• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 35 (31 sierpnia 1941)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 35 (31 sierpnia 1941)"

Copied!
14
0
0

Pełen tekst

(1)

H C ^

m adam e butt

I

rfly

Z a f f lB P F

ak t

Ijg

Mi a ł o k t ó r e j a p o ń s k i e d z i e c k o o c z k a i a zDr r A? A TAKIE WŁOSKI ZŁOTOPŁOWE?" J j

(Wewnątrz numeru reportaż ilustrowany)

(2)

I MARSZA skie oddzi ał on do staje! Wo

landia

RZEPRAW rzeki w ol Lrzymać m kaw alerię

ółnocny 1

N a praw o: |

U ciekający bolszewicy pod­

palili lasy Karelii, ale w tym w łaśnie ogniu osaczyły ich, ścigające ich fińskie oddziały.

W LASACH KARELII K a r e l i a , k raj zrabowany przez bolszewików, jest po­

k ry ty w znacznej części la­

sami. Ilu strac ja u góry przed­

staw ia fińskich żołnierzy po­

suw ających się naprzód, obok zniszczonego, sowiec­

kiego w ozu pancernego.

(3)

L . ® NOCNY ATAK ODDZIAŁÓW FIŃSKICH

b°gata w równego rodzaju surowce, należąca w łaściw ie do Finlandii, została w roku 1917 obsadzona przez w ojska sow ieckie i od tego cżaśu system atycznie bolszewizo- j 0|)ecnie lińscy żołnierze walczą o ten kraj, stanow iący trzecią część Finlandii. Ilustracja nasza przedstaw ia nocny atak fińskich żołnierzy na Sowiety, w nieprzebytych c1U lasach na fińskim froncie. Zabici żołnierze sowieccy’ leżą na ziemi. Finowie przełam ią w krótce ostatni opór sow ieckiej kolumny.

w F o t. A ss. P re s s 3 , S c h e ri 2

(4)

s°w ieckich dywi*ji. do niewoli. Wie-

“ 'n n y c h

" R e c k i c h Zotaierzy je.

°bok sie-

|e w wiel- fach grobach borowych.

pochoda*^

m a sz e ru je przygnębi0, ne i zobojj*;

niałe resztki wciąż m niemiecki*

o d d z i a ł okrążany^

Ipr*

®asz rnow y bierze w.

Pod ff. ®

>0vfódca d » a tó ^ .

od tveg°

L ta b ii

(5)

WIELKIE O S Z U S T W O Z E M S T A F R Y Z I E R A |

Pan Julian Bąk miał przy ulicy Kruczej mały zakład fryzjer- ; ski, pełen zawsze wytwornej, podm iejskiej klienteli. Wy­

tężająca p rac a wymaga pokrzepienia, toteż pan Julian przeryw ał dw a razy dziennie sw e zajęcie i szedł do p°"

bliskiego b a ru pana Józefa Ciuchny „na jednego". Ale pa®

Józef miał zwyczaj nie wydawania przyjacielowi reszty z zapłaconych pieniędzy, a gd y p an Julian upominał się 0 należność zawsze słyszał: „Nie mam drobnych, jutro resztę..." Powtarzało się to dość długo i w yczerpało wkońcuj cierpliw ość eleganckiego pana Juliana.

Pew nego ranka przyszedł właściciel b a ru do fryzjera,;

zdjął sw ą białą bluzę i kazał się ogolić. Pan Julian poproś# j go o zajęcie miejsca na okazałym krześle do golenia i począł go nam ydlać. „Nie wstąpiłeś dziś do mnie na jednego . powiedział nam ydlony i splunął nieco piany, która mu<J0 ust weszła. „Nie miałem czasu", odpowiedział fryzjer,

„a te ra z siedź cicho, wszakże m ogę cię ciut, ciut, zaciąć w oblicze". Z największą starannością oskrobał pan Julian, połow ę tw arzy sw ego klienta, potem jednak odwiązał.

białą chustkę, któ rą pan Józef miał p o d b ro d ą i powiedziała z obojętną miną: „Dziękuję, skończyłem". Ogolony do połowy pan Ciuchna śmiał się z żartu i z początku nie ruszałj się z miejsca. Potem jednak zobaczył, że fryzjer zajął si?

innym klientem i zawołał zirytowany: „Te, Julek, cóż to, ( odstawiasz poniekąd d rak ę z porządnego obywatela-1 Ogólże mi resztę fizjognomii". Pan Julian spojrzał na niego wzrokiem pełnym gryzącej ironii: „Poco resztę? Faktycznie ty nie dajesz swym klientom reszty. Dopiero, gdy mi oddasz J resztę pieniędzy, ogolę ci resztę oblicza. Do dziś jesteś n>*

winien S złotych". Co potem nastąpiło opowiadał pan Józef.;

wciąż jeszcze na pół ogolony i namydlony, w komisariaciSa policji. Była przy tym mowa o uderzeniu szczotką, którtj otrzymał w nos i o kopnięciu, którym on, broniąc sję> ] rozbił szklaną konsolę i wyrzucił w pow ietrze kosztownej flaszeczki i miseczki. Fryzjer, który również się z ja w ił..

obliczał szkodę otrzym aną przy nieco żywej w y m ia n ie j słów na 85 złotych, dodał do te g o 5 złotych n ie w y p ła c o n y c h reszt, tak że rachunek opiewał na równe 90 złotych.

dłuższym namowach ze strony pana dyżurnego, obaj P ° ' j waśnieni przyjaciele ugodzili się w te n sposób, że dla wY'|

równania swej pretensji, będzie pan Julian pił przez po*';

tora miesiąca w barze pana Józefa co dnia po dwie czyste11 W ychodząc już z komisariatu pan Józef zawołał: „Ale oo j będzie z moją b ro d ą do połowy ogoloną? Co z tym będzie-Jj Pan dyżurny zaproponował mu, by pow rócił do swe<J°|

byłego przyjaciela. Ale panu Józefowi wydawało się rzeca? j zbyt niebezpieczną pow ierzać sw e gardło c z ł o w i e k o w i !

z którym niedawno odbył pojedynek słowny. I n i e b awefl>j ujrzano na ulicy osobliwie wyglądającego pana, z jednynj j policzkiem gładko ogolonym, podczas gdy d ru g i p o sia d a* ! silny zarost, wchodzącego do sklepu żelaznego i kupujące maszynkę do golenia.

Próżność przedłuża życic

Bardzo często zarzuca się paniom próżność. Pewien|

uczony am erykański tw ierdzi jednak, że je st ona wiel^M zaletą i działa jak eliksir życia. Badał on dlaczego kobiet)!

w wielu krajach dłużej żyją od mężczyzn i odkrył, że bieca próżność odgryw a w tym dużą i dodatnią rolę. Sąd**!

on, że w yrażenie „próżność" jako zawierąjące pew ną n?'j ganę należy zupełnie pominąć i nazwać chęć u p i ę k s z e n i

się kobiet „dbaniem o siebie". To dbanie o siebie p 1** 1 nosi niesłychane korzyści hygieniczne. Gorliwa troi -A wość, którą kobieta pośw ięca swym zębom, p i e l ę g n a < 3 1

rąk i stóp, codzienne ćwiczenia gimnastyczne, odpowie""!

nia dieta, częste kąpiele, wszystko to w ywiera dobroczynnej 1 bezpośredni wpływ na zdrowie. Jeszcze ważniejszymi jest duchowy wpływ ta k zwanej próżności na zdroWMl Kobieta źle ubrana czuje się całkiem inaczej niż e l e g a n t * " ! !

je st ona przygnębiona i znosi o wiele tragiczniej przykrości życia. Dobrze ubrana kobieta ma o wiele lepszy hun»° ' r Pan M edyceusz Piernik był ogrodnikiem . Mieszkał w ma­

łym domku w ogrodzie, strzegąc jak oka w głowie każdego drzewka. A w sadzie drzew a dawno już okwitły, i gałęzie uginały się od niedojrzałego owocu. Szczególnie obrodziły jabłonie, i pan M edyceusz klepał się po kieszeni, a gest ten oznaczał przyszłe je g o nadzieje. Te ostatnie nie były bardzo skomplikowane. W yrażały się w dwóch słowach:

napełnienie kabzy. Cieszył się w ięc pan Piernik wielką na­

dzieją obfitych zbiorów. Minęła połowa lipca, a w tym okre­

sie dojrzew ają jabłka, przez pana M edyceusza zwane lip- cówkami. Z jabłek tych je st zwykle największy zysk, a że lipcówki doskonale tego roku obrodziły, w ięc nic dziw­

nego, że p an M edyceusz był w świetnym humorze. Wstawał wczas rano, piszczał trochę na flecie, po tej zaś muzykalnej czynności w ybiegał do sadu i tam siedział cały dzień.

