• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 39 (26 września 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 39 (26 września 1943)"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

DUMA HODOWCY

D O M A S N E G O R E P O R T A Ż U N A O S T A T N I E J S T R O N I E i»5gfK

^ 3 9 Rok 4 40 gr.

(2)

T Y G O D N I K

' N i e - mieckie s a m o I ofy bojow e ob­

rzucają b o m ­ b a m i sowieckie baterie. Całymi, Seria­

mi i

tm

B M M i

(3)

Milicja faszystów w marszu.

Oddział złożony z żołnierzy jff po wylądowaniu na Gran Sasso udaje się do dawnego hotelu górskiego, by oswobo­

dzić Mussoliniego.

O I E N N Y

Po bitwie stoczonej w małym lasku na wschodnim

„ ‘roncie sunę >,tygrysy" do nowego ataku.

Niemieccy grenadierzy przeszukują zniszczony ciężki czołg sowiecki.

F o t : PK . K a y s e r 2, W is n i e w s k i, B o h n e , E ls n e r , B u s c h e l-S c h « i

K a y s e r i R o ł łe n s t e in e r , R i e d e r - A t l, K re u - l z « r , B r o e n n e r - PB Z, A t l a n t i c

W k o l e : N i e m i e c k i czołg typu „ty­

grys" przeprawia się przez rzekę na fron­

cie w s c h o d n i m .

i P p f l P MH§bP |

‘w s

(4)

COUESlHjcUc

WafciQ#$ssfe».

Na bulwarach sprzedają swe dzieła artyści ryjący w Paryżu.

Typowym o b r a z - kiem P a r y ż a są z dawien daw­

na „bouquinistes", antykwarze książek, k t ó r z y rozkładają swe kramy nad brze­

giem S e k w a n y .

f Na lewo:

Również i g i e ł d a znaczków pocztowych na Polach Elizejskich należy do charakte­

rystycznych oso­

bliwości Paryża.

B r Powyżej:

Przed kawiarnia­

mi na bulwarach p a n u j e ożywiony

ruch.

Na lewo:

N i e m o ż n a sobie w p r o s t wyobrazić Paryża bez pompa­

tycznej architektury mostów i bram par­

kowych.

Powyżej;

W dni® uf

n o ś ć P»n chętni® * koło b « z wodą da się 10

Na MimoP s p o k ó j ży c ia f f su]9 **

wydarł

Przed '

ostatni^

z teren®'

Powyżej:

Nad brzegiem Sekwany snują się amatorzy łowiąc ryby. Mniejsza o to, czy co złowią, czy też nie — w każdym razie zajęcie to bardzo uspokaja nerwy.

(5)

Na

Po południu lub w '' j,PaiT|fc»nJn

zwiedza Fol: Eurofoł 10

Schirl ł

Matki z dziećmi siedzą w zacisznym parku Monceau.

Naród fnjcuski.od dawna zdaje sobie sprawę z tego, ze walka % niebezpieczeństwem bolszewizmu należy dó największych zadań dzisiejszych czasów. Nie daw­

no, na dsedzincu Domu. Inwalidów obchodził uro­

czyście rocznicę swego, dwuletniego istnienia legion francuskich ochotników,, którzy już niejednokrotnie dzielnie walczyli z bolszewikami. Przed kilku dniami poszedł za£w w bój na front wschodni nowy kon-

| łyngent francuskich ochotników-

(6)

Namiot jednego z książąt tybetańskich.

Obrazek z tybetańskiego życia rodzinnego.

Nasi czytelnicy przypominają sobie zapewne nasz ilustrowany reportaż i ekspedycji dr Scha- fera do Tybetu, który ukazał >ię w numerze wielkanocnym br. Obecnie otwarło wystawę przedmiotów przywiezionych przez ekspedycję do Europy w „Domu Przyrody" w Salzburgu.

Lalki naturalnej wielkości wyobrażają nam postacie Tybetańczyków. Budowę głowy i wyraz twarzy modeli skopiowano najdokładniej na mieszkańcach tybetu. Wszystko inne jak sprzęty,

naczynia, ubrania itp-, są

Powyżej: Model rodziny momadów tybetańskich przed namiotem.

Poniżej: Model Potali, największej świątyni lamaizmu. U stóp jej miasto Lhasa.

Grzebanie zmarłych w Tybecie. Zwłoki pozostawia się w ^ skalnym na pożarcie sępom.

(7)

r | ™dnia pusta. G irlandy kwiatów, zwisa- ' "pcw “ół, przekomarzały się barwam i w słoń- t vi, ?^z*en*egdzie srebrne nici babiego łata

| ł^iągały się tęsknie ku niebu.

, . ls*<5 przerwał trochę ochrypły dźwięk

nj^roPu — znak, że pociąg m inął budkę dróż- a i za chwilę ukaże się na zakręcie czar-

®asa lokomotywy.

. s( .-drzwi dyżurnych wyszedł zawiadowca Et i d l?1 Wraz z miejscowym lekarzem, przeszli

Wzięc'Z'^ * stanęli, dyskutując o czymś za- I Wipi 1 * żadnego powodu zabito czło-

| tvw 1 ,zuPełnie tu nieznanego, naw et mo- za-w r? *cowy odpada — pokiw ał giową . ittgj ■ OWca — • ■ ■ może pański przyjaciel.

na odpoczynek przyjeżdża, w yśw ietli

; aa» tę zagadkę.

I j B otezat. . . - 7 - lekarz w yjął fajeczkę B&M ł.e j P*anki z ust — w ydaje się, że na-

| v?oś * dobiera sobie na urlop miejsco- f Bo Cl' w których jakieś zbrodnie popełnio- I Jie v razem' zapewne nie spodziewa

^ jaka go tu niespodzianka czeka.

• ai. a Pociągu toczyły się jeszcze bezwład­

ów ° aPrz°d, gdy drzwi przedziału II. klasy

° ” YiY się i wysoki mężczyzna wysko-

"'ręku* trzym ając płaską walizeczkę

|or~ _ ^ widzę, nie chcesz ani sekundy ur- zmarnować i z tego powodu łamiesz Oipr,PlS^ kolejow e — doktor wyciągnął do

|"*ego rękę.

k o te ■ • ■ co za powietrze! — inspektor I sobie płaszcz na ram ię —

irt l* 6' u ®°8a zasłużyli na to, że macie' Nślch •• nosem, gdy my, „biedne miesz- II n:p ^ ; • ■ Ż miejsca kładę się na leżaku

o, zajm uję się niczym innym, jak oddy- K‘

Pomyśleć, że tw oje plany ulegną zmia- kSień^f. u. d? y iesz się o sensacji, którą powi- f fe e już dawno na nasżych twarzach sp0j,Czy tać- Otóż dziś rano zostało w naszym

? które* m m iasteczku odkryte morderstwo,

" j. ■ z°stałó wczoraj wieczorem popełnione.

