• Nie Znaleziono Wyników

Biblioteka Warszawska, 1900, T. 1

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Biblioteka Warszawska, 1900, T. 1"

Copied!
596
0
0

Pełen tekst

(1)

BIBLIOTEKA W ARSZAWSKA

<S*V'

(2)

L_^_: : : i : u ,--- :--

W d ru k a rn i J ó z e fa S ikorsk ieg o , W a re c k a 14.

(3)

OGÓLNEGO ZBIORU TOM 236.

BIBLIOTEKA

W ARSZAW SKA.

PISMO MIESIĘCZNE,

poświęcone naukom, sztukom i sprawom społecznym,

R o k 1900. — T o m I.

8

WaRSZaWa.

A dres R edakcyi: u lic a W a re c k a Nr. 1 4. 1900.

(4)

łCZD - /t) (Kn

JtoBBOJiCHo Il,eH3yporn.

Bapiunna 13 SI u na pa 19 0 0 ro&a

(5)

Wesele Wiesiołka.

B A J K A .

K o tlin a w śród p agórków , o brosłych sośninką cien k ą i rz a d k ą , m ając ą je d e n ty lk o otw ór na św iat, niby bram ę, p rzez k tó rą w idać pole, d ro g ę p olną i skłon nieba m ętny w oddaleniu. D o k o lu teń k a ścian y p o g ięte w zęby, g a rb y i o k ry te szc zo tk ą pni ig la sty c h , z liśc ia ­ s tą w z o rz y stą podszew ką u spodu; na dnie łą c z k a o k rą g ła z tro clią ro z rzu co n y ch d rzew i krzew ów , z m nóstwem tra w i kw iatów . K ą c ik św iata n iezm iernie u k ry ty , cichy,Sskrom ny, ciasny... T ru d n o -b y p rz y ­ puścić, aby cokolw iek godnego uw agi dziać się w nim mogło. J e d n a k działo się.

N oc b y ła czerw cow a, pogodna, głu ch a i ciem na; głucha, bo w szy stk ie w ia try i w ie trz y k i głęboko spały, ciem na, bo czerw iec, to nie sierpień, w k tó ry m nocne n ieb a p łoną od n iezm iernej ilo -

1

(6)

ści gw iazd niezm iernie w yiskrzonych. I te ra z św ieciły gw iazdy, lecz z rzad k a rozsiane i blado połysk u jące na sklep ien iu praw ie czarnem .

J e d n a k p rz y św ietle ty ch gw iazd, ja k b y je p rz ed rz eźn iając , coś n a łączce pobłyskuje ta k ż e bladem zlotem . S ą to szeroko o tw a rte oczy W iesio łk a.

W ie sio łe k to k w ia t ty lk o , lecz nie byle ja k i, samym n aw et uczo­

nym mężom zblizka znan y i p rzez nich obdarzo n y brzm iącem im ie­

niem: O e n o te r us biennis. W sz y stk o dokoła śpi, w szy stk ie ro ślin y do­

k o ła pozam ykały oczy, p o stu la ły k orony, śpią n a w e t zioła i tra w y drobne, p rz y tu lo n e do ziem i, usnęły, a on, W iesio łek , jed en ty lk o po­

śród rodu swego, ja k zw ykle, je s t bezsennym . Z w y k le, ja k noce le ­ tn ie długie, t a k oczy jeg o , z ło d y g i ta k w ysokiej, że w szy stk ie o ta ­ czające w zrostem przen o si, p a trz ą w ciem ność n iestru d zo n e , szeroko ro z w arte , duże, liczne. D la te j-to w łaściw ości je d n i z pom iędzy po­

spólstw a d a ją mu nazw ę Ś w iecy nocnej, a inni W iesio łk a, tę d ru g ą z teg o zapew ne powodu, że na cz arn y płaszcz nocy jasn e oczy jeg o sk ła d a ją k ro p le zło tej w esołości.

D ziś, bezsen n y zazw yczaj W iesio łek , m niej niż k ied y k o lw iek mógł i chciał usnąć; owszem, z całej siły nerw ów , p rz e b ie g a ją c y c h j e ­ go lan ce to w ate liście, dziękow ał m atce n a tu rz e za d a r bezsenności, albow iem sp ęd zał noc rozkoszną, noc zachw ytów i ro je ń p rz ed ślu b ­ nych. Gldy ty lk o ciem ności nocne u stąp ią p rz ed św iatłem dziennem , 0 sam ym w schodzie słońca, w m inucie ro z w ija n ia się sk rz y d e ł m oty­

lich i p rz e ta p ia n ia się k ro p e l ro sy w b ry la n ty , odbędzie się jego*ślub 1 w esele.

Ślub? Z kim? K tó rą ż z piękności łąk o w y ch w yborem swym u szczęśliw ił ten , kogo n a tu ra o b d arzy ła w zrostem najw yższym i w iel­

k ą ilością dużych, jasn y ch , w iecznie czuw ających oczu? Ol nie uczy­

n ił on złego w yboru i nie za m ie rza ł uczynić m ezaliansu. P rz e d k il­

ku dniam i, g d y ja sn e oczy jeg o , w pęki stulone, z za jed n eg o z a le ­ dw ie o d ch y lają ceg o się p ła tk a na św iat sp o jrza ły , u jrz a ł n ap rzeciw siebie o k ilk a k roków sto ją c ą i tak , ja k on, zaledw ie p o czynającą oczy na św ia t otw ierać, M alw ę A lceę, córę m ożnego i szeroko ro z ­ rodzonego ro d u Ślazów . U jrz a ł i w n et uczuł, że w łodydze, od stóp do w ierzch o łk a, sole sodowe i potasow e, m agnezyow e i w apienne szybciej niż zw y k le k rą ży ć mu zaczy n ają, a album in ścina się tak, ja k b y go k to w g o rą c e j w odzie p o g rą żał. T rochę jeszcze, a byłb y u w iąd ł ze w z ru sz e n ia , k tó re sp ra w iła mu u jrz a n a piękność, i u ra to - tow ało to ty lk o , że w zruszenie, ja k k o lw ie k w strz ąsając e, p rzez n ag łe pow iększenie mu w o rganizm ie ilości cuk ru gronow ego, stało się b a r ­ dzo słodkiem .

(7)

W z ro ste m W iesio łk o w i p ra w ie rów na, ta k ja k on w ysoka i k sz ta łtn a , M alw a A lcea, z za cienkich liści, k tó ry m głębokie w cięcia n ad a w ały d elik atn o ść p raw dziw ie arystokratyczni],, w zajem p a trz a ła na W ie sio łk a m nóstwem oczu, tak , ja k i u niego jeszc ze w pęku stu lo ­ nych, lecz ju ż obiecujących, że b ędą w k ró tce bardzo różow e. T a k ja k i on, z ciekaw ości i zachw ycenia odw inęła po jednym p ła tk u u każde­

go oka i oboje z za ty c h uchylonych płatków p a trz y li n a siebie w b la ­ sku słońca, z liśćm i z le k k a potrącanem i p rz ez W ie trz y k i, d zierżące w p ań stw ie tern u rz ęd y sw atów i m istrzów cerem onii na w szelkich uroczystościach w eselnych. B y li-b y najpew niej p o b ra li się ju ż w tedy, w tym pierw szym mom encie poznania, g d y b y nie to, że m atk a n a tu ra pozw olenia sw ego odm ówiła i na dojście do p ełn o letn o ści o b lu b ień ­ c ó w obojgu czekać ro z k aza ła . P o ra th w czoraj n areszc ie n ad e szła

i p rz ed końcem dnia, g d y słońce, sk ła n ia ją c e się ku zachodow i, ukoś­

ne św ia tła k ład ło w lesie na trz m ie lin y , leszczyny, p aprocie i u ścieła - .jące ziem ię suche ig ły sosnowe, k u k u łk a w sposób szczególny i po­

w szechną uw agę z w ra c a ją c y uw ijać się zaczęła. P t a k to je s t za zw y ­ czaj ru c h liw y i g ad a tliw y , ale w czoraj1 ta k ju ż je j popro stu spokoju nie było, ta k je j w szędzie było pełno, ta k fruw ającem i sk rz y d ła m i w szy stk ie g ałęz ie d rzew i krzew ów p o trą c a ła , że w g ałęz iach sied zą­

ce i ju ż p otrosze do snu z a b ie ra ją c e się szczygły, czyże, czeczotki, ko ­ sy, w ilg i i inne d ro b n e p tak i, poczęły obracać głów ki za tą w ielk ą a płochą sio strą, ciekaw e, co z teg o będzie i ja k ą też now inę w n e t od niej usłyszą; bo że ona w łaśnie p rz y n o siła tu i o g łasza ła w ieści o w szy stk ich w ażnych w ypadkach, w okolicy zachodzących, o tern w ia­

domo było pow szechnie. B y ł to je j urząd, k tó ry p e łn iła z zam iłow a­

niem i odpow iednem i przym iotam i głosu i tem peram entu. T e ra z ta k ­ że, d o statec zn ie ju ż d la zw rócenia uw agi publicznej n a la ta w sz y się po d rzew ach i k rz ak ac h , na w ysokiej g ałęzi zaw isła, i ja k ty lk o m ogła

najdonośniej w ołać zaczęła:

— K u-ku! K u-ku!

A potem zaśm iała się tak , że aż zan io sła się od śm iechu.

W ted y na g a łę z ia c h różnych, w yżej i niżej, m nóstw o ptasich g łó ­ w e k dzióbkam i zw róciło się ku sobie i za św ierg o tało :

— Co? co? co? kto? kto? kto? ci? ci? ciii! fiu! fiuuu!

Z rozum ieli. K u k u łk a o g łasza ła na ju tr z e js z y ra n e k zabaw ę w eselną, d la k tó re j trz e b a było o rk ie stry , o rk ie s try liczn e j, hucznej, k tó ra -b y z a g rz m ia ła w sam m om ent ślubu, w sam ą tę chw ilę, g d y zło te czoło słońca w y ch y li się z za różow ej ju trz e n k i.

— O rk ie s tra na j u t r o —w o łała k u k u łk a —o rk ie s tra na b rz e g lasu, nad sam sk ra j łą k i, g d y ty lk o m otyle się obudzą i ro sa zam ieni się

w b ry lan ty !