Z lubością przypatryw ał się gruszom i jabłoniom, mrużył oczy patrząc na olbrzym ie włoskie orzechy i w ęgierskie śliwy. Cały dzień czytywał dzieła przyrodnicze, w myśli prowadził uczone rozpraw y o florze i faunie, oraz szacował drzewa. Tyle czynności miał pan Medyceusz.

Z sąsiadami żył w zgodzie, i zadowolony z ludzi i z siebie prowadził ciche, spokojne życie... A naprzeciw ogrodu pana M edyceusza mieszkało czterech braci, którzy ko­

lejno, podług sw ego w ieku zajmowali ważne stanowiska w społeczeństwie. Czterej b racia Burczyńscy znani byli w całym województwie wszystkim komisarjatom policyj­

nym. To jednak nic nie znaczyło. Opinja sąsiadów co do braci Burczyńskich była jak najlepsza. Bowiem szanowni braciszkowie „pracowali" na dalszych terytorjach, z są­

siadami żyjąc jak najlepiej. Przewodnik rodzinnego grona młodszych b raci siedział ostatnio dw a lata w więzieniu, i od dw óch tygodni był już „na wolnej stopie", skrzętnie

„pracując" dla w spólnego dobra. Co tydzień odbywały się

„rodzinne narady" czterech braci, podczas których wspól­

nie uchwalano p rz y sn ę „prace", a raczej, ściśle mówiąc, p rz y sn ę „wizyty". Podczas jednej z takich „narad", jednem u z braci przyszła myśl wypłatania figla, poniekąd bardzo niewinnego, na rzecz pana M edyceusza Piernika. Plan cały przedstaw iał się w te n sposób, że gdy w ieczór zapadnie, wszyscy, po jednem u dla ostrożności, przek rad n ą się do sadu pana Piernika, i tam, z jednej tylko jabłoni zjedzą wszystkie jabłka... Najstarszy b ra t Antek, łaskawie udzielił zezwolenia na wykonanie te g o planu...

W yprawa do sadu została jednogłośnie zatwierdzona...

Był ciepły lipcowy wieczór... Gdzieś z pobliskiego je­

ziora dochodziły rechotania żab i z głębi lasu płynęły na falach w iatru głosy usypiającej przyrody. Księżyc sypał na śpiącą ziemię skry srebrzystego światła... Nastał jeden z tych wieczorów, któ re poeci nazywają romantycznym...

W taki to romantyczny wieczór do sadu pana Medyceusza zakradły się cztery ciem ne postacie, rozglądając się ostroż­

nie dokoła... Byli to właśnie czterej bracia Burczyńscy, idący na jabłka... Stanęli p o d wielką jabłonią, którą obrali sobie za cel swej żarłoczności i rozpoczęli zrywanie nie­

dojrzałego owocu.

Lecz je d en z czwórki okazał się dbałym o do b ro ogółu, bo spytał cicho:

— Ty, Stefek, a pytałeś się starego, czy jabłka dojrzałe?...

— Oczywiście, powiedział, że jutro będzie zrywał...

— No, jak tak, to możemy jeść — zakom enderował Antek.

Po chwili słychać było pracow ite mlaskanie i sapanie, — co oznaczało, że „bratnie grono" zajęte je st konsumowaniem niedojrzałych jabłek...

Teraz znów raczył się odezwać sam Antek:

— Ale w iecie co, chłopcy, że te jabłka to jakieś kw aśne i...

b o ja wiem, takie jakieś...

— E, głupstwo, tak ci się pew nie zdawało, to przecież jabłka deserow e, czy kompotowe, w ięc muszą być trochę kwaśne — uspokoił Antka Franek, który był podobno bardzo mądry.

— Tak, tak, pew nie kompotowe — potwierdzili wszyscy, jedząc smakowicie...

Zdziwił się pan M edyceusz, g d y wstał rano i ujrzał ślady butów na traw ie, lie c z zdum ienie jego nie miało granic, gdy wypiszczawszy się na flecie, poszedł do sadu. Oto wielka lipcówka świeciła pustką. W prawdzie były gałęzie i trochę liści, ale gdzież jest dw a m etry jabłek!!? Cały dzień chodził jak pijany. Przyszedłszy do dom u upadł na fotel i patrzył długo, bezmyślnie w je d e n punkt. Myśli jego krą­

żyły w około jed n eg o pytania:

— Kto zerwał te niedojrzałe jabłka?!...

G dyby chociaż wiedział kto je st złodziejem, no, to pal sześć jabłka, ale tak...

1 p an Medyceusz w padł w czarną rozpacz w zielone krop­

ki... Siedział długo, straciwszy poczucie czasu, gdy nagle drzwi z trzaskiem otworzyły się i weszło ...czterech braci Burczyńskich! !...

Gdyby się cały dom zawalił, lub w ziemię zapadł, pan Medyceusz nie zdziwiłby się tak, jak teraz, g d y zobaczył u siebie b raci Burczyńskich. W prost osłupiał. Ale opamiętał się szybko, i podsuwając krzesła bąkał:

— Proszę, panow ie pozwolą...

— Pewnie, że se siedniem y — rzekł Antek, siadając.

Pozostali uczynili to samo.

Pan M edyceusz Piernik usiadł także i odchrząknął:

— Zdaje mi się, że panow ie mają do mnie jakiś interes, prawda?...

Potwierdzili, kiwając głowami jak konie.

— Zgadłem, a więc czym m ogę służyć?

— Panie tego, a coś pan taki uprzejmy? — spytał Antek, a zwracając się do braci:

— Widzicie chłopcy, pan Medyk pyta się, czym nam może służyć! Chyba doktorem , ja myślę!...

— I ja też tak myślę — jęknął Stefek — Uch, jak mnie pierońsko te n żołąd boli!...

A Antek skurczył się we dwoje i jak prokurator spytał grobowym głosem:

— Panie Medyk, jak pan myśli, czyś pan popełnił oszu­

stwo, albo nie?...

— Jakie oszustwo — zdumiał się pan Medyceusz.

— No, nie udawaj pan frajera. Ale jak pan nie wiesz o co chodzi, to możemy rzecz całą wygadać.

— Proszę — skłonił głowę z rezygnacją...

— Zapewne mój brat nadobny, Stefek znaczy się, miał zaszczyt pytać pana, czy jabłka dojrzałe, co, jak to było?...

— Tak, wczoraj pytał mię o to — odparł pan Piernik.

— I pan powiedziałeś że już?...

— Tak.

— Bardzo pięknie, a myśmy się przekonali że jeszcze nie, ponieważ... Antek nie m ógł dokończyć. Chwyciły go kur­

cze żołądka i jęcząc wybuchnął:

— Niech szlag trafi tę jabłonkę i wszystko!!...

Pan Medyceusz siedział nieruchom y z radości. Wiedział już te ra z kto był złodziejem jego jabłek.

— Ha-ha-ha, — śmiał się w duchu. — Amatorzy na kwaśne jabłka, i do te g o bliscy sąsiedzi!!

