów estetycznych odkryw a nam rzeczywiście istotę tragizm u? Kwestya ta utoż
samia się z natury rzeczy z kwestyą racji bytu estetyki psychologicznej wogóle. Nie miejsce tu na polemikę z nią.*) Dość wskazać na dwie okoliczności. Po pierw sze: psychologiczna ana
liza przeżyć estetycznych jest niewątpliwie rze
czą wielce cenną, lecz jest tylko psychologją a nie estetyką. Po d ru g ie : z bezwzględnem igno
rowaniem dzieła sztuki jako takiego, w myśl program u estetyki psychologicznej, trudno się pogodzić wszystkim tym, którym właśnie o zro
zumienie dzieła sztuki jako takiego chodzi. P sy chologiczna analiza procesów estetycznych nie jest w ięc, mimo swej niezaprzeczonej wartości, alfą i om egą estetyki. Estetyka musi sięgnąć, by
*) S zczegółow sze argumenty przeciw jednostronno- ściom estetyki psychologicznej podałem w „Uzasadnieniu m etody objektyw nej w estetyce'1. Nakład Akademji Umie
jętności, K raków 1910. Str. 36—81.
— 30
Sztukę zrozum ieć, po inne, pozapsychologiczne momenty, a tymi są z natury rzeczy w pier
wszym rzędzie objektywne czynniki sam ego dzie
ła sztuki. Jedynie tak rozszerzona estetyka może się pokusić o rozwiązanie zagadki piękna. Na wiasem pow iedziaw szy, potw ierdza to pośrednio sam a estetyka psychologiczna. Ponieważ jej dość trudno kroczyć konsekwentnie pod własnym sztan
darem, przeto zbacza chcąc nie chcąc w sferę obje- ktywną. Szczególnie czyni to sam Lipps, główny filar w spółczesnej estetyki psychologicznej. Prze
prow adziw szy szczegółow ą analizę estetycznego upodobania, jakie spraw ia tragedja, spostrzega, że istota tragizmu jednak w niem się doró
wnanie nie mieści i sięga tedy po czynnik zu
pełnie po za kom petencją psychologji leżący, mia
nowicie po wartości etyczne, po potęgę dobra, jaką rzekomo, zdaniem jego, dokumentuje tragedja.
Stanąwszy tedy na stanowisku tak rozszerzo
nej estetyki postrzegam y dwie grupy zjawisk.
N ajpierw : bohater tragiczny cierpi i ginie, po- w tóre: czyny bo h atera, warunkujące jego tragi
czny los, wypływają z wolnej jego woli, a mimo to są konieczne. W obu razach mamy do czy
nienia z czynnikami czysto empirycznymi, obje- ktywnie danymi. T ak samo jak widzimy cier
pienia i katastrofę, tak też postrzegam y bezpo
średnio, że bohater nie może postępow ać ina-
- S i
cze], jak właśnie postępuje. Nie może rozpędzić czarnych chmur, kłębiących się nad głow ą, a mimo to nie działa pod żadnym naciskiem, jeno zupełnie sam ow ładnie. I w tem właśnie leży sw oista cecha tragizm u — na co zresztą w ska
zywał już z motywów metafizycznych Schel- ling, a świeżo podkreślił z motywów empiry
cznych Schnabel*). Tragicznem jest więc do piero takie wydarzenie, w którem współistnieje konieczność i wolność. Gdzie brak jednego z tych dwóch czynników, tam zachodzą fakty tylko smutne.
Bohater losów najokropniejszych nie jest więc prawdziwie tragicznym, gdy jest jedynie bierną igraszką zgubnych okoliczności, lub jedy
nie samowolnym spraw cą swych udręk. Przyj
rzyjmy się Antygonie lub Hamletowi. Oboje ani nie wyzywają losów niedorzecznem postęp o w a
niem, ani też nie są do zgubnych kroków p rze
mocą zniewoleni. Raczej oboje nie zstępują ani 0 krok z drogi, wykreślonej przez ich indywi
dualność. W ystawiają się przeto na zgubę d o
browolnie, lecz nie samowolnie.
Takie równom ierne w spółistnienie wolności 1 konieczności może się w ydać na pierwsze wejrzenie dziwnem. Zazwyczaj upatrujem y b o
*) W rozpraw ie „U eber das W esen der Tragodie*
w „Zeitschrift fUr Aesthetik uud allgemeine K unstw issen-
schaft“. Tom V. 1910.