(8)

M ali m uzykanci w zielonych ig ła c h i liściach głów kam i k rę cili i dzióbkam i na znak chętnego zgodzenia się w strz ą sa li.

- Owszem! Owszem! czem uż-by nie? z ochotą! S zkoda ty lk o , że głów nego g ra jk a pośród nas niema! Słow ik oniem iał. G d y b y t r o ­ chę w cześniej, onby-to n a jtk liw ie j i najdonośniej pieśń w eseln ą za­

wiódł. L ecz i bez niego E p italam iu m ułożym y! P odołam y! Z ro b i się, co będzie można!

G dy ta k a umowa za w iera się pom iędzy ptakam i, m otyl, w ielki,, ciężki m otyl, k tó ry u zło tej głow y S ta rc a J a k ó b k a (w mowie uczonej Senecio J a k o b e a zw anego) uczepiony, ju ż sk rz y d ła ciem ne i p u rp u rą ucentkow ane do snu zw ijać zaczął, ro z p ro sto w a ł je i uniósł się z nad S ta rc a i z chw ilow ą zadum ą w p o w ietrzu zaw isnął. C hw ilę ty lk o d u ­ mał, poczem, jak k o lw ie k głow ę w stosunku do sk rz y d e ł m iał bardzo m ałą, zrozum iał, o co idzie, i lotem pow olnym , poziom ym , nad sam ą praw ie ziem ią popłynął. Z aledw ie nad kaw ałkiem ziem i suchend igłam i o k ry ty m p rz ep ły n ął, z k rzaków różnych, z ziół w ysokich, z sę­

ków g ałęzi suchych, ze ździebeł mchu siw ego, z e rw a ła się i oto czy ła go- cała grom ada ,m otyli m niejszych, lżejszych, żółtaw ych i b łę k itn y c h , liliow ych, b iały ch .

Z lec ia ły się dokoła w odza i p rzez chw ilę k rą ż y ły w pow ietrzu,, skrzydłam i p o trą c a ją c się naw zajem i w ąsikam i w p ro st jed en d ru g ie ­ mu w oczy tajem nicze ru c h y ja k ie ś w ykony w uj ąc, co je d n a k wszystko- nie długo trw a ło ; ry c h ło bowiem m otyle do w ied ziały się, co b ęd zie, a gdy się o tern dow iedziały, w iedziały już, co im czynić w ypadnie, i ja k b y je w ia tr ro zg o n ił, ta k p ierz ch ły na w szy stk ie stro n y i w ró ż ­ nych za k ątk ach , u k ry c ia ch poznikały. A wódz, w ielk i m otyl z pur- purowem i kroplam i na sk rz y d ła ch , do S ta rc a Ja k ó b k a pow rócił, u żółtej je g o głow y zaw isł, s k rz y d ła p ro sto p ad le podniósł, lecz długo ich do snu nie stu lał. M y ślał o zadaniu, k tó re ju tro spełnić mu p rz y j­

dzie, nie lad a jakiem , p rzeciw nie, bardzo ważnem , rz ec można, że w ak tac h zaślubin kw iatów z kw iatam i naj w ażniej szem.

O to, gdy m om ent w łaściw y n adejdzie, on sk rz y d ła swe w całej szerokości rozpuści, z całą w łaściw ą mu pow agą nad łą c z k ą pow ie­

trzem p rzep ły n ie, u oka pana m łodego na sekundę zaw iśnie i, z rzęsy po całunek mu zdjąw szy, na rz ęsie panny m łodej go złoży. I ta to w ła­

śnie czynność w ielkiego m otyla będzie pom iędzy now ożeńcam i w łaśc i­

wym aktem ślubnym , on je d e n dokonać je j ma praw o, bo u d zielanie ślubów m łodym parom stanow i w tern państw ie jeg o u rz ąd , ta k , ja k urzędem k u k u łk i je s t przy n o szen ie i ogłaszan ie w ieści o różn y ch zd a­

rz e n ia c h św iata.

L ecz nie dość na tern; za m otylem w ielkim , niby za wodzem , w yleci na łącz k ę rój m otyli m niejszych: żółtaw ych, b łęk itn aw y c h , li-

(9)

li owa tych, białych, i rozleciaw szy się po łączce, roznosić zacznij, po­

ca łu n k i, z rzęs je d n y c h gości w eselnych zdejm ow ane i na rz ę sy in ­ ny ch składane, ty lk o w cale różne od tam teg o znaczenie posiadające, ho g d y tam ten, w agi pełen, oznacza połączenie się dozgonne, te, le k ­ k ie i płoche, są ty lk o flirtem , zabaw ą, sposobem pow iększania się w org an izm ach ilości cu k ru gronow ego, w ięc zap raw ien ie ich sło d y ­ czą, znikom ą w praw dzie, ale na ra z ie przyjem ną. R zecz tę, tro ch ę zaw ik łan ą, w ten sposób jaśn iej określić można, że w ielki m otyl daje oblubieńcom ślub, a m ałe m otyle ro znoszą pom iędzy gośćmi m arcep a­

ny. Ja k k o lw ie k bądź, m otyle, dum ając o robocie ju trz e js z e j, po za­

chodzie słońca jeszcze nie spały, w isząc z podniesionem i, lecz nie stul o- nemi sk rz y d ła m i u liści trzm ielin i leszczyn, u w ysokich ło d y g k w ia­

tow ych, u sęków g ałęz i suchych, leżących na pościelach siw ych i zielo­

nych mchów.

G d y ta k działo się w lesie, nad łączką, niziuteńko, p raw ie p rz y raniej ziem i, la ta ły , u w ijały się, k rę c iły na wsze stro n y , m istrze ce­

rem onii d zisiejsze j, W ie trz y k i p rzedw ieczorne. G ości na w esele z a ­ p ra szały , zam aw iały odpow iedny orszak służebny. Z zaprosinam i k ło p o t b y ł niem ały. K re w n y ch , p rzyjaciół, znajom ych mnóstwo, lecz nie w szyscy zarów no d rodzy i dostojni. W ie c kogo za p ro ­ sić do orszak u ślubnego, a kogo n a ucztę w eselną? A b y ty lk o ko ­ go nie zaniedbać, nie obrazić, a z d ru g iej stro n y n iep o trz eb n ie nie zaprosić, bo pospólstw a na łące mnóstwo i łatw o z d a rzy ć się mo­

że, że k to ś z gm inu, k to ś nie dość dobrze urodzony i w ychow a­

ny, n ie z g ra b n y łopian ja k i n ap rzy k ład , b ru d n y lulek, albo s z o rst­

ki oset, do kom panii w yborow ej i d y styngow anej w m ieszać się może.

J ego zadania to ju ż inaczej spełnić niepodobna, ja k fa ty g i, sp ry ­ tu i d y p lo m acji nie żałując. A le W ietrzy k o m w to ty lk o i graj! Im ty lk o uw ijać się po św iecie, szeptać, nam aw iać, rozłączać, łączyć!

J w tjm i w ypadku p o ra d z iły sobie w yśm ienicie: pół godziny nie u p ły ­ nęło, słońce jeszc ze nie zaszło, a o rszak ślubny i całe to w arzy stw o w eseln e ju ż obm yślone i zaproszone zostało.

W ięc naprzód dru żk i i drużbow ie: d la panny m łodej dw ie n a j­

p ięk n iejsze po niej dziew ice łąki: P rz y tu lia biała, czyli G allium M ol~

lugo, ród swój w iodąca od sam ych róż, a w g a rd e ro b ie swej posiada­

ją c a n a jp ię k n ie jsz ą w św iecie suknię z b iały ch k oronek, i E p ilo b ia G ra n d iflo ra , z k ib icią w ysm ukłą, gęsto n a ty k a n ą gw iazdkam i, cie­

n iu tk o pow ycinanem i z am etystów . A drużbow ie: je d e n z kiścią k ie­

lichów am aran to w y ch u w ierzch o łk a, noszący pospolite im ię M ieczyk, uczone zaś Gladiolus-, d ru g i B odziszek, czyli G eranium , bogacz w iel­

(10)

ki. B ogaczem by], bo gdy ty lk o do p ełn o letn o ści dosięgną], m a tk a n a tu ra osypała go ta k ą ilości:} koron, ta k liliow ych, że zaćm ił-by nieiiir najpew niej choćby n ajp ięk n iejszy z ty ch lilaków , k tó re niew iedzieć czemu pow szechnie, choć b łęd n ie, nazyw ają, B zam i. Do ty ch zaś dwóch par, u końca n arad y w ietrz y k o w ej, p rz y b y ła trz e c ia jeszcze) nie bardzo potrzeb n a, lecz przez w zg lęd y dość w ażne po d y k to w a­

na. Na trze cieg o d rużbę W ie trz y k i m usiały zaprosić P o sło n k a . Ż a ­ den k rew ny, ani p rz y ja c ie l, nizkiego w zrostu, tro c h ę k rz y w y i z je d - nem ty lk o okiem, dość ładnem w praw dzie, ja k szafran żółtem , le c z ty lk o jednem . Cóż robić jed n ak , skoro, pomimo b ra k i sw oje, P o sło - nek je s t, ni m niej, ni w ięcej, ty lk o — faw orytem słońca, czego n a jle p ­ szym dowodem to, że im ię n ajp o tęż n ie jsz eg o p ana nosi: H e lia n th e - nmiii, od H elios, w yrazu , k tó ry w jak im ś tam ję z y k u ludzkim ozna­

cza słońce. Za cóż w ysoki faw or te n sp ły n ął na is to tę dość m ierną i niepozorną? O, ja k byw a często, za pochlebstw o! Bo P o sło n ek posiada rzad k i d a r d w orackiej zalotności i uniżoności. Z azw y czaj, o samym w schodzie w spaniałej gw iazdy d ziennej, zaledw ie o trz ą ­ snąw szy się ze snu, z w raca ku niej sw oje jed y n e, szafranow e oko, w y trz eszc za je tak , że czyni się ono zupełnie o k rą g lu tk ie m i p la s­

kiem , w lep ia je w samo oblicze słońca i potem już, ja k dzień d łu g i, za słońcem je obraca; gdzie ono p łynie, tam i oko P o sło n k a się ob raca;

w południe, ku środkow i sklep ien ia, ja k ta c k a płasko ro z p o sta rte , w ieczorem , ku zachodow i z w ierzch o łk a ło d y g i podane. D ziw tylko,, że w ty ch d w o rack ich o b ro tach szyi sobie k ied y k o lw iek nie sk rę c ił G dzie tam! P ro s tu je j ą hard o i ma zw yczaj, z fa n faro n a d ą w cale nie sym patyczną, k ró tk iem i gałązk am i ujm ować się w boki. W ie, że faw o­

rytem je s t P a n a nad Panam i! Z ap ro sić go trz e b a , i to na drużbę, bo m ógł-by jeszc ze in try g n aro b ić i biędę ja k ą , posuchę n a p rz y k ła d , albo g ra d , sprow adzić z ty c h szczytów , ku którym n ie u sta n n ie oko zadziera! A skoro ju ż ten pochlebca i fan faro n na d ru ż b ę za­

proszony, trz e b a mu w y b rać do p a ry d ru żk e nie byle ja k ą , aby nie m iał powodu p rzed tronem możnego p ro te k to ra s k a rg zanosić..

