• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 3, nr 40 (4 października1942)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 3, nr 40 (4 października1942)"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

OSTATNIE M I N U T Y PRZED A T A K I E M I W o j t k a niemieckie ukryła ta gruzami do­

mów Stalingradu ocse- KIERUNEK I

Bomby i ka|

nowe niemiei łów hofawyd b io M W ą liy kęch wójs£ r

KIE S T A L I N G R A D U Z LOTU PTAKA ,'4cia nasza przedstawia zniszczenia Słalin-

’u przez lotnictwo i artylerię niemieckę. Miej- .‘•kreskowane wskazuję tereny zniszczona.

|lca oznaczone nr 1 i 2, to zniszczone czR- urzędzenia przemysłowe, miejsca ozna- 8 nr 3, sę to stacje benzynowe z trzema roi - .:

"y zbiornikami. Nr 4 to tratwy drewntlhd.’’1 przednim planie widzimy Wołgę.

W kole na lewo:

WŚRÓD G R U Z Ó W DOM®*

W S T A L IN G R A D U * W zaciekłych walk«<n wręcz zdobyta pi®cl’°' ta niemiecka niezwyk1*

ie umocnione domy

sowieckie. ’ °le u dołu:

0* ’ ORSKIE ŁODZIE PODWODNE CZYNNE p ’ E C N IE I N A A T L A N T Y K U j j ^ a s gdy niemieckie tily zbrojne morskie chwili przystępienia Japonii do wojny iło w a ty wspólnie z japońskimi jednotw Ijn i na oceanie Indyjskim, lo obecnie do- 0 Po raz pierwszy do skutku współdzie- k Unie także i na Atlantyku, gdzie po- jawiły się ostatnio również I j a - p o ń s k ie lodzie podwodnaMAMr Rfc •' S . sza ilustracja przedstawia

wiedziny japońskiej I o d z T . X. podwodnej w jednym z nie­

mieckich punktów Atlantyku i pi

nie jej przez

Jeden z obserwatorów artyli mieckiej został ranny odl granatu, mimo tego Jednał staje na swym posterunku i w dalszym clęgu skutecznie

swej baterii.

(3)

— Do pielęgnacji paznokci mamy łu w zakładzie osobne manicurzysłki, ale i my umiemy robić manicur.

il E M

— To

uczono.

— Głównymi przedmiotami były:

materiałoznawstwo, chemia, fizyka, ko­

smetyka i perukarstwo.

— Materiałoznawstwo!

— Tak, zapoznawano nas z gatunkami włosów

mieślniczymi otaczają troskliwą opieką szkoły zawodowe, w których uczeń oprócz przedmiotów praktycznych zdobywa pe­

wien zasób wiedzy ogólnej. Do takich szkół należy jedyna na terenie Gen. Gub.

II Miejska Szkoła Zawodowa Żeńska w Warszawie, przygotowująca kandydatki do zawodu fryzjerskiego. Szkoła ta ma charakter kursów trzyletnich, na których uczennice zdobywają wiedzę zawodową oraz uczą się przedmiotów ogólno­

kształcących.

W wymienionej szkole u c z e n n i c e zapoznają się gruntownie z wszyst­

kimi gałęziami fryzjerstwa, jak: ma­

ZWIEDZAMY SZKOŁĘ FRYZJERSKĄ W WARSZAWIE Czasy, kiedy kandydat na rzemieślnika oddawany był na praktykę do m a j s t r a , w wielu gałęziach rzemiosła należą już do przeszłości. Uczeń przyjęty na trzy lub czteroletnią praktykę (najczęściej za wysoką dopłatą) wykonywać musiał niejedną pracę nie związaną zupełnie z zawodem do ja­

kiego się sposobił. Zmywanie podłóg, robie­

nie zakupów na mieście dla pani majstrowej, nierzadko niańczenie dzieci itp. — to były częste zajęcia zarówno panienki jak i chłop­

ca będących na praktyce w prywatnym za­

kładzie. Oczywiście, że odbijało się to okropnie na przygotowaniu ucznia do samo­

dzielnego wykonywania zawodu. Po kilku­

letniej praktyce stawał do pracy tzw. par­

tacz, niezadawalający swoich klientów, mar­

nujący niepotrzebnie czas, materiał, a tym samym pieniądze.

Aby temu stanowi zapobiec, dając do pracy w każdym zawodzie naprawdę facho­

we siły, zarówno żeńskie jak i męskie, wła­

dze szkolne wspólnie z organizacjami rze-

nicure, ondulacje' wszelkiego rodzaju, farbowanie włosów, nienie, perukarstwo itp.

W czasie naszego pobytu w Warszawie postanowiliśmy zv'!e£|ii tę szkołę, ażeby wrażeniami odniesionymi tam, móc się Podz

z naszymi czytelnikami. tji

Trafiliśmy akurat na koniec lekcji kosmetyki. Grupa dziewcząt . przed mikroskopami i bada skórę i włosy swoich koleżanek. pzw°

przerwał im to zajmujące, jak można było poznać po minach, zajęć1®- następnej lekcji była chemia. Zaprowadzono nas do laboratorium, gdzie ucz nice w miseczkach przygotowywały różne płyny, mikstury, maści.

— Na co to? „,1

— To preparaty do różnych zabiegów, jakie poczynimy na następnych I®*ŁCJaCD'rZy, lekcjach nauki praktycznej. To jest płyn do-całkowitego wyczyszczenia skóry tw« I a ta maść służy do usuwania egzemów i grzybków.

— A to?

— To może mi pani powie jakie ja mam włosy?

— Przede wszystkim są bardzo suche, dlatego muszę je po i-myciu mocno naoliwić.

Była i rachunkowość, bąk.fckjjSS znajomości jej żadna z nas nie

mogłaby sobie w przyszłości otworzyć własnego zakładu. .

— Naturalnie, bo wynaimo- ' wanie o b c e g o buhalłara ' jest zawsze ryzykowne, ,

— Ze wszystkich przed­

miotów najwięcej lubiłam perukarstwo. Ze ściętych ' , włosów robiłyśmy prze-

\ piękne warkocze, posłi- 1 że i peruki. Te ostatnie

t a k ż e ze sztucznych, ł włosów.

1 — Co ło są posliżeł I — A, ło lała włosów 1 do przykrycia łysiny t u starszych panów.

— Eh, to chyba rzad- K kie wypadki.

— Łaskawa pani się 1 myli. Panowie są czę- ' sło w i ę c e j w preten­

sjach od pań. — Skoń­

czyłam, zadowolona pani z Iryzury?

—. Nadzwyczajniel Ma pa- pl prawdziwy talent w pal-

— Pani bardzo uprzejma.

Dziś zdaję e g z a m i n mi­

strzowski, a p a n i fr y z u r a jest m a j ę s z f u k ą

i » ł r f g w s k ą.

— To płyn do trwałej, a ta przeciwko łupieżowi.

— Na kim robicie eksperymenty?

— Na naszych klientkachl

Szkoła wyposażona jest w nowoczesne aparaty fry­

zjerskie, posiada własne pracownie, w których uczen­

nice ćwiczą dwa razy w tygodniu na modelkach z miasta. Pieniądze uzyskane od klientek idą na po­

krycie wydatków szkolnych.

Po trzech latach nauki i złożeniu egzaminów uczen­

nice otrzymują dyplomy czeladnicze —- po następ­

nych zaś trzech latach pracy w zakładzie — ubiegać się mogą o dopuszczenie do egzaminów mistrzow­

skich. Dyplom mistrzowski upoważnia do otwarcia własnego zakładu.

Jedyna tego rodzaju szkoła fryzjerska w Gen. Gub., gdzie uczennice nie potrzebują odbywać praktyki w zakładach prywatnych, gdyż całokształt wiedzy zdobywają w szkole, założona została i jest kierowa­

na przez p. Spechta, który co roku daje zawodowi fryzjerskiemu naprawdę fachowo przygotowane siły do pracy.