- 32 -
wiem w wydarzeniach tragicznych albo jedno, albo drugie. Lecz, jak widzieliśmy, w obu razach dla tragizmu m iejsca niema. Gdzie zachodzi wyłączna z a l e ż n o ś ć od okoliczności, tam brak wolności —gdzie więc władnie bezwola i bier
ność, tam niedostaje także pełni uświadomienia sobie grozy sytuacji, nieodzownej w każdym tragiźmie. Zaś gdzie zachodzi wyłączna n i e z a l e ż n o ś ć od okoliczności, tam również traci tragizm grunt pod nogami. Gdyż niknie on z chw ilą, w której spostrzegam y, że zmiana w postępow aniu m ogłaby grożącą katastrofę zażegnać.
Gdzie tedy ma mieć miejsce tragizm, tam wolność i konieczność w spółistnieć m uszą: w ol
na droga, po której bohater kroczy samowładnie, musi być identyczną z konieczną drogą, w iodą
cą nieodzownie ku katastrofie. I tylko wtedy, gdy po przez absolutną w olność czynów prze
św ieca konieczność katastrofy, rodzi się groza tragiczna, rozw ichrzająca ode dna naszą duszę.
Boć trudno pokusić się o wzmożenie grozy cho
ćby o jeden stopień ponad tę w łaśnie, która wykwita z prostego faktu, że każdy wolny, auto
nomiczny czyn bohatera jest zarazem tylko kro
kiem, wiodącym z koniecznością ku zagładzie.
Rzeczą dram atu tragicznego jest więc, być tego w spółistnienia w olności i koL.eczności do
równanym wyrazem.
—
33
—Z momentem tym dobiegliśm y do punktu zwrotnego całego problem u. Otóż estetyka obje- ktywna pow iodła nas, jak widzimy, do prostego stwierdzenia, że sw oistą cechę tragizm u stanow i współistnienie wolności i konieczności — dała nam więc, innemi słowy, o p i s cech tragizmu.
Lecz na tem naturalnie poprzestać nie można.
Opis dom aga się wyjaśnienia. Lecz czyż może
my uzyskać wyjaśnienie to na dotychczasow ej, czysto-empirycznej drodze estetyki objektywnej?
Przecież od empirji niczego więcej jak opisu faktów wym agać nie można ; wyjaśnienie ich przekracza, ściśle wziąwszy, już jej kompetencję.
Tem w ięcej, gdy chodzi o wyjaśnienie faktu, który p o n i e k ą d ramy empirji rozsadza. Dla w spółistnienia wolności i konieczności brak b o wiem miejsca w sferze czysto-em pirycznej, gdzie panuje wszechwładnie przyczynowa konieczność.
Przeto od wkroczenia w sferę pozaem piryczną uchylić się tutaj n iep o d o b n a : bram y do państw a metafizyki rozw ierają się samorzutnie. W ięc i filozofia tragedyi, pragnąca nam dać coś więcej jak tylko opis swoistych cech tragizmu, o pom oc ku metafizyce zwrócić się musi.
Lecz w tein miejscu należy uczynić zasa
dnicze zastrzeżenie.
Otóż wkroczenie w sferę metafizyczną jest naturalnie zbytecznem, gdy nie pragniemy nicze
go więcej jak tylko wyświetlenia p i ę k n a dra-
3
34 —
matu tragicznego. Piękno to bowiem zasadza się na tem , że wolność i konieczność, pojęte jako treść, otrzymały za spraw ą artysty o d p o wiednią sobie formę. 1 określenie stopnia, w ja
kim treść z formą przez artystę zestrojone zo
stały, najzupełniej wystarcza do określenia obje- ktywnych warunków estetycznego upodobania.
Zadawalając się więc tylko teoryą dram atu tragicznego, zupełnie bez metafizyki obyć się możemy. Natomiast z chwilą, gdy prócz empi
rycznej teoryi dram atu tragicznego, pragniemy także filo z o fii tragizm u, gdy chcemy poznać istotę tej „treści", którą dram at tragiczny uzmy
sławia, musimy sięgnąć po metafizykę. Gdyż inaczej byłaby filozofia tragedji niedostateczną i niewykończoną. W iedzielibyśmy tylko, czemu tra
gizm, ujęty w pewne zmysłowe formy, jest pię
knym — i nic ponad to.
