• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 45 (9 listopada 1941)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 45 (9 listopada 1941)"

Copied!
14
0
0

Pełen tekst

(1)

H A N K A I J A G U S IA W Y S Z Ł Y Ż K O Ś C IO Ł A , M O G Ą S l f W IĘ C Z N O W U Ś M IA Ć , Fol. Borek — I. K. P.

(2)

W i 3

W Y S T A W A A N T Y S E M IC K A W P A R Y Ż U W P aryżu otw arło ostatnio w ie lk ą w y ­ staw ę p o d hasłe m „ Ż y d We Francji"'.

Na n a sze j ilu stracji w id zim y c z ło n k ó w fra n cu sk ie g o zw iązk u m ło d z ie ż y , z w ie ­

d z a ją c y c h w ystaw ę.

R A M A D A N W P A R Y Ż U

W m e c z e c ie p arysk im o b c h o d z ili m ie s zk a ją c y w •ła ,?,Iin m a h o m e ta n ie św ięto A id -E s-S e g h ir, b ę d ą c e zakoń czen ie1"

o k resu p ostu R am ad an . S E- Si K a d d o u r o p u sz c z a mecze z e sw o ją św itą.

p i e r w s z y Śn i e g w r o s j i

W śro d k o w ym o d c in k u frontu w s c h o d n ie g o s p a d ły ju ż p ie r w ­ s z e ś n ie g i. A le i o n e n ie m o g ą p o w strz ym a ć p o su w a n ia się n a p rzó d w o jsk n ie m ie c k ic h i sp rz y m ie rz o n y c h , ja k to p o d a ją n a jn o w sze k o m u n ik aty. O b e c n ie stoją w o jsk a n ie m ie c k ie p rz e d centrum p rz e m y sło w y m p o d T u ła , p o d su w a ją s ię w ię c co ra z b a rd z ie j p o d M o sk w ę . P o w y ż e j w id zim y to a le tę rann ą n ie ­ m ie c k ie g o ż o łn ie r z a m y ją c e g o się śn ie g ie m z p o w o d u b rak u w o d y , na p raw o za ś p o su w a ją się ż o łn ie r z e na sa n k a c h d a le j.

a g tiliriiii i i ś i w w

9S. z-"-; *

- 4 % B<BS8»aBiMa8rawiCTt5Etsifti^giMK3m6»3BH»oW!8»>f5alilHagwyfr^

- y^/ ^

U C I E C Z K A Z R O STO P o w z ię c iu p rz e z n ie m ie c k ie T a g a n r o g ło ż o n e g o n ad M- * skim , z a c z ę ły w ojsk*

w ie c k ie za ra z u c i e k ł g r o ż o n e g o p o w a iń i®

sk ie . W m iędzyczas'® ^ je g n ę ły w o jsk a nie^ sep i rum u ń skie na P °’ ..te

je ń c ó w i zd o b y to sz c z o n o w ie le w w o je n n e g o u cie k a ją cy m na

iM .ik n ęły d ro g ę

Fol. A!$. P'e”

(3)

B ezu stan n ie je st K ro n sztad sta n o w ią c y d o j- ic 'e od stro n y m orza d o L e n in g ra d u ce le m n|e m ie ck ich atak ó w lo tn iczy c h . P o w y ż e j

" 'd z im y so w ie c k i k rą ż o w n ik to rp e d o w y trafiony p rz e z n ie m ie c k i sam o lo t Stu ka, Za* na z d ję c iu u. g ó ry ch m ury d ym u z luf ar|y lerii p rz e c iw lo tn ic z e j w z a to c e Kro n-

szta d z k ie j.

„ W A R S P I T E " U S Z K O D Z O N Y D o p ie ro teraz w y d a ła ce n z u ra m aryn ark i a n g ie ls k ie j z d ję c ia b ry ty jsk ie g o o k rętu w o je n n e ­ g o „ W a r s p i t e " b ę d ą c e g o w n a p ra w ie w d o k a c h am e ry ­ k ań sk ich . N a sz e z d ję c ie w y k o ­ n an e zo stało z in n e g o okrętu b ry ty jsk ie g o p o d c z a s ataku sam o lo tó w n ie m ie c k ic h p rz e d Krętą i p o k a z u je b o m b y n ie ­ m ie c k ie p a d a ją c e tuż p rz e d

o krętem .

Z d ję c ie p o w y ż e j d a je p e łe n w y ra z u o b ra z sk u te c z n o ic i n ie ­ m ie c k ic h sa m o lo tó w b o m b o ­ w y ch na port K r o n s z t a d . W s z ę d z ie w z b ija ją się w n ie ­ b o w y so k ie ch m u ry a ta k że ten so w ie c k i o k rę t w o je n n y na p ierw szym p la n ie otrzym ał

k ilka cio só w .

AT A K LĆ>TN1C m STA

N H

I M

IBP

y. M i i

(4)

* Krzywe balistyczne przy różnym kącie nastawienia działa. Najlepsza noinoić przy 45*.

Cele leżące w mniejsze] odległości można trafić przy strzałę bardzie] prostopadłym lub bóziomym.

Przy celowaniu naleły wziąć pod uwagę Jazdę nieprzyjaciela. Im bardziej mep«|

jaciel Jest oddalony, tym bardzie] powinien kanonier wymierzać cei. * Również im wyże] samolot leci, tym lepiej musi kanonier mierzyć.

S

trzelać i trafiać są to dw ie różne rzeczy. W starej pieśni żołnierskiej m ów ią nam o tym słowa: „Nie każda kula tr a f ia '. Je st to stw ierdzenie laika, praktyczne doświadczenie, k tó re jednak nauka potw ierdza, gdyż w iele kul oddanych naw et z karabinu silnie unierucho­

m ionego i o ustalonym celu w ykazują odchylenia od to iu sw ego biegu. Przy k arabinie używanym przez piechotę i myśliwskim tego rodzaju odchylenie jest stosunkow o najm niej dostrzegalnym i ważnym. Chy­

bione strzały można tu w ytłum aczyć przez niepraw i­

dłow e trzym anie karabinu przez Strzelca. Te „drobne przyczyny", k tó re prow adzą do nieznacznego zboczenia od to ru pocisku dającego się z m atem atyczną ścisło­

ścią w yznaczyć przy karabinie używanym przez pie­

chotę, w yw ierają w rzeczy sam ej „znaczne skutki"

na pociski artylerii. Jak o przyczyny pow odujące nie- celność strzałów należy wym ienić: niejednolity skład prochu i wagi pocisku, różnice przy ładow aniu i celo­

waniu, tem peraturę pow ietrza, wilgotność, w iatr itp.