Zaległa chwila milczenia.

Pan Medyceusz Piernik rozkoszował się swym triumfem n ad nie fortunnymi złodziejami, a bracia Burczyńscy rozko­

szowali się boleściami, któ re były namacalnym dowodem, że niedojrzałe jabłka nie były ich własnością.

O bustronne milczenie przerw ane zostało nowym wy­

buchem Stefka, k tórego wcześniej opuściły kurcze żołądka od reszty braci:

— No i cóż pan ma na sw oje usprawiedliwienie, panie M edyk?...— Uch, jak mnie boli! Praw dę mówiąc, to po­

pełniłeś pan wielkie świństwo!... I jeszcze do te g o takim porządnym ludziom jak, my jesteśm y.

To je st poprostu wielkie oszustwo!! — zatrąbił Antek.

— Tak, tak, to je st wielkie oszustw o!!— zawtórowali b racia Burczyńscy, jęcząc przejmująco...

Zenobiusz

POW AŻNA SYTUACJA

G ra w golfa obfituje tak samo ja k i w szystkie inne w w iele m omentów pow ażnych. I tak widzimy na zdjęciu, ja k am e­

rykański mistrz w grze w golfa przy pomocy sw ego służą­

cego i bardzo zgrabnego skoku n a drzewo w ybija bardzo ciężką piłkę z traw y. W ten sposób udało m u się zakończyć z dobrym w ynikiem półfinał o mistrzostwo w Briarcliff

Manor, w stanie N ew York.

F o t. Abs. Press

KONKURS BLIŹNIAKÓW

N a konkursie bliźniaków, k tó ry się odbył w Chi ca*

stały uznane za najbardziej podobną parę b l i ź n i a k ó w 1 P atricia i M ąrcy H allet. N a zdjęciu widzimy jednak, łatw o odróżnić obie siostry. M ają one siedem naS|

i m ieszkają w Lagrange, w stanie Illinois.

SHIRIEY TEMPLE TRENUJE „COMEBACK"

S hirley Tempie, ongiś najw iększy m agnes kasow y filmu am erykańskiego, tren u je obecnie now y taniec „comeback".

D w unastoletnia już teraz S hirleyka bierze lek cje tańca ra­

zem z dwom a komikami O lie Olseftem i Chick Johnsonem ; C iekaw ą je st rzeczą, czy m ałej S hirlęyce uda się skok od

w iazdki do w ielkiej divy filmowej.

(6)

Przez rozbicie sowieckiego po­

ciągu transportow ego na li­

nii O dessa—Nowa U kra­

s i inka, (na prawo) straci­

ł y . ly wciąż napływ ające dyw izje s o w i e c k i e B a możność ucieczki, tak że pozostaje im tyI- H V ko, albo całkow ite’

H \ zniszczenie lub n ie i

■ l w ola niemiecka.

Obładowane, ciężkimi bombami osiągają niem ieckie bombowce błyskaw icz­

nie szybko swój cel:

transporty w ojskow e i ucie­

kając e dyw izje sowieckie.

Kolumny A jj sow ieckie posu- / f l P w ają się po go- / L A ścińcu. A le nie- IM/Kę m ieckie bomby l& jfjji r o z b i j a j ą je

i p o w o d u j ą przez to na

d r o g a c h p o - W H w rotnych strasz- m Z l ny nieład, N K jp j

Niem ieckie bom- by rozbijają rów- nież linie kolejow e, yfcw Pociski trafiają naj-

d o k ł a d n i e j s z y n y i uniem ożliw iają ruch kolejow y, dowóz rezerw

1 o dw ró t

W O J N A N A

Nie wiadomo, kto był pierwszym zbieraczem — m ania ta powstała zdaje się równocześnie we wszystkich k ra­

jach cywilizowanych, a epokow ą była chwila, gdy w Ame­

ry ce zrozumiano znaczenie propagandow e jakie m ogą od eg rać znaczki okolicznościowe. Od czasu pojawienia się w obiegu serii przedstaw iającej życie Kolumba i odkrycie Ameryki, wysiłki idą w tym kierunku, aby em itować coraz to piękniejsze i ciekawsze znaczki.

Samo zestawienie egzem plarzy reprodukow anych w na­

szym num erze wskazuje, że nie ma po pro stu sposobu walki, którego byśm y nie mogli się na nich doszukać.

Jestto mały skrót rozwoju sztuki wojennej, który możnaby z łatwością uzupełnić jeszcze na podstaw ie dalszych znaczków. Takie omówienie przekroczyłoby w tedy ram y zwykłego artykułu, a zresztą rozmaite znaczki południo­

wo-amerykańskie nie są dla nas interesujące.

Na znaczkach egzotycznych widzimy dzikich Papuasów czy Buszmenów z lukiem w ręku, natomiast w Europie widocznie jeszcze po d Sempach w roku 1386 Szwajcarzy walczyli z dzidami w ręku. Na znaczku te g o kraju, który ukazał się niedawno, widzimy właśnie wojownika, który powalił już w roga na ziemię i okutą maczugą zadaje mu śm iertelny cios. Jest to dziwny zbieg okoliczności, że istnieją jeszcze dwa „wojownicze" znaczki, przypom ina­

jące wydarzenia z okresu te g o pięciolecia. Oto obraz bitwy po d Aljubarrota, ważnej w dziejach Portugalii w 1385, i (na innym znaczku) podobizna Miłosza .Obilicz. Ten b ohater narodow y Serbów poległ w bitwie na Kosowym Polu (1389) zgładziwszy tam sułtana tu rec­

kiego. W podobnej zbroi jak Obilicz walczył wódz p o r­

tugalski Gonzalo M endes z Maurami.

Mimo wynalazku broni palnej rycerze, którzy brali udział w turniejach, nosili jeszcze długo pancerze ze stali i walczyli na rum akach chronionych zbroją od ciosów kopij. (Znaczek W. M. Gdańska). Przenieśmy się jednak ze średniow iecza do czasów współczesnych. Obok na znaczku austriackim z okresu wojny światowej obserw ujem y pięciu strzelców m ierzących do wroga.

Stoją oni w rowie wykopanym w śniegu, bo w takich ; rzeczywiście w arunkach walczono wówczas przy ; obronie linii Karpat. Na dalszym znaczku przedstaw ił ; rysownik obok dwóch grenadierów zabitego żołnie- i rza z porzuconą maską gazową, która na szczęście i była tylko zbędną częścią ekwipunku w obecnej

wojnie. Seria znaczków włoskich wydana z okazji stulecia w prow adzenia złotego m edalu za dzielność, je st jedną z najpiękniejszych w śród znaczków o mo­

tywach wojskowych. Widzimy bowiem m. i. jak strzelcy alpejscy zdobyw ają zupełnie’ strom ą ścianę górską, i. jak sa p er przecina nożycami druty kolczaste założone przez nieprzyjaciela. Specjalny kształt hełmu jak i do­

skonała stal uchroniła wiele tysięcy walczących od ran w najbardziej wrażliwą część ciała. Model hełmu nie­

m ieckiego widzimy dokładnie na znaczku, który ukazał się w roku 1935, w dniu;poświęconym pam ięci poległych w wojnie światowej. ■.

.„„Tak jak na lądzie tak i na morzu walczą ludzie od za-;

mierzchłych czasów. Egipska galera, popychana 15 pa­

ram i wioseł, nie stanowiłaby pow ażnego przeciw nika dla fińskiego .okrętuj uzbrojonego w sz ereg dział. Ten ostatni statek byłby mizernym przeciwnikiem floty państw zachodnich, która p o d NavarinO zatopiła całą „arm adę"

turecką w 1827, ale wszystkie ówczesne sprzym ierzone eskadry nie sprostałyby jeSnem u austriackiem u d rea d - notowi, jaki widzimy na ostatnim znaczku z morskiej serii (rok 1915). Ostatnie czasy przyniosły pew nego ro ­ dzaju rozwój wsteczny. Ścigacze i kontrtorpedow ce stały się postrachem wrogów, a ze w zględu na swą szybkość m ogą łatwiej tffftknąć bom b lotniczych. Uzbro­

joną motorówkę widzimy na znaczku włoskim, a postać m arynarza przedstaw ią znaczek sowiecki.