B P ^tezat zagwizdał cicho.

odJ6*6?* w y w poniedziałek zaczynacie s^ońr» 5° 'a z*)r°dni, czym to się, na Jowisza, s^oWaZ • Mam nadzieję, że byłeś przy agno- keje aiU ofiarY * czekam na rzeczowe re- sin _. , zerwał gałązkę modrzewiu i zaczął

bawić.

L- któr nerw ow o poprawił sobie okulary.

' ° tóż mieszkał tutaj w sw ojej willi nie- . chy Pr°fesor Calinescu, który p ro w a d ził ci- st^j ¥wot uczonego i właśnie jego syn zo- 2j st?rczoraj wśród tajem niczych okoliczności tu l o n y . Jedyna obecność jego datuje się t*ym Ktrz-ema y* kiedy po kilkumiesięcz- i ł|)iłk P° bycie wyjechał w niewiadomym kie- tujn4 ?- Przed dwoma laty stary Calinescu rPadt- zostawiaj^ c synowi w spadku willę.

Ptórv m się m iejscow y notariusz, r^ka 01-e znaj^ c adresu Livia, starał się przez i (i4 ®»iesięCy dom w ynająć, ale ze względu 8°ć, am ator nie znalazł się, więc willę J ą j J ^ ł na cztery spusty i przestał się nią

„ ^ a ć . gdyż co najm niej nie miał zamia-

"opłacać do tego.

K Ł A M S T W O

ROMAN CHRZĄSTOWSKI

Hoę wczoraj zjaw ia się nagle Liviu, po- I p P r o s to z wziął klucze od notariusza Hi,si z®dł prosto do siebie, n o . . . a dziś rano p- em stwierdzić jego zgon; czas — około n ^ c z o r e m .

^ y Za^ został dany z przodu, z odległości 5o*a Getrów, rewolwerem m ałokalibrow ym /

‘ym stwierdzono brak portfela i zegar- 5oij,j x^c spraw a dość jasna. A le . . . przed ItąęL ^: dzieci znalazły te przedmioty w krza-

»■ 1 °ook o g ro d z e n ia ...

*i^ .Przepraszam cię na chw ilkę — zw rócił Sitję ^ sta rszej pani, która przechodziła włą- W ięc proszę n ie zapomnieć:

v**J o pół do siódmej.

eszli kilka kroków w milczeniu.

Jipęj J5 asza elektrow nia jest czynna od szó-

■ 'lłietT1^CZOrem * dopiero w tedy mogę prze- l^ y ia - • *?oich pacjentów — dodał tonem T**ej SlUen*a. — A le . . . pow racając do na-

P °śr ®Prawy, zaczęła się ona, jak widzisz' komplikować . . .

w tym celu wysyła centrala inspektora i , . ł

» ty w iesz już o t y m ? . . . I udajesz

| i ę , ^ n e g o letnika? — doktór klasnął w dło- 1 ^ Czekaj, to ci na sucho n ie ujdzie.

Bity czyś ty myślał, że m oje władze wy- i*i6( ^ n ie tu dla studiów nad jonizacją po- Ale powyższa tablica wskazuje, że na miejscu, więc bierzmy się do B VP i 5 szli na posterunek, gdzie oczekiwał ich

I DQ.°mendant.

I S , ychczasowe śledztwo wykazało, że de-f ‘ h » » - sieaziwo wyicazaio, ze ae- [l^l jV* w idziany jeszcze przy życiu około

ósmej. M orderca z jakichś powodów V) *C1^ zrabow any przedmioty w krzaki;

niały, złoty zegarek na rękę i portfel

k niewielką kwotą.

“e? *u przyjechał zupełnie niespodziewanie h iw U w iadom ienia kogokolwiek, zaraz

’ |>f0 ?^ca udał się do notariusza po klucze jedynie, by mu kogoś do posług przy.

^ relacji notariusza wynika, że śpie­

wu 0111 bardzo, widocznie chciał na- LOk6? 0 dnia w yjechać.

[ V l ° czw artej zjaw ił się Mihai, młody [N j? do posług, o szóstej odwiedził go Char*as, handlarz win, ma on tu ele- k ^ Willę, w której spędza większą część J L ' od czasu jak rozwiódł się ze swoją f? ^ r e s z c ie około pół do ósmej widział ly iW trć ts c u , stary leśniczy.

*aj o szóstej rano w stąpił do w illi Mi­

hai, gdyż miał tak polecone, n o . . . i wła­

śnie on powiadomił posterunek o strasznym odkryciu.

Podejrzani?

To trudno powiedzieć. Jeżeli chodzi o ra­

bunek, to osoba choćby takiego Zachariasa, który słynie z bogactwa, nastręczałaby w ię­

cej pokus dla złoczyńców.

Motyw zemsty?

Liviu był tu zupełnie nieznany, gdyż poza kilkum iesięcznym pobytem przed trzema la­

ty, przebywał stale poza domem. N ikt nie wiedział o jego przyjeździe. Nie zauważono też nikogo obcego, który by w ostatnich dniach tu przyjechał.

Jak w ynika z paszportu — Liviu przekro­

czył granicę w Ghica-Voda w niedzielę r a ­ no i zaraz w Czemiowcach przesiadł się do pociągu miejscowego. Przed tygodniem przy­

był statkiem do Genui, kilka dni zatrzy­

mał się we W iedniu, po czym prosto przy­

jechał tu.

Znaleziono przy nim książeczkę czekową, około 15000 lei i trochę w aluty zagranicz­

nej; poza tym żadnych listów, notatek. Kufry zostawił widocznie we Wiedniu, gdyż ze sobą miał tylko neseser podróżny.

Kogo widziano w pobliżu?

Oprócz wyżej wspomnianych, przechodził obok willi, przez dziurę w płocie, około dzie­

w iątej niejaki Mircea, dawniej karany za przemytnictwo, obecnie pośrednik pensjona­

towy, ale on stale w ten sposób skraca sobie drogę, gdyż za w illą ma swój domek.

Botezat przez chwilę bawił się gałązką, wreszcie zapytał, czy świadkowie zgłosili się już na przesłuchanie. Posterunkowy Za­

meldował, że właśnie przyszedł pan Zacha- rias, reszta świadków już dawno czeka.

Nikifor Zacharias, ozdobiony czarną bród­

ką, błyszczącymi oczkami, z niezw ykłą ru­

chliwością położył swój słomkowy kapelusz

strzępiona od uderzania w stół.