W pływ y te przy now oczesnej technice strzału są ponie­

k ąd elim inow ane przez pom iary. A jednak w now o­

czesnej w ojnie trudności dokładnego trafienia celu w y­

olbrzym iają się nieskończenie. Tak np. ok ręt m arynarki w ojennej oprócz w łasnego ruchu strzelającego okrętu musi uw zględniać jeszcze ruchy naprzód i w bok okrętu nieprzyjacielskiego. Działo przeciw lotnicze je st natom iast przytw ierdzone m ocno do ziemi, musi ono jednak prócz m a­

new rów ruchom ego celu na boki, uwzględniać także zm ienia­

ją c ą się ustaw icznie w ysokość sam olotu nieprzyjacielskiego.

Skom plikowane przyrządy m iernicze przym ocow ane bezpośrednio do k arabinu zapisują ustaw icznie podczas atak u i obrony te w łasne poruszenia się celu i przenoszą je bezpośrednio na karabin. Przy tym należy jeszcze uwzględnić i to, że pocisk potrzebuje pew nego stosun­

kow o długiego czasu na dojście do celu, a w m iędzyczasie cel — a więc pew ien sam olot — oddala się o setki m etrów od sw ego poprzedniego stano­

wiska. Musi go w ięc w yprzedzać. W idzim y więc, że „dobrze w ycelow any strzał"

nie d aje jeszęze w żadnym w ypadku gw arancji trafienia. Tu ilość pocisków zastę- y pu je absolutną dokładność i d aje praw dopodobieństw o trafienia.

c ,5łl,a artyleria niemiecka bije na lenlnigrad. Na prawo widać kanonlera, któjfy * lin* w ręce doprowadza działo do wysłrzałji. Pozostali iolnierzeobsługi działa zatykają

*oblę uszy, abj£ osłabić cizUłanić huku na bębenki uszne.

W pełnym kursie strzela j włoski ciężki okręt wojenny *

wszystkich luf na krąioW***

angielski. Jest rzeczą zro­

zumiałą, i e celowanie z p ł y n ą c e g o statku i trafienie w cel rów- .. i niei pływający wyma- / ga przy niespokoj­

nym morzu szcze­

gólnej uwagi I pew-

noici. i

Mi

Pos z uki wac z e min znajdują zastosowa­

nie takie i w arfy- , 1 łeril przeciwlotniczej. • I Na naszym zdjęciu nie- I młeckle us uwacz e min Ja w pełnym biegu biją ze

swoich działek przeciw­

lotniczych do samo­

lotów nieprzyjaciel- : ; skich. Strom®

w górę wznoij się smukła 1“'*

działa, na wo iołnl«*

z lunetą- I

.

P o d c z a s $ fra na Anglię r o z p o z n a j niemieckie bombowce nieprzyjacielskie łrachlowce Kanale, lak ptakł drapieżne .

: n ad. S

m m

w

Fol.

O ® : SlimM Oto 1

W

Zdjęcia Ufy nam oddane !***■

wie do dysp<w“

przez UnivefJ Film A. G.

(5)

REFLEKSJE ZADUSZNE

l o było tak niedawno. Rok temu. Szliśmy na cm entarz na grób Tw ojej m atki. W ręku trzym ałem białe jak śnieg chryzantem y a Ty tuliłaś się drżąca do mego boku. By­

łaś jak aś inna niż zwykle. Gdy popatrzyłem na Ciebie, nie wiem dlaczego, w ydałaś mi się podobna do tych chryzantem ów białych ow arzonych jesiennym chłodem.

I Ty widocznie dostrzegłaś w sobie jakieś zmiany.

Spojrzałaś mi prosto w oczy i uśm iechnęłaś się, ale to nie był ten Twój codzienny dobrze mi znany uśmiech.

Przytuliłaś się w tedy silniej jeszcze do mego boku i szepnęłaś: — Kochany...

I już nic w ięcej nie po­

w iedziałaś mi tego dnia, chociaż długo siedzieliś­

m y na cm entarzu. W słu­

chiw ałaś się tylko w szmer spadających z drzew o stat­

nich liści i patrzyłaś na dogasające na grobie Twej m atki światła.

W ięc nie ma już ra­

tunku?' W ięc to już ko­

niec?!!

Ja k opętany w ybiegłem na ulicę. Skronie paliły m nie ja k rozpalone że- jakiś niew ysłow iony ból

•Ul.

lazo, piersi darł w strzępy a usta bezw iednie szeptały:

— To już koniec... To już koniec...

Pamiętam, że był śnieg i biało na dworze jak wów­

czas w dzień Zaduszny od chryzantem ów na cm entarzu.

A potem czerń i pierw sza grudka rzuconej na Twą trum nę ziemi...

* «

I dziś ja k rok temu wezmę ze sobą białe chry­

zantem y i pójdę na cm en­

tarz. Tylko O na nie bę­

dzie już szła ze m ną i tu ­ liła się do mego boku.

Je st tak i sam dzień jak przed rokiem. Tak samo tlą się resztki słońca, tak safno lecą pożółkłe liście z drzew i tak samo m elan­

cholijnie zawodzi w iatr.

Usiądę na m ałej ła­

weczce, położę n a mogile

kw iaty i tak ja k ona przed rokiem przy grobie swej m atki siedziała, trw ał będę bez ruchu...

A gdy zapadnie zmrok i na czarnym sklepieniu nieba zabłysną tysiące gwiazd i czas będzie odejść mi od N iej — na pożegnanie powiem : — Kochana...

Z y g m u n t B a k u ła - M u la r s k i

KRÓL SIAMSKI

W spom nienia

Przed w ielu laty — jako student Sorbony w Paryżu — byłem św iadkiem przyjęć i w ycieczek urządzanych przez rząd francuski na cześć Sisowata, k róla Siamu.