Z postulatu niestosow ania metafizyki, gdzie jej niepotrzeba, wynika zarazem drugie zastrze
żenie. M ianowicie: z faktu, że pewne problem y estetyczne, jak właśnie problem tragizmu, me
tafizyki się domagają, nie wynika bynajmniej, by tego się dom agała wogóle cała estetyka. De- cyzyę, czy wkroczyć w metafizykę, czy też nie, należy więc pozostaw ić rozpatrzeniu każdego p o szczególnego problem u estetycznego.
Po zastrzeżeniach tych możemy i musimy
sobie stawić pytanie, jaką winna być metafizyka,
— 35 —
od której spodziew aćby się można wyjaśnienia tych cech tragizm u, które estetyczne dośw iad
czenie tylko jako istniejące stwierdza, tylko opi
suje. Rozwinięcie tego system u przekracza in- tencye niniejszej pracy, przeto możemy się za
dowolić wskazaniem kilku słow y drogi, po któ
rej kroczyćby należało.
Że metafizyka pesymizmu jest tutaj niedo
stateczną, pokazał nam rozbiór teoryi Schopen
hauera i Nietzschego. T o sam o dotyczy opty
mistycznej wiary Arystotelesa w kosm iczną sp ra wiedliwość, m szczącą każde przewinienie. Oby
dwie koncepcye nie mogą iść filozofii tragedji z pomocą, poniew aż nie zdołają sprostać ani empirycznemu faktowi w spółistnienia wolności i konieczności, ani wykwitającej stąd nieodzo- wności konfliktu. Przeto całe zagadnienie rozwi
kłać nam może tylko taka metafizyka, która kon
flikt między w olnością i koniecznością jako abso
lutny ugruntuje i dostatecznie wyświetli — by w ła
śnie promieniami tego św iatła rozjaśnić retro
spektywnie empiryczny fakt tragizmu.
A zasadnicze linie tej metafizyki snują się od Platona poprzez Plotyna, Boehmego, Sche- linga aż do Henryka Bergsona, wielkiego filozo
fa doby dzisiejszej. W genialnej koncepcji pla
tońskiej dwóch św iatów : w olnego, szczęsnego świata idei i bezwolnego, nieubłaganym prawom podległego świata materyi, zarysowuje się już
3
*—
36
—dwóch tych światów bezw zględna heteronom ja i zadzierzgiwa się węzeł wypływającego stąd konfliktu. Zaś w Bergsona koncepcji: materyi i pamięci — m atiere et memoire — doznaje kon
flikt ten maximum spotęgow ania, Po jednej stronie staje d u ch , w istocie swej absolutnie wolny i absolutnie twórczy. Po drugiej stronie piętrzy się przeciw niemu cały ten ogrom cięż
kiej, bezwładnej, beztwórczej, w żelazne karby konieczności wtłoczonej materyi, lecz — i to najważniejsze — bez której duch ani na chwilę obyć się nie może, by urzeczywistnić swą abso
lutną w olność i absolutną twórczość. I właśnie w tern, że duch nie może sobie inaczej uświa
domić swej autonom ii, swej własnej wolności i tw órczości, jak tylko poprzez heteronomiczny wrogi mu świat bezwolności i granitowych ko
nieczności — właśnie w tem należy szukać ostatecznych korzeni tragizmu, który tak wielo
barwnie i wielorodnie ujawnia się w naszern
życiu — a czego dram at tragiczny artystycznym
jest wyrazem.
Mistyka Słowackiego*),
i.
Unio M ystica.
Gdy św. Jan przebyw ał z orłem swym w głębokiej samotni w yspy Pathm os, ujrzał anioła-olbrzyma, o nogach w kształcie kolumn greckich, kroczącego ku niemu po szm aragdo
wych falach Egejskiego morza. Stanąwszy przy nim, podał mu anioł księgę i rzekł: „Spożyj ią!“. Św. Jan spożył księgę. Odtąd nie potrzeba już mu było rozglądać się za spraw am i ludzkie- mi i boskiemi wokół siebie — bo w szelką m ą
drość miał w sobie. Przyjrzawszy się tedy b a cznie duchowi swemu, dostrzegł i poznał, że na początku było Słowo, że Słowo było u Boga i że Bóg był Słowem.
