• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 3, nr 39 (27 września1942)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 3, nr 39 (27 września1942)"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)

NraKOW, u n id zz w u e i i i i a

B

Jr

Zv E

, J j f l

Sw

TEz

'■ IbttL J flK

i

Ł« v 4 . ' .« V ' t f A - !?«R

i

^ 's S ...

(2)

Kozstrzygająca bitwa o Stalingrad, twierdzę położoną nad Wołgą, stanowi obecnie ja k i po­

przednio punkt kulminacyjny toczących się wydarzeń. Najw iększy dramat tegorocznej,!

wschodniej wyprawy wojennej zbliża się do końca. Prawdopodobnie już ostatnia wielka dostawa Anglików dla Sowietów, przed zniszczeniem drogi dowozowej do Murmańska, odbywająca się w ramach silnie chronionego konwoju złożonego z 45 okrętów handlowych wiozących mate­

riał wojenny zakończyła się fiaskiem. Niemieckie łodzie podwodne i samoloty bojowe nękały w ciągu wielu dni konwój płynący przez Ocean Lodowaty Północny licznymi atakami i w re­

zultacie zniszczyły 38 okrętów handlowych o łącznej p o j e m n o ś c i 270 000 brt.

Również na Morzu Karaibskiem, u wybrzeży A fryki, w z a t o c e św. W a­

wrzyńca i na Oceanie Lodowatym Północnym zatopiły niemieckie łodzie podwodne w twardej walce z przeciwnikiem 19 d a l s z y c h okrętów o łącznej pojemności 100 000 brt.

Zamierzone na wielką skalę lądowanie Anglików pod To- brukiem zakończyło się zupełną ich klęską, dzięki energicz- nej obronie wybrzeży przez mocarstwa osi. Natomiast niespodziewany a t a k włoskich lodzi szturmowych przeprowadzony w z a t o c e Gibraltaru na stojące w porcie o k r ę t y wojenne został uwieńczony zniszczeniem jednego nieprzyjacielskiego okrętu wojennego i uszkodzeniem p i ę c i u innych.

Jest to bilans wydarzeń z ostatnich tygo- dni, niedwuznaczny dowód silnej aktywno- ści niemieckich ł o d z i p o d w o d - n y c h n a m o r z a c h ś w i a t a .

M A Ł Y A L I W I ” Z I W O J N Ę W jednej ze wsi stepowych położonych na skraju Kaukazu stoi młoda Tatarka ze swym najmłodszym dzieckiem na ręku i przygląda się przemarszowi wojsk

rumuńskich.

/ T R I U M F A L N Y

< POWRÓT DO OJCZYZNY Kwiaty 1 girlańdy z kwiatów zdobią zwycięską łódź podwodną P*T' nącą pod dowództwem kapitana Topp*>

odznaczonego krzyżem walecznych z li­

ściem dębowym 1 mieczami. Łódź zawij*

właśnie do jednego cierzysłyd

. S W kole:

„TOBRUK DRUGIM DIEPPE'1^ ^ Lądowanie pod Tobrukiem przed- sięwzięte przez Anglików pod osłoną wielkich sil morskich i powietrznych zupeł­

nie się me udało dzięki czujnej obronie wy­

brzeży zorganizowanej przez państwa osi. Nasza ilustracja przedstawia oddział jeńców angielskich.

IRADZA DROGĘ

Z W A L K O T O N A Ż N A A T J. A N T V K U Parostatek hantWSwy -eHantów ugodzony torpedami*

-miRfłttechiej łodzi podwodnej a n .u x ia się / - W głąb -oceanu Ałlanlycklege-przy wtórze—

< przejmującego g w i z d u syreny.

U góry:

TAM PO PRZE­

CIWNEJ STRO­

NIE ZNAJDUJĄ SIĘ S O W IE T Y I N ie m ie c k i od­

dział wywiadow­

czy wytropił po- I zycje Sowietów, t ukrytą w wąwo- I zach K a u k a z u i zwraca ku nim

| lufy swych kara­

binów maszyno-

U góry na prawo:

ZBIEG SOWIECKI Odprowadza go n ie m ie c k i żoł­

nierz z linii b<

n a I 51 SOWIECKIE NA PRZODZIEf

niemieckich wozów pancernych zajmują pozycje pozdrowienia rosyjskim kolosom.

W S T A L I N O R A D Z I I . ™ IW ? z y P O Ł O Z O N C J N A D W O Ł O A Reporter sowiecki w Moskwie opisuj, ostatnie rozstrzygające walki lej potęż­

nej bitwy Jak następuje: „Bagnety, gra­

naty ręczne i mele miotacze płomieni wyparty ju i od dawna ciężką broń w walkach o Stalingrad. W samym mieście leżą nieraz naprzeciw s.eble niemieccy 1 sowieccy żołnierze piechoty często tylko oddaleni o 10 do 20 m . Nasza ilustracja przedstawia piechotę niemiecką, która na h a s ł o do ataku opuszcza swe pozycje a b y p o d j ą t

walkę o każdy dom.

(3)

»ię fajk i' ophLnowe".' Ale safaufaęt^

zawsze tylko ra t { tej samej lejki.

— ■W".

Fragment palarni opium.

Tak wyglądała wojna opiumowa.

Karykatura

Skąd się bierze opium, ten „owoc grzechu" ludzi słabej woli? Rodzi się pod postacią pewnego gatunku maku (papave somniferum) w M ałe j A zji, Persji, In ­ diach. a takie mimo zakazu w Chinach. Zbiory od­

bywają się od maja do lipce i w jesieni. Główki nacina się poziomo i wydobywa się z nich wysuszony sok mleczny rośliny. Od jednej główki otrzymuje się 0,02—0,05 g soku. Z tej masy wygniata się kule, zapełniając nimi duże kosze. Transport odbywa się na mułach do portu (głównie do Smyrny i Konstan­

tynopola). Tam przerabia się surogat na 10—12%

związek opiumowy, skupowany w tej postaci przez rynki światowe głównie na cele lecznicze. Opium do palenia otrzymuje się w sposób bardziej skom­

plikowany, poddając go w ostatniej fazie fermen­

tacji. Opium do palenia t. zw. czandu pochodzi głównie z ln dyj Przednich, gdzie jest monopolefa, państwowym. Stąd sprowadza się go do Chin. Han- del ten trwa już od X V II w. Rząd chiński, zdając -K— , . ogromnej szkodliwości narkotyku i widząc zgubną skutki na swoim narodzie, z niechcęcią patrzył ę na to. Za­

czynały zachodzić zatargi między rządem chińskim < przed- . stawidelami rządu indyjskiego, które w końcu dopro­

wadziły do wojny znanej pod nazwą wojny opiumowej l . (1840—1842) Chiny zwyciężone, skutkiem niższości

X swego oręża, zmuszone były zawrzeć pokój. Na

X zasadzie tego traktatu Anglia otrzymała wysepką

X Hong-Kong i haniebny monopol .przywotenia

X opium do kilku portów. Bardzo ważną rolę o<- ■ .

\ grywa opium w śwtecie medycyny Zgubna

\ jest dla palacza, ale niezastąpiona dla cho- lenia popijają herbatę I zabawiają się rozmową dopóki nie

dejdzie upragniony sen, odprężenie.