A wszędzie można było go spotkać. W galeriach Luwru, w lasku Bulońskim, na w ieży Eifel, w ogrodzie zoologicznym, na wyścigach, w cyrku. Egzotyczny mo­

narcha używał n a całego rozkoszy Paryża i cieszył się wszystkim ja k dziecko.

C iem noskóry oryginał. C orrect do pasa, w e fraku, w kraw acie, w sztywnym kołnierzyku, nie dał się n a­

mówić za żadne skarby św iata na włożenie dolnej części frakowego garnituru. Kolorowa jedwabna chustka prze­

ciągnięta pom iędzy nogam i zastępow ała mu listek figowy.

N atom iast harem — złożony z kilkudziesięciu siam- skich piękności z rozpłaszczonymi nosami SL ukostiumo- wany był wręcz odwrotnie. Hurysy, nagie do pasa, gu­

biły resztę ciała w olbrzymich bufiastych szaraw arach i w zbudzały podziw w paryskich voyoux.

Poczucie sprawiedliwości było główną zaletą króla.

Gdy na oficjalnym przyjęciu u prezydenta Fali er’a zaprezentow ano mu kilkanaście pań z arystokracji — pomiędzy którym i była markiza de la Vieille-Tour — (dosłownie ,,stara wieża'*) Sisowat spojrzał krytycznym okiem na wdzięczące się damy i rzekł:

To je st bardzo niesprawiedliwe! W szystkie są brzydkie i podeszłe w latach, a tylko tę jed n ą przezy­

w acie ,,stara"...

A gdy przyszła kolej na hrabinę Colonna W alew ską w ytrzeszczył zdumione oczy.

— No, no — kiwał gło­

wą — muszę przyznać, że pani — jak na kochankę N apoleona f-go — jośt wcale nieźle zakonserwowana...

• Był oczytany.

I spytał się po chwili m i­

strza ceremonii:

. — A gdzie są wszystkie w asze m łode kobiety, że żadnej nie widzę?

— Ależ są tutaj. Te dwie na kanapie są bardzo mło­

dziutkie. Pierwszy występ

w świecie. I tam te trzy pod żyrandolem również. I ta w białej sukience...

Lecz m onarcha nie daw ał się przekonać.

— Żal mi was — westchnął. — I w y takie baby nazy­

w acie młodymi kobietam i! U nas m łpda kobieta nie po­

w inna mieć w ięcej nad dziesięć lat.

Przy zwiedzaniu katedry N otre Dame oprow adzający go kanonik — zgorszony licznym harem em — zaczął przekonyw ać Sisow ata o niem oralności wielożeństwa.

— Nie rozumiem co Kanonik chce przez to powie­

dzieć. Cóżbym ja robił z jedną? W ytykanoby mnie pal­

cem jako im potenta. Przyzw yczajony jestem do pięciu­

set żon i więcej...

— Można by się odzwyczaić po trochu — zadrwił ksiądz. — O graniczyć się najpierw do stu, potem do pięć­

dziesięciu...

Czemuż od razu nie celibat i śluby czystości...

Hazet

PIĘKNY SEN

W w ęgierskim m ieście S. stanął przed sądem pewien stary człowiek wnosząc prośbę o rozwód. Żona jego jednak od czterech lat

już nie żyła. K iedy mu odpowiedziano, że wobec tego stanu rzeczy nie sposób przeprow adzić po­

stępow ania, nie odstąpił od swego zdania i podał pow ody sw ej prośby. La- jos R. ożenił się przed czterdziestu laty ze swo­

ją żoną z miłości i nigdy tego nie pożałował. M ał­

żeństwo pozostało bez­

dzietne. Przy porządko­

w aniu papierów pozostałych po zm arłej, znalazł kasetkę z 200 listami, z których przekonał się, że jego żona przez pierw szych 20 lat m ałżeństw a oszukiw ała go z wielu innym i mężczyznami. Dwóch z tych ludzi, obec­

nie już zm arłych, było naw et jego dobrymi przyjaciółm i a trzeci jego podwładnym. Jego życzenie stało się więc dla sędziów zrozumiałe, ale nie dało się urzeczywistnić.

TYSIĄCE IDĄ ZA DUDZIARZEM

W M ontanie, jednym ze stanów Am eryki Północnej pojaw iła się niezw ykła ilość skunksów, zwierząt nale­

żących do rodziny borsuków, o bardzo wartościowym futrze. W ystąpiły one tam w ta k ich ilościach, że stały się w ielką plagą dla mieszkańców. Ponieważ zwierzęta stanow iły pow ażne niebezpieczeństw o dla zapasów żyw­

ności, zwrócili się m ieszkańcy do władz z prośbą o oswo­

bodzenie od nieproszonych gości. W odpowiedzi nad­

szedł jedynie zakaz zabijania zw ierząt pod surową karą.

N adarem nie m ieszkańcy sami w yszukiw ali najrozmaitsze środki, by pozbyć się intruzów. Pewnego dnia nadeszło Wreszcie nieoczekiw ane rozw iązanie trudnego problemu w postaci starego dudziarza. W ędrow ał on 1&& wsi do wsi, by g r ą ' n a dudach zarobić na życie. W wędrówc e swej zaszedł on i do stanu naw iedzonego przez skunksy- Zaledwo zabrzm iały pierw sze tony, gdy zaczęły w y c h o ­ dzić ze w szystkich stron skunksy i otoczyły dudziafw.

Kazano dudziarzowi dąć bez przerw y w dudy i obcho­

dzić każdy dom i całą wieś oczywiście za dobrym wy­

nagrodzeniem. I oto oczom m ieszkańców wsi przedsta­

wiło się niesam owite widowisko. Tysiące skunksów oto­

czyło g rajka i opuściło wieś idąc za nim całe kilometry-

NAJKRÓTSZY UTWÓR Ę g DRAMATYCZNY §

Podczas pew nego konkursu, urządzonego przez pewns am erykańskie czasopismo na tem at „najkrótsza opo-"

wieść dram atyczna" uzyskała pierw szą nagrodę nastę- - pująca h istoryjka: Elyira

Parker otrzym ała tele­

gram od swego brata, k tóry razem z jej mężem polow ał na dzikie zwie­

rzęta w Afryce. Telegram brzmiał: „Bob zginął na polowaniu na lwy. Fred."