Niedostateczność rozum u na drodze ku istocie rzeczy — oto zasadniczy akord mistyki
*) Z pow odu książki j . G. Pawlikowskiego ; ,S tu -
dyów n s d K ró lem D u ch e m c z ę ś ć p ie rw sz a s M istyka
S ło w ack ieg o * . Nakład Jakóba M ortkow icza. W arszaw a
1909. (str. 545).
— 38 —
wszelkich czasów. Rozumem objąć można tylko powierzchnię rzeczy, lecz do jej jądra dotrzeć niepodobna. Przeto pozostaje człowiekowi, ła
knącemu prawdziwej mądrości, tylko jedna dro
ga, jedna nadzieja: objawienie. T oć nie zbywało na wybranych, którym objawiały się tajniki mą
drości bożej. 1 tych należy bezwątpienia czcić i słow a ich zapisywać w pamięci. Lecz czyż taka bierność zadowolić m o że? Czyż nie rani boleśnie mej duszy uczucie, czemu i ja nie je
stem wybranym ? Czemu i mego serca nie grzeją ciepłe promienie łaski, przypadłej jeno owym nielicznym szczęśliwym w udziale? Przecież i ja czuję się powołanym — więc czemuż nie miał
bym być także wybranym ?
Złowieszczy podszept węża-kusiciela w raju:
„będziecie jak Bóg, wiedzący dobro i zło“ — zbyt głęboko wrył się w pamięć ludzką. Nie zapo
mniał o nim człowiek ani na chwilę. Haszyszowe opary tych stów osiadły mu na mózgu, rozbu
dziły jego dumę, rozwichrzyły w nim ducha
„wiecznego rew olucjonistę" przeciw rozumowi, którym niczego zgłębić niepodobna — i zapu
ściły mu głęboko w serce żądło jątrzącego p o żądania: widzieć i słyszeć praw dę tak, jak Bóg ją widzi i słyszy, czyli: zrównać się z Bogiem.
Dzieje pamięci o słow ach szatana-kusiciela,
to dzieje mistyki.
— 39 —
Sposoby przejawiania się mistyki były i są naturalnie najrozmaitsze. Stąd zasadniczy motyw:
zrównanie się z Bogiem, nie zawsze występuje jasno na jaw. W licznych odm ianach mistyki zdaje on się nieraz zupełnie zatracać. Lecz w każdym razie uwydatnia się z całą potęgą na jej nizinach i szczytach: u ludów prymitywnych i w subtelnych rojeniach spekulacyjnych najwy
bitniejszych filozofów-mistyków.
W chatach Murzynów i w jurtach Jakutów odbywają się tajemnicze ceremonie mistyczne po dziś dzień, w edług odwiecznego rytuału.
Święty Ganga afrykański i Szaman syberyjski wykonują dzikie, oszałamiające tańce, wydają z siebie nieludzkie krzyki — póki, brocząc pia
ną, nie popadają w szczyt ekstazy: w straszliwe kurcze epileptyczne. I w tej chwili właśnie na
stępuje ich połączenie się z bóstwem — unio mystica. W momencie ekstazy, gdy człowiek traci panowanie nad sobą i staje się jeno igra
szką tajemniczych rozkiełznanych sił, gdy więc wychodzi z siebie i wznosi się niejako ponad siebie — w stępuje bóstw o w jego ciało i udzie
lają mu się siły i moce boże. W chwilach takich czyni cuda: uzdrawia chorych, w ypędza złego ducha, który pom ór rzucił na trzodę. A z cia
łem swęm wykonuje rzeczy straszliw e: ani roz
żarzone do czerwoności żelazo go nie parzy,
ani gwoździe, dziurawiące mu ręce i nogi,
— 40 —
nie spraw iają mu najmniejszego bólu — nie
chybny znak, ie bóstw o gości w nim niepo
dzielnie.
Na grancie tych dziwacznych, często okru
tnych ceremonii drzemie niezwykle proste rozu
mowanie: wszelkie zło i dobro pochodzi od bogów. By więc odpędzić pierwsze, a przyw o
łać drugie, trzeba samemu stać się bogiem . Boć przecież bogom tylko bóg sprostać może.