Na znikomej tylko ilości znaczków widzimy rysunki armat. Austriacki moździerz o kalibrze 35 centym etrów uwieczniono na małym znaczku, tak że nie widać do­

kładnie szczegółów, i tylko na jednym włoskim znaczku możemy oglądać tzw. „połówkę".

Rozwój lotnictwa — młodszego od filatelistyki — mógł­

b y b y ć już przedstaw iony o wiele dokładniej, tak że mo­

żemy tylko zamieścić najbardziej charakterystyczne egzem plarze. Nie umiano w tedy wybudować m odelu o li­

niach opływowych, i przy te g o rodzaju podwoziu i układzie skrzydeł nie można było marzyć o uzyska-

i

niu większych szybkości. Ogrom nie zajmujący jest jeszcze jed en rysunek na włoskim znaczku. „I fedeli d ’ oltrem are" wojska kolorowe posuw ają się jako patrol na pustyni, nad nimi przelatuje samolot wy­

wiadowczy, a z boku na wyniosłości czuwa patrol

na wielbłądach. — ja

hjU&uY At

j g W M W H T l ł t

!• C E N T E N A R ł O ' 06 UE ME PAG HE AlVAlORE MlMfARE

r C E N T E N A R ł O

O E LLE

MEDAGUE AtYAlORE MIlItARE

iip iM POSTE ITAŁ1ANE

:ęĆM*TR!0VTO

póHTććń.

(7)

Et ^>v

D

aw no nie m iała w Krakowie opera takiego powodzenia, ja k m a je obecnie. W y- tłom aczenie tego zainteresow ania znajdujem y po prostu w tym, że rzadko kiedy obsada w szystkich ról stała na tak wysokim poziomie^ ja k to ipiało m iejsce o s t^ ijio ; na prem ierze o p ery Pucciniego „M adamme Butterfly‘V|ŚwiadOzy tq pochlebnie

rownictwie artystycznym , które nie szczędzi - kosztów, fani trudu, aby tylk o d a ć ę u - bliczności imprezę, jakiej nie pow stydziłby się Kraków w czasach najlepszej -p ro ­

sperity" teatraln ej. H elena Lipowska, prim adanna 'opery w arszaw skfej w roli ty tu ­ łowej,' Stanisław Drabik, nasz słynny terióifTw roli Pinkertona, ZeiujUj Doljiicki w roli konsula, Zofia H alińska jako Suzuki, Karol Urbanowicz w 'fo li BoiłzS — oto zespół, któ ry może jporwać najchłodniej naw et ustosunkowanego widza. A przecież p u ­ bliczności krakow skiej, nie . jńOTPta' zarzucić, aby jej- stosunek ^dio sztuki był obo­

jętny. To też prem ięra-.bylij^pahą w ielką oWacją pubhczn$śęj[: p o i adresem tego św ietnego zespołu. Nadzwyczaj również korzystnie w ypadły d to d s z e siły ja k M aria Feherpataky, J^rzy Lipka, doskonały w roli Gora, oraz £ Ę p 6 ła w jK o za k, którego

piękny baryton m usiał się podobać każdem u. t y ; &

"TĆzęść pow odzenia opery należy zapisać 'na konto, doskonałej jjprklestry kam e­

ralnej, któ ra pod batutą kapelm istrza dyi. Stefana ‘B arańskiegoJstw orzyła odpo­

w iednie ram y dla w ystępu artystów . Ćnffclestra ta, w k tó rej A r t fortepianow y odegrała H alina Ekierówna, stanowi dzisiaj pierw szorzędny zespół^D o poziomu całości dostroił się także chór mieszany.

Całość opery robiła im ponujące w rażenie, aczkolwiek m ożliw ości sytuacyjne na m ałej scenie S tarego Teatru staw iały reżjfljHMOWi znaczne przeszkody. Zostały '

one jednak zw ycięsko pokonane, a o p i j ^ ą • aekoi acyjna n ie /p o zo staw ia ła nic—

do życzenia. „M adamme Butterfly" znaljtzla się na u sta ch -Jc ałe g o ^k u ltu rałn e ^ 1 Krakowa, k tó ry z uznaniem podkreślą 'Wysiłki i sta ra n ia r organizatora imprez’^

operow ych Stanisław a Drabika. Udjiwodmł .o u /ż e je st nie^tylko świetnym te n o ­ rem, ale także potrafi zakasow ać ą^o im i póciągnięciamjf organizacyjnym i nie­

jednego w tym zakresie s p e c ja lis tę * > v

(8)

Dokończenie A utoryzow any przekład z chorwackiego' W . P o d m a j e r s k i e g #

S T R E S Z C Z E N IE D O T Y C H C Z A S O W Y C H O D C IN K Ó W : Do wsi Vrela, prowadzącej od 57 lat walkę z proboszczami przychodzi nowy proboszcz, don Lovro, który p rze z swój osobisty urok, godzi wiek z diecezją.

Don Lovro opuścił dawną p a ra fii dlatego, że m u szka tam nauczycielka M aja, która kocha księdza i którą też ksiądz kocha. Kancelaria biskupia, zdumiona tak prędką zmianą nastroju we wsi Vrela, przysyła proboszczowi wikarych na naukę władztwa dusz. Jednakże służący proboszcza i zarazem jego kucharz i zaufany, Vito, obawiając się, by p rzez przybycie tych wikarych nie zmniejszył się wpływ proboszcza na łudzi, doprowadza do tego,sposobami zupełnie zresztą niewinnymiże kapelani opuszczają dobrowolnie wieś. Trzeci kapelan zdobywa sobie jednakże miłość wsi i to nie tylko dzięki osobistemu urokowi, lecz także dzięki głębokiej wierze, która z niego promieniuje. Nauczycielka M aja przysyła tymczasem list za listem, w których tęskni za don Łom em i w których daje mu poznać, że opuszczeme dawnej parafii było że strony don Lovra aktem ucieczki przed nią, co jest zgodne z prawdą. Don Lovro, jedzie do niej na kilka dni, potem wraca. Tymczasem toczy się życie we Vrełach swoim trybem, wieś podzieliła swoje uczucia pomiędzy obu księży, co bardzo martwi Vita, zazdros­

nego o powodzenie swego 'pana. Po kilku miesiącach proboszcz otrzymuje list od M ai, w którym ta donosi mu, że zostanie matką. Don Lovro jest przerażony, g d y ż fa k t ten uważa za przeszkodę dla swojej działalności kapłańskiej. Chcąc zyskać na czasie, wyjechał z wycieczką do Ziemi Świętej. W międzyczasie M aja zjawiła się na plebanii i czeka na niego. W krotce proboszcz wrócił. Zaczyna się w nim wałka między obowiązkiem kapłana i człowieka.

— O brońcie ich — rzekł z siłą kapelan.

— Jak? — spytał proboszcz prędko, niespokojnie.

Kapelan milczał i nie odpowiadał.

Przez zamknięte okna i spuszczone zasłony dochodził głuchy, nieartykułowany szum wsi z kościelnego dzie­

dzińca.

— Vito, zejdźcie do m ojego pokoju i obserw ujcie, co się dzieje — rzekł kapelan spokojnie do Vita.

W bibliotece żył jeszcze i rósł w siłę burzy i w nieskoń­

czoność szept kapelana:

— O brońcie ich.

Proboszczowi wydało się, że znowu zapalił się ogień bengalski jego rozumowania, a wydało się też, że ten bengalski ogień tym razem nie gaśnie.