Są ludzie, którzy dla tego snu. który im wprost przynosi Kilowe zapomnienie poświęcają całodzienny swój zarobek, nę krwaw ej pracy swojej. Zapominają o tym, że w domu tka gromada głodnych dzieci. Myślą sobie może, że tych rę zarobionych „groszy" i tak nie wystarczy na potrzeby łzin y i rozpacz i lekkomyślność zapędza ich do palarni. Tam tjdują wytchnienie, zapomnienie. Ale na ja k długo? Po kilku- dzlnnym śnie wszystko się kończy, urojony „zamek na ło­

je- runie i zjawia się szara rzeczywistość Jak zmora pie- ilna. Człowiek budzi się z letargu z sinobladą, zapadniętą arzą, obolałym ciałem, mętnym spojrzeniem. Z trudnością ile oddech. Do pracy niezdatny. Często zdarza się, że po zaży- t odpowiedniej dozy opium następuje zatrucie organizmu!

„ekstazie**.

(4)

IZ ło nie zna Beniamino Gigli? Kio nie widział go na ekranie i nie uronił łez słuchając jego cudow-

‘ * nego, rozdzierającego serce śpiewu? Kło nie był choć na jednym z jego filmów: „Pieśń małki"i Nie zapomnij o mnie", „Serce moje należy do Ciebie", albo „Verdi"? Wychodzimy z kina prze­

pełnieni ujmującą naturalnością i serdecznością mistrza, a ucho nasze pieści jego miły, ciepły głos.

Kło nie słyszał go przez radio, albo nie zachwycał się jego głosem przy gramofonie? A ilu ludzi było nawet w tym szczęśliwym położeniu usłyszeć go osobiście wtedy, gdy Beniamino

gościł w Polsce.

Gigli — ulubieniec kobieł i dzieciI Gigli — poważany a r t y s t a znawców muzyki I Jakimż on jest w domu, zdejmując z siebie

maską?

Zjawiamy sią pewnego dnia w jego willi w Rzymie i oto co widzimy i co nam mówi o sobie, o swoim

życiu domowym:

(5)

P O L O W A N IE N A J E L E N IA

NOW ELA JUGOSŁOW IAŃSKA — VELJKO PETROYIC

i lesie gdzieś huknął strzał. Zaraz potem, jakby cienie C?a’U' z dwu przeciwnych stron, z mrocznych gąszczy tarniny i ostrężyn odezwały się krótkie echa.

v?ec Sofroniusz, igumen ') z Sziszatowca, szarpnął głową , le*o i trącił po plecach woźnicę trzcinową laską z gałką

°ści słoniowej.

Stój! — i zaraz z tłumionym oburzeniem dodał cicho:

r° Pipa.

i jrożnica, nie odwróciwszy się nawet, po krótkiej chwili

*lerdził z powagą:

~~ Koło trzech dębów, ojcze wielebny. Kulą. Pewnie jeleń.

' °jcze wielebny, brechanie jakby z Suchego Potoka.

takim razie to nie będzie on.

amilkli i igumen i woźnica. Wpatrzyli się w coraz to

„ .fiejszy, wilgotny półmrok niezliczonych pni, zasłuchali

* zamrugali oczyma. Z oddali, która wydawała się coraz

°alszą j coraz to głębszą i nieprzeniknioną, dochodziło / erywane, ostre i zajadłe szczekanie, jak gdy psisko

Pta z oburzenia, że zwierzyna umyka, a pan nijak nie amie jego nerwowego wskazywania śladu. Słychać było

"CZe Jakby rozpaczliwe i bolesne skomlenie, po czym

„ 1, ’ 'en ie<JYny dźwięk w ogromnej ciszy, jak gdyby o ^ j^ y n y migotliwy kaganek w olbrzymiej, mrocznej

~~ Teraz go goni, — szepnął woźnica. — To coś j!e8o, jakby ujadanie Diany.

.. araz wśr° d ciszy i uwagi wytężonej w głąb leśnego tai5zu dało się słyszeć z drugiej strony wzgórza trza-

®a^ zek, szelest liści i zadzieranie się kolczastych

»Sty ■ ° su*cno' Igumen i woźnica zwrócili się na i|k,° l /nieruchomieli zaskoczeni tym. W bezpośredniej ,, *°“ci przesmykiwal się człowiek między pniami i po­

i ł, 6?

zarośla. I chociaż się śpieszył, to jednak schylał

M ł 2riie' cbf°niąc oczy przed gałęziami. Gdy się azI na dziesi^ kroków przed bryczką, podniósł swoje

«?hwn' ®^boko osadzone czarne oko, zatrzymał się na Mot ai' P°chylił się znowu i podniósłszy ręką wąziutki rheiA swe8° chłopskiego czarnego kapelusza, chciał

; [I?c leśną drogę i zniknąć między drzewami.

; _ Cz igumen zerwał się.

C>j ,‘Y' Pipo?

l ćwiek obrócił się nieco w bok i nie podniósł głowy.

I Ja jestem. — I chciał pójść dalej.

! 5?en podjął dalej z zaciekawieniem:

Pin' to strzelał przed chwilą? Co?

i _^P’e skurczył się szyderczo prawy kąt ust.

to . Ja lepiej chowam moją strzelbę. Gdybym to ja był, ,ór, P,SIS'ŁO n*e zdzierałoby się i nie mordowało pod

^'e jestem leśniczym bogatego klasztoru, żeby

* U^?ocb na wiatr. To wasz Proka. To on goni jelenia

“ arkowym Gaju.

I»as2 dlaczegóż ty nie idziesz za jeleniem? Gdzież strzelbę. hę? — wypytywał go igumen, strzelając IrVctJ WzruszYł ramieniem i z podełba rzucił okiem na Pi

bjie zajmuję się już tym.

no! Pewnie ci w Mitrowicy wybili z głowy

^Pa milczy i chciałby odejść, l Z*e c* s*ę śpieszy?

do domu nakarmić wieprze.

Kiedyż cię wypuścili?

' - ' i \ CZorai minął tydzień.

ę ,ugo to siedziałeś w Mitrowicy?

Ijy i pół miesiąca.

®en ścisnął kurczowo laskę,

ti, w^ ato, Pipo, mało za jedno życie ludzkie. Ale jeśli iię śmigałeś z palców ludzkiego sądu, to nie wymigasz tjca .cżego. Gdzie się twoja dusza znajdzie, Pipo? Zabić

h. Pięciorga dzieci!

. . > n ie n o d n o s z a c

»■ nie podnosząc głowy, odpierał od siebie ten zarzut:

h|Or 0 nie j®- ojcze wielebny. Bóg wie, kto go zabił! Kla- j leśniczy zawsze ma pełno nieprzyjaciół.

I to^n'en°wi uderzyła krew do twarzy. Wstał ze siedzenia Ytając zębami, wywinął laską w stronę Pipy.

tjl^^rodniarzu, morderco, co to uda jesz świętego, kiedy

*iek ly mogłeś go zabić. Zabiłeś mi najwierniejszego czło­

nie,.' °° n*e Ł'bc*at pozwolić, żebyś mi wytrzebił wszystką bo nie chciał się skumać z tobą jak ten łotr hi ty **• Ale przyjdzie i na ciebie czarny dzień! Popatrz

p °C2y. jeśli śmiesz, nicponiu!

**il« , błysnął płomień z owego jednego oka, popatrzył

■j ‘ * igumena, zamamrotał coś i wszedł w las.

lięj 2 6n °Pa<lł na siedzenie. Drżał cały z gniewu. A woż- Wróciwszy się profilem wymruczał przez zęby:

ląjy^^ajcie spokój, ojcze duchowny! To niebezpieczni ( co tam, jedż dalej!