Elvira złam ana bólem od- telegrafow ała: „Przyszlij zwłoki. Elyira." W kilka tygodni później nadeszła z A fryki ogrom na skrzy- nia-klatka. W ew nątrz znaj­

dował się lew. Elyira przerażona zatelegrafow ała d°

A fryki: „Lew nadszedł. Pomyłka. Przyszlij Boba." Nie­

długo nadeszła odpowiedź: „Nie ma pomyłki, Bob we lwie. Fred."

KTO WI NIEN?

... - __ .. B!psPBP8i8«iK' ...

Przed sądem okręgowym w pewnej miejscowości w pobliżu Budapesztu odbyła się niedaw no interesująćą rozpraw a. Mleczarz z pobliskiej wioski miał się uspra­

wiedliwić z zarzutu oszustwa. Dawał on stale pewnemu klientow i zam iast 1 kg tylko 900 gr. O skarżycielem był piekarz z tejże wioski. — Panie sędzio — przemówił oskarżyciel — je st to bardzo sm utną oznaką, że już w naszej wiosce zaczynają ludzie oszukiwać. Dotych­

czas robili to tylko żydzi. M asło jednak, które codzien­

nie od oskarżonego kupow ałem ważyło faktycznie tylkó 900 gr. Mogą to św iadkowie potwierdzić. — Gdy ci ten stan rzeczy zgodnie zaświadczyli, otrzym ał głos oskar- żony. — Ależ ja w cale nie chciałem oszukiwać — po­

wiedział on — tylko ciężarek jednokilow y gdzieś mi się zapodział. Ponieważ nie mam drugiego, używałem jako odw ażnika jednokilogram ow ego bochenka chleba, k tóry co dzień kupuję u oskarżyciela. Jeżeli w aży on tylko 900 gr, nie jest m oją winą. Na obliczu oskarży- - cielą odm alowało się pew ne zaskoczenie, gwizdnął przez zęby i cofnął skargę. ’ — Jeżeli spraw a tak się ma — powiedział szybko, — to nikt nie je st winien.

A zatem to je st Tw oja narzeczona? Je j cera, która je st cudowna, m iękka Stefan mi powiedział, że ty jjiasz płęk- M ądra kobieta używ a „Tano" — płynu Pięknie ona wygląda... Co się Tobie ie<?w ab’ aksam itna w dotyku, ró- ną cerę. N iestety m oja twarz je st stale ; k ości dzięki temu ma tak rndowna zowo-biała, naturalne piękno! No ju tro pokryta zmarszczkami, wągrami, żół- piękności, dzięki tem u ma tak cudowną u niej najbardziej podobało? będziesz widziała m oją przyszłą żonę. tymi i brunatnym i plamami itp. i m łodocianą cerę.

Ten niezw ykły o tajem niczym działaniu płyn „Tano" je st do nabycia w każdej lepszej drogerii, perfumerii, lub składzie aptecznym.

Składy główne: w Krakowie: Perfum eria A. Reim, Adolf-Hitler-Platz 37; w Rzeszowie: W. Theobald, Drogeria, Rynek 7; w W arszaw ie: Dulman i Sznycer, Podwale 29 w Częstochowie: Skład Apteczny, Z. Orłowski i Ska, ul. N. M. P. 13; w Kielcach: Kosm etyka, W. Żak, ul. Kolejowa 13. W y r ó b : Laboratorium „TE - EN" Lublin i.

(6)

N A M A R G IN E S IE W Y D A R Z E Ń

W ram ach p rz e g lą d u w o jsk w A rle s o d z n a c z y ł a d m i­

rał D arian g e n e ra ła D e n łza o d z n a k ą h o n o ro w ą w ie l­

k ie g o o fic e ra le g ii h o n o ro w e j i k rzyża w o je n n e g o z p alm am i.

K R Ó L E W IC Z J A P O Ń S K I P Ł Y W A

W k o le w id zim y o śm io ­ le tn ie g o n a stę p c ę tronu ja p o ń s k ie g o A k ih ifo Tsugu- N o -M iy a p ł y w a j ą c e g o

w O c e a n ie S p o k o jn y m .

W IE L K I M U F T I J E R O Z O L IM Y W E W Ł O S Z E C H

P o szu k iw a n y p rz e z A n g lik ó w b o ­ jo w n ik w o ln o ści A ra b ii, w ie lk i mufti J e ro z o lim y z n a jd u je się w e

W ło sz e c h .

K R 0 L O W A - M A T K A R U M U Ń S K A H E L E N A

o d w ie d z a ż o łn ie r z y rum u ń skich, ra n n y ch w w o jn ie z b o lsze w ik a m i.

Fot. Ass. Press 3, Scherl, Atlantic

B A G A Ż D Y P L O M A T Ó W A N G IE L S K IC H

Jak w in n y c h sto lic ac h , tak i w B e lg r a d z ie z n a le z io n o w g m ach u p o se lstw a b ry ty j­

sk ie g o sk ła d m a teriałó w w y b u c h o w y c h , m aszyn p ie k ie ln y c h i inną b ro ń.

UWAGA! FOTOAMATORZY!

p ad k u , g d y zw ie rzą tk o je st osWo- jo n e , jak w ie w ió rk a na n aszym z d ję c iu lu b w ie w ió rk i z p lan t k ra­

k o w sk ich , sp raw a je st tym ła łw ie j- N a sa m p rzó d je d n a u w a g a : o tó ż cz a se m z d ję c ie le p s z e u m ie szc zo n e je st na m ie jsc u sza. W te d y m o żna z d ję c ie bar- d ru g im . P o d y k to w a n e to je st w zg lę d a m i te ch n iczn y m i. Tak je st te ż i w d z isie jsz y m na- d z ie j „ o p r a c o w a ć " , o d c z e k a ć na szym k ą cik u . — „ W ie w ió r k a i sło n e c z n ik " . — F o to g ra fo w a n ie z w ie rzą t n ig d y n ik o g o d o b re św ia tło itd. P o d p a try w a ­ n ie ro z c z a ro w a ło . W ie lk ą p o m o cą je st tutaj to, i e zw ie rz ę n ie p otrafi p o z o w a ć . W w y - n ie ż y c ia ma n atom iast tę w ie lk ą