B ęd zie nią C alla P a lu s tris , k tó ra n a stro n ie sto i i z za kępy tra w rozczochranych w ych y la cz arę szam pańską z p orcelany, b iałej, ja k śnieg.

N a gości zaś zaproszenie otrzy m ało rodzin k ilk a zaledw ie, lecz m ożnych i licznych, m ianow icie: K oniczyny, K osaćce, M yozotisy, cz y ­ li N iezapom inajki, i P rz e łą c z n ik i, czy li W e ro n ik i, we w szy stk ich li­

niach sw ego bardzo ro z g ałęzio n e g o g en e alogicznego drzew a, ja k o to:

kłosow e, rolow e, m acierzan k o w ate, bobow nikow e (beccabunga), le k a r­

skie, łąkow e i t. d. Z łąkow em i było tro c h ę kłopotu, oddaw na już bowiem prow ad ziły z M yozotisam i zaciekłą ko n k u ren cy ę o piękność

(11)

oczu, k tó re u W eronik łąkow ych b y ły w ięksżem i znacznie, a u M yo- zotisów posiadały b łę k it daleko czystszy, daleko w ięcej p rzypom i­

nający niebo. D ow iedziaw szy się te d y o zaszczycie, k tó reg o M yo- zo tisy dostąpić m iały, W e ro n ik i łąkow e dość kw aśno zrazu za p ro sze­

nie p rz y ję ły i, w ym aw iając się słabością zdrow ia, przez teg o ro czn e chłody sprow adzoną, udziału sw ego w zabaw ie w eselnej odmówiły.

L ecz W ie trz y k i filu ty ta k zaczęły w ychw alać cudny sza fir ich oczu, ta k je (pod sek retem ) nad oczy M yozotisow e wynosić, że zazdrośnice zm iękły i o statec zn ie p rz y rz e k ły , że nie ty lk o na w eselu będą, ale n a­

w et kobierzec ślubny pięknym arabeskiem , z szafirow ych oczu ich ułożonym , przyozdobią.

Bo m iał być i ko b ierzec ślubny, n aw et w spaniały. W momencie umówionym , do stóp państw u m łodym zaściele go B lu sz czy k ziem ny, pospolicie K u rd y b a n k iem zw any, a na pu szy stą zieloność jeg o w iją ­ cych się po ziem i g ałą z e k P ow oje rz u c ą pęki kielichów białych i G ro szk i, ja k o te ż W y c z k i rozm aite, rozw in ą szlaki różnobarw ne, k rę - tem i w ąsikam i urozm aicone. N a d tym zaś kobiercem , inni służebnicy, p rzez W ie trz y k i zam ów ieni, w znieść m ają o rnam enty rozm aite, jak o to: D rż ącz k a, nosząca tak że d ru g ie, o ry g in aln ie brzm iące, im ię B riz y , w strz ąsać będzie m nóstw em uczepionych do w ierzch o łk a breloczków ślicznie w yrzeźbionych; B ied rzen iec i M archew d zik a (P im p in e lla i C a ro tta ), ro zw in ą se tk i biały ch ja k m leko baldachów ; J a s k r y nako- niec gęsto p o zap alają lam pki, n alan e nie oliw ą w cale, ani tam żadną n a ftą , ale czystem złotem .

i jeszc ze nie koniec przyg o to w ań i św ietności: w o rsz ak u słu­

żebnym znaleźć się m a cały osobny oddział, kadzielniczym zw any, k tó reg o zadaniem [będzie ro zlew anie [n a c a łą łączk ę, w p y szn ą salę b alow ą przem ienioną, woni, św ieżych ja k niew inność pól i łą k , a ła ­ godnie u p ajają cy ch , ja k żadną tru c iz n ą nie sfałszow e wino. W tym fachu k adzielniczym n ajb ieg lejsze m i tu były: p ro sta i skrom na Tom ­ ka, zw ana W o n n ą, dw ie sio stry M ięty, S ilv e stris i A rv e n sis, a ta k ­ że M ac ie rza n k a, k tó ra nie na łączce, lecz na skłonie p a g ó rk a piasz­

czystego ro snąc, do poduszek am etystam i n a ty k a n y c h podobna, zak a- p ry siła b y ła zrazu i u słu g sw ych na w esele W iesiołkow e ofiarow ać nie chciała.

— N ie chcę — pow iada — nie będę kw iatom łąkow ym kadzić!

Co to do m nie należy? J a m polna i leśna! J a k C h a b e r-B ła w a te k żenić się będzie z O stró żk ą , K o z łe k le k a rsk i z A rn ik ą , to w tedy...

Z am y śliły się W ie trz y k i. Co tu robić? C zyliż sala balow a obejść się m a bez n ajsiln ie jsz ej i najm ilszej z perfum ? Oho! z n a j­

d ą one n a te k a p ry sy sposób! N ie w ciem ię je bito! Po chw ili ted y

rz e k ły : . .

(12)

— A czy przypadkiem nie ży c zy ła-b y ś sobie, M acierzanko, zo­

baczyć w yrzu can y ch w p o w ietrz e r a k ie t puchow ych.

— R a k ie ty puchowe! co to znaczy? M usi to być zapew ne coś osobliw ego? N iech W ie tr z y k i b ędą łask aw e wytłóm acyć!

W y tłóm aczyły.

x — C zy znacie Dmuchawce?

— Znamy! znamy! pospolite i b rz y d k ie .

— T ylko nie te ra z b rz y d k ie . Od k ilk u ju ż dni p o zrzucały z głów sw oje isto tn ie pospolite, b ru d n o -żó łte k w ia ty , a o trz y m a ły od M atk i N a tu ry duże k u le p rześliczn e, p rz e z ro c z y ste , z niesły ch an ie lek k ich puszków złożone. M a tk a N a tu ra posiada m nóstw o k lejn o tó w w spanialszych, jask ra w szy ch , lecz kunszto w n iej i m iste rn iej nad te kule w yrobionego nie posiada. Otóż, M acierzanko, je ż e li zgodzisz się kad zieln ice swe w chw ili w iadom ej ja k n ajlep iej zakołysać, my, W ie trz y k i, ta k uczynić p o trafim y , że w te jż e sam ej chw ili kule D m u- chaw cow e pękną, a puchy ich, m iliardem k ry sz ta łó w w p o w ietrze w y ­ strz e liw sz y , k o b ierzec ślubny niem i osypią.

M a c ie rz a n k a -k a p ry śn ic a pom y ślała tro ch ę , potem rzek ła:

- N o, d obrze; skoro nam w idow isko ta k ciekaw e w zam ian za perfum ę naszą o fiaru je cie, to niech sobie ju ż ta k będzie: k ad zieln ice kołysać będziem y z całej siły. T ylko pam iętajcie! „D o n n an t, don- n a n t!“ D arm o nic! N iech r a k ie ty b ędą piękne i niech ich bę­

dzie dużo.

— A leż tysiące! zaw o łały W ie tr z y k i i zadow olone od le­

ciały.

N ak o n iec w szystko się u rz ąd ziło , z a ła tw iło , p rz y g o to w ało , zd a­

wać się m ogło, że ja k n ajp ięk n iej, gdy n araz, po ostatecznem z n ik n ię ­ ciu słońca za sk ra je m firm am entu, p rz y św ietle ty lk o z o rzy w ie­

czo rn ej, o g n istą łu n ą z za rz ad k iej sośninki p rześw iec ające j, w ybuch- n ę ła znow u sprzeczk a, k łó tn ia , p o p ro stu aw an tu ra. J a s k r y zbio­

row o ośw iadczyły, że lam pek nie p ozapalają. Z g o d ziły się z r a ­ zu zapalić, ale te ra z , po rozm yśle, uzn ały , że w g ro n ie służebnych znajdow ać się, nie zaś gości, im, R anunculusom sław nym i sze­

roko w św iecie znanym , w sty d i hańba! W ię c je ż e li n a u ro c z y ­ stości znajdow ać się m ają ja k o goście, to i owszem, ale j a ­ ko słudzy, to nie: za nic! lam pki sw oje trzy m a ć będą szczelnie zam k n ięte i nie odsłonią ich w cale, choćby n a w e t samo słońce ro z ­ kazało.