Przed nim stał kapelan niemy, tw ardy i stanowczy.

Proboszcz usiadł przy biurku. Zapalił papierosa i począł go ssać w największym zdenerwowaniu. W yrzucał dym za dymem. Je d en dym doganiał dnlgi. Ze wszystkich tych wyrzuconych dymów powstała w końcu wielka, gęsta chm ura dymu w koło głowy proboszcza, stając się coraz gęstszą i coraz bardziej nieprzeźroczystą.

Proboszcz palił p ręd k o i niespokojnie now ego papierosa.

Znikał cały w dymie. Jak gdyby cały przetw orzył się w dwie blade w argi bez odrobiny krwi. On sam zniknął, tylko w argi ro d y i zamieniały się jakby w mały krater, z którego buchał dym.

Kapelan czekał, siedząc spokojnie, nieruchom o i obser­

wował człowieka, znikającego w dymie. Z całej jego postaci widział tylko dwie blade w argi bez krwi.

— Czego chcecie?^—odezwał się głos z dymu. — Najlepiej odrazu zejdźcie na dół i powiedzcie im: p ro boszcz'jest na górze. W eźcie nóż... zróbcie, co tylko chcecie... Teraz już wszystko jedno! Nie m ogę walczyć z wami.

— Ze mną? Dlaczego ze mną? —r Przemożnie i krótko uśmiechnął się młody człowiek. Zapatrzył się znów w czło­

wieka, który znikł w dymie. Był drobny, zdruzgotany.

Z całego proboszcza zostały tylko dwie wargi, które wy­

rzucały szybko gęste dymy i dwie ręce, które przykładały do w arg nowe papierosy i nowe zapałki...

Don Josowi zrobiło się żal bezradnego kolegi. Zapragnął, by mu wróciła siła i by się podniósł, by zmartwychwstał.

Wołał:

— Tę, która was kocha, cała jest wasza i zostaje wasza na wieczność, mieniają z jakąś Emilią, która lega z każdym i gdyby chciała, nie mogłaby przysiąc, kto jest ojcem jej dziecka. Żądają Mai, żądają waszego dziecka, chcą w wa­

szych oczach w ydrzeć wam je z rąk, chcą, byście im wydali Maję jako Emilię, syna jako bękarta. W ieś żąda w imię Boga, by zachować dla siebie pełną rozkosz dobrego opium. Żąda tylu ludzi swej opiumowej materii... A gdy wydacie Maję jako Emilię, przyjm ą ją jak czarownicę, może ją naw et i ukamienują.

Nic. Cisza.

— W ieś zabije syna i jego matkę... Ojcze, odezwij się!

Dym gęsty, kolisty i w argi wyrzucające nowe dymy.

C z ło w ie k się nie odezwał.

— Rachunek dla was je d en i te n sam. W padną na górę:

zobaczą was. Wystarczy, żeby was je d en zobaczył, a w tedy dla was to samo, jak gdybyście się pokazał wszystkim i p rzed wszystkimi bronił sw ego syna i jego matki. Rachunek jeden i te n sam. Kiedy i tak nie m ożecie uratować wiejskiego opium, ratujcie przynajmniej człowieka w sobie. Spełnijcie obowiązek człowieka, chociaż w tedy, gdy was to nie kosz­

tuje drogo...

Don Joso powstał, niespokojnie zaczął się przechadzać po bibliotece. Na dym wcale się nie oglądał. Chodził i wi­

docznym było, że myśli szybko i szuka wyjścia. Stanął, wpatrzył się w dym i zapytał:

— Maja nie wie o niczym?

— Nie.

— P o j e d z iei ’ Don Lovro, że musi wyjść z plebanii z dzieckiem i przejść obok zgromadzonej wsi, aby wieś widziała, że wyszła i odeszła. Przygotuj ją także i na to, że wieś ją opluje, a w każdym razie także i jej syna. Uderzyć jej nikt nie zechce, bo ja ją ochronię.

— Ty? Jak? — zabrzęczał głos z za dymu.

— Wezmę ją p o d rękę. Jej dziecko przeniosę na swym sercu, przycisnąwszy je do moich p iersi tą d rugą wolną ręką i powiem wsi:

— Ono jest moje! — Tak ocalę człowieka, a plunę wsi w tw arz i zarazem spluję jego opium. Ja...

— Jesteś szalony. To znaczy: stracony człowiek.

— To znaczy: ocalony człowiek...

— Staniesz się potem niemożliwy...

— Ale za to ty będziesz po tym jeszcze silniejszym opium wsi, jeszcze bielszym pręciem Jakubowym w służbie Labana!

Idź i przygotuj Maję...

— Nie! Nie! To wszystko m o g ę i ja... — odezwał się nie­

pew nie c z ło w ie k z za dymu.

Proszę... Jestem na dole. Czekam decyzji księdza p ro ­ boszcza.

Kapelan skierował się ku wyjściu z biblioteki. Schodząc po schodach na dół słyszał coraz wyraźniejszą burzę wsi zebranej na kościelnym dziedzińcu. Przez żaluzje przypa­

tryw ał się, jak wieś się porusza i burzy:

Mężczyźni stracili uśmiech z ust. W ielu sposępniało, wielu się wzburzyło. Kobiety kręciły się i mieszały jak w szpitalu wariatów. Krzyżowały się okrzyki, zgiełk stawał się coraz to mocniejszy i mocniejszy. Wyróżniały się okrzyki:

— Co tu stoimy! Bliżej ku plebanii!

— Ku plebani!! Ona tam jest...

Posunęli się wszyscy. Pierwsza ruszyła Kataluca, potem dzieci, parobcy, Ivajana i na końcu mężczyźni, których wiodły Agaty.

— Tu nic nie zrobimy! Chodźmy na plebanię!

Tłum przysunął się do żelaznej bram y, która dzieliła podw órze plebańskie od przejścia i dziedzińca kościelnego.

Na bram ę rzuciła się pierw sza Kataluca z pianą wście­

kłości.

— Mężczyźni na przód! — wzywa Ivajana.

— Mężczyźni niech idą pierwsi! — pchają Agaty swoich mężów.

Kataluca pragnie sw ego wiecznego pierwszeństwa w spraw ie Jezusowej. Ona zarzuciła żelazną bram ę pierw ­ szymi uderzeniami.

Brama trzęsie się, zachwiała się trochę i zaskrzypiała.

— Mrko, otwieraj, masz klucz? — zatrzymała się Ivajaha.

Kataluca uderza niemocnie. Agaty popędzają mężów szeptem:

— Wywalcie bramę!

Kataluca zasapana i niemocna zawodzi przed żelazem:

— Jezu, pomagaj, na Twoją chwałę...

— Mrko! Gdzieś jest?!

^ z w o n n ik przepycha się przez gęsty ścisk kobiet:

- — Zaczekajcież przecie, gady jedne, wezmę klucz o d Vita. Szkoda bramy! O, przeskoczę przez m ur i przyniosę klucz.

Dzwonnik wspina się na mur. Kataluca bije niemocnie pięściami po żelazie.

— Zobaczmy tę przeklętą babę!

— Oczy jej wyrwiemy!

— Kamieniami ją zasypać...

— Zobaczmy ją... — szepcą Agaty.

Mrko zapukał na Vita do okna od kuchni.

— Gady jedne, wywalą bram ę, Vito, daj klucz.

— Klucz? Chcesz klucz? — Vito odsunął się o d okna i za chwilę wyrzucił dzwonnikowi klucz.

Mrko powrócił powoli ku żelaznej bram ie, a Vito prędzej niż kiedykolwiek skoczył do biblioteki. Don Lovro ciągle jeszcze siedział przy biurku w dymie. Ciągle jeszcze prze­

tworzony w dwie blade wargi, któ re wyrzucały dymy.

— Idą. Teraz będzie gorzej. Mrko już otw iera bram ę! — rzucił Vito i zatoczył się po pokoju.