!<lyi>?,leri zadyszał się i dławił ze złości, a woźnica, jak be wiedział, że jego pan będzie się oglądał za Pipą,

Wracając się upominał go:

hoty^*ech sobie idzie w diabły. Skurczcie się, ojcze du- roph^' we wózku, póki się nie straci. Bóg wie, może

^zexnżeby?

fly atrzelbą, swoją strzelbą. Zawsze ją ma pod ręką,

|tj??rzebuje. Diabeł wie, gdzie on ją chowa. Może ich Zc?yk i tafc*cb * trzyma je po dziuplach drzew. Niebo-

«g0 J°wa natknął się raz na jedną taką w dziupli jed-

^•lebn ”U’ Szukał kun, a wygarnął strzelbę. Pamiętacie, hpat- y ojcze? Krótka jak ręka, że można ją nosić pod hą, Kolba powyginana, pęknięta, cała powiązana dru- 0 . ufa ledwie na piędź długa. Jak rewolwer. Ale na

J*ł weźmie, tó już napewno legnie. Ja myślę, Panie

"śi z ie on nieczysty. Ani chybi, musiał się zwą- N'eczystym.

przerwał mu niecierpliwie jak ktoś, kto nie słu- urugi mówi, bo zajmują go własne ciężkie myśli.

’) ott’?611 — przełożony klasztoru obrządku wschodniego.

•> . k —. (u sznur.

ł «Ub!

'*zycerka — kłusownictwo.

— Idzie on teraz do domu?

— A pewnie. Nie był ojciec wielebny nigdy u niego?

No, pewnie, przepraszam, że pytam, gdzieby tam ojciec duchowny do raubszycera chodził! Tak mi tylko przyszło na myśl, bo to okrutnie ciekawe. Dziwię się wprost, że to święty monaster *) ścierpi, żeby taki raubszyc mieszkał w jego lesie. Powiadają, że już nieboszczyk igumen Ser­

giusz chciał go wypędzić, ale, powiada, sąd nie pozwolił.

Powiada, że monaster nadał takie prawo jego dziadkowi, który uciekł z Bośni, żeby sobie tu wykarczował pół jarzma lasu i sklecił chałupę. Żyje tutaj jak wilk. Wprost strach człowiekowi przechodzić tędy. Jakoś zawsze wszystko jakby zapchane — i drzwi i okna. I żona jego jak tylko się po- każe od progu do chlewa, to zawsze zamotana w chustkę.

Ani jedno z domu nie chce popatrzeć za człowiekiem.

Dziwni ludzie. I z nikim nie przestają, z nikim się nie za­

dają. Wszyscy się jakoś wystrzegają iść do nich, jakby się bali jakich czarów. I mnie też wprost strach bierze, jak przechodzę tą leśną drogą, a dojdzie do mnie dym stamtąd, albo usłyszę siekierę. Ech, Pan Bóg jego wie, na co mu przyjdzie. Bo to, ojcze wielebny, straszna biedota. Żadnego pożytku z tej raubszycerki, a głowa ciągle w torbie.

esień

%

Dnie cieszą się soczystą dojrzałością sadów, dnie płaczą nad płachtami niezoranych rżysk, na ranki i wieczory siwe mgły się kładą, niżąc na cudne „wczoraj" zachmurzone „dziś".

Godziny umęczone, chwile pracowite coraz skąpiej się sączą z najaśnicy dnia.

Słońce dzieli swą drogę na rzuty i chwyty, na barwę, kształt i ciężar, blaski w pługu lśniach.

Wiatr oślepił splątane skrzyżowiska ulic;

wiatr dmie poprzez gościńca senność pośród lip;

drzew pozłacane szepty do progów się tulą i plamią się słonecznie na Izawiskach szyb.

Jesień!... Z tęczy rozpiętej ze wschodu po zachód, poprzez mgieł srebrnocichych, miękkościelny próg,

— kiedy minął horyzont ostatni' klucz ptaków — zeszta na spopielale wędrowiska dróg.

Lwów. Ilroiiislnw Król

— To dlaczegóż się nie wyrzeknie gałgaństwa, kiedy w końcu będzie musial dać głowę?

— Taka krew, ojcze wielebny, to już taka krew. Jak mu zeszłego roku umarło tamto dziecko, to my poszli do niego, bo przecież koniec końców i on też człowiek, tośmy go pytali. A on tylko się pogładził po czole, westchnął i po­

wiedział: — Wy tego nie wiecie, co to za rozkosz zabić sarnę w cudzym lesie, myśliwemu przed nosem. Powiada, że nigdy nie potrzebuje psa, on wprost czuje, gdzie jest zwierzyna. Oko ma, że warto opowiadać. Potrafi na sto metrów przed sobą w czasie orania zobaczyć zająca, jak przycupnie pod bruzdą, a wtedy skradnie się do niego jak kot, a gdy wypali, to — jak sam powiedział — nigdy nie chybi. Nosi tylko jeden, dwa naboje, dobrze prochem pod- sypane. Przez to też oko stracił. Więcej nie może ukryć.

— Strzelaliście kiedy z nim do celu?

— Namawialiśmy go na jesieni w rodzinne święto, ale nie chciał. Powiada, że nie pędzi go żadna wewnętrzna po­

trzeba, aby strzelać „do szajby". Nie może, powiada, strze­

lać do martwej rzeczy. I co dziwne, powiada, że on nawet do zwierzyny nie bije jak inni ludzie. On nie musi, po­

wiada, nawet widzieć sarny: wystarczy, jak ją tylko za­

uważy, a wtedy oczy nabiegają mu krwią i już ją czuje.

To nie jest czysta sprawa, wielebny ojcze.

— Jak myślisz, da sobie z nim radę Proka?

— He-he, pewnie, drab jest i ten Proka, he-hel Niedługo będzie mógł wytrzymać jeden obok drugiego. Jak się tylko raz kiedy spotkają przy jednej robocie na odległość strzału, to pewnikiem jeden z nich się wyciągnie. Boję się o Prokę.

Gorący jest. Jowa był chłodniejszy, a przecie jednak oberwał.

— Jak mi i Prokę żabi je, przeklęty zbój, to ja sam, gdzie go najpierw zdybię, zastrzelę go jak wściekłego psal

— O . . . I Słyszycie, ojcze wielebny?

Zatrzymali się znów. Coraz bliżej, jak gdyby z góry na dół toczył się bronzowy dzwonek, rozlegało się ujadanie.

Za kilka sekund, pędząc z ukosa, przeleciał mimo nich zasapany, żółty ogar, z całą zaciekłością myśliwskiej na­

miętności tropiący ślad pod swoją wilgotną i lśniącą niuchą.

Zaraz za psem dał się słyszeć cichy gwizd.

Woźnica szepnął:

— Proka.

’) monaster — klasztor w kościele wschodnim.

Za ich plecami przebijał się biegiem wysoki człowiek ze strzelbą w opuszczonej ręce.

Igumen krzyknął:

— Proka!

Człowiek wzdrygnął się i stanął. Był zmordowany, więc odsunął kapelusz na tyl głowy i dysząc ciężko, otarł spo­

cone czoło. Twarz i całe czoło miał opalone, gdzie go tylko mały, okrągły zielony kapelusz z kozią brodą w tyle nie chroni! od słońca i wiatru. Wskutek tego ciemnego koloru twarzy jego modro-siwe, świecące oczy, zimne jak szlifo­

wana i ostra stal, jeszcze bardziej się wyróżniały. Tak sa­

mo i jego potężne, płowe wąsy, które wydawały się jakby wybielone w jakimś ogniu.

— Cały dzień już gonię jednego tęgiego jelenia. Musi być z Elcowego lasu. Będziecie mieć, wielebny ojcze, jele­

niego mięsa na świętego Jerzego. Z Bogiem!

Igumen zawołał za nim:

— Uważaj, żebyś go dziś jeszcze dostał pod strzelbę.

Inaczej już go do świtu Pipa obedrze.