- 1_____________ z a le tę , ż e w y c h o d z i o n o na zd ie -

. . . ciu z u p e łn ie n atu raln ie, n ie ra z je d -

^ j M W > n ak szw a n k u je p rz y tym iw ia t ło ,

i strona te c h n ic z n a . N asze z d ję c ie n a le ż y d o z d ję ć o b m y śla n y ch , stro-

" 9 1 | K na tech n. p o zo sta w ia p e w n e ży-

. $ m m I c z e n ia . W y k o n a ł je p . G r e c z y ło

; m f ; Z . z K ra k o w a , a p . D o llin a , cza s V u -

„ S p o jr z e n ie d o o g ro d u klasztor-

££ n e g o " . M iłe z d ję c ie fotoam atorskie,

jf, v ro z d z ie le n ie p ła s z c z y z n ośw ietlo -

, , n y ch le p ie j i g o r z e j, a w ię c ja śn ie j-

■ T i szy c h i c ie m n ie jsz y c h , je st d o sk o -

^ - t l »2 * ** j* * n a łe . P o s ta ć , zak o n n ik a w ciem -

& a *• nym h a b ic ie na jasn ym tle o k ien - m - ■ jt ' - tS ~t.- a b * ka o ż y w ia c a ły o b ra z e k n ie od -

_ b ie ra ją c mu p rz y tym sp o k o jn e j

harm o nii. Jest rz e c z ą jasn ą, że nie

z d ję c ie „ p o d c h w y c o n e " , p rzy

V Je rzy z

H P B R c * " k o w a m iał d o b re w y c z u c ie , co m o ­ ż e b yć ła d n e fo to g ra ficzn ie . Bliż- szy c h d a n y ch o tym z d ję c iu n ad w y ra z u d an ym n ie w iem y, g d y ż autor je g o n ie lic z y ł się z tym , ż e

. p ó jd z ie o n o d o num eru.

(7)

ówi się zazwyczaj, i e a rty s ta sceniczny „dobrą aflróbił - — maskę*', i e je s t dobrze ucharakteryzow any. O czy­

w iście dotyczy to ty lk o artystów drugiej Masy, n ajlepsi nie „grają" sw ej roli. lecz po p ro sta pozw alają publiczności być św iadkam i scen

z ty c ia. , .

Takich w łaśnie artystów m ieliśm y sposobność oglądać ostatnio w k a ­ p italnej sztuce w ęgierskiego a u to ra H erczega „N iebieski lis". Profesor 1 uczony w ęgierski m a za żo­

nę Ilonę, kobietę niezw ykłą, któ­

r a je st m a raczej

dobrym przyjacielem . Mimo i e

■ zajęty p ra c ą naukow ą, zdaje on sobie jednak doskonale spraw ę z je]

uczuć i doskonale zna je j naturę. Praw ­ dziwym przyjacielem ich obojga Jest Tibor, k tó ry kocha Ilonę i którego ona również kocha.

N a tle zazdrości Tibora, k tó ry Ilonie zarzucił zdradę męża, dochodzi do rozwodu, gdyż Ilona nie broni się z postaw ionego je j zarzutu. N a czas spraw y rozwodowej, w yjeżdża Ilona i Tibor, nie w iedząc jedno o drugim. K iedy spraw a rozw odu została ju ż załatw iona, profesor odw ołując się do przyjaźni T ibora prosi go, b y w jego im ieniu omówił w arunki z Iloną. O boje sp o ty k a ją sK w profesora, k tó ry w m iędzyczasie ożenił się ze sw oją siostrze­

nicą Izą, niepodobną pod żadnym względem do n o n y . W toku rozmowy rozw iązuje się splot pow ikłań, mimo że Ilona I dalej n ie tłum aczy się. O boje k ochający się m ogą nareszcie zacząć w spólne tycie.

Fot. Borek — I. K. P.

Junosza-Stępow ski to nie tylko ^ P de 0 niezw ykle finezyjnej grze> je st o n P ^ kim niezw ykle miłym i ,dob« e “ S , * , tf am atorom sceny człowiekiem. K t ó i j f l | jakże inteligentnej i charakterystycznej. ( .

oczu spoglądających z pew nym pobłtóan ^ takich w iele wiedzących, tego gl<

przechodzić całą gam ę n a s i l e n i a , stają ^ śliwego, poprzez l e k c e w a ż ą c y ^ d o ^ ^ ^ 1 wyrozum iałego? Zresztą w W . ogM' się „Stępowski" tylk o po Pr° st^ H . H się „Stępowski" tylk o po prosra pew ną koleteńskością, Jakkoiw iA ^ v i l e byli artystam i. Gdy się Junoszę, o!, n a ulicy, to naw et ten, k to go ^ 1 i uśm iecha się sym patycznie, jakby z ^ przyjaciela, którego daw no n i e widział ile różnych szczegółów z ż y d a i-i* - * I

a rty sty k rąż y w śród łudził fa a st popełniliśm y mimo w oli pewien

w iąc najprzód o Junoszy a dop ' J M m iejscu o M arii Malickiej. &<j j

bynajm niej z Jakiejś antyp J n ej. Z daje się nam tylko, »

chow ują zawsze, zw łaszcw jj

■■■

: g

W

^

m

w ojennych, silniejsze sta­

nowisko, lepiej sobie d ają radę i pozostają bardziej n a w idoku niż m ęt- czyżni. W obec tego trze­

b a tam tych postaw ić na pierw szym m iejscu, aby im dać pew ien e k w iw a len t N ikt nie posądzi nas więc, że M aria M alicka nie oczarow ała nas ja k to l u t było ty le i ty le razy.- Z przyjem nością n aw e t stw ierdzi­

liśmy, i e mimo w ojny i mimo dwóch la t niew idzenia je j nie straciła nic n a swoim w rodzonym uroku, n ie mówiąc ju t t e m aestria Jej gry Jest ta k a Jak zawsze. R ola T ibora gran a przez znako­

m itego arty stę Bendę zaw iera ty le finezji 1 w ym aga ta k bogatej skali ekspresji, t e staje

się nieoinal centralną osią akcji. Co tu zresztą jeszcze pow iedzieć -— skoro pięcioro artystów 1 ich g ra d ałaby m oiność napisania o sztuce sce­

nicznej o grze aktorskiej, o ró tn y ch finezjach całą rozpraw ę. Zam iast tego życzym y naszym Czytelnikom, aby m ogli być obecni przy tej uczcie scenicznej ja k iej byliśm y świadkami.