7 R.k

(4)

pałac króla Dutthagamani posiadał 1000 sal, a 1600 filarów tego na 9 pięter wysokiego pałacu zachowało się po dziś dzień. Słonie z masywnego złota podtrzymywały sale, po których dziś nie ma już ani śladu. Zewnętrzne mury wysadzane perłami czyniły z tego pałacu drogocenną szkatułę. Fantastyczny pałac, nad którym Pa"

liły się spiżowe dachówki gorzał od jutrzenki do zachodu słońca- Ponad łagodnie wznoszącymi się wzgórzami, ponad ukośnie sto­

jącymi kolumnami z marmuru i małymi sadzawkami, wznosi się potężna kopuła t. zw. „zamku bogów" największej na Cejlonie dagoby ,,Ruanveli Saya" czyli złotej. Na 90 metrów wysoka dagoba Ruanveli przygniata swą wielkością, zadziwia szlachetno­

ścią linii, oraz majestatycznym wyglądem. Przez 7 lat 600 ludzi pracowało dzień i noc bez przerwy nad wzniesieniem tej olbrzy­

miej budowli. Na budowę jej wyszło tyle cegieł, że można by było wznieść z nich mur na 3 metry wysoki od Berlina aż do Essen. Cegły te niesłychanie precyzyjnie wykonane, zostały z sobą łączone bez zaprawy murarskiej. Jak dawniej tak i dziś dagoba Ruanveli jest świętością buddyjską, do której

K

i stron świata schodzą się wyznawcy chwiejącym się rusztowaniu z bant- ychodzą pielgrzymi na szczyt kopuły, ij znajduje się „Ti". „Ti" to ustawicznie ększany przez nowe ofiary skarbiec, ierający niezmierzone i l o ś c i złota drogich kamieni. Magnesem, ściągają- :ym rzesze wyznawców z całego świata do Anuradhapury, są relikwie złożone z obojczyka i pasa mistrza, a znaj­

dujące się w „zam ku b o g ó w ”.

Tęsknota za umiłowanym Buddą każę wiernym przebywać setki mil, by tu, gdzie setki pokoleń czciło mistrza — również swą duszę w podniosłej e k s t a z i e z ł o ż y ć u s t ó p B o g a .

W skarbcu „Ti" zamurowywuje się ofiary ze złota i drogich kamieni, składane przez po­

bożnych pątników.

Idąc po schodach prowadzących do świę­

tych relikwii B u d d y padają pielgrzymi w kornej modlitwie na kolana, co kilka stopni.

Fot.: Atlantic 4

(2.dy Adam wygnany z raju zleciał na zie-

mię, po raz pierwszy dotknęła jego i ł

stopa ziemi na Cejlonie, w miejscu zwanym \ \ ; dziś górą Adama. Jeszcze po dziś dzień za- Vi|l

chował się tu ślad jego stopy odciśnięty \ \ - w skale. Taką legendę opowiadają sobie ma- 480

hometanie. Inni mieszkańcy Cejlonu, Hindusi, V I

uważają odcisk stopy w skale za ślad Sziwy.

W każdym razie w raju nie mogło być piękniej, Y f "

niż jest dziś na Cejlonie, wyspie tysiąca barw, y y |

wysokich gór, malowniczych dolin, nieprzebytych dżungli i pełnych uroku pól ryżowych. Cejlon Jest nadzwyczaj b o g a t y w d a r y przyrody, obfituje w drogie kamienie i perły. Z dala od międzynarodo- wYch zatargów leży Kolombo, obecna stolica wyspy, a o 72 km od niego oddalona, wśród zieleni prastarych borów Anuradhapura, dawna stolica Cejlonu, Budowle tego miasta sięgają czasów z przed 2000 lat, a obszar przezeń zaj­

mowany przewyższał rozmiary dzisiejszego Londynu. Spiżowy

W kole:

Niezliczone r z e s z e wy­

znawców B u d d y ciągną drogą p r o w a d z ą c ą do „z a m k u b o g ó w", dagoby „R u a n v e I i

S a y a".

Ne prawo:

W Anuradhapurze przed olbrzymią kopułą „zamku bogów". Wierzchołek dagoby zakończony jest szpikulcem w rodzaju obelisku. Dagoba stoi na szerokiej terasie uwieńczonej ka­

miennym f r y z e m rzeźbionym.

h »■B’ f - B w

K a i .

H f

• w S

■ 1 • 1

, ,• 4’ j

T ' *

j f f *

•) 1 ł 1

1 ‘ t •

? ' r 1 1 ł

* * < *

: i .

, | X;.

******* *^H^***

(5)

taściw ie by ło m u na im ię W aluś, gdyż św iętego W a le n te g o w yznaczono mu Prjy chrzcie na p atro n a. A le im ię to poszło

* zapom nienie, istn iało ty lk o w U rzędzie uminnym i na m etryce, sch o w an ej sta ra n n ie

#a dnie sk rzy n i pod chustam i i spódnicam i

*hatki. Był ty lk o „N aduś" — ta k nazyw ali 8° od m alutkiego rodzice, rodzeństw o, póż- ,eJ tow arzysze zabaw dziecięcych, n astęp-

?le koledzy z w ie jsk ie j szkółki, bliżsi i dalsi rewni, sąsiedzi, znajom i — w szyscy.

Gdy N aduś (a w łaściw ie w ted y jeszcze Waluś) byt całkiem m alutki, m atka jego, oża i p u lch n a Borakow a często karm iła łób, trzy m ając go na ręku. Ze zrębów d a ­ chu spływ ały w ted y do je j b o sy ch nóg

'ale gołębie, radość 1 uuma s t a r s z e g o 0 siedem lat W a lu ­ towego b rata, A ntka.

■utka W alu sia sypa- a więc i gołębiom ,

^•Ywając je: — na, a. duś-duś-duś! na, uś! — Ten dźw ięk

*taśnie u trw a lił się pamięci chłopca.

. 1 k t nie w iedział '•kładnie, czy pierw -

*zy>n słowem , ja k ie swym życiu w y­

łow ił, było „m am a ',

“ W „naduś". Chłop- zyk w yciągał tłu ste Aczki do g o ł ę b i ,

**biąc je n ie w y ra ź ­ nym d z i e c i ę c y m

*iergotem „naduś", 0 spam iętał, że tak ozeba zaw ołać, jak ,l<! chce coś dać...

zatem w ołał tak na Wszystko, co chciał Później k ied y k o lw iek

...M atka W alusia sypała więc i gołębiom wzywając je: na, no, duś-duś-duś! na, duś!...

= Ł. ^ czki sw ej poży- [Włć: na k u rę i kur- 1 J ^ la ' na kaczki, gę-

L ‘

Żółte gąsiątk a, na

| °ta, psa, kozę, k ro w ę i kasztan a, któ ry m KtW ozil tata. N ierzadko, gdy był jeszcze g a,kiem g łupiutki, zw racał się tak do m atki,

| lub sio stry z ja k ą ś sw ą dziecięcą da- [ ®*>zną: cukierkiem , sk ó rk ą od chleba,

f

hhawką, źdźbłem traw y lub kam yczkiem ...

I - i nazw ano go „N aduś"...

bi^2' Wne by ło dziecko. G ołębie, na k tó re Er®rwżźym w yczynem sw ego nied o łężn eg o ) łe’zcze języ czk a zaw ołał, d ały m u na zaw- t 7* nie ty lk o imię, ale coś jeszcze: n atu rę

* °jd! N aduś m iał p raw d ziw ie go łęb ią du- L zę, zgodną, dobrą, sło d k ą i ufną. N ie było (ił .Cd*e J o k o licy d ru g ieg o ta k ie g o dziecka.

I#- byoh nie trzeb a m u by ło zabaw ek, ani

|g a n ie k . G dy A ntoś był w szkole, a Józu- [ «*'. **Wa ła ta m łodsza od A ntka, obganiała albo i za krow am i m atce poszła, Na- fahś zostaw ał sam. S adzała go m atka pod j zeWem p rzed dom em , na g ru b ej chustce, 'te l° WarzYsza ■ p o n iek ąd o p ie k u n a d a ją c U Bukieta. Bukiet znakom icie pilnow ał j, fa ta d sz e g o g o spodarza, a tow arzyszem X* niezrów nanym . K ochał zresztą bezgra- całym sw ym psim jestestw em , ma- ła*7*e g ° pana, k tó ry o b łap iał go rączkam i

»ark i cało w ał po p y sk u ta k sam o szcze- Uw' cało w ał po tw arzy m am ę i tatę, P o rab ian eg o A ntka, albo Józusię. Pies I Uskakiwał, łasił się, ta rz a ł do g ó ry no- '■ łub też gonił dookoła ja k furia, po- czelcując. Do uciech tych dołączał się cza­

ty 01 Burek, z w y czajn y b u ry kot, ja k ic h na j81 dziesiątki. N aduś lubił k o ta, gdyż był

eP*y, m iękki i lekki.

„Rodzice N adusia, dobro d u szn y olbrzym dob?*1 ' *craana ł alc jab ło ń je g o A ntośka,

■ I * obchodzili się z każdą „gadziną"

j Ubili zw ierzęta, z k tó ry m i złączyło ich Cj e ' nie zezw alając n ig d y dzieciom na Szv ' en’e *m k ray w d y . W ięc w rażliw a du- j«p ^a N a d u s ia . ro zw ijała się w sp rz y ja ­ ło w a ru n kach. N aduś k o ch ał w szystko, f(^Jbśało cz te ry nogi lub skrzydła. G dy pod- lie nieco, p o tra fił godzinam i w p atry w ać t * cudow ne, śm igłe loty ja s k ó łe k i ich tu iicze z n ik a n ie pod dachem , niestru- tyfei?’® p rzy g ląd ał się k łó tliw y m stadom bl>, o g ląd ał się lub b ieg ał za każdym adem, k tó ry mu b rzęk n ął ko ło nosa.