Bieda! W ie tr z y k i znow u w k ło p o t w padły. Ci b u ntow nicy, to p rzecież J a s k r y pospolite, zup ełn ie pospolite, i w dodatk u , z b lizk a spokrew nione z tym członkiem rodu, k tó ry stan o w i ciężką je g o hańbę

(13)

i z g ry z o tę , m ianow icie z J a s k re m jadow itym , z J a s k re m trucicielem , z Ja sk re m , noszącym p rzydom ek Ł o tr, po łacin ie S celeratus! J e s t to je d e n z n ajzłośliw szych , n ajszp e tn ie jsz y ch z b ro d n ia rzy i szkodników roślin n eg o państw a. W p ro st, truciciel! 1 te ra z oto stoi sobie na ubo­

czu ten m iły krew n iaczek , cały żó łty ze złości, p o rd z ew iały od ciem ­ nych zam iarów , zyzem p a trz y na w szystko i ro g a te łodygi, ja k k rz y ­ we palce, w yciąga ku Ostom , takim że ja k on gburom , ty lk o znacznie od niego uczciw szym . P ew n o ty ch kom panów do ja k ie g o niecnego czynu nam aw ia, a tym czasem żółć z rd z ą zm ieszana p rzez w szy stk ie oczy w ylew a się mu na świat! Łóż to więc za dzika je s t p re te n sy a, pospolitakam i będąc i ta k ie g o k re w n iak a w ro d zie m ając, do p ie rw ­ szo rzędnych osób w to w arzy stw ac h należeć! J e d n a k niem a rad y l Z ło te lam pki J a s k ró w są bardzo p otrzebne; więc w ypada znow u fo r­

telu i dyplom acyi użyć.

W ie trz y k i ted y w estchnęły:

— Szkoda! - rz e k ły — słyszeliśm y, ja k białe m otyle ju ż u k ła d a ły sobie plan la ta n ia pom iędzy wami a W e ro n iezk am i o szafirow ych oczach... P o p ro stu , m iały zam iar za ręc zy ć w as z niem i ju tro , a je ślib y z was k tó ry W e ro n iczk i nie chciał, to z pom iędzy M yosotisów cudnych w y b rać-b y m ożna n a rz e ­ czoną...

J a s k r y n ag le popodnosiły głow y i zaszeptały:

— W e ro n iczk i śliczne. M yozotisy zachw ycające! N arzeczone...

Z a rę c z y ć się, czy nie zaręczyć, ale tym czasem flirt...

A ha, f lir t bardzo m iły!—p rz e rw a ły w ie trz y k i; - ty lk o że wy m ieć go nie będziecie! N a m arcepany zasłużyć trz e b a , a skoro nie za­

m ierzacie zapalić sw oich lam pek, my ze sw ej s tro n y pow iem y m oty­

lom, aby was om ijały.

- A ch, nie! A ch, n ie ! zaw ołały J a s k r y , —prosim y, nie czyńcie ' teg o , n iepozbaw iajcie nas najsłodszej z uciech! J u ż zapalim y w szyś- ciu teń k ie, ju ż najczystszem złotem nalejem y je i zapalim y, ty lk o bądźcie łaskaw e...

- A widzicie! — z pow agą rz e k ły W ie trz y k i — nie tr z e ­ ba n ig d y unosić się próżnością, bo ścig ają c chlubę, łatw o rozm i­

nąć się ze szczęściem . P rz e b a c z a m y b u n t niedorzeczny, na lam p­

k i w asze rach u jem y i m otylom ogłosim y łask aw ą na was w olę naszą!

W ten sposób o statn i dnia tego spór za ła tw iw szy , W ie tr z y k i do snu układać się. zaczęły, n ajm n iejszej uw agi nie z w raca jąc na z ło śli­

w ą w ciąż sze p ta n in ę J a s k ra -S c e le ra tu s a z O stam i, ani na różne s a rk a ­ nia i szy d e rsk ie śm ieszki, k tó re gęsto o d zyw ały się śród pospólstw a,

(14)

całkow icie od uroczystości ju trz e js z e j u suniętego, a złożonego z ro ­ dów tak ich , ja k : B ab k i p rz y sad ziste, Ł o p ian y n iezg rab n e, B y lice sztyw ne, B d e sty p tasie, k tó ry c h św iat cały pełen, O stroniłecze, S zcza­

wie, L u lk i, L eb io d y itd. B ył to gm in. S zem rze dziś, tern i owem obrażony, a ju tro na w idok uroczystości oczy szeroko o tw ierać i w szy stk ie n iezg rab n e ręce do oklasku składać będzie! W iadom o, plebs zazd roszczący p atryeyuszom , a p rz y spotkaniu z nim i ro z p ły w a­

ją c y się w miód i ciep łe m leko.

Zadow olone z d zieła sw ego, ale spracow ane, W ie tr z y k i, p rz y ­ p ad ły do ziem i, pokład ły się na tra w a c h i, odrazu mocno zasn ąw ­ szy, ta k ucichły, ja k b y ich w cale na św iecie nie było. A le snu spokojnego, oprócz nich, n ik t tej nocy nie dośw iadczył. P ta k i spa­

ły na jed n o oko tylko, d ru g ie co m om ent o tw ie ra ją c d la zobacze­

nia, czy już nie św ita; w śród m otyli o dzyw ały się często sze le sty sk rz y d ełek , trze p o czą cy ch się, bezsennych; a kw iaty ... O, te chw ia­

ły czasem sennem i głow am i, p o ru sz ały rękom a, czyli liśćmi, i o k ry te ciem nością w y d aw ały w e stc h n ie n ia tak ie, jakiem i w z b ie ra ją piersi, pełne pożądań i nadziei. Bo ileż nadziei... ale nie!, ileż naprzó d p ra ­ cy, zachodów, n arad , k łó tn i, zaw iści, kłopotów , a potem , ileż nadziei na ju tro ! J u tro ! O, p rzy b y w aj coprędzej dniu ju trz e js z y , śliczny, kochany dniu m uzyki, illum inacyi, stro jó w św ietn y ch , popisów b ło ­ gich, pocałunków słodkich, dniu w esela, m iłości i szczęścia p rz y ­ bywaj!

P rz y b y w a ł. Z bliżenie się jeg o oznajm iały naprzód b lad e m a­

ry , k tó re zaczęły w ciem ności przepływ ać i błądzić. Ś w iatło ,"n ie św iatło, coś p ośredniego pom iędzy czaru ością a białością, w łókna sza rzy z n y , d ługie, ro zczochrane, spuszczające się od nieba, p e łz a ­ ją c e w p ow ietrzu, stojące pom iędzy drzew am i, k tó ry c h k s z ta łty w śród nicli słabo u w y raźn iać się zaczęły, gdy [tym czasem gw iazd y na niebie, przez nie zasłaniane, p rz y g asały i zn ik ały . B y ły to p ie rw ­ sze, ciche, m dłe h e ro ld y słońca, k tó re w z ra sta ły powoli, w m iarę w z ra sta n ia coraz w ięcej p rz y św ieca ły biało ścią b łęk itn aw ą , k tó ra j e otaczała, pochłaniała, aż pochłonęła zupełnie, a ziem ia i p o w ietrz e sta n ę ły w bladem , lecz p rz ejrzy stem i w szędzie jed n o stajn em , św ie tle b łę k itn e g o św itu. J a k z a k lę te w ciszę stało w tern św ietle w szystko,, e o n a ziem i rosło i żyło, ty lk o w górze, w ysoko, panow ał m ilczący ru c h cieniów , m gieł, m ar, unoszących się coraz w yżej, w yżej, aż n a k s z ta łt zw ijan eg o powoli płaszcza zw in ęły się do końca, zn ik n ęły , i nad w zgó­

rzam i, łącz k ą na dnie k o tlin y , stan ęło sk lep ien ie b lade, lecz, ja k s k rz ę ­ tn ie w ym ieciona p rz e strz e ń , czyste, bez n ajd ro b n ie jsz ej isk ie rk i gw iazd, ani p y łk u ju g ły .

(15)

W te d y obudziły się W ie trz y k i. N ic dziw nego, że obudziły się pierw sze, bo n ajlep iej spały, i ja k o m istrze cerem onii n a u ro c zy sto ­ ści d zisiejszej, m usiały czujnie po rząd k u je j dopilnow ać. A le zm ę­

czone czy leniw e, w sta ły nie zaraz i, czas ja k iś p rz e w ra c a ją c się na pościeli, poziew ały. Je d n e g o przecież ziew nięcia W ietrzy k o w eg o dość było do odudzenia panny m łodej, k tó ra za d rża ła , liśćmi w s trz ą - sła, głow ę we śnie sch y lo n ą podniosła i n araz o tw o rz y ła szeroko ró ­ żowe oczy. T ak z drżeniem i szybkiem otw orzeniem się pow iek bu­

d zą się zazw yczaj ci, w k tó ry c h dzień św ita ją c y godzi s trz a łą bó­

lu, albo szczęścia. M alw ę A lce ę, budzącą się ze snu, p rz e sz y ła s trz a ­ ła radości, bo n ap rzeciw niej, w p ełnej sw ej k ra sie , w ysoki i zg rab n y , w szystkiem i swemi jasnem i oczyma w n ią w patrzo n y , sta l-- W iesio ­ łek. N ie p o trze b o w ał on budzić się, bo nie usypiał w cale, lecz gdy M alw a się obudziła, jeg o lan ce to w ate liście w ionęły ku niej, a głow a, w u kłonie pełnym g a la n te ry i ry c e rsk ie j i tk liw ej skłoniona, w y­

szeptała:

— D zień dobry, o luba!

M alw a nie odpow iedziała nic, ty lk o rz ę sy je j d rg a ć zaczęły i liście, ja k dłonie skrom nie w zruszonej dziew icy, p rz y tu liły się do siebie. W zam ian, z za niej ozw ał się tro c h ę ch rap liw y od s ta ro ­ ści głos:

— D zień d obry, kochany zięciu! Spodziew am się, że nie zaw ie­

dziesz nadziei moich i ani córki mi ty ran izo w ać, ani m nie do po­

w ięk sz en ia g ro n a ta k zw anych złych teściow ych zm uszać nie b ę­

dziesz!

M ów iła to m atka panny m łodej, podżyła, bo d w u letn ia Śluzów ­ ka, z fig u rą p rz y sa d z istą i spłow iałem ! oczyma, k tó re ledw ie g d zie­

n ieg d zie zdobiły je szc ze je j z g ru b ia łe członki.

D zień d obry, duszko! dżw ięcznem i, bo m łodem i g łosikam i za­

g a d a ły do panny m łodej drużki: E p ilo b ia G ra n d iflo ra i P r z y tu lia G a l­

lium. J a k ż e spałaś w tę noc przedślubną? P ew n o n ie z b y t dobrze, bo

oczy m asz pobladłe i cerę nieśw ieżą. -

K ła m a ły . N a rzec zo n a w y g lą d a ła bardzo świeżo i uroczo, a ty l­

ko one, ciesząc się ze szczęścia je j na pozór, a w g łę b i ło d y g go za­

zd roszcząc, zm artw ić lub onieśm ielić j ą p ra g n ę ły .