Proka mrugnął i uderzył po kolbie:

— Wara Pipie nawet się zbliżyć! Z Bogiem, ojcze wielebny!

Proka pobiegł w lewo, w stronę dolinki tak zwanego Suchego Potoka, bowiem wiedział, Ze psisko w tę stronę napędzi jelenia. Oddalał się biegiem, lecz nieustannie utrzymywał kontakt ze swoim psem, gwiżdżąc bez przerwy jak gdyby wabił ptaki. Gdy dolar! do jaru, jaki wyżłobiły periodyczne bujne potoki i wgłębi którego między szeroko- iistnemi paprociami tu i tam ledwie czasem zalśniła cienka i skryta struga wody, gwizdnął silniej i cmoknął językiem na znak, ze tutaj chce się zatrzymać. Pies z daleka szczeknął mocniej kilka lazy, jak gdyby dawał znak, że zrozumiał swego pana, po czym podjął dalej swoje przyśpieszone i ostre ujadanie,

Lecz w tym samym momencie, gdy leśniczy chciał właśnie usiąść na mchu, by oparłszy się o pień buka;

wyciągnąć nogi i dla wszelkiego bezpieczeństwa zbadać ładunki w obu lufach, zaszeleściło coś niedaleko niego, jak gdyby coś, człowiek czy zwierzę, skradało się ku niemu. W ten sposób ślizga się lis, dziki kot, lub człowiek.

Proka skoczył, lecz nie zdążył jeszcze znaleźć się za bukiem, gdy w odległości piętnastu metrów między dwoma grabami ukazał się Pipa. Wystawił głowę jak przez drzwi i strzyże oczyma na wszystkie strony, a w ręce jego ów rupieć-strzelba. Proka zaciął zęby, zbladł i — tik! — strzelił. W tej samej chwili, z szyb­

kością samego leśnego zwierza, porwał się i Pipa. W jed­

nym momencie obydwaj podnieśli strzelby i schowali się każdy za drzewo.

. . . Cisza. Zbutwiałe, zeszłoroczne liście wonieją prze- kislym winem i grzybami. Las dyszy ogromnym odde­

chem olbrzymiej katedry, w której proste, gładkie pnie stanowią filary, a sklepienie konary, wplecione jedne między drugie. Gdzieś daleko zamiera drobne uja­

danie, jak mucha na wielkim oknie . . .

Owi dwaj ludzie przylepili się do pni jak rysie do gałęzi, czernią im się tylko dwa okrągłe wyloty luf, a nad nimi błyszczy bez mrugnięcia dwoje oczu. Jak nocą w stodole iskra pożaru, tak u Proki tli, rośnie i wybucha wściekłość i nienawiść właśnie za tę głuchą, zieloną ciszę i za tę napiętą, żywą nieporuszoność.

— Spuść strzelbę, Pipo i chodź tul Pipa nie rusza się i nic nie mówi.

— Nic ci nie pomoże, przechytrzyłeś. Poddaj się lepiej w spokoju, bo inaczej zastrzelę cię jak psa!

— Nie uciekniesz. Do jutra będę tak czekał tutaj na ciebie. Nie możesz się wykręcić. Jak mi oddasz strzelbę, to cię puszczę.

— Pipo, na ojca twojego raubszycerskiego, coś się tak teraz schował jak flądra! Wyłaź-no, tchórzu jeden, teraz przede mnie, jeśli masz odwagę!

Proka trząsł się ze złości. Nie mogąc się opanować, wy­

skoczył zza drzewa i uderzył się w piersi.

— Masz, strzelaj tu, sławny strzelcu, strzelaj śmiało, jeśli masz odwagę!

Proka odchodził już od zmysłów z wściekłości. Coraz śmielej wyzywał, aby tylko wywabić Pipę. Wyskakiwał z ukrycia, aby tylko tamten wypalił, bo wiedział, że Pipa nie ma więcej jak dwa ładunki. W końcu, gdy tamten nawet nie ruszył się z miejsca, jak gdyby mu się głowa przylepiła do kolby, zamierzał już Proka strzelić i pod­

biec do niego — niech będzie co chce. Przezywał go naj- obelżywszymi wyzwiskami i oglądał się, z której by tu strony go podejść, gdy psisko zaczęłę się znów zbliżać.

Ujadanie jego dzwoniło triumfalnie. Nawet Proka dobrze nie zauważył, co mu pies chce zakomunikować, aż tu za- prychało owo swoiste kaslanie, jak gdy jeleń dziesięcio­

latek z wyciągniętą szyją pędzi przez las i lamie wszystko naokoło swymi potężnymi rogami.

Trwało to ledwie parę sekund, aż nagle, na trzydzieści metrów przed leśniczym, z prawej strony za Pipą wysko­

czył rogaty jeleń i chciał przebiec jar.

W tym samym momencie Pipa obrócił się, wysunął naprzód — padł strzał. Lecz zaraz po nim wystrzelił i leśni­

czy. Jeleń, ugodzony w skoku, ryknął i zwalił się, a Pipa skoczył na palce i ze strzelbą wzniesioną nad głową obrócił się raz wokół siebie i padl na twarz.

Z SERBSKIEGO TŁUMACZYŁ W. PODMAJERSKI

(6)

S I O WIKO O MUZYCE

— Franus, pójdziemy dzisiaj na muzykę? — pyta się Antek swojej dziewki od serca.

— A dyć, tak lubię słuchać muzyki.

Maję tu na myśli wiejską orkiestrę dętą.

Ona jest dla nich muzykę.

— Moja pani, żeby pani wiedziała jaka na­

sza Elwirka muzykalna) Każdy kawałek co usłyszy zaraz potrafi odśpiewać na pamięć.

Za czym i śpiew jest muzykę. Każda naj­

prostsza piosenka, którę ktoś z nas sam od­

śpiewa czy zagwiżdże; każda pieśń, którę na koncercie wykonywa śpiewak-artysta; śpiewy wykonywane przez chóry; gra organów w ko­

ściele, czy gra orkiestry wojskowej, i to co usłyszymy w najrozmaitszych okolicznościach życia zbiorowego: w sali koncertowej i w te­

atrze operowym, w sali tanecznej, kawiarni i w kinie dźwiękowym, co poznajemy dzięki płycie gramofonowej i radiu — wszystko to nazywa się muzykę. Jedna muzyka wykony­

wana jest głosem ludzkim i nazywamy ję wo-

rzypuscmy ze

■kaleczyliśmy się na ł o k c i u podczas pracy. Jak o p a tr z y ć takie skaleczenie T

Czy może tak?

A m o łe le p ie j maleńkim ka­

wałkiem Hansaplastu elastycz­

n eg o ?

Lepiej wzigć Hansaplasft Opatrunek z Hansa­

plastu jest w mgnieniu oka nałożony i nie kre­

puje podczas pracy. Tamuje krwawienie i przy­

spiesza gojenie.

'llpnsaplast' elastyczny

PEDICURE

* >

>

wamy ję instrumentalną.

Muzyka jest sztukę, tak'samo jak poezja, malarstwo, rzeźba, czy architektura. Naj­

bardziej zbliżona jest do poezji i z nią ra­

zem powstała. Widzimy to złączenie melodii i słowa szczególnie w muzyce starożytnej, w muzyce religijnej liturgicznej, a także w muzyce ludowej.

Muzyka narodów starożytnych (egipska, chińska, starohelleńska) była w przeważnej mierze wokalna i solowa, co najwyżej z to­

warzyszeniem instrumentu. O wysokim po­

ziomie kultury muzycznej narodów staro­

żytnych świadczy przekazana przez później­

szych pisaazy jej teoria a także wykształ­

cone przez nią pismo muzyczne. W muzyce bowiem, tak samo jak w ogóle w życiu du­

chowym ludzkości, dopiero powstanie pisma stać się mogło podwaliną istotnej kultury, opartej na ciągłości tradycji.