W kolo obok:

Zofia Niwińska jako siostrzenica Iza I Kazim ierz Junosza-Stępowski Jako profesor

1 wuj w akcie pierwszym.

i l e

Mart* ( F Niwlrisk* $ p o c h m u r n y ^ wnoszą •w H a I ciepła- '

(8)

Powieść Bozo Lovnca

■lim iiH i 'lytjftmawu

Powieść z życia dalm atyńskiego

A utoryzow any przekład z chorwackiego W. P o d i n a j ersk>e&

Mono: Któż oprze się morzu, kiedy niebezpie­

czeństwo słodsze jest sercu ludzkiemu niż bezpieczne życie ic przystani?

CZĘŚĆ PIERWSZA I.

Owej jesieni nie m iały jakoś obłoki ochoty przesłonić słońca. W prawdzie ż pierw szą zorzą ukazyw ały się na niebie, lecz zaraz rozpędzał je wiatr, skoro tylko wzeszło słonce.

N aw et późną wiosną nie grzało słońce silniej owej ostrej grom ady skal, co się przeglądały w spokojnym morzu.

Na szczycie skały, na kształt m ałej wieży, wznosił się trójpiętrow y dom z małymi oknami, podobny w ięcej do latarni m orskiej niż do m ieszkania ludzkiego. Pó m urach poczerniałych od dymu, deszczy i niepogod roz­

gałęział się bluszcz, a w m ałych oknach w pękatych garnkach bujały i kw itły południow e kw iaty.

Prosto przed domem, aż do sam ego wybrzeża, ciągnął się w arsztat okrętow y, na którym od rana do zm roku rozlegały się uderzenia siekier. Raz błyskał w słońcu młot, raz ostrze siekiery, raz znowu piła, a za błyskiem słychać było uderzenie lub okrzyk robotników . Dwóch m ajstrów , dwóch budow niczych statków dozorowało ich i zachęcało leniwszych, by- się j ę l i narzędzi. Budowni­

czymi byli bracia Kuzmanićowie, niegdyś m arynarze, a gdy im się rozbił ostatni statek, w yrzekli się żeglugi - i w ybudow aw szy ów dom na skale, zamieszkali nad brzegiem. N ajw iększą dla nich radością było, gdy w mo­

rze spuszczali now y statek. Gdy na świeżo ochrzczonej łodzi po raz pierw szy wzniosły się żagle i jakby bo- jaźliw ie zadrżały na wietrze, w ich jasnych oczach bu­

dziła się znowu tęsknota za morzem i za nieznanym i lądami. W burze, wichry, w śmierć! Któż opisze bicie serca m arynarza, gdy wśród m orskiej toni, zagłuszony uderzeniam i fal i rozszalałego w iatru, zapatrzy się w dal trzym ając nad oczyma zgiętą dłoń! M arynarz w tej chwili, choćby był i najprostszym człowiekiem, płynie w wieczność i od niego życie i śm ierć bardziej są odda­

lone niż ów ląd, którego jego oczy bezskutecznie szu­

k ają. Och, żebyż mu było dane odkryć nowe, jeszcze łodzią nie przebrnięte m orze i dotrzeć do niewidzianego

kraju! s

A le silne uderzenie m łota ocknęło braci ja k konia ostroga. Ze zdw ojoną gorliwością, jakby chcieli w yna­

grodzić stracony czas, rzucili się do nowych, dopiero Dapoczętych, albo napoły dokończonych łodzi. Tu koło nich, na ogrom nych rusztow aniach i pom ostach wzno­

siły się statki rozm aitej wielkości, a szkielety ich i białe żebra przyw odziły na pam ięć bajeczne potwory, co je ­ szcze przed potopem pustoszyły ziemię. Pod tram am i płonął ogień, a zaczerw ienione i opalone żebra gięły się pod uderzeniam i młota. Boki now ych łodzi staw ały się coraz bardziej cienkie, bardziej gibkie i bracia m ajstrzy widzieli już w myśli, ja k ostry dziób tnie m orskie fale.

N a obłych bokach robotnicy przym ierzali na pół zgięte deski, a gdy m iara była dobra, przytw ierdzali je do że­

ber łodzi wielkimi gwoźdźmi. Padały uderzenia, a z o tar­

tych narzędzi sypały się iskry, by ^w tej sam ej chwili gasnąc w blasku słońca.

W pośrodku w arsztatu w znosiły się dwa w ysokie tra ­ w ersy, do których żelazami przytw ierdzone były grube pnie. Na pniach w yciągnięte były rów ne linie, po któ­

rych m iała iść piła. Dwóch robotników, jeden na pniu, a drugi pod nim, trzym ało piłę, która rżnęła drzewo!

a ze szpar sypały się trociny, padając na ich włosy i P le c y . Gdy się piła zacinała, ocierali ją łatką i mazali oliw ą je j ostre zęby, by mogła lepiej gryźć. Odpiłow aną deskę odnosili inni robotnicy i pod świecącym i cięż­

kim narzędziem w net pokryw ała albo bok albo wierzch niedobudow anej łodzi.

O gień ciągle płonął. W ielkie snopy żółtej kocanki trzaskały pod żelaznymi kotłami, w których gotow ała się i topiła smoła. Gdy robotnicy rzucali na ogień nowy snop, przygasał pomień, ale tylko na chwilę, bo praw ie w tym samym m omencie z drugiej strony lizał gorący język, ow ijając boki kotła. W iatr to podniecał, to przy- tęszał płomień, a od pachnącego i gęstego dymu padał cień na robotników, na kocioł i na ogień. G otowaną smołą nacierali robotnicy boki łodzi, a swąd czarnej smoły rozszerzał ich piersi. Pod smołą niknęły w szystkie pęknięcia i nierówności, a deska z deską m ocniej się wiązała, jakby już teraz opierały się w dzieraniu roz- uzdanych fal.