Jako następny zeznawał młody chłopak, ze wzburzonymi włosami, Mihai.

— Czy znałeś pana Liviu daw niej?

— Ta o czyw iście. . .

— Gdy w czoraj przyszedłeś, co ci kazał robić?

— N ajpierw w ynosiliśm y szuflady z biurka i zanieśliśm y je do jadalni na stół.

—. A potem?

— Kazał mi posprzątać sypialnię.

— Czy zauw ażyłeś coś szczególnego w je ­ go zachowaniu?

Mihai podrapał się po głowie.

— Kazał mi iść na pocztę, czy telegram u nie ma dla niego.

— Dobrze, a co w tym je st szczególnego?

— Poczta je st w niedzielę zamknięta.

— A ch a !. . . No, a poza tym może był zde­

nerwowany? '

Ręka M ihai'a głębiej utonęła w czuprynie.

— Był bardzo zdenerwowany.

— Po czym to sądzisz?

— Kazał mi trzepać m a te ra c e . . . I powie­

dział, że wszędzie dużo kurzu.

Botezat spojrzał w okno.

— O której skończyłeś pracę?

— Po szóstej.

— Czy był ktoś w międzyczasie w willi?

— Tak. Pan Zacharias, tuż przed moim wyjściem.

—- Skąd wiesz, że to on był?

W łosy M ihai'a zostały znowu poruszone.

— Bo tak pachniało na klatce schodowej.

— I ty po zapachu potrafisz poznać pana Zachariasa?

— Ta oczywiście — odpowiedział z taką miną, jak gdyby zabiegi kosm etyczne han­

dlarza spotykały się z jego całkow itą apro­

batą.

— Czy zauważyłeś kogoś w pobliżu willi?

— Nie.

R z u c a j w s w t a

ł

Rzucaj w świat księgi otwarte i słowo, które nie kłamie,

a stworzysz nową, duchem lśniącą Spartę, gdy sens moralny w pamięci zostanie.

Rzucaj w świat szczere, proste słowa, co .z serca rwą się do łudzi

a pieśnią wyda się mowa i chęć do życia wzbudzisz.

Rzucaj w świat same tylko róże nie bój się, że je zdeptać mogą.

Ten, który zdejm ie wiele tobie dłużen, a któ podepcze, — duszę ma ubogą.

R. S t. P elc

na stole i spojrzał wokoło, jak gdyby od każ­

dego z osobna oczekiwał wyjaśnienia.

W pokoju zapachniało czymś słodkim.

Po uzyskaniu personałii Botezat zwrócił się do niego.

— .O k tórej godzinie złożył pan wizytę panu Calinescu?

— Około szóstej.

— Skąd pan wiedział o jego przyjeździe?

— Mihai je st bratem m ojej służącej i tą drogą dowiedziałem się, że Liviu wrócił, a ponieważ domyślałem się w jakim stanie będzie znajdow ało się mieszkanie, zamknię­

te od długiego czasu, poszedłem udzielić mu m ojej gościny.

— Czy pan znał dobrze starego profesora?

— Jeszcze ja k ! . . . jeszcze ja k ! . . . -— ude­

rzył ręką w stół — mieliśmy wspólne zami- - towania numizmatyczne.

— Czy przed trzem a laty był pan już roz­

wiedziony?

Zacharias znieruchom iał na chwilę.

— Nie . . . ale . . . ale co to ma do rzeczy?

— Gdzie pan zastał wczoraj pana Całi- nescu?

-— W jadalni. Porządkował na dużym stole papiery.

— W jakim był humorze?

— Był wesoły, pokazyw ał na brudne ręce od kurzu.

— Czy swój złoty zegarek miał na ręku?

Zacharias zastanow ił się, bębniąc palcami po stole.

—. Zdaje mi się, że zegarek leżał na sto­

liku, obok wisiała m arynarka na krześle.

— Czy pan Calinescu przyjął pańskie za­

proszenie?

— Częściowo.

— To znaczy?

— Miał być u mnie na kolacji. Ze wzglę­

du na naw ał pracy, wolał nocować u siebie,

— Ja k długó trw ała pańska wizyta?

— Może z dziesięć minut. Nie chciałem mu przeszkadzać na razie.

— Czy zauważył pan coś, co mogłoby nam w dalszym śledztwie pomóc?

— Nic. Absolutnie nic. I sam jestem jak- najbardziej zdumiony.

Tu pan Zacharias puścił wodze swej fa n ­ tazji, jak niesłychanie jest tym wszystkim zdumiony i jak nie może sobie tego w ytłu­

maczyć i gdy w reszcie wyszedł, gałązka, którą Botezat bawił się, była zupełnie po­

— T a k . . . na razie to mi w ystarcza, możesz odejść.

Jak o następny wszedł Dumitrascu, leśni­

czy. Był to wysoki mężczyzna, o siwych w ło­

sach, twarz jego była poorana głębokimi bruzdami.

— W ięc widział pan — zw rócił się do nie­

go inspektor — Livia, siedzącego w jadalni, po godzinie siódmej?

— Tak, przechodziłem właśnie i zdziwiłem się, że w jadalni je st tak jasno i świeci się duży pająk. Zobaczyłem przez okno ja k pan Calinescu siedział przy stole.

— I poznał go pan?

— A tak . . . poznałem, poznałem. Był w ja ­ snym ubraniu . . . tak samo jak przed trzema łaty, gdy stąd wyjeżdżał.

— W idział pan kogoś w okolicy?

Twarz Dumitrasca zastygła na chwilę nie­

ruchomo.

— Nie . . . nikogo nie widziałem.

Botezat zwrócił się do kom endanta.

—i Je st jeszcze jakiś świadek?

— Tak. Mircea, m ieszkający w sąsiednim domku.

— Proszę go zawezwać, a pan — zwrócił się do Dumitrasca — zaczeka, głjtyż przypu­

szczalnie będę miał później jeszcze jedno p y ­ tanie do zadania.

Mircea, otyły mężczyzna, o chytrej tw a­

rzy rozglądnął się z niepokojem .

— Mieszka pan obok, proszę nam powie­

dzieć, co pan zauważył w czoraj po południu.

— W ięc . . . około 3 młody pan Łiviu wszedł do środka . . . Potem wbiegł tam Mihai. Póź­

niej na kró tk ą chwilę wszedł tam pan Za­

charias, było to koło szóstej, a przed siódmą przechodził koło płotu Dumitrascu.

— Widzę, że pańskim oczom nic nie uszło.

A le czy Dumitrascu na pewno przed siódmą przechodził?