Dym się zakołysał, pękł. Don Lovro krzyknął zduszonym głosem:

— Nie! Nikogo tu na górę! Vito, zobaczyliby mię. Mnie nie ma. Weź, prowadź ich na dół...

Bez tchu w padł do biskupiego pokoju i chwytając z łóżka dziecko z pieluchami, jęknął:

— Majo, przepadam . Daj dziecko, idź na dół...

Nie zwrócił się do kobiety, nie spojrzał jej w oczy. Osza­

lały ze strachu przed wsią, która nadciąga i odkrywa, sko­

czył ku Vitowi:

— Weź, prowadź, daj im... Żeby tylko nikt nie przyszedł na górę! Nikt...

— A Maja? — wpadł kapelan do „biskupiego" pokoju i podtrzym ał zemdlałą kobietę.

Za chwilę w bram ie plebanii ukazał się Vito z dzieckiem na_ rękach i pobiegł ku tłumowi.

— W yrwałem je.

Kai

— Gdzie ona? — zawyła wieś. — Ona, gdzie ona? • j

— Zemdlała. Gdy przyjdzie do siebie i zobaczy, że ma dziecka, wyleci za nami... Kapelan ją przyprowaw^J

— Niech żyje Vito! Niech żyje!

— Niech żyje Mrko! Niech żyje! _ J J Vito pobiegł przez dziedziniec. Mrko obok niego. Za n®

rzuciły się kobiety, dzieci, parobcy i większa część tłWg Dzieci ucieszyły się szczerze tą gonitwą i tłumem.

pozostała na miejscu i zwróciła się w stronę tych, co r*’

cieli za yitem , Mrkiem i dzieckiem... .'a9 Garbaty Vito leciał niezgrabnie, jak gdyby małpa dziecko. Przestraszone dziecko tak kwiliło, że serce yo rozdzierało, ale serca nie było przy nim. Może je b® . i to, że je kucharz przyciskał. Płakało, a płacz ten rwał 1 jak gdyby się nim krztusiło. .J ji

Vito biegł przez dziedziniec i przez obejście kierował się ku drodze, co prowadzi do miasta. Za nim się tłum. Setki rąk wyciągniętych, powiewających w J wietrzu, a wszystkie sięgają za dzieckiem w pielusz*3

— Daj je... Daj nam je...

Kobiety się pchają. W ciżbie popychają się z wściekłością żąda dziecka.

— Tobie na chwałę, Jezusie nasz!

— Za Twoją cześć...

— Za św ięte imię Twoje!

Setki rąk wyciągniętych, rozbujanych w p o w ie tr z u :

— Daj je... Daj je nam! ..bje

Dziecko łkało coraz bardziej spazmatycznie. W ktoś stanął Vitowi na nogę. Zatoczył się i padł z dziec® i | na ziemię. Za nim padło ich wiele z tłumu, który

Dziecko boleśnie, ale strasznie i krótko krzyknęło i umilkło.

— A... -a! Udusili! Dziecko uduszone! — ryknął Vit°- j Tłum stanął. Skamieniał. Zerwała się i tam ta c z ę ś ć która została p rze d plebanią, aby czekać na Emilię-

— Zadusili dziecko!

— Kto?

— Ty! — wyprostował się Vito i wyciągnął palec w str. I iłumu, który cofał się p rze d wyciągniętym palcem, co 08*^ | żał każdego i nikogo.

— Wszyscy byliście tu! Wszyscyście winni!

— Ją nie upadłam. . j j f ‘

— Ni ja, — odzywały się ciche głosy usprawiedliw1®

z pierw szego szeregu tłumu. Vito stoi nad zupełnie usP0 j}

jonym dzieckiem i patrzy, jak się tłum rozchodzi, rozpal

się na wszystkie strony. j j

W milczeniu, p ręd k o każdy uciekał p rze d siebie. . a'5j i tamci, co do tej chwili stali p rze d plebanią, obracaj?

Odchodzą niemo i prędko. . j J

Pełne są wszystkie wijące się drogi, wiodące z kości Pełne i nieme.

Czasem tylko jakiś głos się odezwie: a

— Anim się nie ruszył. Anim słowa nie powie“™

— Ni ja.

— Co będzie teraz?

— Kto wie, co będzie! Dziecko martwe. <ej W pobliżu y ita pozostał tylko dzwonnik Mrko i nieco i

Agata Matićowa. ^

— Dzwoń, Mrko, w angelusowy dzwon, ten, co dz1^

tylko dzieciom umarłym. Prędko, p ręd k o zadzwoń zma»e aniołkowi.

Mrko odleciał. Wydało mu się, że tem u aniołkowi zadzwonić prędzej i dłużej niż jakiemukolwiek in n e ^

— Uciekaj, Agato! Czyż chcesz ty na siebie wziąć & 1 tego niewiniątka?

Vito został sam.

Anielski dzwonek rzucał już w tę pustkę swoje mię! . tony. Rzucał je przez całe popołudnie i aż do zmroku.

je słyszała. Tego wieczora nie słyszała dzwonienia na 9 Pański. Nie było go wcale...

ANIELSKI DZW ONEK PRZEŚLADUJE...

iiił. Jeszcze późno w noc, gdy anielski dzwonek dawno f-m zamilkł, wieś słyszała jego żałosne, miękkie tony.

popatryw ały i oglądały swoje żywe dzieci. Przykładały ^ do ich czoła, do twarzyczek. Nadsłuchiwały ich odde^u Bały się, aby niebo nie zemściło się za dziecko zm8*^

p rze d plebanią.

— Ono biedne, nikomu nic nie było winne.

— Nieszczęsne.

— Jak to może być, żeby niewinne dziecko rodziło 9

nieszczęśliwym? j

Wszystkie myśli pozostawały bez rozwiązania, wszyS^i pytania bez odpowiedzi.

Jeszcze długo w noc płakał wsi anielski dzwonek.

— O Jezu, Jezu... J

— Przyjmij je między swoje anioły .Ono nic nie było wil'1'

— Kto jest winien? «

Wieś widziała już żandarmów, śledztwo. Bała się. My£*

sama o sobie.

— Jezu, zmiłuj się nad nami...!

(9)

j t . k Ciebie to było, za Twoją cześć i za cześć Twego u1, o Jezu... — modliła się wieś w swoim zalęknieniu.

Nilr+^ ,wniósł dziecko na plebanię, nikt go nie widział.

i,? ?uc "i® Pytał. Wniósł je i oddał matce, która stała bez

“ yśli i bez słowa.

-- Mały żyje... — mówił Vito. — Tylko skurcz uniemożli- mu dalszy płacz. W yglądał całkiem jak mały trupek.

się rozlecieli!

się wariacko — ze szczęścia. W padła w długi

"^pohamowany śmiech.

Zeby się tylko znowu nie rozpłakało — upomniał Vito.

oszcz stał niemy. Oczyma przeszukiwał Vita. Vito obra-

> oglądał niespokojnie.

~~Zeby tylko znowu się nie rozpłakało!

ii,, ®ecko spało zmęczone. Spało długim, głębokim snem.

s*ue nabierało sił.

ProbosrZądZ'łeŚ’ dzwonił anielski dzwonek? — spytał I długo będzie dzwonić! — zaśmiał się Vito.

Dzwon dzwoni umarłemu!

jfr ’ umar!emu! — p o tw ie rd z i Vito krótko i chłodno.

^N ieboszczyka trze b a pochować?

f^ ^ o w a ć ? — zaśmiał się Vito głupawo.

chvh Przecież nie ma nieboszczyka? Nie p ogrzebie się

£ 3 pustej trumny? — szepnął tw ardo Don Joso.

ri^~ Uzw°n dzwonił zm arłemu dziecku. W ieś je st przeko- 2e dziecko nie żyje, Wieś oczekuje, że nieboszczyk tnwii t także i pogrzeb. W ieś przyjdzie na pogrzeb —

s S Proboszcz głośno.