W oczach m ajstrów znowu budziła się tęsknota za m orską tonią. Z miłości do m orza w ybudow ali też bracia Kuzmaniće i dom na skale. W znosił się' on w czystym polu i ze w szystkich stron swobodnie w eń uderzał

wiatr. Nie stał w zaciszu jakiegoś drugiego domu albo większej skały, a jedyną jego obroną były grube k a­

m ienne m ury. Fundam ent dla niego założyli w żywej skale, k tó rą z ciężkim trudem zryło żelazo i proch. Z od­

w alonych skał najem nicy i m urarze wyciosali m ateriał na dom, co z fundam entem zrósł się jak b y same m urv w yszły i w yrosły ze skały. Przed nim roztaczał się widok na ton m orską i na wyspy, co w nieprzerw anym łań­

cuchu nizały się w fiołkowej dali i potem stopniowo niknęły na krańcu horyzontu.

* Gdy na pełnym morzu szalała burza, bracia Kuzma- m ca słuchali chciwie, ja k drżą szyby w oknach i jak cały dom trzęsie się w posadach. Rzekłbyś: w szystko rozniesie siła naw ałnicy. W mroku, oparłszy się o okno długo patrzyli w noc i gdy bystre ich oczy odkryły w dali św iatełko łodzi, silniej uderzało im serce. Gdyby naw et ta łódź niosła im kochaną kobietę, nie byliby bardziej poruszeni! Docierał do nich św ist w ichru i wśród szumu i grzmotu bałwanów coraz bardziej i bardziej zapominali, że są pod mocnym dachem. Każde nowe uderzenie albo huk bałwanów unosił ich daleko od lądu Rowmez i owa lam pka oliwna przed obrazem, co mieo- tając rozjaśniała lice Bogarodzicy, przypom inała im owe zakopcone, Wyblakłe św ięte obrazy, przed którym i dniem i nocą paliła się wisząca lam pka na statku. Jed y n ą ich m odlitw ą w te burzliwe noce było: „Zmiłuj się, Boże, nad tymi co są w drodze i daj im szczęśliwie dotrzeć

do przystani!" .

II.

Gdyby Nikola, jedynak Kuzmanića, w ybujał naw et jak cyprys, nie zdobiłaby go piękniejsza postać. Młodość jego w ybujała w słońcu, nie ham owana ni w ychowaniem ni nauką. W szystko co obejm ował okiem i dosięgał ręką było jego. N ajw onniejsze kw iaty kw itły dla jego powo­

nienia, najsłodsze jagody dojrzew ały dla jego ust, a n a j­

zimniejsza w oda ciekła, by ugasić jego pragnienie.

m m m . s m m . m m

aj, agto

W mogiłach ludzie drzem ią Szeleści trawy kiść — .

Tą smutną, szarą ziem ią Gdzieś vc bezkres trzeba i ś ć __

Gdzieś w dal się błąkać trzeba Siadami obcych stóp —

T am takaż szara gleba / także czeka grób — Id ziem y siwą ziem ią

I dusze łkają w nas —

...W mogiłach ludzie drzem ią I pleśń osnuwa głaz --- —

Tehace Alf - fi.S.

I ryby pływ ały w morzu i ptaki latały w powietrzu, by wzbogacać jego łup.

N ie było dziury na brzegu, ni jam y to górze, ni chłodu w lesie, którym by do głębi nie zaglądnął N ikola i gdzie by w cieniu nie zasypiał zmęczony. W idziały go groty i pieczary, znały go zacisza i strychy, pam iętali go ry ­ bacy i robotnicy polni i nikt nie odm awiał mu schro­

nienia, ani nikt nie patrzył nań krzyw ym okiem. Dla Nikoli cały kraj, jaki się rozpościerał od ich domu przez górę do morza, był m iejscem próżniaczenia, po którym włóczył się od rana do zmroku, w ygrzew ając się na słońcu i radując się każdej traw ce i zwierzęciu, jakie na tej drodze widział lub spotykał.

Cały żar lata płonął w jego oczach, a rdza jesieni burzyła mu krew, która burzliwie płynęła w jego na­

brzmiałych żyłach.

Czystą i dziewiczą była jego miłość przyrody. W ciem­

nych oczach Nikoli spokojnie odbijał się ląd i toń mor­

ska i ten boski obraz nie był jeszcze zam ącony żadnym grzesznym pragnieniem . To ubóstw ianie przyrody nie­

świadomie z nim rosło i zapuściło korzenie w- nagą opokę, co skąpo rodzi, ale gdy w yda pęk traw y lub

m ały owoc, to w onniejszy od kocanki i słodszy od ^ j nego grona.

Żadna troska, żadne sm utne wspomnienie, ni ) ^ zły czyn nie m ąciły trw ałego w esela Nikoli. Nawe* >

cm entarz nad morzem, którego cyprysy strzegły Wi d liego snu, nie przyw odziły mu na pam ięć przemija'®0 J*

Ni pogrzeby, które praw ie codziennie spotykał, ni ęM nie płomieni u gromnic, ni brzm ienie dzwonów, ® ■ rzekanie płaczek nie zasm ucały mu w esela i mewim1 spojrzenia. Myśl o śm ierci była jeszcze daleką. .

Nie było dnia, żeby nie przeskakiw ał ogroef d cm entarza, aby owymi równym i ścieżkam i spuście i na drugą stronę brzegu, w którego groty i pieczary chym hukiem uderzały w ielkie fale z otw artej tolU' każdym razem gdy przechodził mimo matczynego gf J w patryw ał się w złote litery na w ielkiej płycie, K 3 pokryw ała resztki ukochanej nieboszczki. Litery napoły w y tarte przez deszcz i niepogody. ^ ie)sLtf poczerniały, a niektóre zupełnie wyblakły. S i 1 ich ślady ledwo mogło rozeznać bystre oko.

Niezliczoną ilość razy odczytyw ał Nikola na8r° J [ napis, ale w znaczenie qwych słów nijak nie ® wniknąć. W szystko to było dla niego czymś d ą M i

--- -- j—— -■ - • ■■ —zele nieznanym i dziwnym i gdy tylko nad grobem PrZC prySj

i z a d z iw - wm

motyl, ‘albo zaśw iergotał ptak, czy zaszumiał *rz * vłlj zapom inał zaraz o m atce i o cm entarzu i zadziwiony"!!

oczyma w patryw ał się znowu w piękny i wesoły świat.