— Na pewno, gdyż było jeszcze dość ja ­ sno.

— A widział pan, co w tedy Liviu robił?

— O kna jadalni wychodzą na ulicę, a nasz dom jest z drugiej strony willi.

A c h a . . . A koło dziewiątej, ja k pan przechodził obok willi, zauw ażył pan coś?

— W szędzie było ciemno.

— Może pan mi jeszcze da pew ną infor­

m ację z dawniejszych czasów. Czy . . . L m u przed trzema laty asystow ał żonie pana Za- ćhariasa?

M ircea cofnął się tro ^ c n ę rje g o o c z y z m n i ż /ły się.

— Ja tam w ta k ie rzeczy nie baw ię się.

Co mnie to obchodzi? •

— W ięc widział pan ich razem.

— Może . . . Z daje się na. spacerze.

— T a k . . . Dziękuję. Może pan odejść. ’ Doktór zwrócił się do Botezata.

— M ożebyśmy nareszcie udali się na m iej­

sce zbrodni, ja k widzisz zeznania świadków w niczym spraw y nie posunęły.

— W ręcz przeciwnie. Przypuszczalnie wiem już, k to je st zabójcą.

W szyscy ze zdum ieniem spojrzeli na in­

spektora.

— Je d en z tych czterech skłam ał w swych zeznaniach i co do tego nie mam najm niej­

szych wątpliwości. Biorąc pod uwagę, że nikt bez potrzeby nie kłamie, przypuszczam, że tylko ktoś związany ż zabójstwem mógł mieć powód ku temu. Zresztą zaraz przeko­

nam y się o tym i może dowiem y się zarazem 0 m otyw ach zbrodni.

A teraz niech czytelnik przerwie na chwilkę czytanie i usiądzie — jeśli stoi, a jeśli Już sie­

dzi — niech się wygodnie oprze, jeżeli zaś leży —.

niech dziękuje Bogu i nie rusza się... 1 — niech Zastanowi się:

Który z nich skłamał?

Kto już odgadł m oże być dumny, jak conaj- mniej sam Botezat w tej chw ili, kto nie wie, niech nie traci nadziei i jeszcze raz przeczyta tę część (autor z tego powodu nie poniesie naj­

mniejszej korzyści, gdyż to go w cale n ie upo­

ważnia do podwójnego honorarium...) i na pewno ukryta niemożliwość wpadnie mu w oczy, komu wreszcie nie wpadnie... to też dobrze o nim świadczy, gdyż według kryminologów ma stu­

procentowo uczciwą naturę, a 100% uczciwe natury naw et w teorii nie potrafią o rzeczach nieuczciwych m yśleć.

A w ięc . . .

Doktor popraw ił sobie okulary.

—- Jeden z nich skłam ał i tv nie mssz co do tego żadnych wątpliwości? Skąd mo­

żesz to tak a a pewno wiedzieć? Prosto z dw orca przyszedłeś tutaj, nie byłeś na m iej­

scu, nie znasz planu.

— Dobrze, dobrze — przerw ał mu Botezat

— chciałem jeszcze jedno pytanie zadać le­

śniczemu.

Dumitrascu wszedł do środka i swymi smutnymi oczyma spojrzał na nich.

Botezat wstał, podszedł do niego i chw y­

cił go za połę kurtki.

— Dumitrascu : . . rzekł cicho — dlaczego go zabiłeś?

Leśniczy stał - nieruchomo, naw et n i e . drgnął, przez chwilę w patryw ał się w inspek- • tora i nagle w oczach jego pojaw iły się łzy.

— Dlaczego? . . . — barki jego opadły, gło- . w a pochyliła się, ciałem w strząsały drgaw ki cichego szlochu.

W ydaw ało się, że na razie je st jedynie przejęty tym, iż przy obcych okazał wzru­

szenie.

Komendant podsunął mu krzesło i podał szklankę wody. Leśniczy wreszcie opanował się.

— Dlaczego? — cicho powtórzył. — Pierw­

szy raz od śmierci m ojej córki p ła c z ę . . •.

Przed trzema laty, w miesiąc po odjeździe . Livia — zabiła się. W tedy byw ała bardzo ‘ często u pana profesora, zajm ow ała się jego k w iatam i. . . Mówili, że nie było ładniejszej ..

dziewczyny od niej. Przysiągłem, że Liviu zapłaci za to — zamilkł i w patryw ał się bez- , m yślnie w sw oje ręce. — Gdy stanąłem przed nim z flowerem w ręku był biały i w jasnvm ubraniu, jak przed trzem a laty. Powiedzia-'.

łem: — Bóg chciał, żebyś w rócił po trzech latach w ten sam dzień, w którym um arła M arica. Ona też tylko do zm roku żyła. W iesz co musi nastąpić. — N aw et nie ruszył się.

Stał, nieruchom o w jasnym ubraniu . . . Potem pomyślałem, by dla pozoru wziąć jakieś rzeczy. Ale paliły mi one ręce i zaraz rzuciłem je w krzaki. Tylko flow er trzym ałem w ręku.

Gdy zostali sami, doktor trzasnął dłonią w blat stołu, który przybrał kolor kutego ołowiu.

. — No wiesz, gdybyś powiedział, że to ja strzeliłem, byłbym raczej uwierzył, niżbym -posądził jego o to. Bardziej szlachetnej na­

tu ry mógłbyś ze św iecą szukać.

Botezat uśm iechnął się smutno.

— I cóż z te g o . . . Uwierzył, lże Bóg wy­

znaczył go jako m ściciela; do tego ten zbieg okoliczności, że Liviu tego sam ego dnia po­

wrócił, w którym jego córka popełniła sa­

mobójstwo. Ten cios m usiał w jego samot­

nym zawodzie w ytrącić um ysł z równowagi.

— Tylko jeszcze nie wiem, w czym on skłam ał — w trącił doktor.

— W tym, że twierdził, iż widział jarzą­

cy się p ająk elektryczny. Je st to wykluczo­

ne, gdyż willa ma zapew ne od zamknięcia wyłączony prąd elektryczny, gdyż kto by za licznik płacił? W czoraj była niedziela, na­

wet na żądanie nie można by było zainstalo­

w ać włączenia do sieci;, notariusz nie będąc powiadom iony o jego przyjeździe też tego

nie zarządził. i

Elektrownia je st w dzień nieczynna, więc brak św iatła nie rzucił się nikomu w oczy ' 1 zapewne -— zwrócił się do kom endanta — dziś wieczorem na pewno- byłby pan ten szczegół odkrył. Je st jednak zastanaw iające, że nikt nie zwrócił uw agi na broń w ręku Dumitrasca, wszyscy widzieli w nim leśni­

czego.