A bogiem staje się człowiek w owych chwilach, w których nie jest sobą, w chwilach szczyto
wych ekstazy.
Niczego innego nie napotykam y na drugim biegunie, na najwyższych szczeblach mistyki fi
lozoficznej. Z rozwojem kultury odmieniają się i szlachetnieją naturalnie motywy. Momenty uty
litarne : zaklinanie złych i dobrych duchów, schodzą na drugi plan. Na naczelne miejsce wysuw ają się momenty intelektualne: pragnienie zgłębienia istoty rzeczy, wydarcia bogom ich prawdy, a nie ich mocy pożytecznych lub szko
dliwych. A poniew aż użycie zwykłych sił rozu
mu do takiego celu pow ieść nie może, więc i tutaj wyradza się dążenie do osiągnięcia stanu niezwykłego, do takiego spotęgow ania sił inte
lektualnych, by się stały godnemi chłonięcia ta
jemnic bożych. A do tego celu wiedzie: ekstaza
intelektualna.
Ekstaza ta jest najwidoczniej krańcowem przeciwieństwem poprzedniej. Przeto drogi, do niej wiodące, muszą być również krańcowo od
mienne. Rytuał szam anów i gangów na nicby się nie zdał, nawet w prost by zaszkodził. Gdyż nie chodzi tutaj o wyzbycie się swej istoty, o zatra
cenie wszelkiej św iadom ości w szale furyaty- cznym — tylko zależy właśnie na najsubtelniej-
•szem wydelikaceniu w ładz świadom ości, na osiągnięciu poznania, zbliżonego do poznania bożego. Tutaj duch winien niepodzielnie zapa
nować nad ciałem, podczas gdy tam rozkiełznane siły oiganizmu zagłuszają ducha.
A zupełne owładnięcie ciała przez ducha osiągnąć m ożna wyłącznie przez doszczętne u- śmierzenie ciała. Przeto jedyną drogą, wiodącą do intelektualnej ekstazy, jest asceza, czyli syste
matyczne ujarzmianie władz ciała, celem potę
gowania władz ducha.
Klasycznym krajem takiej mistyki były i są po dziś dzień Indye. Mistyka indyjska zrówny
wa się na ogół z filozofią indyjską. Umartwie
nie ciała jest bowiem tradycyjnie pierwszym stopniem do m ądrości filozofujących braminów.
A filozofia indyjska zawierała już u sam ego wyj
ścia pierwiastki mistyczne — pom ijając okoli
czność, że wyłoniła się z mistycznego kultu religijnego. Gdyż pierwszym jej samodzielnym fi
lozoficznym czynem, pierwszym jej krokiem po-
— 41 —
— 42 —
nad spekulacye tylko mitologiczne*) było pozna
nie, że istota bogów, ludzi i wszechrzeczy wogóle, polega na jedności, której ani rozumem objąć, ani słowami wyrazić niepodobna — więc pozna
nie prawdziwie mistyczne. Od chwili tej rozpo
częły się świetne dzieje spekulacyi indyjskiej, trwające, mniej więcej, aż do r. 500 przed Chr., ukoronowane systemem, zawartym w U panisza- dach. Tutaj dotarła myśl indyjska do kulmina
cyjnego swego punktu, orzekając, że istota naszej jaźni — atman, a istota wszechrzeczy wogóle — braman, to jedno i to sam o. Późniejsza filozofia indyjska, trw ająca od r. 500 przed Chr. aż do chwili obecnej, rozpadła się na liczne mniej lub więcej prawowierne kierunki, zabarwione przedew szyst- kiem sceptytyzmem, materyalizmem, mitologią starow edyjską i buddyzmem .
Naturalnie samo dyskttrsyw ne poznanie toż
sam ości bram an i atman nie zadaw ala praw o
wiernego bramina. Praw da ta staje się dla niego prawdziwie praw dą dopiero wówczas, gdy uj
muje ją nietylko z pom ocą logicznego myślenia, lecz gdy chłonie także w całej pełni jej treść, gdy odczuwa swą jaźń — atman, nietylko jako ogniwo bram an, lecz jako najzupełniej z bram an
$ *) Na końcu najdaw niejszego okresu, trw ającego, mniej więcej, od roku 1500 — 1000, w edług D eussena:
„Allgemeine Einieitung und Philosophie der Veda bis auf
die U panishad’s “,
—