Z drugiej strony cm entarza rosły trzciny i za dym najlżejszym powiewem falowały, zginając słf sw e wierzchołki. N ikola ścinał je kozikiem i oczyści'*

je z liści, rzjicał ze spadzistości na brzeg. Spadzi*

była tak stroma, że trzym ając się rękam i i n0^ i l ledwo mógł zejść do morza. Leżąc na piasku, 1 V piszczałkę z najgrubszego końca trzciny, by 9*5 sj(

gwizdywaniem jeszcze w ięcej rozweselić. A gdy *?& | i to sprzykrzyło, zdejm ował buty i pończochy i nogami wchodził w morze. Obchodząc czarne zryw ał kozikiem skorupiaki, a odłupawszy

skorupę, łykał je surowe; żeby zaś kąsek był smaczn^ 1 szy, zagryzał czarnym domowym chlebem.

I tak próżniaczył aż do nocy. f | Na próżno go ojciec karał, a stryj groził mu wo.

N ikola słuchał i nie słuchał, a nazajutrz rano, |*e J słońce wzeszło, śmigał już z domu i w o k a m g n ie n iu k ał za brzegiem. Nie dogoniłaby go naw et wiewi° -

Tak próżniaczył od rana do zmroku. Żywił śię C±Ą nym chlebem i tym, co u ło w ił, albo zabrał w cu d zej ( nicy. Tu figą, gdzie indziej znów w inne grona, a ad się naw et tego nie chciało, w dwa skoki znowu by*

morzem, gdzie nazbierał pełny kapelusz skorup*3 $ czy mięczaków, że dwóch głodnych mogłoby siĘ j

nasycić. ^

Tak nasycony długo leżał na piasku, tw arzą zwroc ku słońcu, co całą sw ą' siłą biło w skrzącą, SP ° ij|0 toń. P o d tym południowym blaskiem w s z y s tk o r^ ajy c i fst»

c h f l w rażenie nagości: i ptaki i zw ierzęta i ludzie i drzewa; w najskrytszych kątkach bieliła się nagość niepokalanej przyrody. W tej słonecznej ludzkie odzienie było czymś bezczeszczącym. go

N ikola zrzucił koszulę i spodnie i goły — Ja m atka urodziła :— wspiął się na najw yższą skata . J

głową na dół rzucić się stąd w przeźroczystą 8. s*e- O to teraz zaw arło się nad nim morzę i wodne kręg*

rzą się, ginąc w nieskończoności błyszczącej toni- j, leko od skał w ynńrzyła się głowa Nikoli. Z czarni^

i bujnych włosów ciekną mu jasn e i w ielkie k r o p i® ^ opalone plecy. Morze go kołysze, m iłuje, o b e j m u j e 1 ,ej nie może oprzeć się pokusie, by jeszcze głębiej zanurzyć się i na pow ierzchnię w ynieść garść żól piasku. Jednego dnia tak zgrabnie skoczył ze skały ■ w locie ułowił rybę. Ciskała się biedaczka w jeg°

kach, jak b y była z żywego srebra!

Och! żeby to mógł trzciną lub szelkami łapać rf .a, Próbował i białą nitką, ale nić albo mu się zaP -eg0 albo urywała. A skąd tu bez pieniędzy dostać k o ń s k *

włosienia i ołowiu, aby w ędka m ogła tonąć w gł?*,l0|[0- Nikola zobaczył raz na jarm arku, jak dzieci ciąg*1?

nie za ogon i w yryw ają im długie włosienie, z się przędzie nić na szelki. Czemużby i on sam nie

tego spróbować? jt

N azajutrz, jeszcze nim słońce wzeszło, ruszył wjp ś | | na jarm ark. Tam już całe targow isko wrzało od koni, drobiu i bydła i wśród beku, rżenia, kukuryk® t i w rzasku głodnych osłów, godzili się kupcy, PrZ.

w ały przekupki, a dzieci czyhały na s p o s o b n o ś ć , 1 $ albo ukraść jakie jabłko, albo kamieniem, czy 'anl t - psim figlem w yrządzić szkodę którem u chłopu. P°c. go kowo nie mógł się N ikola nijak znaleźć. P r z e s t r a s z y *

go t 8tóv

*iei Stos

Chł<

Hu Kas kwii dłor Vrie, jaki

"rys Oiar N oko fen Gd} się by

>>yłi

Haj| na kon leż

kiej tyli B i

| pi

N

ryb

Ola lem

> ki stai

' 21 K i

2(1(1

f e j :,?ie;

Peł Sói

*al Din2 Ud, lud Na ryt I I SP< sińs?.e ski dla ( Opi len '.k do! tsz

* (

>ł( tyy 1 (0\ a

"Wy

i

Cytaty

Powiązane dokumenty

M rugali oczami, przypom inając sobie coś o białym człowieku, o obcym przybłędzie.1 Statek tam tego jednak m iał być niewiele większy od ich łodzi, a tam ten

Brwi nad oczami zbiegły się jej, a nozdrza poruszyły się, w ciągając zapach w iatru.. Odwrócili jednocześnie

Można sobie pozwolić na marzenia, lekcje się jeszcze nie zaczęły.... Nie wie nic staruszek, że noc

Zatoczyły łuk, idą naprzeciw. Widzi, że żeglarze nie patrzą przed siebie. W estchnienie W iatru, odchylona do tyłu, poddała tw arz ku oczom Ra-tonga, któ re —

Jakby nie było, lubią kobiety, każda bez wyjątku zajmować się strojami, czego się im wcale nie gani.. Dzisiaj sytuacja tak się zmieniła, że bodaj wszystkie

Dopiero w ostatniej mowie Churchill wspominał o tym przemawiając jednocześnie przez radio do ujarzmionych narodów i prawie o tej samej godzinie premier angielski

Proboszczowi wydało się, że znowu zapalił się ogień bengalski jego rozumowania, a wydało się też, że ten bengalski ogień tym razem nie gaśnie.. Przed nim

Jednakże służący proboszcza i zarazem jego kucharz i zaufany, Viso, obawiając się, by p rze z przybycie tych wikarych nie zmniejszył się wpływ proboszcza na ludzi,