Brzęk muchy skłócił się nagle z cichym tykaniem zegara.

(8)

O Z N A C Z E N I U RĘKI I P A L C Ó W W D Z IE JA C H KULTURY LUDZKIEJ

Panie i Panowie!

Ja k wiadomo, ukazało się ostatnio w ielkie dzieło profesora U niw ersytetu M adryckiego, Don Gogo Zulego (laureata nagrody Nobla za pracę w dziedzinie historii kultury).

W pracy tej w yjaśnia autor gruntow nie i po m istrzowsku rolę ręki i palców w ewolucji twórczości człowieka. Otóż w związku i tym w ydarzeniem chciałem państw u przedstawić całokształt tego zagadnienia.

Ręce byw ają rozmaite: „czyste" i „brudne",

„zam knięte" i „otw arte", szerokie" i „wą­

skie", „lekkie" i „ciężkie". P rzydają się one do klaskania braw, do podnoszenia przy przegłosow ywaniu rezolucyj, do zawierania zakładów i do trzym ania w kieszeniach (oczywiście cudzych). Ręce są także niezbęd­

n e do gry w karty. O statnio je st w iększe za­

potrzebow anie na „ręce do bridża", niż na ręce do pracy. N ajw ażniejszą czynnością, do k tórej służą ręce, je st m ówienie. N iekiedy służą też ręce do m ycia, na co wskazyw ałoby przysłow ie „ręka rękę m yje". W ogóle są ręce bardzo pożyteczne. Są mężczyźni, któ­

rzy nie zadow alają się dwiema rękam i i pro­

szą o rękę kobietę. Nic. dobrego z tego nie w ynika. M ężczyzna bowiem znajduje się w sytuacji niezręcznej jako —: zaręczony.

N iekiedy przydaje się ręka do nie podania ręki temu, k tó ry nie je st w art, żeby mu po­

dać rękę. I w ogóle jest ręk a rzeczą niezm ier­

nie potrzebną. Przecież bez ręki je st człowiek

„jak bez ręki".

Każda ręka ma swoich pięć palców, które oddają nieocenione usługi współczesnym profesorom przy liczeniu. Palce również by­

w ają rozmaite: krótkie, długie i — lepkie.

Często osiągają palce wysoki stopień w irtu­

ozerii w grze skrzypcowej, fortepianow ej i w braniu łapówek. Dalej są palce dobrym narzędziem do skrobania się po brodzie, gdy się nie ma gotówki. Palce są też niezbędne do tego, aby na w iele rzeczy móc patrzeć przez palce. Jakże bowiem można by było patrzeć przez palce bez palców? Je st to rów­

nie niemożliwe, ja k czytanie między w ier­

szami. Palce służą często do ssania. M ożna z nich w yssać rożne rzeczy. Np. z palca w y­

sysają: literaci tematy, kronikarze plotki, kochani bliźni —- oszczerstwa. Palce są za­

kończone paznokciami, które służą do ogry­

zania lub robienia manicure.

Każda ręka ma pięć palców, z których każdy ma określoną funkcję.

1) Gruby palec jest jak zw ykle grubianin — pierwszym. Jednym z w ażniejszych użytków pale* grubego je st kombinacją, pow stała z w etknięcia go między drugi i trzeci palec, kombinacja symboliczna, pożyteczna na przy­

kład gdy upom inają się o dług.

2) Drugim palcem nazywamy drugi z kolei palec ręki. N azyw ają go również palcem wskazującym, gdyż nim w skazuje się drogę, kierunek, ulicę. Choć u nas określenie to niezupełnie 'jest ścisłe, gdyż najczęściej do tego celu używamy palca pierwszego. Szcze­

gólnie w tedy, gdy odwiedza nas wierzyciel.

Mówimy w tedy „Pan będzie łaskaw ",a gru­

bym palcem wskazujem y kierunek drzwi.

Palca wskazującego używamy w celu przy­

wołania obcego przechodnia, gdy chcemy poprosić go o ogień na ulicy.

3) Trzeci palec je st najdłuższy chociaż środkowy. Przy jego pomocy wylizujem y miód i konfitury ze słoików i talerzyków.

Równie dobrze nadaje się on do rozsmaro-

w yw ania n a chlebie m asła lub mann, 1 Ponadto używam y tego palca, aby uderzywszy się W pierś, powiedzieć "

J a nie płacę". .

4) Rola czw artego palca nie jest dot? ^ leżycie zbadana. — Być może, że j®s* j tylko organem szczątkowym, który * m iał sw oje zadanie, ale dziś je zatraa ■ . je st wykluczone, że służył do liczenia P.

niędzy. Być może, że istnieje on po to ' « by ręka m iała pięć palców, byśmy ® „ mówić: „znam go, ja k swoje pięć P“ j Lub też po to, żeby było czym w y p e łń >

kawiczkę, któ ra wszak ma pięć Pa'coW 5) P iąty palec za to je st palcem szcz®*j nie ważnym. Mimo, że je st n ajm n ie jszy ^ konuje poważne zadania. Przede wszy#Sj służy on do dłubania w nosie i uchu.

ujm ujem y koniuszek małego Pa*ca' „t chcemy pokazać ile rozumu ma jakiś ucz J

Ja k więc państwo widzicie, rola i zn •!

nie rąk w rozw oju kultury i umys*0 ludzkiej, są ogromne. Mam nadzieję, z j raz zrobicie państw o najwłaściwszy ze swoich rąk, o którym wspominał*®

początku i . . . obdarzycie m nie o k la s k ^

* Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 tel. 213-93 — Wydawnictwo: Wielopole 1 lei. 135-60 — Pocztowe Konto Czekowe: Warschau Nr. 900

N O W O C Z E S N E PAROW E

Z A K Ł A D Y W U L K A N I Z A C Y J N E . G W A R A N C J A '

wł. F R . K O Ś C l A N E K W arszawa, ul. Księżęca 19

tel. 9-31-64

MEBLE

K U C H E N N E I P O K O J O WE

poleca:

M a g a z y n

K R A K Ó W Staro w iśln a 79

Po ukończeniu szkoły powszech­

nej można być przyjętym -(ę) do SZKOŁY HANDLOWEJ i uczyć się wszystkich przedmiotów — dro- 94 korespondencyjny. Szczegó­

łowych informacji udzielaj? Ko­

respondencyjne Kursy Nauk Han­

dlowych w Lublinie, ul. Naruto­

wicza 37, skr. poczt. 109, po nadesłaniu ł zł znaczkami pocz­

towymi.