D ru ż b o w ie szczersi byli, serd ecz n ie jsi od d ru ż ek , nie bolało ich szczęście p rz y ja c ie la , może dla tego, że sami sobie m ieli go p ra ­ wo i możność spraw ić ty le , ile się ty lk o podobało. W ię c M ieczyk G lad io lu s, am aran to w e dzw onki p rz y k ła d a ją c do sam ej głow y W iesio łk a, sz e p ta ł mu słow a m iłych nadziei i zachęt, a B odziszek - G eran iu m całem niezliczonem m nóstem liliow ych koron śm iał się we-

(16)

solo, uradow any św iętem tow arzy sza, a na sw oją rę k ę zalo tn ie m ru g ają c ku P rz y tu lii, k tó ra p y szn ą suknię sw ą z biały ch k o ro ­ nek ro z p o ściera ła ta k szeroko, że tre n je j opadał daleko na t r a ­ w y i m alow niczem i festonam i d o ty k a ł sąsiednich K o n iczy n , W e ro ­ nik i M yozotisów . D otknięciem tein obudzone, za k o ły sa ły się i z a sze­

p tały :

C zy już? (Jzy ju ż dzień? C zy prędko ślub? C zy słońce wschodzi?

N a odpow iedź ro z le g ł się po łączce szum iący w y k rz y k W ie ­ trzyków :

— Ju trz e n k a ! J u trz e n k a ! J u trz e n k a !

Z e rw a ły się nakoniec z pościeli leniuchy, w zbiły się nad łąk ę, z a k rę c iły się i zaszem rzaly:

— W staw ajcie! U b ie ra jc ie się! G o tu jc ie się każdy do swego!

P rędzej! prędzej! nie m arudzić, bo oto ju ż J u trz e n k a ! J u trz e n k a ! J u ­ trzenka!

Z tym szm erem , z pow iew am i św ieżem i ja k p o ra n ek le tn i, zw in ­ nie w yleciały w las, gdzie też w n e t d ały się słyszeć sze le sty p o ru sz a­

ją c y c h się gałęzi, fu rczen ie budzących się sk rz y d e ł i k ró tk ie , senne jeszcze, ćw ierk an ie m nóstw a głosików .

Co? co? co? czy... czy... czy... czy ju ż dzień? Oho - ho!

ja k jasn o na świecie! ja s -110! jas-uo! F iu ! fiu! fiu! jak eśm y zaspa...

zaspa... zaspali... li... li!.. W sta -ta -ta -w a jm y ! W s ta -ta -ta -ta -w a jm y ! Tam, k ęd y ro z stę p o w ały się p ag ó rk i, tw o rz ą c bram ę o tw a rtą na pole, dro g ę p olną i daleki, d alek i skłon nieba, n a skłonie nieba b la ­ dym i czystym pow staje p rę g a różow a, z ra z u w ązka i blada, potem ro z sz e rz a ją c a się i n a b ie ra ją c a rum ieńca, ja k b y z d ję ta z oblicza róż. Można-iby m niem ać, że n iew id zia ln y istn ia ł k ędyś piec, k tó ry sk ra p la ł róże i płynem tym n a le w a ł'te d ru g ą po ś w iecie g ło sicielk ę zb liżająceg o się Słońca, w iecznie św ieżą i zarum ienioną, pięciopalcza- stą boginię, A u ro rę - J u trz e n k ę . T e ra z nie w y c ią g a ła jeszc ze palców , ty lk o w z ra sta ła i n a sią k a ła różam i roztopionym i, cicha i św ie­

tna, ja k o n ieśm ierteln o ści sw ej upew nione zw ycięstw o d n ia nad no­

cą. Skłon nieba coraz szerzej o k ry w a jąc, w y d a w ała się k ład zio n ą na czole budzącej się do życia ziem i coraz różow szą g lo ry ą zw y­

cięstw a.

Ruch i g w a r życia n ap e łn ia ł te ra z dno k o tlin y , łącz k ę pośród pagórków , obro sły ch rz a d k ą sośniną. N a sk ra ju sośniny, w yżej, n i­

żej, w d rzew ach, w k rz a k a c h , p obłyskiw ało m nóstw o p a r d ro b n y ch oczu ptasich, m nóstw o głów ek p ie rz a sty c h o bracało się na w szy st­

kie stro n y i m nóstw o ru c h liw y c h dziobków w ydaw ało dźw ięki k r ó t­

(17)

kie, n a w szy stk ie tony p o w tarzan e , zupełnie podobne do próbow ania i n a s tra ja n ia w ielu n a ra z in stru m en tó w m uzycznych. Bo też i było to próbow anie, n a s tra ja n ie o rk ie s try leśnej do w sp aniałego e p ita la - mium, któ rem w net, w n e t zag rzm ieć m iała. U sam ego w ierzch o łk a lasu ro z le g ło się w krótce bardzo głośne i try u m faln e w ołanie k u ­ k u łk i:

— Idzie! idzie! ju ż blizko! ju ż blizko!

I z w ielk iej radości zaśm iała się ja k szalona:

K o-ko-ko-ko-ko! K u-ku!

W sz y scy zrozum ieli, kto to ta k i idzie i je s t ju ż blizko. N a tu r a l­

nie, że P a n , M onarcha, ośw iecicie], żyw iciel, dobroczyńca w szy stk ie­

go, co żyje: H elios! Słońce!

N a ten odgłos dopiero o budził się trz e c i drużba, P osłonek, w s trz ą s n ą ł się, czm ychnął, ziew n ął i, otw o rzy w szy sw oje je d y n e sza­

franow e oko, ja k p łask ą tack ę ku wschodow i je obrócił, z niepokojem d w o ra k a szepcząc:

— Słońce! już! A gdzie? J e sz c z e go niema! A le pięk n a A u ro ­ ra ju ż się zjaw iła! B ądź pozdrow iona, A u ro ro , pierw sza fre jlin o P a ­ na naszego, i pow iedz mi: czy zdrów i pogodny pow staje dziś z łoża?

A le ty sam a, ja k ż e św ieża i św ietna jesteś! P a tr z ą c na cię...

— I tam d alej, i tam dalej. T ak się ten pochlebca w czołobi- tnościach i kom plim entacli dw o rsk ich pogrąży ł, że nie sp o strze g ał, ja k p ięk n a jeg o d ru żk a, G alla, z za kępy tra w w y jrz a ła otw arty m w pełn i k ielichem z białej p orcelany, ani ja k W ero n ik i, w iern e p rz y ­ rzeczen iu , śpiesznie z szafirow ych oczu sw ych u k ła d a ły a ra b e sk na k o b iercu ślubnym , k tó ry u stóp pań stw a m łodych K u rd y b a n e k już ro z p o ściera ł, a P ow oje w k ielich y różow ate i G ro szk i w szlaczki ró ż­

nobarw ne w yhaftow yw ać zaczynały. O budziło się też i pospólstw o całe: babki, byliee, łopiany, szczaw ie, rd e sty , lebiody, i ja k to tra fn ie w czoraj p rz e w id z ia ły W ie trz y k i, szeroko o tw ie ra ją c swe oczy, popy­

ch a ją c się, p o sztu rg u jąc , jęło p rz y g lą d a ć się przygotow aniom do za b a­

w y P ań sk iej.

A le ci, k tó rz y by li p rz y czy n ą i b o h ateram i te j zabaw y: W iesio­

łe k O e n o th e ra i M alw a A lcea, ani p rz y g o to w ań ty ch nie sp o strze g ali, ani pam iętali w tej chw ili o dostojności rodów sw ych i w ysokiem swem położeniu w św iecie. G d y b y te ra z k to k o lw iek W iesio łk o w i po­

w iedział: „zostań Ł opianem !“ O d rzek ł-b y : „dobrze, byle-bym ty lk o serce M alw y m ógł posiadać!“ a M alw ie: „stań się B abką p ę k a tą „ od- rz e k ła -b y : „O wszem , byle-bym ty lk o W iesio łk o w i podobać się nie p rz e s ta ła !“ J e g o jasn e, z ło te oczy tk w iły w je j oczach, na k tó ­ ry c h różow ość coraz g łęb szą w ystępow ać poczęła w ilgoć rosną. P a ­ trz ą c na tę p arę oblubieńców , ta k tk liw ie w sobie zakochaną, o tacz a­

(18)

ją c y uczuli tak że cisnące się do oczu Izy; w szy stk ie M y o so tisy i W e- i'oniczki, w szy stk ie kielich y M ieczyka, k o ro n y B odziszk a, g w iazdy Epilobii, d o stały b u jnych d rż ący c h k ro p e l, m iała ich sporo na b rz e ­ gach porcelanow a cz ara G alii, a koronkow a su k n ia P r z y tu lii s ta ła się od nich praw ie zupełnie m okrą. N a w et pospólstw o z ro z czu len ia p ła ­ kać zaczęło; kw ask o w ate S zczaw ie, skłonne do łez, aż o ciek ały niem i, a g ru b y ja k iś O strom lecz, z w ielk iej czułości, w ilg o tn ą głow ę sk ło n ił na m okre łono p rz y sad zistej B ab k i. N a w e t J a s k ie r Ł o tr, i kom pa- ny jeg o , O sty, p ła k a ły a le —ze złości. I je d e n ty lk o P o sło n e k p łak ać ani m yślał, bo cale życie jeg o , w szy stk ie s tru n y isto ty , sk u p iły się w próżnej am bicyi. M ały, tro ch ę krzy w y , z fa n ta z y ą trz y m a ją c się pod boki, szafranow e oko w J u tr z e n k ę w le p ił i o cz ek iw ał—słońca!

N ied łu g o ju ż oczekiw ał. J u tr z e n k a różane palce doleko po n ie ­ bie w yciągnęła, a tejże chw ili k u kułka ze szczy tu d rzew a k rz y ­

knęła:

K u... i u rw ała.

Z rad o ści i uroczy steg o w zru szen ia głos za m a rł je j w g ard le.

W ów czas... Co stało i dziać się w ów czas na łączce zaczęło, o tein pióro choćby najw ym ow niejsze, pędzel choćby n a jb a rw n ie jsz y , słabe ty lk o dać może w yobrażenie. K ró tk o mówiąc, było to ja k ie ś o lb rz y ­ mie „brio" tonów , barw , zapachów , blasków , w któ rem w szystko za­

paliło się, za ja śn iało , zabłyszczało, zapachniało, zaśpiew ało...

N ad w stę g ą ju trz e n k i ukazało się zło te czoło słońca i rzu ciło w św iat pęki prom ieni, k tó re odb iły się w łzac h k w iató w i p rz em ien i­

ły je w p e rły i b ry la n ty . P o n iew aż zaś k w ia ty b y ły ze w zru szeń ra - dośnych i tk liw y c h ro z p ła k an e bardzo, w ięc łez tych m iały na sobie m nóstw o i zaśw ieciły te ra z niem i, ja k rozsypanym po k o b ierc u b a je c z ­ nie w zorzystym , bajecznym skarbem G olkondy. Je d n o c z e śn ie nad ty m kobiercem , w yhaftow anym w k ie lic h y P ow ojów , w szlaczk i G ro sz ­ ków i W yczek, w szafirow e arab esk i W e ro n icze k , B ied rze ń ce i M a r­

chw ie dzikie, n ajw y żej, ja k ty lk o m ogły, w zniosły bald ach im y białe, na s re b rz y sty c h p ręcik ach ro zp ięte, J a s k r y zaśw ieciły tysiącem z ło ­ ty c h lam pek, D rżączki zadzw oniły brelo k am i, j a k k ry sz ta ła m i ż y ra n ­ doli, T om ka wonna, dw ie sio stry M ięty i od sk ra ju lasu M acierzan k a, poczęły z całej siły w strz ą sa ć kadzielnicam i, z k tó ry c h ro z p ły n ę ły się

w onie sło d k ie i upajające.

A z w oniam i teuii, w po w ietrzu coraz go ręcej pozlacanem jprzez b lask słoneczny, p ołączyły się dźw ięki o rk ie stry , n a b rz eg u lasu w y ­ buch ającej m uzyką huczną, bardzo skom plikow aną i uczoną, a z a ra ­ zem liry c z n ą i rzew ną. B yło to E pitalam iu m , k tó re g o m oty w y głó w ­ ne od najw ięk szeg o z kom pozytorów ptasich , bo od sam ego S ło w ik a zapożyczone, z u m iejętn o ścią ro z w ija ły szczy g ły i czyże, ;p o d trzy m y -

(19)

w ały ba.sowemi akordam i: hu-kul hu-hu! dudki i gołębie, klaskaniem w k a n sta n ie ty urozm aicały czeczotki, a kosy i w ilg i u św ie tn ia ły p rzez w ykonanie flażeo letó w ta k su b teln y ch i czystych, że pozazdrościć-by ich m ógł n iejed en m istrz g ry skrzypcow ej. M uzyka ta, w ybuchając g w ałto w n ie i n a p e łn ia ją c łączk ę niezm iernym bogactw em tr y li, a k o r­

dów, passaży i w ijącej się pośród nich m elodyi czaru jącej, ta k w s trz ą ­ snęła nerw am i Dm uchaw ców , że n iek tó re z nich, p o ry w łaściw ej nie doczekaw szy, puściły w p o w ietrze ra k ie ty z leciuchnych puszków , co w idząc, M acierzan k a, z uciechy w ielk iej jeszcze silniej am ety sto w ą k a d z ie ln ic ą zakołysała, a W ie trz y k i, z radości, że w szystko ta k pię­

knie się udaje, zaczęły w ykonyw ać n ap o w ietrzn e, posuw iste tań ce so­

lowe. Z a ra z je przecież p rz e rw a ły i stan ęły ja k w ry te , pomimo całej lekkości sw ej, pow agą chw ili zd jęte , bo oto z lasu, z pom iędzy rz a d ­ kich sosen, w y lec ia ł m otyl w ielki, sk rz y d ła n ak ra piane p u rp u rą sze­

roko ro z w ija ł i ciężkim pdważnym lotem w pow ietrzu płynął. P ł y ­ n ą ł ku p arze oblubieńców , ku W iesio łk o w i naprzód o jasn y ch , w iel­

k ich oczach, k tó ry też w y prostow ał się, rz ęsy w szystkich sw ych oczu ku m otylow i zw rócił i w y g lą d a ł ja k ry c e rz „sans p eu r ni re p ro c h e ,“

k tó ry p rzed niczem się nie trw oży, bo wie, co czyni, i ma zam iary szlach etn e, czyste. M alw a za to zaczęła d rżeć na w szy stk ich liściach i we w szy stk ich różow ych oczach św iecić perłam i łez, a m atk a je j, S lazó w k a podżyła, ro z p ła k a ła się ta k rzew nie, że na w idok ten oczy dru ż ek , drużbów , gości w eselnych, n aw et pospólstw a coraz w ięcej w z b ie ra ły łzam i, tak , że po całej łączce b ry la n to w e sk a rb y G olkondy ro z sy p y w ały się coraz obficiej, a m uzyka g ra ła coraz huczniej i rz e w ­ niej, a D m uchaw ce ju ż w szystkie r a k ie ty puchow e w p o w ietrz e w y ­ rz u cały , lam pki J a s k ró w św ieciły w p ro st olśniew ająco, b rz ęcz ały ży­

ra n d o le D rżączek , K a d z ie ln ic y od w strz ą sa n ia kadzieln icam i dech p raw ie tra c ili i — w ielki m otyl pow ietrzem p ły n ął, pow oli, ciężko, p ły n ą ł ku oblubieńcom , za sobą w iodąc ru c h liw y , w iru ją c y ró j mo­

ty li m niejszych, lżejszych, żółtaw ych, b łęk itn aw y c h , liliow ych, białych...

W te d y -to stało się c o ś —okropnego!

K ukułka, k tó ra ze szczytu d rzew a p rz y p a try w a ła się u ro c zy sto ­ ści i zarazem ro z g lą d a ła się po św iecie, p rz era źliw ie , z trw o g ą n iew y - słow ioną, z p rzerażen iem niezm iernem , k rz y k n ę ła :

—■ Ku...

1 u rw a ła. Od trw o g i i p rz e ra ż e n ia dech za m a rł je j w p iersi.

U c zy n iła je d n a k w ysilenie i z ta k ą mocą, że głosem o rk ie s trę p rz e ­ niosła, ta k ą grozą, że w szystko, co żyło, dokoła zadrżało, bez ta k tu ju ż ani ry tm u , ja k szalona, ja k obłąkana, k rz y cze ć zaczęła:

— K u -k u -k u -k u -k u -k u -k u -k u !

(20)

— Co? co? k rz y k n ęły n araz w szy stk ie k w ia ty i W ie trz y k i, mo­

ty le zaś j a k m artw e zaw isły w p o w ietrz u i je d n i ty lk o g ra jk o w ie , w zaciekłości m uzycznej nic nie sły sząc , g ra li dalej.

K u k u łk a ze szczy tu d rz ew a k rz y c z a ła :

— Ś m ierć idzie! Ś m ierć idzie! Ś m ierć idzie! Ś m ierć idzie!

Śmierć! J a k a śm ierć? Co to ta k ie g o śm ierć? Po co? d la ko­

go? d la czego? N a zabaw ę w eseln ą id zie śm ierć? P rz y c h o d z i te ra z , w tej chw ili, gdy na św iecie ta k jasn o , pięknie, w esoło, błogo. To być nie może! To wieść fałszyw a! k łam ie kukułka! P o w iesić k u k u ł­

kę! Za m ącenie uciechy p u b liczn ej, za złe p ełn ien ie u rz ęd u je j po­

w ierzonego, za zepsucie n a jśw ie tn ie jsz e j z b iesiad w eselnych, pow ie­

sić kukułkę!

W ów czas ro z le g ł się po łączce śm iech jad o w ity , szy d e rsk i, p ra ­ w ie szatański, w ychodzący z poplam ionych rd z ą zaw iści w a rg J a ­ sk ra - Ł o tra , k tó ry też w szy stk ie sw oje k rzy w e palce ku otw orow i k o tlin y w y c iąg n ął, coś, czego in n i nie w idzieli, ukazując. On w i­

d ział to, co o g łasza ła k u k u łk a, w ied z ia ł rów nież, że sam za chw i­

lę um rze, lecz śm iał się z ra d o śc ią p ie k ie ln ą , bo z nim razem um rą ci, k tó ry m ta k dobrze n a św iecie i k tó ry c h nienaw idzi. K rz y w em i p a l­

cami na o tw ó r k o tlin y w sk azu jąc, głosem przez śm iech przery w an y m w ołał:

— Spójrzcie! tam spójrzcie! C ha, cha, cha! O to są w esela i m i­

łości wasze! T rw a łe są, bezpieczne, w ieczne, nie praw daż? Cha, cha, cha, cha! O to zachód, k ło p o ty , sprzeczk i, m uzyczki, stro ik i, popisy i illu m in acy e wasze! B rzd ę k ! i ju ż niem al B rzdęk! i ju ż koniec! Cha, cha, cha, cha!

W sz y stk o , co na łączce cudnem i oczym a k w itło , b ry la n ta m i j a ­ śniało, k o ro n k i kunsztow ne ro z w ija ło , pachniało, kochało, cieszyło się życiem zw róciło sp o jrzen ia w k ie ru n k u przez S e e le ra tu sa w skaza­

nym i om dlałem i głosam i zaszeptało: Ś m ierć!

W otw orze k o tlin y , ja k w b ra m ie ro z w a rte j na pole i d ro g ę pol­

ną, s ta ł chłop w białej koszuli, ze stopam i nagiem i, a nad zm iętą czap­

ką, k tó ra o k ry w a ła mu głow ę, w ysoko w p ow ietrzu, o stry m i zim nym połyskiem sta li św ie c iła —kosa...

(21)

...W k ilk a m inut potem , z o rk ie s try p tasiej żaden ju ż d źw ięk nie p ozostał w p o w ietrz u , zd jętem g łęk o k ą ciszą,. T ylko k u k u łk a, k ędyś daleko, daleko, odzyw ała się tonem żałosnym i W ie trz y k i, do mchów leśnych przy p ad łszy , cicho łk a ły . A w k o tlin ie pom iędzy pagórkam i, w śród m ilczenia p o w ietrz a i ziemi, kosa śm ierci sam a je d n a głucho dzw oniła:

— C zach-czaeh. C zach-czach!

E l i z a Or z e s z k o w a.

(22)

I

Szujski jako poeta.

J e s t tem u l a t siedem naście, ja k u m iera ł człow iek, k tó ry za m łodu w p o ezy i w id ział sw oje pow ołanie głów ne, a w w ieku późniejszym , o d erw an y od n iej piln iejszem i obow iązkam i, m iał tę sam ą d la n iej m i­

łość i cześć, do niej tę sk n o tę , w niej w y tch n ien ie , pociechę, k o rd y a ł d la stru d zo n e j duszy, rozkosz d la czynnej i p o trz e b u ją c e j tw o rz y ć w yobraźni. C złow iek, przezn aczo n y na to, żeby w now ych czasach i sto su n k ach b y ł w yobrazicielem i k rzew icielem now ych zw rotów m y­

śli, p ra g n ie ń se rc a n ie now ych, ale odm iennych, sądu, zw róconego pow ażnie i surow o na sam ą g łę b ię duszy, a połączonego z n a jg o rę t­

szą, n a jsiln ie jsz ą m iłością: p rz ezn a czo n y na to, by

W sm utku w ielk im p atrzał dokoła N a braci serca i na braci czoła, Z łe z dobrem w ażąc na su m ieu ia szali.

N a z y w a ł się J ó z e f S zu jsk i.

(23)

J a k o h isto ry k , ja k o m o ra lista i p isarz rz ecz y p o lity czn y ch , w ia ­ dom y p rz y n ajm n ie j, je ż e li nie znany. K a ż d y o nim sły szał, w ielu o nim

mówi; n ie k tó rz y n aw et go cz y ta li. S ądzili go, n a tu ra ln ie , b ard zo różnie.

P o e ta je s t m niej głośny. W ie rsz e z la t m łodych u to n ę ły w ów­

czesnych pism ach peryodycznycli i poszły w zapom nienie: d ra m a ta rz ad k o u k az y w ały się na scenie, a zaw sze ty lk o z w arunkow em , n ie- zupełnem powodzeniem . Z biorow e w ydanie, k ied y w yszło po śm ierci au to ra , spo tk ało się z budującą, jednom yślną, o b ojętnością publiczno­

ści i k ry ty k i, tam , gdzie było znanem : gdzieindziej w cale znanem nie było. M ówią, że p rz y c z y n ia się do teg o cena, n ib y za w ysoka; są d z ił­

bym ra cze j, i d la ogółu c z y ta ją c y c h k o rz y stn ie j, że w łaściw a poecie, n ie ra z tru d n a form a p rz eszk a d za nie jednem u do zasm akow ania w tre śc i. U przedzenia, osobiste niechęci, m ogły ta k ż e dorzucić swój gro sz do tej sk ład k i na nieznajom ość S zujskiego. D ość, że sk ła d k a u d ała się św ietnie, i a u to r „ Ja d w ig i" , „Z borow skich", „ W ła d y sła w a I V “, „P ow ażn y ch chw il", je s t c z y ta ją c e j publiczności naszej p ra w ie obcym.

A le czy je s t obojętną, nie zn aczącą fig u rą w dziejach naszej lite r a tu r y , naszej poezyi? — To inne p y tan ie. B y ła w nim, ja k w je g o w ielk ich poprzednikach, „nad śm ierć siln ie jsz a siła u k o chania", b y ła b y stro ś ć w zro k u i głębokość sądu, ja k ą w je g o pokoleniu nie dorów ­ n a ł mu podobno n ik t; b y ła nam iętn a żądza, i, co lepiej, sta te c z n a , niezłom na w o la i p ra c a d źw igania i podnoszenia, tra g ic z n a tern, że, (ja k zw ykle w naszym św iecie), b ezskuteczna, lub m ało sk u teczn a.

R y ły b ły sk i g en ialn ej in tu ic y i, połączone z doskonałą znajom ością rz e c z y w h isto ry k u ; b y ły u m o ra listy i p o lity k a p ra w d y i słow a, w strz ą sa ją c e do samego dna duszy i sum ienia, p rzejm u jące sm utkiem 1 strachem , ale zarazem ro z k azu jąc e żyć i żyć uczące; b y ła w je g o poezyi n ie ra z tru d n o ść i niedoskonałość form y, ale b y ła w niej tre ś ć i dążność ta sama, b y ła śm iałość i siła nie m yśli ty lk o , ale i słow a, i b y ła piękność nie zaw sze sobie rów na, ale rz ecz y w ista , ro z m a ita , pow ażna i surow a częściej, czasem w dzięczna i lekka, zaw sze w łasna, n ig d y pożyczona, n ig d y pospolita, n ig d y p u sta i czcza pod p onętnym pozorem . A p rzez to nie w prozie tylko, lub w nauce, ani w sam em pra k ty c zn em h isto ry czn em życiu, ale i w poezyi ma on praw o liczy ć się do ludzi najznakom itszych, ja k ic h u nas d ru g a połow a teg o w ieku

w idziała.

J a k go dać poznać?

T rz e b a -b y opow iedzieć w szy stk ie je g o życia koleje, i w szy stk ie za je g o czasów dzieje, trz e b a -b y próbow ać nie zg łęb ić i sk re ślić , a le naznaczyć p rz y n ajm n ie j, dać do nam ysłu, ja k ie m ogły być boleści

(24)

i ja k ie w alki z sobą samym i z ludźm i, ja k ie w duszy uciski i ro z p a ­ cze, ja k ie z z e w n ą trz prześlad o w an ia i k rz y w d y ; trz e b a -b y pokazać go w zw iązku ze w szystkiem i zd arzen iam i i zagadnieniam i je g o cza­

su. A g d y b y to naw et było m ożliwem , ja k nie je s t, to z o staw ała-b y jeszcze trudność dru g a. „ T yś św iadek niepew ny, p o dejrzany: ty ś to ­

w arzy sz i p rz y ja c ie l, uczestnik i pom ocnik je g o p rac, w yznaw ca jeg o pojęć i zasad, zatem stronniczym , uprzedzonym być m usisz. Choćbyś, nie chciał, w idzisz go i pokażesz innym , niż b y ł". T ak może nie jed en pomyśli. A cóż na to odpow iedzieć? Że p rz y ja ź ń nie j e s t zaślepieniem , że w spólność p ra c i dążności, jed n ak o w e zrozum ienie i celów życia, i środków , nie pociąga za sobą bezw zględnego uw ielb ien ia, czy ta le n ­ tu, ja k o ta k ie g o , czy każdego zosobna jeg o dzieła? O dpow iedź b y ła ­ by słuszna i rz e te ln a . A le i ta może nie w y starczy ć . Cóż w ięc robić?

Nie mówić wcale? K ie d y je s t i pow inność, i g o rą ca chęć m ów ienia, a w tym ju ż długim o k resie la t od je g o śm ierci n a w e t now a pobudka i powód, żeby się odezw ać. Z atem mówię: ale tak , żeby ani jeg o , ani siebie nie podać w posądzenie uprzedzeń, zaślepień, sądów z b y t po­

chlebnych. M ówię ja k najm niej swojem i słow am i, uw agam i, zdaniam i;

jeg o słów w łasn y c h p rz y ta cza m ja k najw ięcej.

N iech sam za siebie mówi, ile się da, on, k tó ry za ży c ia i po śm ierci mało by t czytan y : c z y te ln ik niech potem sądzi, ja k i on by 1, ja k o człow iek i ja k o poeta.

I.

M iał la t dziesięć i pół, k iedy n ap isał swój p ierw szy w ierszy k . Ż y ł sam otnie, p rzy m atce znęk an ej i słab o w itej, u d ziela ją cej się ty lk o n ajbliższym przyjaciołom . D o tych, oprócz je j ro d z eń stw a, n a­

leżał s ta r y w ojskow y, p o ru czn ik S k ro d zk i, k tó ry za m łodu byw ał do­

m ow nikiem puław skiego dw oru, i lu b ił dziecko b rać n a k o la n a i opo­

w iadać mu o bojach i ludziach. W szkole u cz y ł się b ard zo p iln ie i b a r­

dzo łatw o ; k la sy przech o d ził św ietnie. Z n ala zł tam n atu ra ln ie , p rz y ja ció ł, do k tó ry c h p rz y lg n ą ł z w rodzoną sobie siłą uczu­

cia g w ałto w n eg o , sk ło n n eg o do eg z a lta c y i; z k tó ry m i, zb y t w cześnie może ro z w in ię ty , c z y ty w a ł z zapałem k siążki, do sw e­

go w ieku niestosow ne, i ro z trz ą s a ł, ro z s trz y g a ł k w e sty e , p rz ech o d z ą­

ce pojęcie i siły zw y k łeg o chłopca w je g o w ieku. Ł a tw o w ie rn o śc i,

(25)

p ły tk o ści, dzieciństw a, zarozum iałości, było zaw sze w iele w ty ch ro z ­ p ra w a c h (o filozofii i e ste ty c e głów nie), w tych p oetycznych próbach z p iątej i szóstej klasy . A le b y ła i rz e te ln a p ra c a m yśli, b y ł n a b y ty b ez ład n ie, lecz rz e te ln y zasób pojęć i w iadom ości, i b y ły , chw ilam i p rz y n a jm n ie j, b ły sk i rozum u, n ied o jrz ałeg o oczyw iście, p rzed w czesn e­

go, ale o kazującego dążność do z g łę b ia n ia i do w znoszenia się w gó­

rę- rozum , k tó ry w szczęśliw ych chw ilach (nie zaw sze) ju ż w ted y nie je d n o zag ad n ien ie śmiało podejm ow ał, nie je d n ą tru d n o ść pokonał. Z a p o etę się m iał, poezyę chciw ie pożerał, i n a tu ra ln ie , m arząc o tern, że będzie k iedyś n astęp cą M ickiew icza i innych, pod ich w pływ em się k sz ta łc ił. Że m łody chłopiec onych czasów m iał poezyę za najw yższe, n a jp o trz e b n ie jsz e pow ołanie, to zupełnie n a tu ra ln e . On, m arząc o tern, że poprzedników prześcig n ie, n aślad u je ich, sam o tern nie w iedząc;

najw ięcej w sw oich d robnych w ierszach U jejsk ieg o fw owym czasie znowu rzecz n a tu ra ln a ), k tó re g o w ielbi, kocha, ale zarazem praw ie p rz e k lin a za to, że ju ż w ypow iedział to, co on sam m iał w sercu i g ło ­ wie. A le m iał i śm ielsze am bicye. D ro b n e form y mu nie w y sta rc z a ły . P o e z y a je s t na to, by podejm ow ała i ro z w iązy w a ła w sz y stk ie n a j­

w iększe k w e sty e osobistego i zbiorow ego życia. D ra m a t filozoficzny, Albo d ra m a t te n d en c y jn y i p o lity czn y , F a u s t, K a in , Iry d io n , to cele, to w zory, k tó re sobie staw ia p ię tn a sto le tn i gim nazyasta. P isz e też d ra m a ta fa n ta sty c z n e , alleg o ry czn e , w k tó ry c h rozśw ieca w łasne m y­

śli i p ra g n ie n ia, n a w y padkach i ludziach ró żn y ch ze s ta ro ż y tn e g o i ch rześc ijań sk ie g o , czasem ze w spółczesnego św iata.

Ze zbiorem k ilk u ta k ic h poem atów i z w ielk ą liczb ą drobnych w ierszy, z głow ą, p ełn ą śm iałych m arzeń, ale p ełn ą tak że i m yśli, i w iadom ości, ze wspom nieniem ja k ie jś ju ż p rz e b y te j chłopięcej m iło­

ści, przy ch o d zi do k la sy siódmej do K ra k o w a . O sta tn ie dw a la ta gim - nazyum schodzą pod w zględem n au k św ietn ie, pod w zględem sto su n ­ ków przyjem nie. Z now ym i kolegam i zrozum ieć i pogodzić się nie za­

w sze łatw o, bo nie chcą w ierzy ć w d o jrza ło ść je g o filozofii, ani w piękność je g o poezyi, i n ie ra z bez lito ści o b lew a ją zim ną w odą j e ­ go m arz en ia o chw ale. A le j e s t ja k iś m łodociany, in sty n k to w y szacu­

nek w zajem ny, k tó ry ich łą c z y i do siebie ciągnie; k ied y o d trą c a ich o d siebie, to, co w nim ra zi je d n y c h ja k o zarozum iałość i p re te n s y a , j e ­

go w nich ja k o z b y te k rozsądku, chłód, przed w czesn a d o jrza ło ść i m iara. N ieskończone ro z p raw y to czą się o w szystkiem : o p o lity c e i filozofii, o re lig ii i o najlepszym sposobie uszczęśliw ienia ludzkości;

ale tocząc się o w szystkiem , schodzą najczęściej na poezyę: S zek sp ira i G reków , M ickiew icza i Niem ców , i je g o w łasn ą w reszcie, albo tę prz y szłą, w ielką, k tó ra p rz y jść pow inna. On u trz y m u je — ju ż w ted y , j a k do końca że sz tu k a nie j e s t d la sztu k i, że poezya (ja k w sz y stk o )

(26)

m a w yższym celom i praw om służyć, i być „k ap łan k ą id e i“; a je d n a k (choć na pozór koncessyi nie robi) p rz y p u szcz a stopniow o do m yśli p rz ek o n an ie, że poezya, choć nie dla sztu k i sam ej, to p rzecież sz tu k ą być m usi, że S zek sp ira i G rek ó w tra g e d y e d z ia ła ją siln ie j na uczucia i w y obraźnie, aniżeli je g o „id e o w e “ d ram ata; i za czy n a m arzy ć o re g u la rn e j, scenicznej, p rz ed ew szy stk iem o h isto ry c z n e j tra g e d y i po l­

sk iej. U czy się do egzam inu d o jrzało ści, a p rz y te m c z y ta bez m iary i bez ład u , bez w yboru. H isto ry k o w i sta ry c h p isarz y polskich, e stety k ó w n ie ­ m ieckich, O jców K ościoła, D an teg o , w szystko chce znać ze w szy stk ieg o w y ciągnąć w niosek, ja k k ied y ś na tym św iecie być może. N a u n iw e r­

sy te c ie czasu i sw obody w ięcej, w ięc w ięcej też, n ierów nie w ięcej t e ­ go cz y ta n ia i u czenia się, więcej m arzen ia o poezyi i pisania je j.

P r z y s z ły h is to ry k nie dom yśla się, że ma być histo ry k iem : w e rtu je k ro n ik i, ho mu one do p rz y szły ch d ram atów pomódz m ogą. P o m y sły r o ją się tłu m n ie coraz nowe; jed en poczęty spycha z a ra z d ru g i i t r z e ­ ci, a w szy stk ie d o m ag ają się w ykonania, pilno, n a ta rc z y w ie , despo­

ty czn ie . W y k o n y w a ją się też n ie k tó re , razem , rów nocześnie. D ra m a ­ ta, pow ieści p o ety czn e, pow ieści z b o h a te rsk im epickim zakrojem ? p rz e k ła d y z E sc h y la i z S zek sp ira , z A n a k r eon a i z D aw ida. D ro b n y c h w ie rsz y coraz w ięcej.

P o pierw szych, dziecin n y ch , w ierszy k ac h , ja k ie ż b y ły d alsze z j e ­ go pierw szej młodości?

O to n a p rz y k ła d „S pow iedź“, w k tó re j stu d en cik z w ie rz a się drzew om sw ojej ro d zin n ej w ioski ze swoich now ych w rażeń i r a ­ dości:

0 drzew a wy m oje, coście mnie słuchały, Gdym śp iew ał niebiosom d ziecięcy i m ały,

S łu ch ajcie mnie znow u, gdy w wonny w asz w ieniec M arzący, stęskniony p rzychodzę m łod zien iec.

N au czę w as im ion, co d u szy mej drogie, 1 skarby mych m arzeń p ow ierzę ubogie.

W ięc naprzód wam pow iem , w ieść powiem w esela , Żem pom iędzy ludźm i znalazł przyjaciela.

[ w ciszy żyjem y, i serc naszych strzeżen i, Hy czystym być w dom u, a w św iecie rycerzem .

By godnym być ojców , co pod w aszym cieniem U sn ęli z żelazną duszą i ram ieniem .

(27)

In n y m razem , ale w czasie m ało co późniejszym (1853), to ju ż inne zw ierzenie: nie p rz y ja źń , ale ja k a ś chłopięca m iłość odzyw a się i1! a w i e j s k ą n u t ę , a w dzięcznie.

Oj, księżycu b lad y — lub ty , gw iazdko m ała, Żebyś ty z twej góry na ziem ię spojrzała!

Za tem i wodam i, za tem i lasami

Znam ja tam d ziew icę z m od rem i oczam i.

Jam oddalon g ó rą , jam p rzegrod zon rzeką, A leś ty w ysok o, w ięc w idzisz daleko.

A leś ty lito śn y , bo sm utek m asz w licu , W ięc mam zaufanie do cieb ie, księżycu.

Poszukaj jej w szęd zie, poszukaj skw apliw ie, Może w gaju b ęd zie, a m oże na niw ie.

Może b ęd zie teraz w ogrodzie m arzyła, Lub do M atki B oskiej cicho się m odliła;

M oże już w tej chw ili w kom nacie uśpiona Ś p i, sk rzyd ły anioła - stróża osłoniona.

P oszu k aj je j w szęd zie, a poznasz ją p rzecie, Bo to n ajp ięk n iejsza d ziew czyn a na św iecie.

A k ied y ją sp otk asz, to pojrzyj w oczęta, Co tam m yśli o mnie d u szy czk a jej św ięta.

Czy się na mą m iłość d ziecięcą nie gniew a, Czy ona w esoła, czy ona szczęśliw a?

A k ied y się d o w iesz, racz do m nie tu w rócić, A cicho, b y mojej d ziew eczki nie zbudzić.

A le ta w dzięczna św ieżość m łodzieńcza, p ra w ie dziecin n a to ty lk o je d e n to n je g o uczuć. S ą inne, d ziw n iejsze, głębsze, dow o­

dzące, że on w sw oich siedem nastu leciech ju ż się w iele sam z sobą pasow ał, ju ż nie je d n ą n iep ra w d ę zw yciężył, nie je d n ą p raw d ę w y jaś-

Cytaty

Powiązane dokumenty

W tym charakterze występując bohater przez całą sztukę, nie pozbawia się żywiołów jednających mu sympatyę widza, usterki więc jego i skrzywienia moralne

Wstydź się, jest to grzechem Przeciw naturze, przeciw niebu, przeciw Zmarłemu nawet; jest-to naostatek Wbrew rozumowi, który od skonania Pierwszego z ludzi, aż

nia, lecz rzeczy co się jego tycze tak się obróciły, iż chociaż spraw a wisiała jeszcze między nim a Banerera, on zastanowiwszy się może nad skutkami

te na stare lata pisał ascetyczno-mistyczne traktaciki, że Schelling w późniejszym wieku z gruntu odmienił swe poglądy i niemal wyraźnie odwoływał, co dawniej

poddaje się za pomocą, soczewki przez pewien czas na działanie promieni światła, przez przedmiot żądany odbitych, lecz nie nazbyt długo, ażeby jodek srebra

Tym sposobem założone, przez nich osady otrzym ały nazw y od ich nazw isk... ROK ZMARNOWANY W TEATRACH

Jakim sposobem znalazłem się na dworze tego nic niewiem.... Bardzo jeszcze było

łym to wprawdzie przedziałem czasu odgrodzone są te zabytki od naszego wieku, ale choćby i najobszerniej rozrodził się naród, choćby ja k najdalój odsunął