łi?~' O k ro p n ie dziw ne dziecko! N ie będzie

° n B orakom cho- z aw y ro k o w ały

‘ubą m b a b y m iędzy

*zk'e życzliw e kum o- biz' 'Uybły się w sam N aduś nie ty lk o Wal s»l"- a le cho- ( j . . 8>ę bardzo dobrze, ty Zledziczył p o o j c u

do co zeń było

JtQ. Wzięcia: duszę spo- L,JUą i dobrą, a w szyst- i ty"111 ż y c z l i w ą — . Paniałe m ocne zdro-

■*,e- Już

..Zwiniętą pięścią buchnął między oczy

^szt J1117 W ch ło p ięcy ch Uż 7'""-“ w id n iała wy- s . n,e zapow iedź przy-

«8° w ielk o lu d a. Nie- ch}6 . a je d e n a sto le tn i , uPiec o pszenicznej r .° * i e i oczach błę- ty n^ cb ja k ln ian e k w ia ­ ty' 0 w iele przew yższał

*dch°Stem 1 s' ,£| w szy s i'

0(j " sw ych ró w ieśn ik ó w i w ielu starszy ch tya .8’e bi®- A n tek d aw no już n au czy ł pły- B,ac u k o ch an eg o „m łodszego", w ięc N aduś P VWał jak szczupak, po drzew ach i p ło tach

N A C 1 S

NOWELA NAPISANA PRZEZ M. A. HESSEL

w sp in ał się ja k k o t i 'św ie tn ie jeździł na ro w erze (brat B orakow ej był w iejskim listo­

noszem i ch ętn ie pożyczał ulubionem u sio ­ strzeńcow i sw ego row eru).

— C ałkiem się w „m ojego" wdał... — m ów iła m iłośnie i dum nie B o r a k o w a . Śm iały się z nich baby, że choć An- to śce pod czte rd ziestk ę już

—, ' było, w ogień by gotow a za sw oim Józusiem , a on zaś za sw o ją A ntośką...

A le też nikogo w e wsi nie o taczał tak i szacunek i po­

w ażanie, ja k ich. Lubili w szy scy ty ch serd eczn y ch pogod n y ch ludzi, p raw y ch ja k sam o złoto, a m łody w ik ary , odludek z nikim się bliżej nie w d ający , do B oraków zachodził często.

M ów iono o nim, że p rze­

p ad a za „najm łodszym "

Boraków. Ja k o ż ksiądz lu ­ bił bez m iary to dziecko, a zo rien to w aw szy się, że chłopiec p o ję tn y je s t do nauk, ład o w ał Borakom do g ł o w y ja k o n ajśw iętszy obow iązek p o sy łan ie go d a le j do szkół i sam o b ie­

cy w ał pom agać. Borako- w ie n i e sprzeciw iali się t e m u , „byle N ad u ś m iał chęć..." — gdyż w głębi d u szy o b o j e n a jb a rd z ie j m iłow ali to najm łodsze, choć n ig d y z ty m nie chcieli się zdradzać.

Faw or m łodego księdza cenili sobie w ysoko.

M ow iono p o w szech n ie o w ikarym , że je st

„z panów ", że bardzo w y k ształco n y i m ą­

d ry, je n o „cięgiem sm utny..."

N aduś .uczył się ch ętn ie, a le rów nie c h ę ­ tnie gonił p o łą k a c h i polach, po lesie, w y ­ leg iw ał się n a d rzek ą lub w rodzicielskim sad zie. W szędzie go było pełno. Raz p rzy ­ łap ał nad staw em J ę d rk a od Rębaczów, gdy chciał zabić sc h w y tan ą żabę.

— Puść ją!

— N ie chcę! A po co?

— Puść! dam ci jabłko...

J ę d re k zm iękł w obec tak iej pokusy. Do ja b łe k by ło daleko, ale N aduś miał. O d w i­

karego... Żaba w ró ciła do w ody...

Innym razem tegoż sam ego J ę d rk a przy- d y b ał w lesie, jak dusił w iew iórkę. N aduś p o sin iał z żalu i gniew u.

— Puść ją!!!

— Ale?... — przedrzeźnił się Ję d re k , ści­

sk a ją c m ocniej szy ję nieszczęśliw ego zw ie­

rzątk a. N aduś nie p isnął w ięcej ani słowa.

O czy p o ciem n iały mu. Z w iniętą pięścią b u ­ chnął m iędzy oczy. Ję d re k w rzasn ął i upadł.

W ysw obodzona w i e w i ó r k a b łyskaw icznie sm y k n ęła na drzew o, a k rew z nosa p o c ie ­ k ła szybko na traw ę. N aduś nie uciekał.

Stał.

— W idzisz! p o trzeb n e ci było? N ie płacz!

— d o d ał p rędko, u k lę k a ją c przy Jęd rk u , k tó ry zaczął płakać, — dam ci mój scy zo ­ ryk, ale jak nie będziesz w ięcej...

Przed sam ym Bożym N arodzeniem ro ze­

szło się o psa, k tó re g o duży, p iętn asto letn i chłopak, k o p al i bił za coś bez litości.

N aduś bez w ah an ia skoczył na starszeg o o w iele p rzeciw n ik a i pobili się tak d o tk li­

w ie, że przez k ilk a dni N ad u ś n ie m ógł ru szać nogam i i rękam i, a tw arz m iał siną i sp u ch n iętą od guzów . Za to m iędzy Bora- kiem i A ntosiem , a ojcem „tam tego" omal n ie doszło do k rw aw ej rozpraw y, k tó rą z a ­ żeg n ała B orakow a, w ik ary i sam N aduś.

„T am ten" leżał w gorączce, z rozciętym i w argam i i sk rw aw io n ą gębą, a N aduś je s z ­ cze o d g rażał się, że go zabije, jeżeli go je s z ­ cze raz na czym ś takim p rzy łap ie. Potem n ag le ro zp łak ał się i p łak ał długo, żałośnie...

A le sp raw a zaczęła się kom plikow ać. O to sta rsz y b rat „ ta m te ­ go", F ranek, paro b ek pod w ąsem , z e r k a ł nie bez w zajem ności na Jó zu się Boraków - nę. M łódka jeszcze była, bo je j dopiero p o d szesn asty r o k szło, w ięc chłopaki w strzy m y w ały zap ę­

dy, a le każdy g o spo­

d arski syn u p atrzy ł ją sobie. Śm iało się każdem u brać żonę z tak ieg o gniazda, bo rodzina Boraków p o ­ w ażana była, ja k żad ­ na. W y b ó r J ó z u s i p ad ł na F ranka, bo i p rz y sto jn y był i nie głupi i z a m o ż n y i znaleźć się w szę­

dzie um iał porządnie.

A le w obec b ó j k i ch ło p ak ó w p rz e g n a ­ ła w ielb iciela (B orakow ie trzym ali się ra ­ zem, ja k mur...) i o rzekła, że nie chce go w ięcej w idzieć na oczy. A p oniew aż piw ne (po m atce) oczy by ły śliczne, więc zro zp a­

czony F ran ek zerżn ął d o d atk o w o m łodszego b ra ta i zagroził — ja k i N aduś —, że go zabije, jeżeli nie pogodzi się z m ałym Bo- rakiem .

N aduś szybko p rzeb aczy ł zw yciężonem u przeciw nikow i, a Jó zia już się nie odsunęła, gdy na sum ie F ranek „przy p ad k iem " z n a ­ lazł się tuż przy niej.

A ntek p o jął w mig, co się św ięci... Zaraz po sum ie odw ołał F ran k a n ieco n a bok i błękitnym i ja k k w ia ty lnu oczam i zajrzał m u p ro sto w oczy.

— C zego szukasz u m ojej sio stry ? Kości ci połam ię...

F ran ek uw ażnie o b ejrzał o lbrzym ie bary A ntka.

— N iczego nie szukam ! Za rok poślę z w ódką do tw oich ojców , bo teraz jeszcze mi Józi n ie dadzą!

A n tek w y ciąg n ął olbrzym ią łapę.

— Dobra! A le przez te n rok — w ara!,, O jciec b y cię zabił, a ja k n ie ojciec, to ja!

Poszli razem na w ódkę. F ranek fundow ał, radosny, jak b y go k to na sto koni w sadził.

Ju ż się nie bał ryw ali. A n tk a m iał za sobą

— no i Józię.

T ak się skończyła b ó jk a o psa. P rośby i dobre słow a N ad u sia też sk u tk o w ały . Z re ­ sztą w szy stk ie m atk i su ro w o z ak azały sy ­ nom b itek z m ałym B orakiem . C hłopcy w y ­ zyskiw ali słabość N ad u sia i przy nim z p rz e ­ k o ry dokuczali zw ierzętom , by coś od niego w yłudzić. Z aniechali teg o jed n ak , gd y zo­

rien to w an y po jakim ś czasie N ad u ś u d o ­ w odnił (choćby na b ra c ie Franka), że pięści ma nie od p arad y . Z resztą m atkom nie ty lk o o to chodziło... N aduś sy p iąc guzy m ógł i sam guza oberw ać, a le za chłopcem sta ł ojciec, n a jw ięk szy m ocarz w okolicy, i b rat A ntek, k tórem u w szystkie p aro b k i ze wsi schodziły z drogi. Bo niedość, że sam był m ocny, ja k ju ch a, ale... też m ógł zaw sze liczyć na ojca. Poczciw y, nieśm iały i łag o d ­ ny Borak, o n aiw n y ch i dziecięco n ieb iesk ich oczach, — gdy chodziło o jeg o dzieci, dzieci k tó ry m i o b d arzy ła go u m i ł o w a n a nad w szy stk o żona, — zm ieniał się w dzikie, nieb ezp ieczn e zw ierzę. C ały po­

w ia t p a m i ę t a ł jeszcze w ciąż o k ro p n y w ypadek, k tó ry om al nie p o ciąg n ą ł za sobą ludzkiego ży­

cia. N aduś chodził do d ru g iej k lasy . N auczycielem i k ie ro w n i­

kiem szkoły był n ie ja k i Łunow- ski, k tó re g o dość już m iała cała w ieś. Z aczepiał w szy stk ie dziew ­ częta, a zam iast p ilnow ać nauki i wsi, pił i g rał w k a rty do ra n a w s ą s i e d n i m m iasteczku. Do szkoły często przychodził p ijan y i w tedy w y rab iał a w a n tu ry . P a­

m iętnego d n ia tak w łaśn ie było.

Zbił chłopca. D ziecko ro zp łak ało się. Łunowski bił go linią po r ę ­ k ach krzy cząc groźnie: c i c h o b ą d ź 1 W te d y N aduś skoczył w o b ro n ie kolegi, w y rw ał linię z ręk i n au czy ciela i rzucił o z ie ­ mię. W ściek ły nauczyciel dop ad ł N ad u sia i począł bić pięściam i.

N aduś b ronił się. Dzieci n arobiły w rzasku i ro zp ierzch ły się. Bo­

rak m a jstro w a ł coś w kuchni, g dy w p ad ła są sia d k a : — „A dy w aszego chłopca Ł unow ski bije, aż się szkoła trzęsie " — Borak ru n ął w e drzw i.

— Józuś, na R any Boskie! — zaw ołała za nim przerażo n a A n ­ tośka, sta ją c na ch w ilę ja k słup, z załam anym i rękam i. Po chw ili w ybiegła za nim.

Szkoła nie b y ła d alek o . O l­

brzym znalazł się tam w k ilk a

pacierzy. Z bity, głośno p lącz ący N aduś, k u ­ lił się pod drzw iam i, gdy w padł przez nie Borak. Blady ja k tru p z g o rejący m i szparecz- kam i zam iast oczu, podszedł do nau czy ciela.

— M ojego chłopca? N adusia? Ty ścierw o...

Je d e n je d y n y raz ty lk o u d erzy ł go m ocno w pierś. Łunowski padł. K rew sp ien io n a i cz a rn a b u ch n ęła po chw ili strum ieniem z ust, n osa i uszu. Z połam anym i żebram i zab ran o go do szpitala w m iasteczk u . Le­

k arze nie w iedzieli, jak im cudem ten czło­

w iek za pół ro k u w yzdrow iał.

Borak siedział w a reszcie śledczym dw a tygodnie. C ała w ieś p raw ie sta w a ła mu za św iadka. Sędzia puścił go w olno, u d zielając su ro w ej n a g a n y i p rzestro g i na przyszłość.

Ale gdy ro zetk an a A ntośka rzuciła się m ę­

żow i na szyję, a H e rk u le s o b jął ją d e lik a tn ie i tulił, p o w ta rz a ją c : cichaj, A ntosia, cichaj, bo mi serce pęknie,... — sędzia zagryzł w argi i p ręd k o odw rócił głow ę.

W ten to sposób N aduś m iał spokój, a razem z nim m iały spokój w szelkie żyw e stw orzenia. Ś w ięte dziecko w p rząg n ęło w tę służbę w szystkie k o c h a ją c e je serca.

...a gdy przy szed ł m arzec, niespodzianie zap raży ło słońce ja k b y w lipcu. Rozelśnił się cały św iat o ślep iający m i blaskam i, k tó re lu n ęły z przeczy steg o nieba w śniegi i lody.

Lasami, polam i, błoniem , ję ły toczyć się — ja k b y z pod ziem i w y try s k u ją c — groźnie szum iące potoki. S traszliw y n iep o k ó j zaw isł n ad w ioskam i. W ch ału p a c h g adano

o rzece, k tó ra rosła, m ętn iała i pęczniała, w zb ierając głębią, ja k złą czarn ą krw ią...

Przyczaiła się na je d e n dzień, przycichła, ja k b y nieco n a w e t zm alała. O d etch n ęli chłopi głęboko — aż tu n a g łe w c u d n e zło­

ciste p o łu d n ie ry k n ę ło coś p o tw o rn ie pod m ostkiem i m o stek zap ad ł się, ja k b y był z p ap ieru . S p iętrzo n e w o d y rozsadziły rzecz­

ne ko ry to . W m g n ien iu oka w oda rozlała się szero k o n a n ad b rzeżn e pola.

Baby ro zsy p ały się z w rzaskiem po c h a ­ łupach, z g a rn ia ją c dzieci i d o b y tek . Nim godzina ubiegła w szyscy, m ieszk ający b li­

żej rzeki, zn ajd o w ali się już „w y ż e j" w e wsi — bezpieczni.

N aduś razem z innym i chłopakam i biegał n ad rzek ę patrzeć, co się dzieje. S ołtys z chłopam i i p arobkam i stali przy łódkach, p rz y g o to w an y ch od k ilk u dni. G adali i g a ­ dali, z tro sk ą p a trz ą c na ro sn ące w ody.

N agle usłyszeli żało sn y ryk k row y. N iosła go w oda i w iatr gdzieś z dali.

N ad u ś zbladł. Pobiegł naprzód. O podal — pod w odą już — sta ło k ilk a chałup. Za tym i chału p am i d o strzeg ł chłopiec krow ę, p rzy ­ w iązan ą za łań cu c h do drzew a. Z apom niała o n ie j g o sp o d y n i w g o rączce u ciec ik i.

N ad u ś b ły sk aw iczn ie zrzucił b u ty i u b ra ­ nie. N a ciem nych w o d ach je g o ja sn a gło- w ina zab ły sn ęła, ja k k aw ałek słońca s trą ­ co n y w odm ęty.

C hłopi sp o strzeg li to dosyć późno. Poczęli groźnie n aw o ły w ać i w yk rzy k iw ać, ale N a ­ duś p ły n ął już środkiem . Za chw ilę zniknął za chałupą.

S ołtys zak lą ł z w ściek ło ścią i k azał sia ­ dać ze sobą do łó d k i dw om parobkom .

— Tam! — zato c zy ł ręk ą — W o d a go zaniesie!

— D uchem , D uchem ! — k o m en d ero w ał.

N ad u ś z w y siłk iem d o p ły n ą ł do k ro w y . W oda sięg ała je j do piersi. B łagalnie w le­

p iała w chłopca p rzerażo n e oczy. N aduś okrąży ł d rzew o: łań cu ch był pod w odą. N a ­ leżało w ięc rozluźnić zap ięcie na szyi k ro ­ wy. O p ły n ął ją, sch w y cił za p o ch y lo n y ku niem u ro zpaczliw ie łeb, za rogi, i w d rap ał p ał się k ro w ie na grzbiet. D ygotał z zim na, jak liść, i zęby dzw oniły m u jed en o drugi.

C hłopiec n ie m ógł sobie dać rad y z p rze­

rażonym , rzu cający m się na uw ięzi zw ie­

rzęciem i z łańcuchem , k tó ry n ap in ała szar­

p iąca się do brzegu krow a. W reszcie z g ra ­ białym i palcam i p rzep ch n ął sztyft przez kółko. Ł ańcuch b rzęk n ął i zan u rzy ł się w w odzie. U w olnione zw ierzę s k o c z y ł o w przód, rad o śn ie ro z trą c a ją c w odę szero k i­

mi piersiam i. N aduś spadł do w ody. N agła

Należało więc ro zlu in if zapięcie na zzyji krowy...

R yt M . Porębski

fala zak ręciła nim i poniosła za chałupy.

N aduś w y ch y lił się w reszcie. Z obaczył n ie ­ d a le k o p rzed sobą łódź z trzem a m ężczyzna­

mi i o statn im w y siłk iem począł p ły n ą ć ku nim. T ym czasem na brzeg u załam y w ała ręce w śród rozpaczliw ych łk ań w ezw ana przez ch ło p ak ó w B orakow a. Rozpoznaw szy z d a ­ lek a p rzerażo n ą m atkę, N aduś u niósł się w w odzie. Może chciał je j coś k rzyknąć, m oże ty lk o ręk ą kiw nąć... W tem olbrzym i słup w ody w zniósł się niew iadom o skąd i zw alił chłopca w głow ę. W je d n e j chw ili s tra c ił przytom ność. W oda zak ręciła nim k ilk a k ro tn ie , p o rw ała i rzuciła z w ściekło­

ścią naprzód, tw a rz ą na dół.

Łódź p ch an a straszliw ym w ysiłkiem czte­

rech m ęskich ram ion, prześlizgnęła się ja k w ęgorz ko ło chłopca. S ołtys k lęk n ął w lo ­ dzi, sch y lił się gw ałtow nie, m ocno w yprężył ram ię i ucapił zem dlone dziecko za czu­

p rynę, a potem w m gnieniu oka chw ycił w ram iona i w ciąg n ął do łódki...

W ody o p ad ły już daw no, w szyscy w rócili do sw oich chałup, a N aduś w ciąż jeszcze leżał na plebanii w łóżku w ikarego. W ik ary i spro w ad zo n y lekarz nie o d stęp o w ali c h ło p ­ ca w dzień i w nocy. Po zap alen iu płuc, k tó re na szczęście m inęło, p rzyszło stra sz li­

w e osłabienie. I leżał N aduś przem ocą k a r ­ miony i p o jo n y , ra to w a n y zastrzy k am i i le ­ k arstw am i — b led ziu tk i ja k śm ierć, a chudy

Ciąg dalszy na stronie H-mej

(6)

ja k szkielet, nie m ogąc n a w e t ru szy ć ręk ą.

C odzień zachodzili do niego rodzice, znosiła m u k w ia ty Jó zu sia, p rzeró żn e „dziw ności"

p rzy n o sił u k o ch an em u b ra tu A n tek ; ale n a j­

w ięk szą rad o ść sp ra w iła N ad u sio w i m atka, p o w ied zia w szy coś p rzy p ad k o w o o o calo n e j krow ie. C hłopiec o b jął ją za sz y ję o słab io ­ nym i c h o ro b ą ram ionam i, A n to śk a zaś tu liła do p iersi jeg o płow ą głow inę i całow ała, o d ­ p o w ia d a ją c n a n a ta rc z y w e p y ta n ie :

— W id ziałam ją, dziecko, w idziałam l Błaż- k ow a — bo to ich k ro w a b y ła — po no g ach cię cało w ała ja k cię n a p le b a n ię nieśli, ale ty nic nie w iesz, bo b y łe ś chory, stra sz n ie ch o ry , N aduś! A le te ra z już będziesz zdrow y, p erło ty m oja, duszo ty m o ja najm ilsza!

P ra k ty c z n ie j w z iq ć H a n s a p l a s t . O p a tr u n e k z H a n s a p la z tu je st e la s ty c z n y i n ie p rz e s z k a d z a p o d c z a s b ie g a n ia . T a m u je k r w a w ie n ie , o d k a ­ ż a r a n ę i p rz y s p ie s z a g o je n ie .

yiansaplast - elgstuc/Ml

PEDICURE Vasenol

sp ły n ę ła je j z serca żrąca je od k ilk u ty g o d n i z g ry zo ta o n ajd ro ższe dziecko. W reszcie Bo- rak o w ie pok ło n ili się lek arzo w i, b y m ogli zab rać sobie sy n a do dom u.

O k u ta n e g o w k o ce w ziął w ram io n a o lb rz y ­ mi o jc ie c i o stro żn ie, ja k n a jk ru c h sz e szkło, p rz e n ió sł do ro d zin n eg o dom ku.

A w d w ie n ie d z ie le p ó źn iej N ad u ś o p a rty o A n tk a, w to w a rz y stw ie ro d zicó w i Józi, p rzy szed ł na sum ę. R ozstępow ali się ludzie p rzed b lad y m dzieckiem , a g d y po E w an­

gelii sta n ą ł n a am bonie w ik ary , dusze za­

s ty g ły w oczek iw an iu , tk n ię te p rzeczu ciem i w sz y stk ie oczy zaw isły przez ch w ilę n a chłopcu. W m izern ej tw a rz y z a św ie c iły się o czy N a d u sia do p rz y ja c ie la i u śm iech n ął

rżenie.

...i p a d ły w obliczu Boga w y razy , w iel­

b iące c u d n e d ziecięce serce, o p ie w a ją c e b o ­ h a te rstw o dziecka, k tó re z n a ra ż e n ie m w ła ­ sn eg o ży cia u ra to w a ło zag ro żo n e życie zw ie­

rzęcia. U św ięcony głos u czy ł z w ysoka, że m iłość do zw ierzęcia je s t ró w n ie w ielk im przykazaniem , ja k m iłość do ludzi.

N a tw arz księd za w y b iły rum ieńce, oczy p ło n ę ły ja k gw iazdy, a m łode i silne, choć przed w czesn y m a n ikom u n iezn a n y m bólem złam ane, ręce, w y c ią g n ę ły się do ludzi i dzieci z e b ra n y c h w ko ściele. W reszcie ja k n a jw o n n ie jsz a róża, ja k n ajślic z n ie jsz y i n ajm ilszy Bogu p o d a ru n e k , p ad ło w u k w ie­

c o n y ołtarz, p ro sto pod B oskie stopy, ta ­ jem nicze, a p rzecu d n e im ię „N aduś"...

PRZEBŁYSKI Z JA P O N II

O k rzy k iem u ży w an y m przez Jap o ń c z y k ó w n a p o d o b ień stw o n aszeg o „N iech ż y je !" je s t

„b a n z a il”, co znaczy „dziesięć ty s ię c y lat".

Z ty m o k rzy k iem id ą p u łk i ja p o ń sk ie pod h u rag an o w y m ogniem n ie p rz y ja c ie la do a ta ­ ku, te n sam o k rzy k w znoszą dzieci szkół ja p o ń sk ic h w dn iu św ię ta n aro d o w eg o . W o k rzy k u ty m m ieści się całe um iłow anie o jczy z n y przez Ja p o ń c z y k a , tę tn i w nim coś, ja k ro ta p rzy sięg i go to w o ści złożenia życia w ofierze na o łtarzu T ej, k tó ra m a żyć

„banzai" — d ziesięć ty s ię c y lat.

Rozwodowo sprawy

■tamaji nyrtanil

■r. me.

Stoiiakiowiu

32.

G U T O W S K I SMmiwtitrjczit

isnuws, lin e li 35 yiA. 3— ł . w Lam y Trybacka 3. 1.12— 2

P O Ł O Ż N A

■nyl»ia niHA df i n iku ’

W t r 1 1 ■ w t , t a l i i , t k i c k k e . ł

M itw l i 1-11

Dr. P. ZALESKI Wbwjum. »kłn»

W M S H i. Alberta 3 (pny pL TMtnlaya)

g o d i. 5-7

S » , / w

Dr. Zofia Kohut

choreby k e h i e c t A K U S Z E R I A W A R S Z A W A . K o s z y k o w a 19-S W. ł - il- 4 1 | . 5-2

W A R S Z A W A ,

M. M i l i s i k i m i t i (tar. ilam i ramyciM WUS2AW*. Sadu 3f te le fo n

_oą_

L I I A I I L I Ś C I

CEHRIIt s an A ksśo U U strn e i),h *»

Ci kttny utydibuit sstelt 1 kmrty tiytane i e m a il ta Itaka rndnueiM, yny n m

u kliki taeiata, kyl Mtaytaay nacisk u S n : y . tayerty •» m m y eyiW taentata a wtaitaMl kiyaui jaka lisi *ed wiiya tama*. W ta Wer I W mtak u y m u uuyik takiertk. ata- uykb I ru ktu lM .

F.

bab ia, Stalant* ł . U A TaU M M I

^Schody z książek

M aluśki graeik, jo d ło w a półeczka, T rzy k o n dygn acje, z w ik lin y rcifJzfWMM S ło d k ie d zie c iń stw o rączkam i matynU\

G órą za b a w e k u ło żyło na nie.

K sią że c zk i różne: i m ałe i duże, G rzb ie ty czerw on e, zło c iste i szare, B ajki, leg en d y, ob ra zk i, p o d ró że.

W d u żym form acie albo w miniaturze i

A p o te m p r z y s z ły c zytu n k i do szkoh' P ierw sze lite r y i całe stron n ice, P o d ró ż ko leją , o p isy , w y p ra w y : W arszawa-Lublin-Kraków-Bronowice- A p ó źn ie j w iersze pachnące jak rote’

Słońce nad sercem i w z lo ty m lodzieńc-1' I tajem n ica, w yrw an a naturze:

Im w ię c e j k sią żek ty m b liże j ku górze N arasta ży c ie . T om am i całym i.

K a r tk ę p o k a rtc e o tw ie ra uparcie U sk rzy d la m yśli i sam i nie w iem y,

£ e z k siążką w ręku sto im y na warc*e' P adają liście na jesień człow ieka A ręka p isze serd e c zn y testam en t:

Że n a jp ię k n ie jszą je st ta biblioteka,

Co łą czy zie m ię i w ieczn y firmarneo ■

poi doi rok

F kil] rak nró sto sul

I Wi w ani żer nie Jaj Rni cie

• fiu uię Sp, rot co sk( ins bu; ch< len lo roi czt nia

no! M SclSci ści jaj

>10 jaj szt ob. by

•et

Pil Pa

P rzyje m n ą suchośc" ciała, u trzym u ją cą się, w ciągu c a łe g o d n ia , uzyskasz przez codzienne użycie

- p u d r u d o c i a f a

I

O g ł o s z e n i e

tu J h u łM u u in j^ 1

jest skileczip rekloed

W

^Przepiękni

n ieograniczen ie trw ałe Pr ł X nym pow ietrzu i pocie ° “ „ cji P a n i* i Panowie po użyciu

„ A L M A ” , dzięki której o n d u l« ^ jest zbyteczną. Duże OłłCX,<j.j«-

czesu i p ie n ię d zy . Mnóstwo p ° kowaó (przede wszystkim ° ° stek scenicznych). Zaraz p ° .j, ciu w spaniale lala o n d u lo * * Jr>.

włosów, p alna pow abu ’rt Skutek gw arantowany. Cena 8 . 3 flaszki 16.— Zl. Specjalna kto w trzech dniach przęśl®

szenie wraz z zam ów ieniem , ma 20*% rabatu na duży

H. K U K L IŃ S K A

P O S T F A C H

l O f 1

(7)

„K wiatam i T okio" d a w n e p rzy sło w ie ja ­ pońskie n azy w a stra sz liw e p o ż a ry sp o w o ­ dowane trzęsie n iem ziem i, k tó re n iem al co

roku n iw eczą te n p ię k n y k raj.

ZE SCEN W ARSZAW Y I K RAKO W A

Ponieważ Ja p o ń c z y c y w d ziew ają w zim ie 'ilka kim on n a siebie, u ta rło się tam cha- 'dkterystyczne o k re śle n ie ciep ło ty , zam iast

"łowić: „T e m p e ra tu ra w ynosi dziś ty le a ty le stopni C elsju sza", m ów ią: „Dziś m am y 5 sukni zim na!"

Przysłow iow a g r z e c z n o ś ć D alekiego Wschodu z n a jd u je rów nież sw ój w yraz

* mowie. W ja p o ń s k ie j m ow ie n ie istn ieje jedno p rzek leń stw o . Z byt m ocne w y ra- z<?nia ja k ieg o k o lw iek ro d zaju są zupełnie

"‘eznane w „ k ra ju k w itn ą c e j w iśni". Je ż e li Japończyk je s t b ard zo ro zg n iew an y i p ra ­ n ie dać u p u st sw ej złości m oże sw e uczu- Cle tylko przez siln iejszy to n zaznaczyć.

,nt

. tW p rzelu d n io n ej Ja p o n ii od k ilk u d ziesię- c,u lat zaczęła się w ielk a e m ig ra c ja m łodych dziczyzn n a H a w a je i in n e w y sp y O cean u Pokojnego. P racow ali oni p rzew ażn ie jak o r°ootnicy p la n ta c y jn i. G dy zgrom adzili n ie ­ co oszczędności i chcieli sobie w łasn e o g n i­

to dom ow e założyć, zw racali się w te d y do Pstytutu m a try m o n ialn eg o o p rz y s ła n ie al- umu z foto g rafiam i m łodych rodaczek cucących w y jść za m ąż i g o to w y ch do dzie- enia tru d ó w z em ig ran tem . P rzeciętn ie oko- 0 1000 tak ich m ałżeń stw je s t za w ie ra n y c h

°k rocznie na p o d sta w ie fo to g rafii um iesz- 2°nej w k a ta lo g u to w a rz y s tw a m atrym o- nmlnego jap o ń sk ieg o .

W iele o k rętó w ja p o ń s k ie j flo ty w o jen n ej

°si im iona k w iató w . Im iona te n ad a w a n e , przez p am ięć na czasy, w k tó ry c h jap o ń - ,cy sa m u ra je kazali cy zelo w ać na rę k o je - ciach sw ych m ieczy, sp o rząd zo n y ch z ko- o* słoniow ej, różne sielsk ie scen y . K obiety 1 Pońskie p ra g n ą ró w n ież o k azać sw ą ofiar- osć dla pań stw a. N iedaw o o fiaro w ały one

” Pońskiej flocie w o j e n n e j o ry g in a ln y

•andar. 800 k o b iet i d ziew cząt jap o ń sk ic h C1ęło sw e czarn e ja k sk rz y d ła jask ó łcze

^ałkocze, zaniosło je n a stę p n ie do tkacza, utkał z ty ch w łosów sztan d ar. S ztan d ar

P om alow any na k o lo r b iały i czerw ony w sw ym polu w schodzące słońce. Admi-

zw y cięsk iej floty ja p o ń s k ie j p rz y ją ł obecności całe j ad m iralicji te n w zru sza­

my dow ód ofiarności i hołdu k obiet. Ta ezWykla flaga pow iew a dziś na m aszcie

M iększego ja p o ń sk ie g o k rążo w n ik a.

T e a tr M iasta W arszaw y , now y sezon roz­

począł w znow ieniem o p e r e t k i „P tasznik z T y ro lu " cieszącej się w d alszym ciągu n iesłab n ący m pow odzeniem . J e s t to w dużej m ierze zasłu g ą p ierw szo rzęd n ej o b s a d y z M a ry lą K arw ow ską, B arbarą K ostrzew ską i Ja n u sz e m P o p ław sk im na czele.

T e a tr „K om edia" rozpocznie sezon je ­ sienno-zim ow y z n a n ą sztu k ą Z apolskiej

„M o raln o ść P ani D u lsk iej", w k tó re j zoba­

czy m y w sp a n ia łą a k to rk ę M arię M irską, K.

Ju n o szę-S tęp o w sk ieg o , Jó zefa W ęg rzy n a, Zb.

R ak o w ieck ieg o i in n y ch .

Je ż e li chodzi o te a trz y k i rew io w e to p ra ­ w ie w szy stk ie m a ją już... o d św ieżo n e śc ia ­ ny, w y trz e p a n e k u rty n y , p rzem alo w an e d e ­ k o ra c je , w ięcej lub m niej zręcznie p rz e ro ­ b io n e sta re u tw o ry na tzw. szlagiery.

J a k w p rzy b liżen iu w y g lą d a ć b ęd ą w n a j­

bliższym sezo n ie te a trz y k i w arszaw sk ie:

M ask a — d yr. K am ieniobrodzki, n ie z a stą ­ p io n y k ie ro w n ik art.-liter., re ż y s e r i k o n fe ­ ra n s je r w je d n e j osobie W. Z dzitow iecki,

„n ad w o rn i p o e c i” Struś, Bronicz, D rabik czasem R apacka. Skład a k to rsk i: H. Brzeziń­

ska w „D onnie A n n ie", „Sym fonii u licy "

i „E kspresie" w lo k ący m się ja k po d m iejsk i pociąg paro w y , Z ak rzew sk i śp ie w a ją c y do snu k o ły sa n k ę „B aju-baj". Z ach arew icz ja k o

„C hłopak z K e rcelak a". B alet: H einrichow a, W o liński, B orkow ski. O d k ry w ca gw iazd Z dzitow iecki w ciąg ły m p o szu k iw an iu n o ­ w ych tw arzy .

N ow ości — w y ja z d y z T. O rtym - P rokulskim na księżyc, M arsa i inne p lan ety , in scen izo w an e b ajk i i le ­ g e n d y (n a jc h ę tn ie j d a lek ieg o w sch o ­ du b iałym w ierszem pisane) poza tym

„d ram aty czn e re c y ta c je " z c y k lu „S er­

ce m atk i". In scen izacja b aleto w a ; ,,K arczm a"(rew ski). Skecze — na W e- soło(w ski).

Ul — zaw sze te sam e pszczoły. C za­

sem zab łą k a się ja k a ś S(z)elm (a)ów na a le n a jw y ż e j na je d e n p rogram . N a ­ zyw a się to gościnnym w ystępem . T an iec K w apiszew skiej — (S k o n ie c z ­ ny. W śród pszczółek d o sk o n a le rośnie C hm iel(ew ski), zim u je R ak(ow iecki) i o sw a ja się W ilczy ń sk a. O prócz w sp o m n ian y ch : — „K obiety, kobietki, k o b ie ć ią tk a " — C h m urkow ska, K a­

n iew sk a, W in iarsk a .

Bohem a — S kw ierczy(ńska) „Na now ym m ieszkaniu". P ubliczność w o ­ ła ciągle W al-tera(z).

Zygmunt Bakuła

W spaniała para komików Irena Skwier- czyńska i W ładysław W alter wywołuje huragany śmiechu w kabarecie „B ohe­

ma" w Warszawie.

W esoły obrazek pt. „Szkoła tańca"

z rewii „Na nowym mieszkaniu".

Fot. Lokajski

W

o sta tn ic h d n ia c h w rze­

śn ia b aw iła w K rak o ­ w ie p o p u la rn a śpiew aczk a L ucyna S zczepańska w to ­ w arzy stw ie sw o jeg o p a rtn e ­ ra F ran ciszk a T arg o w sk ieg o . J u ż sam o u k a z a n ie się a r ­ ty s tk i n a scen ie S ta re g o T e­

a tru , gdzie odbył się k o n cert, w y w o łało burzę oklasków , a po o d śp iew an iu pierw szej p io sen k i n a w e t n a jz a tw a r- dzialsi scep ty cy , k tó rz y p o ­ m im o p o p u larn o ści i sław y S zczepańskiej d o tą d nie mie- Ulubienica publiczności p. Lu­

cyna Szczepańska ze swoim partnerem p. Franciszkiem Tar­

gowskim. P r z y fortepianie znany akom paniator p. Adam

Lenczowski.

F al. Barak

li sp osobności u sły szen ia jej, m usieli s k a ­ p itu lo w a ć i d ać się u n ieść o g ó ln ej fali e n ­ tuzjazm u p rz e p e łn io n e j po brzegi sali. Z d a­

w ało b y się, że u tw o ry Lehara, k tó re w y p e ł­

n iły lw ią część pro g ram u , b y ły skom pono­

w an e sp e c ja ln ie d la n iej, dla je j ciepłego, pieszczo tliw eg o głosu. H u ra g a n o w e braw a ro zsad zały po k ażd ej o d śp iew an ej pieśni salę, a L ucyna n ie s tru d z e n ie sta ra ła się z a ­ do w o lić pub liczn o ść n ie szczędząc bisów .

F ran ciszek T argow ski tym razem nie ś p ie ­ w ał w duecie. J e g o śpiew , zw łaszcza fox- tro ly i czardasze, cieszy ły się w ielkim u z n a ­ niem u publiczności. R ów nież m usiał k ilk a ­ k ro tn ie bisow ać.

P. S zczep ań sk iej ak o m p an io w ała, zn an a byw alco m k o n certó w , p. Zofia K ryńska, a p.

T arg o w sk iem u p. A dam Lenczowski, a u to r w ielu pio sen ek , z k tó ry c h k ilk a o d śpiew ano na kon cercie.

B. Plata

Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 tal. J13-9J — Wydawnictwo: Wielopole 1 tel. 13J-60 — Pocitowe Konto Czekowe: Warschau Nr. 900

- w®

O <<;>>

U . rrTL

Franek

Ofeiwsza kawiarnia

europejska powstała przed dwustupięćdziesięciu laty. Od owych czasów kawa rozpowszechniła się wszędzie, chociaż prawie każdy kraj ma swój specjalny sposób przyrządzania jej. Lecz przy każdym sposobie niezbędna jest domieszka z „Młynkiem", która potęguje i udoskonala smak każdej kawy.

Kto dzisiaj kupuje paczkę z młynkiem i napisem D o s k a F r a n e k , stwierdzi że jest w niej to. co od przeszło stu lat w tych paczkach byw ało:

praw da w y

(8)

,,M ło d o ś ć " — obraz o le jn y A n to n ie g o Lutza z Linz.

F o l. Scherl

( l U l i S M I I I A H A A 4 I A I /

NOW ELKA SER3SKO-CHORW ACKA — YEIJKO PETROYIC

,.Z ie m ia " — A rtura Kampfd.

f o l p a. l.

Wysiadło nas kilka osób z ostatniego panczewac- kiego statku w pustej i rozbłoconej przystani. Zło­

śliwy wschodni wiatr zasypał nam oczy jakimś nie­

widzialnym deszczem, który jakby nie padał z nieba, lecz jak gdyby wiatr wypijał ową wodę z mętnej Sawy, aby pryskać nią potem na nas z swojej paszczy.

— Czy też będzie jeszcze tramwaj? Chodźmy lepiej skuleni w górę, niż wyczekiwać tutaj, może na darmo.

Lecz ledwo się przepchałem przez wicher, który jakby oszalały i pijany odbijał się od ścian domów, a tu za mną jęknęły szyny, zaszumiały nade mną druty i zaskwierczaly na nich niebieskawe iskierki.

Pobiegłem naprzeciw tramwaju i usiłowałem wsko­

czyć na przednią platformę. Gdym się zmagał na oślizgłym stopniu z wiatrem i z owym nieszczęsnym ryglem, ponury, zamyślony motorniczy zasypał mię pogróżkami:

— Gdzie się tu pchasz? W tył, w tył, jak ci mówię, tu nie wolno wskakiwać, o ludzie boży, przecie to nie ludzie, to cielęta! Jakże mam teraz zatrzymać, nie mogę na tej spadziżnie! Pierwszemu żandarmowi cię oddam, przecie to nie ma rozumu nawet tyle co kurczę; mam cię przejechać? Mam cię jeszcze brać na swoją duszę?...

Całkiem słusznie się złościł, ale ja, teraz już, nie mogłem zeskakiwać i z trudem dostałem się na plat­

formę. On mamrotał i wyzywał dalej głosem znanym wszystkim białogrodzianom. Pod „Narodowym" wiel­

ka elektryczna latarnia oświetliła mu twarz na chwi­

lę; naturalnie, to był on, osławiony motorniczy, Janko.

. Mogłem to wiedzieć, że właśnie na was trafię?

Boga mi, gdybym był wiedział, że to wy, nie byłbym nawet próbował. Krzyczycie i tak całymi dniami na każdego .— mruknąłem drażniąc go, a w rzeczywi­

stości uspokajając.

Na platformie oprócz nas nie było nikogo, a także i cała przestrzeń aż do „Serbskiego Króla" pusta i mokra. Kum Janko szarpnął się w bok, wprost jęknął ze złości i oburzył się swoim przepitym głosikiem:

— Ja krzyczę na każdego, ja krzyczę na każdego, i to mówi pan, jakiś urzędnik, człowiek, który zna przepisy i regulaminy, wie, że zakazane jest skakać na przednią platformę! A co by było, mój panie, gdybym was przejechał, jak się to wczoraj trafiło czarnemu Ljubie na wozie numer 16? Kto będzie od­

powiadał? Motorniczy? Ja mam odpowiadać za pana?

A muszę i znowu by mię ciągali przed sąd. Na co mi tego? Myśli pan, że mi to przyjemność przejeż­

dżać ludzi? Ja mam uważać na każdego, czy go widzę, czy nie widzę, a wy nie chcecie uważać na siebie? Jak mu się to widzi, hę? I teraz ja krzyczę, ja jestem grubianin Janko, że uważam na nich i na siebie,... Zabijajcie się, kiedy się wam chce zabijać, ale skąd mnie wybieracie do tego, żebym ja was zabijał? Myślicie, że to lekka rzecz zabić człowieka?

Nawet na wojnie nie jest lekko widzieć człowieka, jakeś go właśnie ty zabił, choć on strzelał do ciebie, ale na spokojnej, zdrowej drodze, wykonując swój codzienny obowiązek!? E, mój panie!...

, Dżin, dżin, dzint,...

— A gdzież ten znowu lezie? Dalej ze szyn, bydlę bezogoniaste, bydlę! — krzyczy motorniczy Janko jakby bez duszy, obraca się, wychyla i krzyczy tak w tamtą stronę, by go właśnie ów przechodzień usły­

szał. — To bydło, ani jedno to nie myśli, jak jest człowiekowi, motorniczemu, na jakich jest mękach!

Kum Janko zatrzymuje wóz przed Kalemegdanem, zakręcając z całej siły i przyparłszy się do motoru piersiami i brzuchem, całym ciężarem ciała. Do owe­

go zakrętu i do ulicy Rigi od Fera i z prawej strony aż do KsięciS-Michała wszystko wymarło, jak gdyby wiatr wytarł i wymiótł jak liście wszystko co żywe w otwory piwnic, bram i okien. Za nami w wozie drzemie czterech skulonych, przemokłych żydów.

— Popędzałem jeszcze koński tramwaj. To była jedyna rozkosz. Mądre i spokojne zwierzęta; a i lu­

dzie nie byli jeszcze wtedy tacy zwydrzeni jak ci dzisiaj. Dla tych dzisiejszych zawsze jest za pomału, wszystko to pędzi, myślałbyś dom się im pali, moc interesów, — i tak bez końca. Zaraz potem prze­

szedłem na ten elektryczny wóz. Numer pięć, stary gruchot. Wyuczyłem się swojego zawodu, byłem młody i mocny, nie byłem nerwowy, ale przecie jakoś mię od niego odpychało. Jak gdybym wiedział, co mię czeka. 1 oto, proszę pana, mnie się musiało wydarzyć pierwsze nieszczęście. Nie wiem, ale może pan pamięta ten wypadek? W dziewięćdziesiątym dziewiątym roku, w dziurdziewskie święto, prześlicz­

ny był poranek, około ósmej godziny, owa główna ranna fala ludzi już przeszła ładnie i spokojnie, jadę ja z powrotem, wóz ustrojony — ja też ustrojony, a Boga mi, nie wypiłem nawet dwóch kieliszków wódki, trzeźwiejszy byłem niż teraz, a oczy? Miałem jeszcze wtedy oczy jak ryba; prawie zjeżdżam w dół koło „Londona", przede mną czyściutko, jedzie się jak po lodzie, a tu pod kasarnią coś białego jakby spadło z nieba. Zaigrało mi przed oczami i gdym

przesunął korbą, wóz mi się podniósł, zatrząsł sK.

a wokoło mnie zleciał się naród i dalej w krzyk' Ledwiem zahamował i wyskoczył — a tu mam c0 widzieć. Zlecieli się ludzie, a między nimi jakiś czlo- wiek skacze i wymachuje poszarpanym kobiecy®

kapeluszem. Wszyscy krzyczą w jeden głos: „Zabił dziewczynę, przejechał kobietę!" Drżę jak w gorąca ce, obracam się, nie widzę nic, dopiero za woze®

ciągnie się krwawy ślad.

Schylamy się wszyscy jak na komendę i tam P°d wozem widzimy coś białego, zgmatwanego, popią!®' nego między osie. Chwyciliśmy się wszyscy, wsparli, nie mogliśmy się dostać do niej. Ni klamry, ni drąg1 nie pomogły, na ostatku musieliśmy przywlec windy z fabryki, zmobilizować wszystkich naszych robotni'?

ków, a dopiero po południu udało nam się wyciągną®

nieszczęśnicę ze wszystkimi jej połamanymi kość®1 i strzępami poszarpanego ciała. Ja się trzymale®

jeszcze dobrze, jedna część publiki napadała na mn®, przeklinała, drudzy mnie bronili. Otrzęsłem się i Pra' cowałem pókim mógł, ale gdyśmy ją poskładali i nie­

boszczyk doktór powiedział, że to była młoda kobie!®

i że pod kołami też poroniła, a mnie żandarmi 0<*' prowadzili, — wstrząsnęło mną. I odleżałem tr®Y miesiące. Wszyscy świadczyli po prawdzie, że ja jeJ nie mogłem widzieć, bo ona z chodnika, z poza drze­

wa wyskoczyła prosto pod koła i że nie mogłem za' trzymać wozu w samą porę, zostałem uniewinniony- Jeszcze w szpitalu wezwali mię z powrotem do służ­

by, ale ja długo walczyłem ze sobą, czy mam dale) robić tę przeklętą służbę. Nie umiałem nic inneg0' przyjąłem ją z powrotem, ale już nigdy nie praco­

wałem z taką ochotą jak przedtem. Ja wiem, — czy­

ste mam sumienie jak i pan co do tej kobiety — ze ja nie jestem winien jej śmierci, ale cóż, ja ją prze­

cie zabiłem. Nigdy jej nie widziałem, nie wiedziałe®, że w ogóle żyje tam w Zemuniu, ani ona o mm®' pewnikiem, nigdy o mnie nie słyszała, kim jeste®, gdzie jestem, i jaki jestem, a przecie stało się, że 1®

ją zabiłem. I śniła mi się chyba przez dziesięć lat w każdą noc i nie ma dnia, żebym nie pomyśl®*

o niej. Bracie, to nie żarty odebrać komuś życ®1 choćby nawet i niechcąco, choćby nawet i on sa®

tego chciał, nie tak to lekko...

I od tego czasu nie mogę już być ten sam stary Janko. Nie ma już więcej dla mnie ni pieśni, ni *,e' sela; im więcej piję, tym gęściejszy mrok pada na duszę... pan nie pierwszy... wszystkim się uprzy­

krzyłem. I dla żony swojej i dla dzieci swoich jeste®

nieznośny... I później, kiedym widział, że mię ludzie poczynają nie cierpieć, myślałem, żeby zmienić za­

wód. Ale myślę sobie, gdzież pójdziesz teraz, głupta sie, taki, po tym wszystkim, z taką głową? Dawnie) nie myślałeś o tych rzeczach, nie widziałeś tego, co sig-

Ile teraz widzisz, wszędzie się chcesz bać i gryźć Weżmy na ten przykład, że jestem doktorem- razy byłbym w tym samym położeniu, że pytałby®*

się, czy zabiłem kogoś czy nie. Albo że jestem n,u rarzem i że komuś cegła spadła na głowę —- samo by mnie wstrząsnęło... Nie ma dla mnie ni®

innego, tylko jeżdzij dalej i bój się wiecznie, żebY znowu komu nie obciąć głowy.

O, oswobodziliśmy teraz Śrem, nie ma paszportów a ja ciągle jeszcze nie zaglądnąłem nawet do T-6"

munia. Zapędzam się, ale wracam. Wciąż mi slt:

widzi, że jakaś zemuńska matka spotka mnie na dro dze i że mnie pozna: — Nie tyś to, coś zabił m°)e dziecko?

I nic tu nie pomoże. Daremnie chwyta mnie czas®*®

szaleństwo i pragnę, żeby i ta maszyna oszalał®1 żeby wyskoczyła ze szyn i żeby zaczęła hulać P°

tym świecie, miażdżyć kogo spotkał... Daremni®*"' I proszę i klnę: „Uważajcie ludzie, i ja jestem o1*0 wiekiem i ja mam duszę!" Przeżywam i przeklina®1'

„Co za zły duch pcha was właśnie pod tę krwaW®

maszynę, jakim prawem czepiacie się mojego sum*®"

nia? 1 widzi mi się ciągle, że wszyscy ci ślepcy, 1 samo jak i ja pędzą jakąś swoją śmiercionośną ®a szynę i pchają ją na mnie, właśnie żeby o mn>®

zaczepić, na mnie żeby wpaść!... 1 potem ja jest®10

„pijany idiota, ten grubianin Janko, niech Bóg strzeż®

przed nimi"... A, pan przejechał swój przystanę

— Wszystko jedno, po jadę z wami do wozoW®*

a potem Skenderbegową.

Przy zakręcie na prawo zatrzymaliśmy się za dW gim szeregiem wozów tramwajowych, zmęczony® • gotujących się na odpoczynek.

Gdym schodził pod wielką latarnią, dwóch młody motorniczych zakrakało:

— A, kum Janko, przejechałeś ta kogo, przyWioz,e wszystko żywo i zdrowo? — i chichocząc zwróć*

się do mnie:

— Ale pewnie panu wyczytał, co? E, to sil®

nasz kum Janko, tylko żeby tak nie nienawidzą ludzi, a jeszcze żeby wódki nie woziłl... Ha-ha-

— Dobranoc, kumie Janko!

— Słyszał ich pan?... Precz, marsz, bydlęta j®dne "

Dobranoc panu!... Tłumaczył W. Podma|®rł

złe*

Cytaty

Powiązane dokumenty

Bogaty wielki kupiec, który bez ustanku znajduje się w podróży (od ganku do ganku) przedstawiciel potężnej przemysłowej firmy, która się sprowadziła do Lwowa

Nie przeszkadzano nam teraz co prawda pójść spać, jak wówczas, gdyśmy płynęli do Norwegii, ale gdy się od godziny jedenastej do siódmej sterczy w kotłowni

Tym bardziej więc domagają się A m eryka nie zwiększenia lotn ictw a m aryna rki, przy czym możliwości te chniczno-m ilitanre w idzi się niejasno... Śródziemnym tak

niać. Oczywiście musi się powiększyć cmentarz. O tym właśnie myślał burmistrz wioski. Ale niestety istnieje we Francji prawo po dziś dzień obowiązujące, na

— Potem, ponieważ rzecz dzieje się pod wieczór przed twoim pójściem na spoczynek, kładziesz się do łóżka z błogim uśmiechem i zasypiasz beztrosko jak

Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym

O żeniwszy się z córką farm era nie m iał zam iaru ruszać się stamtąd.. Bracia byli ludźmi jednego pokroju, toteż Stefan w iedział od razu, przeczytaw szy depeszę,

Nie zgadzała się w prawdzie z ich taktyką zjednyw ania sobie w ten sposób profesora, ale to już była ich rzecz osobista.. Profesor Łamacz był obecnością