OBRAZY, DYWANY,

ANTYKI kapuj* sprzedaje

„PHRKNE"

K r a k ó w Sławkowska 6

S-mies. Korespondencyjne Kursa Nowoczesnej gowości z szczególnym uwzględnieniem księg0** >

przebitkowej wg. obow. jednolitego planu ko«ł, ^ gowoici rolnicze), administracyjnej prowadzi Pu Kupiecka Szkoła Zawodowa w Reichshof Zgłoszenia: Sekretariał Szkoły, ul. Hoftmanno**) tel- \6—43. Dla absolwentów świadectwa. Ha ż§d9n

bezpłatnie szczegółowe prospekty.

r z y p u s e m y z e . . .

córeczka skaleczyła nogę. fak tu opatrzyć najlepiej tę ranę ?

Czy może la k ? A m o ż e l e p i e j p a s e c z k i e m Hansaplastu elastycznego ?

Tak będzie najpraktyczniej! Doraźny opatru­

nek elastyczny H ansaplasl poddaje się sprę­

żyście ruchom mięśni a przy tym przylega ściśle do ciała. Tamuje k r w a w i e n i e i przyspiesza gojenie.

l i f i n s u p U i s ł - e i a s t t j c a / u f

O B R A Z Z O F I I - S T S Y J E N S K I E J

„ C n y m , d \ jc v b a ,'6 o g a £ c L - tym sobie życie umila j tym się krzepi podczas posiłku po żmudnie spędzonym dniu roboczym.

Błogość ciepła domowego, zadowolenia i ra­

dości roztacza się nad stołem, przy którym skupiła się cała rodzina i wesoło spożywa zasłużoną strawę.

Gdy nasz posiłek może uświetnić filiżan ka kawy Enrilo, będzie on jeszcze przy-,*

jemniejszy i z większym zadowoleniem ć&a

wstaniefny od wieczerzy. Bo ,to, z czego W n słynęła zawsze, zachowała do dzisiej-

szego dnia kawa f

/ /

Enrilo,

Pospiesz się, kup je szc ze dziś los w Loftokolekfurze, gdzie Cię może szczęście czeka! Ciągnienia odbywają się dwa razy w tygodniu. Za 1 Zł. można wygrać 3.600 Zł.!

Im w i ę k s z a s ł a w k a , t y m w y ż s z a w y g r a n a !

stawek w każdej L O T T O K O L E K T U R ^ informacje i przyjmowanie

Lołłokolekłury znajdują się we wszystkich większych miejscowościach Gen. G ubernator51

(9)

p y

Dl

1

-H f

/

» m

K O

tt. * ^ er Henryk de la Souvardiere sk łon ił się w ytwornie.

Prześlicznie dziś w yglądasz, m a rk izo . . . — wyszeptał.

JŁvf°chlebca z ciebie, kaw alerze . . . •— zaśmiała się sreb- W n * mar'c*za de Rustelles uderzając lekko swego partnera

i Ym wachlarzem o rączce z kości słoniowej.

. *6' mar*c’zo- To szczera praw da. Jesteś dziś tak piękna, Y tobie w iędną z zazdrości róże z w ersalskich ogrodów.

jWj . PTaw mi tyle kom plementów, k a w a le rz e . . . Uważaj

!• Król patrzy na nas.

i tylko król patrzy n a nas, markizo. P atrzą też i two-

^Y jaciółki.

W 1 ? one n*e zwracają na mnie uw agi. To ciebie, kawa- Pożerają wprost oczyma!

dbam o to. — lekcew"ażąco wzruszył ramionami , er> i—Dla mnie istnieje tylko jedna osoba, której prag-

P rzypodobać...

to jest tą wybranką tw ego serca?

^ ^Y. Mario.

^ eHuet skończył się'. K awaler de la Souverdiere ucałow ał P j ^ ^ a l c ó w m arkizy, dziękując jej za taniec.

; ^ Parę tancerzy otoczyło grono gości.

^ J ^ sPaniaIe tańczyłaś, Mario! — zaw ołał markiz Filip de EL, es. składając na je j czole uroczysty, niemal ojcowski v „ T lek. — A i tobie, kaw alerze — zwrócił się do H enryka

eży się pochwała.

rc'- — syknął k aw aler de la Souvardiere, udając, że Ne

i Ch •

>6 Wyjść ze sali, chciał przejść się trochę po ścieżkach lip s k ie g o parku, aby ochłonąć nieco po tańcu, ale za- W ^ o jednym. Zapomniał, że je st gościem króla, za-

! *5. 0 królow ej, na której to życzenie, m usiał odtańczyć I j- de Rustelles pięknego menueta. Był przekonany, L _ sp e łn ie n iu życzenia M arii A ntoniny będzie m u wolno ohs ®^° sw ych przyjaciół, wmieszać się w tłum gości Ss •jrrw°w ać z daleka piękną sylw etkę m arkizy de Rustel- H . Yfficzasem zapomniał o tym, że królow a jest kobietą.

ty-^c istotą, k tó ra swe kaprysy staw ia zawsze na pierw- Ouejscu.

('Ijo

Pio . Uważyłf jak M aria A ntonina szepnęła coś po cichu Nie zauw ażył lekkiego uśmiechu n a ustach Ludwika Rś. *tomiast spostrzegł podniesioną dłoń króla i usły- f ^Yrażnie jego słowa:

1 1 życzeniem naszym i naszej małżonki, ażeby kaw aler k y i Souvardi<lre * ® arkiza de Rustelles jeszcze raz pow­

ita- ipsotaeta, którego z takim wdziękiem przed chwilą

| p ? l i . . .

M lj^ ^ ro w i zawirował przed oczyma woskow any parkiet Parł się o ścianę i w ychylił do dna jednym haustem TL ^ wina, podaną przez ja k ąś usłużną dłoń.

na środelc sali 1 skłonil się w ytw ornie przed Id j^ a ż y l, j e i ona była wzruszona tym nieoczekiwanym

w yciągniętej ręki markiza.

pbi e® króla. Je j długa, biała dłoń drżała lekko, a śliczne, e 0CZY n *e patrzały już tak wesoło i radośnie jak kią Sle pierwszego tańca. O św ietlona tysiącem świec długa

^W ersalskiego pałacu zdaw ała się być jeszcze dłuższą.

*° potęgow ały dziesiątki luster, odbijające jasne iflv S teinie białe peruki zbiły się w jedną grupkę, oto- S»: Półkolem kaw alera de la S ouvardiśre i jego uroczą

> rkę.

v ,lestra zaczęła grać.

^ y u . . .