W średniowieczu, w muzyce zachodnio­

europejskiej, powstają nowe gamy (gama, to szereg dźwięków, będący artystycznym materiałem kompozycji muzycznej), po- wstaje również nowe pismo muzyczne od­

dające znakami swymi w przybliżeniu kie­

runek melodii, jednakże bez oznaczenia wy­

sokości dźwięków i ich trwania. Muzyka średniowieczna jest przede wszystkim mu­

zyką kościelną, zwaną gregoriańską. Roz­

wija się również muzyka artystyczna świec­

ka i dla niej powstaje osobne pismo mu­

zyczne. Rozmaite instrumenty, np. lutnia, organy, posługiwały się znów odrębnym pismem. Stopniowo rozwija się z niego no­

tacja dzisiejsza.

Epoka renesansu (1300—1600) doprowadza na niedościgłe szczyty rozwój wokalnej muzyki wielogłosowej. Artystyczne formy ówczesnej muzyki świeckiej wprowadzają coraz to silniej pierwiastek instrumentalny do wokalnej początkowo muzyki. Muzyka trubadurów i minesengerów wzbogaca ją pierwiastkami muzyki ludowej.

Wynalazek druku, a niezadługo potem wynalazek druku muzycznego (około 1500) stały się podstawą do intensywniejszego

Vasenol

Ktiwatfewt sprawy

Stasiakiwiu

"• IŁ

Ir.

H i UmN

GUTOWSKI tUmimoyoM

•ran. In n

15 A *.ł—

I. wianki

i Ł

A

11-2

99S-3S

O g ł o s z e n i ^

u ckAiM-TAa re k la ^

dzieł muzycznych, jakie zaznacza raźnie od wieku XVII. Śpiew jednoy- z towarzyszeniem instrumentalnym s,a) w tej epoce podstawą rozwoju opery ,

torium; śpiew wielogłosowy z towdl'3,c niem instrumentalnym stwarza formę ty; powstają również obficie samo0 formy instrumentalne, jak: soneta, ko symfonia, suita itd. Doszły one do r°2JJt w epoce klasycyzmu muzycznego w XVIII i początku wieku XIX. Wiek stworzył dramat muzyczny. Muzyk®

się programową, stara się za P°®ocąJ boru barw instrumentalnych w chat®

stycznym zestawieniu ze środkami m rytmu i harmonii odtwarzać rozma>le wiska wzrokowe i symbolizować u

aR

it

a r ń i t i ~7 r i a u r n o i r t r k f s r u O t r C S C i i.

bohaterów. Z dawnej opery o treści diowej powstała z czasem operetka.

W wieku XIX, w okresie rom®"*- muzycznego, do muzyki przenikają silniej nowe pierwiastki: ludowe lodowe.

W mil Wybujały rozkwit instrumentalizm0

J

ku XIX i rozwój olbrzymich form ®u L' nych w epoce po-romantycznej,

j

pod koniec XIX w. i z początkiem I jakby rodzaj reakcji, której wyr®®

nowe kierunki muzyki, określane ® ekspresjonizmu i impresjonizmu muzy analogicznie do tych samych kie

W

poezji i malarstwie. Kontynuuje mantyzm muzyczny, dając Przewa^ęhnjt,»

drobnych rozmiarów i formom swoo^i.

stosując chętnie pierwiastki gam eg*

nych. Powstają tak zwane przeboje ®*

giery tak łubiane przez młodzież dzi’1 «a Mają formę nową, swój własny by Każda forma muzyczna ma inny

chaIT

i każda może być piękna.

Przechodząc ulicą ocieramy się 0

V

śpiewaka podwórzowego. Nie zwraca wet uwagi na jego śpiew. Jeślibyśmy ) i 1

. . . ______a

O^ni^TTU*.

W C I u w a g i I I a

usłyszeli tę samą pieśń z ust Benia L

c li a lh n in n e o o

artvstv ze złotem * gli, albo innego artysty ze złotem zachwycalibyśmy się jej pięknem.

Uradowana spogląda na nią mafa jej pociecha, gdyż nie ma już odleżeń, dzięki codziennej pielęg­

nacji delikatnej skóry za pomocą

-p u d ru d la d z ie c i

lUn* I anraa

W A R S ZA W A ,

■ ra A m ta U s Ł

godi. Uk.

- i w .

telefon

(7)

« r

,los»P*“n»y Salwach ' j»kUpić'

jakiś roztrzęsiony, z a p o m i n a się

|r i 1 Ystko mu leci z rąk. Sam nie w ie co itry j

• M J dlatego, że dziś niedziela,

jdiii "ki piękny świąteczny poranek idzie lto»< CiłV^r'c,e d° kościoła, kupuje gazetę

,v, S°szyńskiej" w kiosku, potem siada wi e* na ,awce w parku i czyta, r zna też pójść na małe piwo.

. ^ ^ i k Mauthe na pewno j a * “•, Poszedł do kościoła ocą *le: .

raW. an‘e starszy, jedno ciemne!

®e*C 'h °h 01026 Jest naczelnikiem. Jak Sal- jte U, i naczelnikiem przed wojną, też

„rtłi.1 .* niedzielę do kościoła.

r ? p d2iŚ «® służbę.

lie 4n,e Peilender, Jarosław woła!

Ł to 't ie’e8r®fista nie śpi. Głowa mu się jnlyi raci *Wa‘ bo catd no<: przesiedział przy

’ C j?°°2 2 Radymna — melduje.

<M»ek. Jeden, drugi, trzeci.

Siat0' P*erwszy _drugi. Szesnaście osiem-

*'ilk Cztery 2 Surochowa na piąty!

id hii*!.°*>rotów korbą urządzenia blokowe- . . Przeraźliwy, trzask głuchy, jakby i, #Ueń do pustego pudła wrzucił, jakaś 1 * . p.P®dnie trącona palcem i znowu:

ize® jjj er*szy-drugi. M65 z Jarosławia na /Cjo *dą jeden za drugim.

Salwach musi uważać, bo w ra- Nikt tak nie uważa jak on. Ani . CP®® tyczny Nowak z góry, który ce­

lt0® Złt4zy do telefonu głosem tak bezno­

gi® * ioezbarwnym, że ma się wrażenie,

|bo1 . 1 Pyzez sen, ani stary Kusznir z Ra- który robi taki ruch w biurze, jakby k ininiej dziesięciu Kusznirów pełniło

od rana nie może się

pewno pójdzie na a potem jak

i FWo

ł juiuiej dziesięciu Kusznirów pełniło V'®ni nawet sam Janusz, choć wydaje

Ą

j taki zrównoważony.

W en' Jan Salwach

j razy pomyśli zanim coś zrobi, jakiC *"**0, każdy ruch obliczony, wymie- Zm”"‘... napięciu. Całą noc, bez ba'1

siS może walić. W tedy wszystko woń, roztapia się.

kształty, barwy, ')* istnieć.

*ch stara się skupić, ale mu się dziś

‘czego, panie Salwach?

^oże te wróble niecnoty, co się kłócą Wśród wiśni nie dają się panu sku­

1P C U V 1p 1K A

pić, czy ta woń świeża rozkwitłych drzew, która wpada przez zakratowane okno, czy może te blaski słoneczne, co się kładą ja­

snymi smugami na czarnej podłodze biura, lub ciche brzęczenie pszczół nad kielichami kwiatów?

Nie.

Więc?

Myśl Salwacha biegnie do domu, do mło­

dej żony, którą poślubił przed rokiem. W i­

dzi oczy czarne, przepastne i tajemnicze, droższe nad wszystko, usta rozchylone w uśmiechu słodkim, czuje zapach jej wło­

sów hebanowych, zaplecionych w watek nad czołem, całą jej postać ma jak żywą przed oczyma.

Maria.

Młoda, piękna, ponętna...

A on?

Zdaje mu się nagle, że słyszy jej śmiech diwiący.

Głupcze, stary głupcze! Czy długo jeszcze będziesz się dawał oszukiwać? Nie. Przecież on wie o wszystkim. Już dawno się domy­

ślał. Tak. Maria i Sotnicki. Młody, przystoj­

ny, prawdziwy mężczyzna, mogący zrobić wrażenie na kobiecie. Przecież Maria też jest kobietą. Więc dlaczegożby nie...

A jeszcze Sotnicki umie tak słodko prze­

mawiać...

Przychodzi zawsze kiedy on ma służbę.

Jakoś tak się zawsze składa.

A potem Maria jest tak dziwnie roztarg­

niona...

Maria... jego żona...

Ta sama, co jeszcze przed rokiem przy­

sięgała mu: Tylko ciebie. Na całe życie.

A dziś?

Salwach omal nie krzyczy z bólu.

— Panie Salwach, co panu jest?

W oczach telegrafisty dwa znaki zapy­

tania. Podniósł w ielkie okulary rogowe na czoło i patrzy niespokojnie. Wypukłe, rybie oczy o mętnym spojrzeniu, pogłębione ciem­

nymi podkowami po nieprzespanej nocy, latają błędnie po całej postaci Salwacha.

— Co panu jest?

— Nic, nic, gorąco...

Opiera się o szafę i ociera czoło chu­

steczką.

— Tak, tak, upał, niemożliwy upał.

Telegrafista opuszcza okulary i pochyla się nad aparatem. Jest znowu senny i gło­

wa zaczyna mu się kiwać. Powoli pochyla się ku piersiom, zwisa chwiejnie, prawie nosem dotyka stołu, nagle otrząsa się, pod­

rywa ku górze, prostuje i znowu zaczyna spadać w dół ciężko i bezwładnie.

Jest chwila ciszy, tylko z drugiego po­

koju dolatuje monotonny głos kasjera, który liczy pieniądze przy okienku.

A telegrafista już śpi na dobre.

Szczęśliwy człowiek. On nie zna tych niepokojów i wątpliwości, co szarpią duszę, tego jadu podejrzeń co się sączy do serca i zatruwa dni i godziny życia, tego bólu, co łamie i przygniata człowieka do ziemi.

Ma dnie i noce spokojne. Szczęśliwy.

A ten młody praktykant przy kasie? Skoń­

czył właśnie liczyć pieniądze, zamknął z trzaskiem okienko i teraz siadł i czyta gazetę. Czy on chociaż wie co to jest mi­

łość? Czy on...

Rozkrzyczał się nagle telefon, długo i prze­

ciągle. Urwała się cisza. Ręka telegrafisty zaczęła skakać nerwowo na kluczu aparatu telegraficznego.

— M 112 do Jarosławia!

Za nim osobówka z Radymna.

A za nią towarowy z Surochowa.

Trzy pociągi, jeden za drugim.

Salwach jest przy telefonie, jest przy tele­

grafie, przy bloku, jest wszędzie. Teraz w y­

chodzi na plac, bo zajeżdża osobówka.

W agony puste jak zwykle w niedzielę o tej porze. Parę głów w końcowych wa­

gonach.

Salwach przebiega oczyma cały pociąg.

I nagle...

Salwach omal nie krzyknął. Tam, tam w pierwszym wagonie od ma­

szyny!...

Dusi go coś za gardło i tchu mu brak.

W tamtym oknie. Sotnicki. Uśmiecha się szelmowsko i kiwa głową.

Salwach ściska swój krążek sygnałowy mocno, jakby go chciał zmiażdżyć w dłoni.

Do krwi niemal.

W głow ie chaos myśli, przypuszczeń, po­

dejrzeń.

Sotnicki jedzie osobówką. Więc?...

Był tam. U niego w domu. A teraz wraca.

— I nagle szereg obrazów, szereg scen na­

stępujących po sobie jak w kinematografie przesuwa się przed jego oczyma.

Maria i Sotnicki. Przychodzi, a ona przyj­

muje go z uśmiechem, zaprasza do stołu, częstuje kawą. — Widzi wyraźnie jakby był w tej chwili w tym pokoju. — Sotnicki za­

czyna mówić, przechyla się ku niej, coś szepcze na ucho. Maria się śmieje, zatyka mu ręką usta, aby nie mówił dalej.

Salwach wie czego on chce.

Teraz bierze ją za rękę, przysuwa i obej­

muje. Ona udaje, że się broni, niby mu się wyrywa, niby go odsuwa lekko, ale potem sama zarzuca mu ramiona na szyję. Jest rozpromieniona i szczęśliwa. Oczy jej błysz­

czą i twarz się śmieje do niego. — Teraz Salwach widzi jak się całują długo i zapa­

miętale. Osunęli się na krawędź kanapy, krzesło upada trącone w krótkim szamo­

taniu i..,

Salwach jak wariat wpada do biura.

Ręce mu latają i oczy płoną blaskiem niesamowitym. W łosy zlepione na czole mokrym od potu.

Dlaczego ta ryba w okularach patrzy na niego tak dziwnie?

Czego chce ten fircyk w białych skarpet­

kach i sztywnym kołnierzyku? Przecież nic się nie stało, nie. Tylko tam w pociągu koło maszyny... czy wiecie? Panie Reilender, pa­

nie Mielniczek, tam w ostatnim oknie...

Sotnicki. — Jej kochanek — był tam całą noc — a teraz wraca pociągiem.

Wraca pociągiem...

Salwacha uderza dźwięk tych dwóch w y­

razów i nagle myśl szalona rodzi się w jego mózgu. Rzuca okiem na taśmę. Telegramu zwrotnego nie ma. Towarowy już dawno powinien być w Jarosławiu. Pewnik: stoi pod semalorem. Przed oczyma Salwacha tańczy ciągle ta twarz uśmiechnięta w osta­

tnim wagonie.

— Panie Mielniczek, zaniesie pan rozkaz maszyniście.

Głos jego brzmi niesamowicie, jakby nie 2 je8 ° gardła wychodzący.

— Odjazd?

— Tak.

Praktykant bierze rozkaz i wychodzi.

Salwach patrzy za nim osłupiałym wzro­

kiem. Chce nagle biegnąć za odchodzącym, krzyczeć, zatrzymać, ale obraz uśmiechnię­

tej twarzy Sotnickiego przykuwa go do miejsca. Jest już spokojny, tylko pot kro- plisty wystąpił na czoło pobladłe.

Za oknem migają ostatnie wagony odjeż­

dżającej osobówki.

A potem cisza. Telegrafista dłubie zapa­

miętale w nosie, kasjer kończy przeglądać gazetę. W kącie koło pieca przykucnął sta­

cyjny Maga i drzemie. Jakaś zabłąkana pszczoła wleciała przez otwarte okno i tłu-

Doinutrzenie na ttr. 10-lrj

limitowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Pitmdłkiego 19 lei. ł13-93 — Wydawnictwo: Wielopole 1 lei. 135-60 — Pocziowe Konto Czekowe Warjchau Nr. 900

9

i<?

iii*1

(8)

Z E Ś W I A T A

TO NIE „ZBÓJNICKI", ALE NARODOWY TANIEC NORWESKI

„HALLING

Charaktetystyciny jest w nim skok, w klórym nogi muszą być powyżej głowy.

NOWY ŚRODEK LOKOMOCJI NA SAHARZE!

Nic, lo Iz w. „jaskółki morskie na Tybrze, eleganckie rowery wodne, które pozwalają osiągnąć prędkość 10 km na godzinę.

Z BAJKI TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY: ROD ŚLIMACZY URZĄDZA ZAWODY BIEŻNE Z PRZESZKODAMI

Na pomysł laki wpadl student z Bukaresztu i zdobył sobie tym wielki rozgłos.

JESZCZE RAZ JAJKO KOLUMBA!

Słynny artysta pan Kogut Yoko popisuje się w swej nowe|

kreacji. Fot : Sehcil 1 Atlantic t, W e llb ild t

Citfg Jalszy ze strony 9-tej

cze się rozpaczliwie pod sufitem. Przestały stukać aparaty, umilkły telefony.

Zegar wybił godzinę dziesiątą i... stanął.

Dwie minuty temu odjechała osobówka.

Dlaczego taka cisza?

Dlaczego, na Boga, pan nic nie mówi, panie Rein- lender. Dlaczego ten Maga dziś nie chrapie,.dlaczego nikt nie dzwoni, nic się nie dzieje, dlaczego ta cisza okropna?

Dwie minuty temu odjechała osobówka. A w Jaro­

sławiu pod semaforem stoi towarowy.

Ręce Salwacha zaczynają drżeć, na twarzy bladej, mokrej od potu maluje się jakaś walka wewnętrzna.

Oparł się o futrynę drzwi i oddycha ciężko, gwał­

townie. Na czole zmarszczka postanowienia, nagiej decyzji. Wzrok pada na śpiącego przy piecu.

I nagle krzyk okropny, krzyk dobyty z ostatnich głębin trzewi ludzkich, ścinający krew w żyłach, prze­

szywa ciszę:

— Maga!!!

Jakby siłą przemożna pchnięty Salwach odrywa się od futryny i leci ku wyjściu.

— Zatrzymać pociągli!

Stacyjny zrywa się i zagarnia rękami powietrze, jak ktoś, kto wpadł nagle do wody.

— Zatrzymać pociąg! fTo pomyłka!

Maga jeszcze nie rozumie. Wlepił zaspane oczy w dyżurnego i coś bełkoce niezrozumiale.

A Salwach już wyleciał na plac jak szalony. Z oso- bówki ani śladu. Telefon, gdzie jest telefon?

— Hallo, blokowy, zatrzymać pociąg!

Blokowego nie ma przy aparacie. Jest na placu.

Dzwonek jeden, drugi, trzeci.

— Posterunek 167, zatrzymać pociąg 2002!

Nie ma odpowiedzi.

Salwach dzwoni raz, drugi, dziesiąty. Cisza. Milczy blokowy, milczy 167, milczy Jarosław.

— Panie Reilender, dlaczego pan nic nie mówił, że nie ma zwrotnego?

— Przecież pan wiedział...

Twarz Salwacha z bladej robi się szara jak popiół.

Opuszcza tęce bezradnie, słuchawka z trzaskiem spada na podłogę.

Z ust roztrzęsionych wyrywa się jedno słowo: Za późno.

Jest cicho. Tak cicho, że słychać bzyk pszczoły gdzieś koło okna.

— Nagle aparat zaczyna stukać. Telegrafista mel­

duje:

— Jarosław zamyka obydwa tory.' Cichy jęk odpowiedzią.

Tam się coś musiało stać.

Nikt się teraz nie śmie odezwać pierwszy. Każdy to samo czuje, to samo myśli, to samo wie, ale mil­

czy. I ta cisza cięży wszystkim. Wtem...

Rozkrzyczały się wszystkie telefony, odezwały się jak na komendę aparaty telegraficzne niosąc światu jedną wieść:

— Ka-ta-stro-fa!

Co, jak, gdzie?

Osobówka najechała na towarowy. Pięciu rannych, jeden zabity.

Ruch, krzyk, latanina. Władza i śledztwo.

Przyleciał naczelnik z kościoła, wpadł na górę do mieszkania, zrzucił jasne, świąteczne ubranie i już jest w biurze sztywny i urzędowy w swoim mundurze kolejowym.

Naturalnie: Salwach. Ma chłop pecha. Ale jemu by się to nie zdarzyło. Ma ruch w jednym palcu.

Teraz włożył na głowę czerwoną czapkę dyżurnego i będzie aż do wieczora pełnił służbę. Bo Salwach jest dziś skończony. Stoi tam teraz w kącie złamany i wodzi za ludźmi wzrokiem zbitego psa.

Nawet się słowem nie odezwie. Bo po co. Czy go kto zrozumie?

* Skończone już, wszystko skończone.

Patrzy na ten cały ruch, na tę bieganinę jakby to wszystko było dla niego jakieś bardzo dalekie, ci ludzie całkiem mu obcy i nieznani. Zaczyna tracić poczucie rzeczywistości. Wie tylko jedno, że on już nie jest dyżurnym. Teraz tamten obcy człowiek ma na głowie jego czapkę i robi to wszystko, co on jeszcze przed chwilą wykonywał. Kto to jest? Czego tu chce? Dlaczego mu zabrał jego czapkę?

Salwach musi wyjść, bo mu brak powietrza.

Co to za zbiegowisko tam na torach?...

To rozbite wagony maszyna przywiozła z Jarosławia.

W jednym z nich jest ten zabity.

Salwacha coś ciągnie tam do tych ludzi, jakiś głos wewnętrzny, jakaś siła pcha go naprzód ku tym wa­

gonom.

Ludzie rozstępują się w milczeniu. Tam leży Sot- nicki. Jeszcze go nie widać, ale on wie. Siedział w tym wagonie, który on poznaje z daleka.

Salwach podchodzi bliżej i nagle robi mu się dziw­

nie nieswojo.

Co to jest?

Z rozbitego, zgniecionego przedziału zwisają obna­

żone nogi jakiejś kobiety, głowa i reszta ciała uwię­

zione między ławkami. Na ziemi kałuża zaskrzepłej krwi, która dużymi kroplami ścieka po kołach na szyny i progi dębowe.

Jeszcze jeden krok i Salwach kamienieje.

— Maria!!!

Głos grzęźnie mu w gardle. Tylko szept przytłu­

miony, straszliwy, szaleńczy dobywa się z ust bez- krwistych.

Patrzy nieprzytomnym wzrokiem na ten krwawy strzęp ciała ludzkiego i nagle wszystko dokoła niego zaczyna się kręcić, skakać, tańczyć, podrygiwać. Lu­

dzie, drzewa, budynki, wagony i pola, prędko i coraz prędzej. Chwyta się obiema rękami jakiejś deski wy­

stającej i przypada z jękiem do ciała.

— Przebacz — to pomyłka — nie wiedziałem, że i ty także w tym wagonie, w tym pociągu... to po­

myłka...

Całuje obnażone nogi i potrząsa ciałem jakby chciał z niego jeszcze iskrę życia wykrzesać.

Nagle zrywa się, rzuca błędne spojrzenie dokoła i zaczyna biec ku stacji z krzykiem szaleńczym:

— To pomyłka! Panie naczelniku, to pomyłka! Po­

myłka! Pomyłka!!!

I pada bez czucia u progu biura.

Nazajutrz gazety donosiły, że sprawca katastrofy kolejowej w Jarosławiu, dyżurny Jan Salwach dostał pomieszania zmysłów.

S P € S € B |jj

N A Ż € N E

HUMORESKA

Na jakim tle rozwinęła się właściwie w panu A®

drzeju Gawełku przesadna zazdrość o żonę? /®_

Gawełkowa była, owszem, niewiastą niezwykle dzt*

ną. Miała miłe, łagodne usposobienie, przepadała * życiem domowym i wcale nie zdradzała żadnej sPeC jalnej kokieterii. Nie miała w sobie nic z tego, c by ją mogło zdyskredytować w oczach kochająceg <

przykładnego męża.

A jednak... Coś się takiego z jej mężem stało, *c po prostu na punkcie wierności żony dostał --bzi , ’ Ustawicznie kontrolował ją telefonami z mia** ’ sprawdzał czy rzeczywiście w danej godzinie P*2*,, mierzą suknię u krawcowej albo robi „manicuf*

u swego fryzjera. Raz nawet posunął się tak dale* • że uzbrojony w cierpliwość i duże czarne okulary J chał za żoną wciśnięty w róg taksówki przez cz,e J ulice, chcąc się koniecznie dowiedzieć dokąd id*1 j

No i dowiedział się. Jego małżonka weszła do skle

pu, skąd wyszła niebawem z małą paczuszką. W ’ paczuszce był krawat, jak się później okazało. **

drugi dzień były właśnie jego imieniny, no i

oCiT

. wiście w prezencie otrzymał ten krawat. Pozna**1' swój błąd zawstydził się.

Zazdrość ma jednak to do siebie, że nie kie***!®

się żadną logiką. Arystoteles nie dogada się n’g°J z Otellem. Już nazajutrz pan Andrzej dostał z**®,|

ataku i to zupełnie z błahego powodu. Zonie ukl°

się na ulicy jakiś młody, przystojny mężczyzna.

— Kto to jest? — zapytał obcesowo.

— Pan Tomasz.

— Tomasz? Nie znam takiego! Gdzie go znów P°'

znałaś? . ' _

— Jak to, nie pamiętasz? W zeszłym roku na P^L jęciu u Boczyńskich zapoznaliśmy się z nim °b0*

— Nie przypominam sobie wcale!

Skłamał oczywiście, bo tego pana Tomasza rzeC^J wiście sobie przypomniał. Ale nie chciał s k ą p ie j wać. Nasrożył się, nachmurzył i w kinie może b y ^ | m11 było nawet przeszło, ale srebrny ekran znów rozf w nim zazdrość. Jakaś urocza, ale niewierna 10 ' całowała się na tarasie willi z demonicznym, podejrzanym typem.

— Tak, tak... — mruknął Gawełek, wychodź z kina.

— Co „tak, tak?" — zapytała zdziwiona pani wełkowa.

Lecz mąż nic nie odpowiedział, tylko uśmiech®^

się gorzko i sentencjonalnie. Któregoś dnia Andrz

s i« * H 7 ia ł ii? l r A w i a r n i n r ? p n l a H a i A r n a i n n w < l 7 e oflZC *

G®‘

- - - - -

Właśnie wyczytał, że Ireny miewają szczęśliwą **

do interesów i lubią dzieci, ale są niestałe. (Pani wełkowej było na imię Irena). Zerwał się z krie„j- natychmiast i uregulowawszy rachunek, wypad* 1 drażniony na ulicę. Głuchy był na wszystko. Nic , solutnie nie słyszał i nie widział, tylko n>Y o zdradzie.

— Trzeba jakoś temu zaradzić! — westchną?

Pojutrze muszę wyjechać, a wtedy Irena...

Nagle w obolałej głowie jego zabłysnął nikły Pr<r myk nadziei.

. £0

— Przecież mam w domu papugę! Już wiem, uczynię! — uradował się, znajdując fenomen®

rozwiązanie trudnego problemu. lf?eb

Udał się do sklepu i wybrał najmasywniejszą -- drucianą, do której następnie przeniósł swoją P8P kę. Klatkę przy pomocy murarza przymocował ściany sypialni małżeńskiej, a drzwiczki zamkną* j małą kłódeczkę, tak że jedzenie trzeba było poda przez ściankę.

niani®

Potem zabrał się gorączkowo do „uświadamia**^

in n o i r n Hn i» i n r 7 v « 7 łu rh a

doniosłych papugi co do jej przyszłych, a aomosiyi-i. — W ciasnym mózgu papużki musiała z woli pan® (ll.

wełka zmieścić się zawiła, aczkolwiek bardzo ®*ei®

alna, maksyma życiowa: „Wierność jest najce****.

szym klejnotem każdej żony". Po kilkugodzinnej P bie papuga płynnie wymawiała całe zdanie akce**^

przez podwajanie . jąc specjalnie pierwszy wyraz przez

Nazajutrz papużka w kółko Macieju powtarzała J do znudzenia: „Wierrność jest najcenniejszym k notem każdej żony"...

Uspokojony pan Gawełek wyjechał.

Jakież było dopiero jego zdumienie i przeraź' gdy wróciwszy po paru dniach podróży, żony, po*11, późnej pory, w domu nie zastał. Pobiegł do k<*£

— Czy dawno pani wyszła?

— Dawno.

— A nie wie Marysia czasem dokąd?

— Nie wiem, proszę pana) Pani, jak pana nie W co wieczór wychodziła, bo od paplania tej papug w uszach wierciło...

— Wiem, wiem, ale gdzie teraz może być?

— Pewnikiem gdzie w kawiarni, albo może w kin* ] Pan Gawełek zbladł, jak ściana.

— A pani sama wyszła?

— E, gdzie tam... ten pan dyrektor niby k®

naszej pani...

— Jaki kuzyn? — wrzasnął, aż szyby zadrżały

— No, ten pan dyrektor, któren co dzień P°

panią przychodził, odkąd w mieszkaniu bez te w papugie nie można było wytrzymać... Dziś tez pował.

Pani Irena wróciła bardzo późno do domu, z b.

czącymi oczami. Uradowała się z powrotu męz*

jęła go serdecznie za szyję.

Ale pan Andrzej nie oddał żonie pocałunku.

Siedział ponury, jak noc i medytując nad afit*"

swoich podejrzeń, mruczał pod nosem:

— A to cymbał ze mnie!... A to cymbał!—

Cytaty

Powiązane dokumenty

W kierunku z północy na zachód wzdłuż wybrzeży, tuńczyk składa ikrę 1 właśnie podczas tej czynności rybak chwyta go harpunem- Los tuńczyka od tej pory jest prosty

Botezat przez chwilę bawił się gałązką, wreszcie zapytał, czy świadkowie zgłosili się już na przesłuchanie.. Posterunkowy

O żeniwszy się z córką farm era nie m iał zam iaru ruszać się stamtąd.. Bracia byli ludźmi jednego pokroju, toteż Stefan w iedział od razu, przeczytaw szy depeszę,

cych słów, lubiąca się podobać ł chcąca się kosztem fflęz*.. czyzny niewinnie

Nieprzytomnie tłuka się w niej jedna tylko myśl, że się spóźni, że Kański.. Weszła w wahadłowe drzwi, nie pożegnawszy się, nie skinąwszy nawet głową,

rionetkami, lecz wszystkie przedstawienia odbywają się w atelier artysty.. Z daleka przybywają goście na jego przedstawienia do

i stron świata schodzą się wyznawcy chwiejącym się rusztowaniu z bant- ychodzą pielgrzymi na szczyt kopuły, ij znajduje się „Ti&#34;.. Z dala od międzynarodo-

Posunęły się one wtedy aż do stwierdzenia, że nie tylko los Egiptu (czytaj: panowania angielskiego w Egipcie) lecz cala strategia mocarstw anglosaskich zależy od