^ 1i rumny? — roześmiał się Don Joso.

tlJ ~ 0 jestmniejsza zło, niż zgorszyć wieś. Wszystko raczej

^g o rszen ie, niż skandal.

ja^r*® c2eg° miałby być pogrzeb? — odezwał się Vito. — nawet na chwilę nie pomyślałem. Matka odwiozła tjd"/We dziecko. Odwiozła je, gdzie chciała, pochowała je,

e chciała. Zamówiłem powóz, j Przez kogo?

^torn- C2^owie^> nie znam go, nie tutejszy, przechodził 9^ 1 uprosiłem go, żeby z miasta przysłał powóz.

krzyknął proboszcz. — Wszystko załat- 9<3v m^ ° ’ dziś w nocy trzeb a wyjechać. Trzeba wyjechać,

' tylko powóz przyjedzie z miasta.

f0, . ^w°n będzie dzwonił zm arłemu dziecku w cz» się Vito i wyszedł na dziedziniec, b y zouauzyu,

j P 0wóz nie nadjeżdża. Wyczekiwał go.

bankiem płakał anielski dzwonek,

lęku- słuchała starych, miękkich tonów, pełna nowego dali, —

' Jezu, zmiłuj się!

KvT~ Pr2yjmij je między swoje anioły. Ono nikomu nic nie

™ winne.

Jezu.

Mh? ^iedy będzie jego pogrzeb? — dopytywała się wieś j i U* od rana.

ipT" r*le będzie pogrzebu. Emilia wywiozła m artwe dziecko w 0Wa je gdzieś tam. Vito nie pozwolił, żeby było pocho-

naszym cmentarzu. I kapelan też.

*“ 0 jest dobry. Vito to nasza matka!

^ T ° i żandarmi nie przyjdą?

** P ° cóż by mieli przychodzić? Dziecko umarło, jak tyle dzieci umiera.

^ T o i śledztwa też nie będzie?

^ •* na co? Kto tam śledzi za naszymi nieboszczykami?

^ C ó ż Emilia powiedziała?

j6"~'~~®by miała mówić? Powiedziała: Dzięki Bogu, który .®orał do siebie. Łatwo Emilii o dziecko.

l:(0, S1 wydawało się tak samo, że Emilii łatwo jest o dzieci, ___ Jjylk° jeszcze zapytał:

Z !b° co mu dzwonisz?

A, to się musi, bo tutaj umarło...

^~Tak, tutaj umarło.

5ji ?3o samego rana przyszedł człowiek z krańca wsi i pro-

*®by Don Joso poszedł do jakiegoś starca, który walczy

“'iercią, aby go zaopatrzył.

cjT'v ito, czekajcie chwilę. Pomówię z księdzem probosz- W * ’ może on 33111 Póidzie' — rzeki Don Joso do garbatego t ^ ' arza> gdy mu zapowiedział tę d rogę do chorego,

bos 6 wspiął się po schodach i zapukał do sypialni pro-

^ *Cza- Zapukał raz jed en jeszcze i znowu jeszcze raz. Pro- spał twardym , głębokim snem.

^ ę czony był i teraz śpi tw ardo, — szepnął Don Joso.

cK^yślał chwilę: zapukać jeszcze raz, czy też sam ma iść do J k 9o?

_ P ukał jeszcze raz.

sin~~ tam? — spytał proboszcz z poza drzwi. W jego gło- zadrgało.

^ “roszę o chwilę rozmowy.

wypytywał go oczyma i czekał jakby bez tchu, on Joso przemówi.

— Więzienie księdza proboszcza skończone. Dziś w nocy m ógł ksiądz proboszcz wrócić. Byłoby bardzo dobrze, żeby księdza proboszcza dzisiaj wieś zobaczyła. Sposobność się nadarza: na skraju V rel je st je d en chory. Niech ksiądz p ro ­ boszcz dosiędzie konia i przejedzie przez wieś.

— Dobrze.

— Bardzo mi miło, bo ja i takbym nie poszedł, chyba może tylko dla w ygodzenia księdzu proboszczowi.

— Co to znaczy?

— Że nie życzę sobie iść ani do tego, ani do żadnego in­

n ego chorego.

__?

— Nie chcę.

__??

— Już nigdy. Ksiądz proboszcz niech wróci i pow ie wsi, że mię wypędził za to, iż pozwoliłem Emilii wejść na pleba­

nię. Niech ksiądz proboszcz powie wsi, co tylko chce. Ja odchodzę.

— Dokąd?

— Za moim opium.

— A to jest?

— Hahaha! Mój człowiek! Proszę pow iedzieć biskupowi:

rzucił wszystko i odszedł, zepsuty człowiek! Proszę mu po­

wiedzieć, że za ciężki był mi celibat, że zapragnąłem kobie­

ty. O tym musi się zawsze mówić, gdy ktoś odchodzi. Wieś (i ta także w wielkim mieście) w co innego nie wierzy, co innego nie może naw et i zrozumieć. Proszę pow iedzieć i wsi i biskupowi, a będzie im lżej: oznajmił, że nie może żyć na wsi, gdzie nie ma kobiet, w ięc odszedł tam, gdzie ich nie brak i gdzie ledwo czekają na niego, bo nie ma innych świę- talnych mężczyzn. Proszę im powiedzieć, że nie chciałem kobiet, które inni żywią, że nie chciałem wielu kobiet, lecz tylko jednej, której się daje krew , znój i wszystkie cierpienia człowieka żywiciela. Proszę powiedzieć, co tylko ksiądz p ro ­ boszcz zechce i komu tylko zechce. Nic mnie nie dosięgnie, bo b ę d ę pijany od sw ego opium, od mojej reinkarnacji.

W cielę się i zostanę znów człowiekiem: drobnym , zmęczo­

nym i głodnym, lecz z możliwością, że zawsze b ę d ę czło­

wiekiem.

— Ksiądz kapelan mnie osądza?

— Księdza proboszcza? Myślałem tylko o sobie. Ja nie chcę osądzać siebie.

— Między a p o s ta tó w ?

— Ksiądz proboszcz wie, że słowo to znaczy: odstępca.

Od kogo odstępuję? Wszystko jedno: w moim kroku, na mo­

jej drodze są dwie fazy: w każdym razie odstępuję od cze­

goś, aby dojść do czegoś. Dla księdza proboszcza, widać, ważną jest pierw sza faza — odstąpienie. Dla mnie ważną jest d ru g a faza: dojście. Dla księdza proboszcza staję się od- stępcą, dla siebie -samego staję się ocalonym...

Z Bogiem Vrela! Dlaczego ksiądz proboszcz patrzy na mnie z takim przestrachem ? Don Lovro, podaj mi ręk ę i pierw szy poczuj we mnie człowieka. Nie, nie, proszę się nie bać, że stało się to wasze najgorsze, że mnie ksiądz p ro ­ boszcz zgorszył. Wy, księże proboszczu, otwarliście mi tylko oczy i ja b ę d ę was uważał za mojego dobroczyńcę. Ksiądz proboszcz chciał mnie nauczyć władać duszami. A ja nau­

czyłem się dopiero kochać swoją duszę.

Proboszcz przyjął wyciągniętą rękę. Niemo zatrzymał ją w swojej dłoni.

— Proszę nic nie mówić, Don Lovro. Rozejdźmy się w mil­

czeniu. My nie możemy mieć jednego w spólnego zdania.

— Z Bogiem, człowieku!

— Z Bogiem, Vrela!

— Ma ksiądz co pieniędzy na pierw sze czasy?

— Pieniędzy? Nie mam. Możecie mi, księże proboszczu, coś dać, ale nie b ę d ę wam za to dziękował. To nie jest nic.

Jeśli ksiądz proboszcz myśli, że pieniądz jest czymś, to p ro ­ szę mi nie dawać pieniędzy. Łatwiej je st je znaleźć niż sw ego człowieka.

— Kiedy ksiądz odjeżdża?

— W tej samej chwili, kiedy ksiądz proboszcz wyjdzie z plebanii, b y dosiąść konia i przejechać przez wieś.

— A dokąd?

— Powiedziałem, gdzie pragnę pójść. O drogi proszę mię nie pytać. Wiem, że są wąskie.

WIEŚ p a l i d a l e j...

Gdy proboszcz wyjechał, b y zaopatrzyć chorego staruszka na krańcu wsi, zobaczyła go wieś, pozdrowiła radośnie i odetchnęła:

— Wrócił nasz proboszcz!

— Nasz proboszcz!

— Nasz.

— Teraz znów jestem wasz, — mówił wsi niemo, przejeż­

dżając wijącymi się drożynami wielkiej stromizny. Był ra­

dosny i uśmiechnięty jak p rzed swoim wyjazdem do Ziemi Świętej i jak w tedy, nim jeszcze zaczęli przy3eżdżać kapelani.

KNOTEK W KATASTROFIE

Kobiety szczerze mu się radowały: Kataluca, Ivajana i Aga­

ty. Agaty opowiadały mu z uniesieniem:

— Wieś przepędziła pokusę.

— Obronimy my nasz kościół, naszego Jezusa, — rzekła Kataluca.

— Święta Bogarodzicielka strzegła go i wróciła, — wzno­

siła Ivajana kościste rę c e i wielkie różańce ku niebu.

Również i w południe płakał anielski dzwonek. W jasny dzień rzucał miękkie, żałosne fale tonów, lecz przygniatały one wieś i niepokoiły ją.

Jeszcze czasem jakaś kobieta szepnęła:

— O Jezu, Jezu...

— Przyjmij go między swoje anioły!

Anielski dzwonek płakał i o zmierzchu, po wieczornym Aniele Pańskim. Jeszcze żałośniejszym płaczem niż w p o ­ łudnie.

W ieś się żachnęła:

— Dokąd będzie nas ten mały prześladował?

Ten mały stawał się coraz to większym. O każdym zmroku rzucał cień na całą wieś i oskarżał ją o śm ierć jed n eg o ma­

łego człowieka.

— Mrko, nie mógłbyś też już raz przestać z tym anielskim dzwonkiem na wieczór? — pytano we wsi dzwonnika.

Mrko zapytał Vita, Vito zapytał proboszcza:

— Może przestać?

— Niech dzwoni, to nikomu nie szkodzi.

Proboszcz powiedział Vitowi, Vito powiedział dzwonni­

kowi, a dzwonnik rzekł wsi:

— Nie wolno. Tak jest zarządzone.

— A jak się dzwonkowi co stanie?

— Coby mu się miało stać?

— A tak, myślimy,że nie będzie mógł dzwonić.

— To nie będzie dzwonić. Jak nie będzie mógł, to nie b ę ­ dzie dzwonił... A co to myślicie?

— Nic nie myślimy, tak tylko pytamy...

Niedługo potem , jak wieś pytała dzwonnika, coby było, gdyby anielski dzwonek nie mógł dzwonić, oznajm i Mrko Vitowi, a Vito proboszczowi:

— Zginął języczek od anielskiego dzwonka.

— Jak? Gdzie? Szukałeś go?

— Przeszukałem całą dzwonnicę, ale go nie znalazłem.

— D obrze, pow iedz kowalowi, żeby zrobił nowy języczek.

Dopóki kowal kuł nowy języczek dla nielskiego dzwonka, wieś nie słyszała żadnego dziecięcego dodatku po wieczor­

nym dzwonieniu na Anioł pański.

Wieś uspokoiła się, z zadowoleniem powróciła do siebie samej i sw ego dnia i swej niedzieli.

Kamień wpadł w wodę, plusnął, poruszył kilka drobnych fal. Fale się uspokoiły.

— Vito, osiodłaj mi konia!

Szybkim kłusem przebiegał proboszcz po wijących się wiejskich drogach. Zatrzymywał się na wszystkich rozdro­

żach. Przebiegł przez wszystkie przysiółki. Dotknął wszyst ­ kich dachów, ożywiał wszystkie kaplice i kamiennych i drzewianych i malowanych w nich świętych.

Wieś pozdrawiała go oczyma, rękam i i uczuciami:

— Nasz proboszcz!

— Nasz!

— Śliczny jest!

— Nasz jest!

Przejechał przez wieś wzdłuż i wszerz. Wszyscy go wi­

dzieli: młodego, o czerstwych, pełnych i miedzianych policz­

kach.

— Nasz proboszcz!

__!

Dzisiaj z kościelnego dziedzińca przyglądał się panoramie wsi rozsypanej nad morzem. Panorama przesycona była p u rp u rą zachodzącego słońca. Wielkie, krwawe słońce za­

nurzało się w morze. Wieś gotowała się zatonąć w jesienny zmrok. Widział mnogie puste, wijące się drożynki i łupkowe dachy po przysiółkach. Widział wszystkie cztery kościoły, które po przysiółkach oczekują go, by je ożywił, by dotknął ich dzwonów i malowanych w nich świętych.

Cała wieś czeka niedzieli.

— Jutro znowu niedziela! — wspomniał sobie, gdy dzwon­

nik Mrko pociągnął za sznury i rozśpiewał dzwon na wieczor­

ny Anioł Pański...

Anioł Pański śpiewał nad wsią i zamierał nad powierzchnią uspokojonego już, bladego morza. Wieś oczekuje jutrzejszej niedzieli: z upragnieniem i pożądliwie.

Vito czeka na proboszcza, aż wróci na plebanię. Oczekuje go długo, bo proboszcz długo zatrzymał się zapatrzony w panoram ę wsi o zachodzie, która oczekuje jutrzejszej nie­

dzieli.

Vito niecierpliwi się. Objawia swoje zniecierpliwienie małpie:

— D id i,b y d lę je d n o ,z n o w u ś p i s z ? N o ,ś p ij,d o b r z e s ie d z im y , c h w a ła Bogu.

— D idi...

KONIEC

Rys. i tekst: Pftwł.

Lepiej wolniej i z ostrożna — Motek myśli — jechać można,

Samochodem z drugiej strony Pędzi Knotek jak szalony,

Aż tu „Kraksa" d u p strzaskany

I samochód połamany. Skończył Knotek na wesoło

„Łeb" rozbity, — dźwiga koło.

Cytaty

Powiązane dokumenty

ściach tego archipelagu noWe oddziały wojsk, a każdy zdaje sobie doskonałe sprawę z lego, ó co w tym wypadku może Amerykanom chodzić: Filipiny mają się po

Towarzysze spojrzeli na siebie i gdy po krótkim w ahaniu uściskali się, kobiety rozpłakały się ze w

M rugali oczami, przypom inając sobie coś o białym człowieku, o obcym przybłędzie.1 Statek tam tego jednak m iał być niewiele większy od ich łodzi, a tam ten

Brwi nad oczami zbiegły się jej, a nozdrza poruszyły się, w ciągając zapach w iatru.. Odwrócili jednocześnie

Można sobie pozwolić na marzenia, lekcje się jeszcze nie zaczęły.... Nie wie nic staruszek, że noc

Jakby nie było, lubią kobiety, każda bez wyjątku zajmować się strojami, czego się im wcale nie gani.. Dzisiaj sytuacja tak się zmieniła, że bodaj wszystkie

Jednakże służący proboszcza i zarazem jego kucharz i zaufany, Viso, obawiając się, by p rze z przybycie tych wikarych nie zmniejszył się wpływ proboszcza na ludzi,

w odowej. Na naszych zdjęciach widzimy. fragmenty tej wizytacji... Don Loaro opuścił darnią parafię dlatego, że mieszka tam nauczycielka M aja, która kocha księdza i