Na wiem, czym zasłużyliśm y sobie na wyróżnienie szepnęła markiza.

m to n ie je st żadną tajem nicą -— odparł kaw aler de la

\ ( ? r^*®re z ironicznym uśmieszkiem — król zachwyca s markizo i chce ci to okazać w ten sposób.

się kawalerze. Ten pow tórny taniec je st kapry- T ^ ó lo w e j.

[V Ą więc?

s, ^ ’c • ■. tańczmy d a le j!

Jl J~Zllję, markizo, jakiś potężny, a równocześnie słodki l i to jest?

\ 0 z przem ęczenia. . .

są d z ę . . . Nie jestem wcale zmęczony. Mógłbym k 1 " Wiecznie.

, \ przesada.

f e / ,e! Mógłbym tak tańczyć aż do śmierci. Byle z tobą

\ ^ h ° ! Mój mąż je st też na sali.

\ , lem, markizo, ale ja mam nad nim przewagę.

tN ą ^ U lekko, z wdziękiem, od czasu do czasu rzucając

| |k s*Ybkie, ciche, napozór niepoważne, w ybuchające jak i *.

P I ne twe wysiłki, kaw alerze . . . N ie zdobędziesz mnie

— K e v e r ie . . .

— To fakt. Zobaczysz markizo. Zostaniesz moją!

— Nie!

t— Na pewno będziesz moją, najpiękniejsza perło Francji...

— Sans com plim ent. . .

— Kocham cię . . .

Nikt z gości nie słyszał słów w ypow iadanych cicho przez tańczących. W szyscy patrzyli ja k urzeczeni na piękną parę tańczącą z nieporównaną biegłością i wdziękiem.

O statnie tony orkiestry splotły się z oklaskam i gości.

Kawaler de la Souvardiere skłonił się, trzym ając lekko białą dłoń markizy- Podniósł ją do ust, całując delikatnie koniuszki palców. N agle z a d rż a ł. . .

Markiza oddała mu uścisk dłoni. Spojrzał w oczy pięknej partnerki i dostrzegł w jej wzroku coś, co w jednej chwili j napełniło jego serce ra<|ością.

N a ustach m arkizy zakwitł uśmiech promienny, a kaw aler de la S ouvardiśre łatwo odgadnął dla kogo był on prze­

znaczony.

M arkiza de Rustelles patrzała prosto w oczy kaw alera, a dłoń jej ściskała mocno palce Henryka.

— Vouloir c’est pouyoir . . . — szepnęła

Przez szeroko otw artą bram ę więzienia du Tempie jechały małe wózki zaprzężone w jednego konia. W iozły skazańców na m iejsce śmierci, na plac, gdzie stała okrutna, wiecznie niesyta krw i „czerwona wdowa" — hum anitarny wynalazek doktora Guillotin.

W ózki skacząc po nierównym bruku jechały wolno przez ciasne uliczki w ypełnione uliczną gawiedzią.

K awaler de la Souvardiśre patrzał z pogardą z w ysokości swego wózka na bezmyślny, roześmiany motłoch. Dumne usta młodzieńca wykrzyw ił grym as obrzydzenia. N a próżno szukał w tym tłum ie jakiejś tw arzy o ludzkim w yrazie. Pa­

trzały na niego oczy mściwe, złe, złośliwe, w których me tlił się płomyk żadnego szlachetnego uczucia. To był tłum, k tóry 14 łipca rozwalał kam ienne m ury Bastylii, to był ten sam tłum, który każdą egzekucję uważał za ciekawe wido­

w isko i n ie w yrzekłby się tej przyjemności za żadną cenę.

— Ciekawym kogo oni będą ścinać gdy w ym ordują n as w szystkich — pomyślał H enryk de la Souvardiere. — Zdaje się, że część z nich będzie się m usiała poświęcić dla ich krw aw ej i d e i . . .

Podniósł głowę i przez chwilę śledził szybkie jaskółki, kołujące wysoko pod bladobłękitną kopułą w iosennego nieba.

1 — Ostatni, d z ie ń . . .

O detchnął pełną piersią. Płuca1 jego w dychały silny za­

pach świeżo rozkw itłych bzów, młodych liści i . . . słodkawy m dły arom at krwi.

— Cały Paryż pachnie k rw ią . . .

Próbował odwrócić się, chciał spojrzeć za siebie na wózek, na którym jechała m arkiza de Rustelles, lecz w tej chwili narożnik domu zasłonił m u uliczkę.

W ózek jego w yjechał na plac, gdzie wznosiło się ruszto­

w anie. O parę kroków od siebie ujrzał zakrwawione ostrze gilotyny spadające w dół z błyskawiczną szybkością.

Ktoś krzyknął przeraźliwie, tłum zaśmiał się ohydnie, nie-1 którzy zaczęli coś wołać.

Odwrócił głowę.

W ózki stanęły. Skazańcy popychani kolbam i żołdaków wchodzili n a rusztowanie. Kawaler de la S ouyardiere law i­

row ał tak zręcznie, że znalazł się tuż obok m arkizy de Ru­

stelles.

M aria stała blada, z przym kniętym i oczyma, przyciskając do piersi mały krzyżyk z kości słoniowej.

__M ark izo . . . — w yszeptał H enryk cicho.

Podniosła na niego sw e niebieskie oczy i uśm iechnęła się.

— Dobrze H enryku, że jesteś przy mnie . . . Lżej mi będzie umierać, gdy będę wiedziała, że zginiemy razem.

— Nie razem, Mario, nie raz em . . . Jedno z nas pożegna ten piękny świat wcześniej o kilka m inut od drugiego . . .

— N ie żartuj, H enryku. Za chwilę serca nasze przestaną b ić . . .

— Ale jeszcze biją! I dopóki biją cieszmy się życiem.

Szkoda, że nie możemy zatańczyć tutaj m e n u e ta . . . Pomyśl m arkizo jakie m iny mieliby nasi oprawcy. Pomyśl, j a k . . .

— Och, przestań Henryku! — przerw ała markiza. — Prze­

stań już żartować. Masz chwilę czasu, więc pojednaj się z B ogiem . . .

— Masz rację, Mario — odparł kawaler, pow ażniejąc na­

gle. — Będę się modlił za nasze dalsze ż y c ie . . .

— Za nasze przyszłe ż y c ie . . . — popraw iła Maria.

H enryk pochylił głow ę i przez chwilę trw ał w skupieniu.

M arkiza szeptała cicho słowa, modlitwy.

— Na ciebie kolej, o b y w ate lu , . . -r- trącił H enryka żoł­

nierz. — Pożegnaj się ze swą k o c h a n k ą . . .

K awaler de la Souvardiere podszedł do m arkizy, objął ją i złożył na jej ustach ostatni pocałunek. Potem ucałow ał jej białe, wąskie dłonie i zawołał niem al z radością:

— Au revoir, M a rio . . . Spotkam y się po tam tej stronie!

Raz jeszcze powiódł dumnym wzrokiem po zgromadzonym obok rusztow ania tłumie, raz jeszcze zaczerpnął w sw e płuca przesycone bzem powietrze, raz jeszcze przesłał m arkizie pogodny uśmiech.

A potem wszedł na drew niane schodki, lekko, ja k gdyby nie znajdow ał się na obślizgłym od krw i rusztowaniu, lecz na woskowanym parkiecie pałacu wersalskiego.

Ukląkł i pochylił głowę . . .

O stry nóż gilotyny spadał z błyskawiczną szy b k o ścią. . . Rozszerzone obłędnie źrenice m arkizy de Rustelles pa­

trzyły jak głowa kaw alera de la Souvardiere toczyła się wolno po zakrwaw ionych deskach. W ysoko, pod bladobłę- kitnym w iosennym niebem kołow ały ja s k ó łk i. . .

— Na ciebie kolej, obyw atelko . . .

M arkiza przeżegnała śię, ucałow ała krzyżyk i weszła w ol­

no na drew niane sc h o d k i. . .

l O o g r o d z i e

Purpurową krwią m alin splamione sm ukłe ręce, usta pełne słodyczy — łaknące coraz więcej.

Słońce na makach kraśnych jasne błyski zapala, cierpko pachną nasturcje — rozpraźone upałem.

Nad dalii aksam item trzepoce rój m otyli, soczysty ciężar plonu, gałęzie grusz pochylił.

Pozostań jeszcze mną — jasnowłosa sióstrzyco tak długo, aż ostatni promień słońca pochwycę.

I złożę na sercu, ja k talizman na drogę

gdy nadejdą dni dżdżyste, ból niosące i trwogę.

Szarudze przeciwstawię -— schwytane przed zacho- [dem>

złote słońce w m ej duszy — słońce z twego ogrodu.

Zofia G ieratt

ROZMAITOŚCI

MODLITWA ARABÓW

A kom paniam entem do tej modlitwy są m onotonnie brzmią­

ce 2 tamburina, głucho dudniący bębęn i drew niany flet, po­

dobny do tego, którym indyjscy fakirzy czarują węże.

11 Arabów zebranych w domu derw isza Szeika, ubranego w jasny jedw abny kaftan siedzi w kuczki na środku ośw ie­

tlonego pokoju. Derwisz przenikliwym głosem wzyw a A l- laha, a Arabowie poruszają tułowiem w tak t przyspieszane­

go tem pa muzyki, aż coraz szybsze tem po akom paniam entu udziela się i nogom.

W pew nej chwili poryw ają się w szyscy z przejmującym, okrzykiem na cześć A liaha i rozpoczynają szalony ta n ie c derwiszów. Rytm bębnów w pada w dziki galop, m odlitwa w jęk, derwisze zaś tańcząc chw ieją korpusem na w szystkie strony, ponad drgającym brzuchem i tańczą z coraz większym zapam iętaniem i ekstazą, w iększą niż derwisze w św iąty­

niach. W śród najw iększego napięcia zatrzym uje się derwisz z krótkim okrzykiem, a A rabow ie p ad a ją niby m arionetki, m ając członki zwiotczałe, a oczy szklane.

N astępują sceny zranień się sztyletem, po których nie pły­

nie krew, ani nie zostaje ślad zaczerwienienia, mimo, że A ra­

bowie przebijają sztyletem oczy, język, lub kładą się na ostrzu sztyletu. Jeżeli przypadkiem ukaże się krew, derwisz, zatrzym uje ją swą wolą.

Neurologow ie europejscy twierdzą, że są stany ek stazy hypnotycznej, w czasie których ukłucia nie pow odują uka­

zania się krwi, ale-zjaw ia się ona po.przebudzeniu z transu.

Tajem nice sekt jednak Arabów i władza derwiszów nad nimi, są dla Europejczyków niewytłumaczone.

KTO WYNALAZŁ PIERWSZY BANKNOTY?

W bibliotece H eildelbergskiej znajduje się sta ry rękopis z r. 1487 niejakiego A ntonia Agapidy, w którym czytam y co>

następuje. Podczas oblężenia tw ierdzy Alham a w r. 1484, hrabiem u Tendilli zabrakło pieniędzy na w ypłacenie żołdu, a żołnierze najęci okazywali coraz w iększe niezadowolenie z tego powodu. W tedy hrabiem u Tendilli wpadło na myśl wy_

płacać im kartkam i zaopatrzonymi w jego podpis i w ysokość sumy jaka się każdem u należała. Równocześnie w ydał rozkaz okolicznej ludności by przyjm owała bez w ahania te pienią­

dze papierowe, on zaś ręczy „rycerskim i chrześcijańskim "

słowem, że je w ykupi później m onetą kruszcową. Kto się opierał i nie chciał przyjąć asygnat, podlegał surowej karze cielesnej.

Tym sposobem pow stałe pieniądze poszły rychło w obieg.

Agapida zapewnia w końcu swojego rękopisu, że hrabia do­

trzym ał słow a „uczciwie i po chrześcijańsku" ściągając z w olna z kursu te papierki, prototypy dzisiejszych naszych banknotów.

W krótce potem Tendilla znalazł naśladowców w zamoż­

nych kupcach, a następnie rządy adoptow ały ten w ygodny sposób wymiany.. N ie śniło się zapewne Tendilli, że w kilka­

set lat później, kula ziemska zalaną będzie na wzór jego asy­

gnat sporządzonymi banknotam i.

Cytaty

Powiązane dokumenty

p-*uł się upokorzonym i zawzinal się.. Muszę je

• Drzwi — odezwała się ciocia Tunia bardzo szorstkim głosem. Tylko królowie i psy drzwi za sobą nie zamykają, więc proszę zamykać..

— Potem, ponieważ rzecz dzieje się pod wieczór przed twoim pójściem na spoczynek, kładziesz się do łóżka z błogim uśmiechem i zasypiasz beztrosko jak

jom i orzekli, że Hala wypiękniała. Ja tego nie zauważyłem. W prost przeciwnie -— kiedy wracaliśmy z żoną do domu, wydawała mi się coraz to brzydsza, starsza,

rając dłonią ciekące po policzkach łzy. N ie spostrzegła, że ojczym otworzył był oczy i patrzył na n ią uważnie, lecz już jakoś nie strasznie. Kroplisty pot

Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W

Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym