( V I ł a d a A l b a t t U a
D o n a s z e g o r e p o r t a ż u W e w n ą t r z n u m e r u
F o t . I l s e S t e i n h o f f
Kraków, dnia 17 stycznia 1943.
i ł i-1 j WsWt . w II
^ « C mm
B g K M l K i r - f i l i _
S r i S / jłff
j J W * aW Lip»]
T t S t . r - ^ f
» , - 1 — '-• SM
.»•'• agąjfc W- -|^,... n 1i^.. ■
Ł | W
P p l : P .K . W a h n a r , V a e s , f M - m a n n , M u c k - A łła n łiC r A t l a n t i c .
NA NARTACH
Patrol z hiszpańskiej kompanii narciarskiej na trasie marszowej.
»
u k * M t .
p r z e z Ś n ie g i i l o d y
b ez względu na pogodę, nie doznając żadnych przeszkód odbywa się transport zaopatrzenia na front niemiecki.
WKHOIZIE MIUIMHI
POŁĄCZENIE USZKODZONE! NA LUZÓW ANIE
Wprawną rękę naprawia kablowy Grenadierzy z ochotniczego le- z niemieckich oddziałów łączności gionu F l a n d r i i maszeruję na
uszkodzenie w przewodach. pozycje.
IM A
MIĘDZY WZGÓRZAMI NA FRONCIE POŁUD
NIOWO - WSCHODNIM schodzi ostrożnie patrol rumuński d o d o l i n y .
TUZ ZA P R Z E D N I A LINIĄ
Żołnierce zaopatrujący kolegów w ż y w n o ś ć niosę obiad do okopów wysuniętych najbardziej
ku nieprzyjacielowi.
... . W DRODZE NA TEREN WALK
Niemieccy strzelcy na nartach, artyleria szturmowa i czołgi przesuwała sie do przodu ku linii frontu.
NUREK PRZY PRACY
“ 1p° wł?.ka. lo<!?W“ P ? M a już rzekę kontynuuję pionierzy niemieccy swe prace. Na ilustracji widzimy właśnie nurka zanurzającego się p o d wode.
Żołnierz znajdujący się w łodzi gumowej utrzymuje z nim stałe połączenie.
NA FRONCIE W TUNISIE
Przybycie zaopatrzenia d o obozu wojsk niemieckich. ALARM LOTNICZY
Niemiecka artyleria przeciwlotnicza w Tunisie, gotowa d o odparcia ataku lotniczej]
W GAJU PALMOWYM
O bóz artylerii przeciwlotniczej w Tunisie. HA LOTNISKU NIEMIECKIM W AFRYCE Fot: P.K Biewand, Kamm P.
Wóz zaprzężony w konie przewozi ciężkie bomby z obozu na pole startowe. M ^ S d E T ' fchS.’
i
w e w s i M m i s z e k d o m o w y c h
Na naszej ilustracji widzimy po lewej stronie młodą żonę w bogato hafto
wanym stroju. Obok niej w białej s u k n i , jaką noszą młodziutkie M dziewczęta „mniszka domowa", m która prow ad li:g o sp o d arstw o bratu i jest p i e rw s z ą kobietą
w domu.
JAK P RZED S ET K A Ml LAT przędzie i dziś Albanka według z w y c z a j u sWych przodków.
PagHEfl
liflllll
» l » i S
. . . . . . . ■ - m pozbawione Wszelkich praW.kcbietlr,1? zmu*,
W o , skahstych gor 1 przełęczY półwyspu Bałkańskiego lei szane do ciężkich robót jak n i£ w b ln ic^ łjak 0 ta k ie ' . . ® ■ zaanJ ^ Albania. O tym niedostępnym „kraju b ia li* niejednokrotnie sprzedawane i kupowane. W e% io- gor v gazie spiertiojie, szujmące potoki górskie znikają nagle w p a skach tej iaęści kraju Spotykamy je d y ń lł ziemnych pierearaca, snuł Grek starożytny piękną legendę; w ie rz i « e instytucję „domowej ?akonnacy że przez te tajemnicze pieczary oddala się. dusza zmarłego w smęffl Zakonnicą? tą je st kobfeta krain ę cieni i zapomnienia ziemskiego bytu. M któfa złożyła uroczysty
Położenie i struktura fizyczna Albanii uczyniły zeń naturalfl| iż ru g d y nie twierdzę niedostępną jakimkolwiek wpływom kulturalnym z m 1 wstąpi w z w ią z k i!
wnątrz, żyjącą swym własnym, zacofanym i spóźnionym o jakiff; Małżeńskie. - Nie I 200 la t rozwoju, żydem . Tylko na pograniczach wsiąkają p o w d j ł ę s t t o bynaj- - obce wpływy i kraj ulega stopnjowej przemianie wzorując się niM otej ślub czy- sąsieduich Grekach, Turkach, Włochach czy Słowianach. Żwłasl stości, a te do- cza wpływy włoskie po zajęciu Albanii wzmogły się niewątpliwi! roowe mniszki i przyczyniają w dużej mierze dó europeizacji tego kraju. Albacjs PS^zą ż y c i e dzisiejsza przeżywa chwile decydującej ewolucji. Ewolucja objęM 1 a k swobdd- między innymi i kobiety, wywiodła je z domów i stanu p o n u r e M ® e Jak męż- niewolnictwa na szerokie, jasne forum publicum. Odwieczne tt*l ćzyźni. Nie- dycje Albańczyków goreją i stapiają się w strumieniu n o w eJ|w*asty te nie- życia. Jeszcze dzis w górach północnej Albanii pędzą bezradosy
dzielniły się poniekąd. Wiele dawnych Obyczajów narzuca religia; za
mieszkujące wschodnią połać kraju mahometanki okrywają się czar- czafem zgodnie z tradycją i. przepisami religijnymi. Tymczasem chrze- ścianki cieszą się dużą swobodą w poruszaniu się w miejscach publicz
nych. Do dziś jeszcze spotyka się u kobiet w Albanii stare kostiumy suto haftowane i ozdabiane złotymi monetami i łańcuchami. Prze
ważnie jednak Albanki — zwłaszcza mieszkanki miast — odda
lają się od swych tradycji, zrzucają bogate malownicze szaty i przywdziewają praktyczne, lekkie, stroje miejskie. Obser
wując głębiej- życie kobiet dzisiejszej Albanii musimy stwierdzić, że współczesna Albanka prędko przeszła od tradycji do życia' nowoczesnego. Postęp za
czynając się od pogranicza i miast obejmuje wszystkie tereny, warstwy i dziedziny ży
d a , a Albanka w swej emancypacji odby
wa daleką drogę od pozbawionej praw niewolnicy do studentki, faszystki czy robotnicy. Spieszy więc r a d o ś n i e i gorączkowo do wyzwolonego ż y d a nowoczesnej kobiety, nie przeczu
wając, że pod złudną przesłoną słohccznej wblności, swobody radości, kryje 'ono- ciężką odpowiedzialność, pracę, a bo
daj głęsze smutki.
MŁODA MATKA ZE ŚRODKOWEJ
A L B A N I I
Nie jest ona mahometanką, dlatego nie nosi zasłony na twarzy. Według sta
rego zwyczaju jecfnak w p l o t ł a sw ęm u fj dziecku aariulet we M w ł o s y , b y g o ustrzec przed złym
spojrzeniem.
Foł. Il&e St«:nhoff 7 '
RADIO W TIRANIE
transmituje często dawne pieśni albańskie oparte na moty
wach ludowych, śpiewane przez młode dziewczęta i chłop
ców w strojach narodowych.
POCHÓD WIDM!
To tyjko Albanki z okolic Skutari powracają z odwiedzin w sąsiedniej wsi. Wieśniaczki albańskie wyznania mahome-
tańskiego jeszcze dziś szczelnie zasłaniają swą twarz.
KOBIETY Z GOR
| PÓŁNOCNEJ ALBANII jtałymi godzinami wędrują one przez drogi i górskie ścieżki na targ do odle
głych miait. Albanka jadą
ca na koniu trzyma przed sobą na s i o d l e kołyskę
z niemowlęciem.
Powyżej i n a praw o:
Oto niezwykłe zdjęcie uwidoczniające zaciekłą walkę o śmierć lub życie w przyrodzie. Wąż, za
plątawszy się w sieć pajęczą, walczył beznadziej
nie — mimo swej wielkiej przewagi pod względem sił i wielkości — przez cztery dni z pająkiem, który coraz to silniej omotywał jego głowę swą zdradli
wą, na pozór tak słabą siecią.
Powyżej:
W alka o byt w przyrodzie, ta walka silniejszych ze słabszym, nie ustaje nawet w nocy, jak to widzi
my na załączonym zdjęciu. Oto sowa błotna żywi upolowaną myszą swe-potomstwrt. W tym wypadku, jak zresztą i w wielu innych walka o byt w świecie zwierzęcym wychodzi nam na pożytek: giną w niej myszy, jedne z najgroźniejszych i najtrudniejszych do zwalczenia szkodników polnych, dających się nam we znaki, zwłaszcza w czasie zbiorów. Toteż, sowy, ptaki drapieżne, przystosowane specjalnie do łowów nocnych, w pórze, w której myszy naj
więcej żerują, zasługują — jako główne ich tępi- cielki — na specjalną ochronę.
M M Hg
Na lewo:
Sokolik — drapież tik mniejszy od jastrzębia — lubi gnieździć się ifa skraju last w lub na samotnych drzewach polnych, skąd ma dobry p r egląd okolicznych pól. Poluje głównie na myszy i większe < wady, jakkolwiek nie gardzi i ptaszkami, jak to widzimy na zdjęciu. Tego rodzaju wybryki można mu jednak wybaczyć, itr tępieniu bowiem myszy i innych, im po
krewnych szkodnil :ów polnych jest mistrzem niezrównanym.
Poniżej:
Ryś, największy nasz drapieżnik z rodziny kotów, zajęty spożywaniem świeżo upolowanego dzikie
go królika. Obecnie występuje u nas już stosun
kowo rzadko w puszczach Karpat i Białowieży, częściej natomiast spotkać go możemy w hodow
lach zwierząt futerkowych, dostarcza bowiem cenionych i ciepłych futer.
Poniżej na prawo:
Mroźne, śnieżne dni wbrew przy
puszczeniom sprzyjają drapieżcy.
Dziki królik ńie mogąc znaleźć pod śniegiem innego pożywienia zaję
ty był ogryzaniem młodych pędów.
Łatwo widoczny na białym tle śniegu padł ofiarą krwiożerczej drapieżności jastrzębia. W lecie, dzięki swej szarej barwie, łatwo mógł ujść wzrokowi swego prze
śladowcy.
Powyżej:
Dzierzba srokosz, ptak niezwykle drapieżny, o spe
cjalnie na pozór sadystycznych skłonnościach. Nie mogąc od razu zjeść wszystkich upolowanych zwie
rząt, jak gąsienice, owady, myszy a nawet i pi
sklęta, sporządza sobie z nich zapasy, nabijając je chwilowo na ciernie lub ostre końce gałązek. My
liłby się jednak, kto by posądzał go o egoizm. Do
starcza w ten sposób pożywienia samiczce, którą siedząc na jajach -nie może zbyt daleko oddalać
się od gniazda celem zaspokojenia głodu.
Teks! tu k .
Fof. Archiwum
Wozu i w y c ią g n ą ł z n ie g o torbę.
Pieli w niej słoninę, suchą szynkę, jp i chleb.
- No, chłopcy, przegryźcie s | | fcekł Ive i zaczął pierwszy.— Święty Mikołaju podróżniku, błogosław
|W} i bądź nam ku pomocy!
— Przysuń się Maryś.
— Dobrze, dobrze.
A ty, Luka?
Nie mogę. Nie jestem głodny.
Jedli wszyscy, a Luka'podszedł jo swoich koni, głaskał je, pokle- jywał i wycierał sianem.
| — Moje złote, tylko w y sobie pojedzcie . . . C * * f Y' * 18 ku, mała odrobino, żryj i ty. Zno- fus m ó j. . . Wyście moi, żyw iciele. . . Pośpiesz pośpiesz się, bo wnet pojedziemy . . . Moje L ~ Luka, a chodżże jeść! — zawołał go
parek. 6
- Chłopak się wstydzi jeść przy dziewu- fce — żartował Ive.
~ p ’ i® nie wstydzę przy nim?
E, bo on z pańskiego rodu, moja córo, Xs na?za grani czarka. Obijał się parę lat I P zaraz z kierpca zrobił się bucik.
*e Pleć, stryku, ale pośpieszcie się jedźmy — odpowiedział Luka. — Moje złote
“gnrątka, mój kasztanku, żryj, żryj ino i nie
»uch aj co oni mówią. ;— Pośpieszcie się, lu- Izłe, konie nam ochłódną.
H Nie zmarzną. Dobrze są okryte.
o~^. Wszystko jedno. Tyś też ubrany, a zim- LłiT ^ ° ' ^dźm y — rzekł Ive i wstał. — Wo- jUbym stracić głowę, niż żeby mi mój mały r acnorował. Ale jak Bóg da, n ie zachoruje, poje bydlątka . . , moje kochane . . . No, ru
gajcie się, ludzie. Zdejmujcie worki z obro
kiem i. ruszajmy.
Szybko przygotowali się do drogi.
Zamotaj się, Maryś.
‘ się zamotała. Nie bój się.
dopomóż, Panie Boże i święty Miko- [ L Podróżniku! Wio, mały! — krzyknął Ive blawki Lw bicza.' Konie oglądnęły się trochę, I zadzwoniły i wszystko ruszyło powoli.
w °zy skrzypiały ciężko.
~ O święty Ahtoni Padewski, uchowaj nam łasze konie — westchnął Marek, idąc powoli przy wozie i potrzaskując biczem.
Od gajówki do granicy licko-dalmackiej nie pa już nawet pół kilometra, ale droga okrop
na. Konie nie mogą iść jak tylko noga za Pgą. Jeszcze ten kawałeczek drogi zasłonięty pst lasem, a potem zaraz od granicy zaczyna i N stromizna i pusta kamienna golizna, gdzie X >urza wyprawia najwścieklejsze orgie rozsza-
siły i mocy.
i No, teraz jużeśmy w pazurach diabła — odezwał się Ive.
^ !ech będzie z nami i krzyż święty!
_' ^ ‘e i się diabli zerwali!
co! Gdyby i nie było granicy, nie zo- t soh ? y burzy za sobą, — rozmawiali irugiego 6 * ^"u*ca Przybliżając się jeden do
I k ^°' ^ a l ^ k i ! Jeszcze trochę.
jz_m, ardziej zbliżali się do granicy, tym bu- , .stawała się oczywiście coraz to silniejsza, s zniP°m wzdymała gunie i targała nakrycia . y ° z<?w; lecz nie mogła im nic zrobić, gdyż I -Z Powiązane powrozami.
I . ,"°źe, dopomóż! Ale się diabli zerwali!...- puazie, teraz czas siadać na wozy — rzekł Ive
Wyskoczył na swój wóz.
• Dalej, Maryś, siadaj — rzecze Luka.
Bo co?
. ~~ E, nie można już iść od burzy. Pozrzuca- faby nas z drogi. Siadaj tu na lewo a ja. siądę p° Prawej stronie. No, wydrap się!
Konie stanęły, a Marysia siadła na wóz.
Popędzaj, Luka, co stoisz?
fck ^ araz' tylko siędziemy — odparł i wy- L na dyszel, trzymając się jedną ręką P W imię Jezusa i Marii f Wio!
lak ortu* teraz nieco prędzej, a bur?a dęła, I n n i S Y wszystko miała potargać w kawałki
W nieskończoność
|zecze Luk nSm ieszcze wozy powywracać — W v S , V u ewróci' iak B°g da
~~ Z im n o ^ j Trzęsła się cała.
■ I I d°ść zimno,
jplej. y^^nij się do mnie, to będzie i ~ E°brze «ni i tak.
iaś? __głupia. Dlaczego się odsunę
l i w idzisz tak P-rlygarn^ł i4 ręką ku sobie. — I Milczała; a on nh^finam b^ dzie zaraz cieplej, sobie. obejmował ją i przyciągał ku
L B U L A K 4 łu m o L C 9 U ff z , c A o r u fC L c A ć e ^ o P o fJ in c ^ C ts flC Ł '
Prawda, że teraz cieplej?!
Kię jeszcze* w'i ta jU F - M51e .b!izeJ' Pod
gadywali z sobą, od innych nie było słychać żadnego głosu. Bardzo rzadko tylko dochodziło głuche pokrzykiwanie na konie. Brzęk uprzę
ży, skrzyp kół i ostre dyszenie koni — to wszystko , łykał i unosił z sobą straszny świst burzy.
Naraz usłyszeli oboje, jak u Iya coś łupnęło.
Nie widzieli nic.
— Oho! Diabłu na wieczerzę! — krzyknął Ive i zeskoczył z wozu.
— Co tam, stryku?
— A, żeby to diabli wzięli! Ale dmucha!
-£■ Co to było?
— Porwał mi wiatr worek ziemniaków i dia
bli je wzięli.
— Leć, może jeszcze chwycisz — rzekł Ma
rek i skoczył ku niemu.
— Jużci! Nawet boginki by go już teraz nie znalazły. Diabli wiedzą, gdzie jest już teraz.
— Czekaj, pójdę z latarnią — rzekł Marek i wziął światło aby poszukać, lecz nie zrobił nawet dwóch kroków od kraja drogi, gdy go chwyciła burza i chciała nim rzucić o kamie
nie. Padł szybko brzuchem na drogę ude
rzywszy latarnią o koło. Szkło prysnęło, a światło zgasło. Chwilę zapanowała grobowa cisza. Nikt nie wiedział, co się stało. Ive przy
biegł na miejsce, gdzie przed chwilą był Marek.
— Marek! >
— Co takiego?!
— Co się z tobą stało?
— A nic. O mało nie poszedłem szukać two
jego worka.
i — Bardzoś się stłukł?
— Nie boję się.
Ive nie odzywał się więcej. Milczał i ledwo wyczekiwał chwili, żeby się stąd oddalić.
Dość prędko i bez żadnych dalszych przy
padków dotarli pod Próg.
Gdy dojechali pod „kasarnię", zastali jedne i drugie wrota zamknięte. Ive skoczył z wozu i wszedł w małe środkowe wrota, a pozostali czekali, aż im od wewnątrz otworzy. To cze
kanie wydało im się najokropniejsze z całej tej drogi, gdyż burza tu najstraszniejsza, ja
kiej nigdzie indziej nie masz na całym Vele- bicie, chyba tylko prócz Kraljicy. Wszyscy drżeli, a na koniach włosy stawały.
— Bardzo ci zimno?
— Dla Boga, bardzo.
— No, teraz się zagrzejemy.
Tymczasem Ive otworzył wrota i wprowa
dził swoje konie pod dach, a Luka za nim.
Mogli wszyscy gładko powciągać wozy, gdyż niewielu woźniców zastali, a i ci wciągnęli swe wozy do innego przedziału ogromnej pań
stwowej suszarni.
— Hej, Ive! — wołał nasz woźnica Ive i wa
lił pięściami w drzwi mieszkania gospodarza.
Za chwilę gospodarz pojawił się ze świecą w ręce. Ledwie patrzył.
— O, imienniku! Toś to ty?!
— A ja, imienniku. Ledwieśmy żywi uciekli.
— Wielka tam burza w górze?
— Jak sto diabłów! Nigdy takiej nie było.
— Dobrze, że wam nie powywracała wozów.
— Nasze szczęście. A mogła . . . Potrafiłaby.
— Ale chodźcie do kuchni, zagrzejecie się.
— Zaraz, tylko oporządzimy konie. ■
lO o n m i a s t a
Ulicami miasta sunie gwar —
Tłoczą się słowa — szyk m yśli lamie się w m iliony drobnych dróg czy ttun —
nóg masa spieszy tu
i gwar i ruch — i ruch i k rzy k ■ i tu i tam samochód — wóz — i—
UW AGA! — do góry głowa! — sunie tramwaj!!! — skrzyp, gwizd i dźw ięk to słowa klakson — to dzw onek — —— —
to
Ulicą miasta idzie — on. Wygląda jak pokrzyw y ton pom iędzy kw ieciem róż. Zdobywa drogi — szlak swej nędzy, b y gdzieś [ pod mostem, w jakiejś dziurze do rana prześnić — tylko sen...
by rano znów ulicą miasta iść —r g ło d n y ---
Raz m u, przechodząc, w łożyłem do kieszeni dwa złote. Z ócz m u na chwilę uleciał głaz — o potem ... szyderczo się roześmiał.
odrzekła
ci cie-
Pa ta dobrze wiem. Przysuń w ” e ,b!«ej, pod moją gunię.
Nii» gnnię. Tobie będzie zimno, i kaftan' ■ v *7 ° mnie- Mam kożuch bunie ' aPotę i na to wszystko jeszcze i Luka - ciepło.
gunię. un’ 6 sł śię trochę i rozchylił swoją
— m ?’ s*adaj na niej, to cię otulę.
I — Ni spokój. Zostaw.
[Teraz ci* Siadaj, jak ci mówię. O tak.
Rasno l eszcze ładniej, a nawet nam nie było rzeczywiście zimno, więc nie
■ *9 S1P> 7 o ia fair nłulał i n _i.
[jej Cajv® si<i- że ją tak otulał i przytulał. Było Zupełni ‘en? Przyjemnie i poddawała mu się feorapft • bratu. Czuła, jak od niego płynie 1 Przenika całe jej ciało tak miło, tak przyjejjjnig, tak rozkosznie.
Pod'czas gdy ci dwoje omotowywali się i za-
"— Nie nic. Nie bójcie się o mnie.
Tymczasem powstał już i przysuwał się do wozu. Chwycił się go silnie.
— No, o mało nie pożegnałem się z moją głową. Mocną maml
— Ano, wyrwało worek i poniosło go jak piórko.
— A worek był uwiązany?
— Tak, ale pewnie się postronek obluźnił.
— Dalej, poprzyciągajmy wszyscy.
Każdy obchodził wóz, trzymając się go moc
no i przyciągał powrozy, a potem znowu wszy
scy powsiadali i ruszyli dalej. Luka objął Ma
rysię, zamotał ją w swoją gunię i przytulił mocno do siebie. Było im tak obojgu cieplej, ale równocześnie czuli jeszcze i coś innego, coś słodszego i przyjemniejszego, o czym mil
czeli. Marysia nie umiała określić tego cze
goś. Luka jasno pojmował i wiedział, dlaczego mu tak przyjemnie, lecz milczał, milczał i nie
mo ściskał ją, jak gdyby ciągle coraz bardziej ją okrywał, a ona poddawała się i jakby ukrad
kiem dziwiła się i cieszyła, jak jej to przy nim jakoś miło i przyjemnie.
— Do kroćset diabłów! — doleciał głos Iva.
Jechali wzdłuż długiego, grubego i wyso
kiego muru, który chroni drogę, żeby burza nie wywracała wozów.
Posuwali się wolno, a każdy szeptał wes
tchnienia do świętego Mikołaja patrona podró
żujących, aby ich ochronił od złego.
W Kraljicy znaleźli się w najniebezpiecz
niejszym miejscu, a burza szalała wśród gę
stej ciemności.
Nie zauważyli nawet białego domku,, zbu
dowanego od fundamentów do szczytu z twar
dego kamienia, gdy go mijali. Nie było go zu
pełnie widać. Tylko z nawyku dobrzy znajomi poczuli, że go mijają. I im dalej jechali, tym lżej było każdemu i swobodniej w piersiach,.
Ile razy uderzała silniejsza fala burzy, tyle razy Marysia mocniej się przytulała do Luku
— Nie bój się — dodawał jej odwagi.
Tadeusz Jęezalik
Tymczasem inni woźnice powyprzągali ko
nie, ponakrywali je i obrócili ku wozom, aby jadły. Luka przywiązał konia Marysi do ja
kiejś pustej karety stojącej tuż obok jego wozu.
Załatwiwszy się z końmi, weszli do izby.
— Chodź-że, Maryś — zawołał ją Luka.
— Ja bym najchętniej została tutaj.
— Nie bądź dzieckiem, ale właź.
— Żebym taki zdrów był, dziewucho, że ci się tu nie znudzi! -— rzekł gospodarz i pod
szedł do Marysi. — Wleź tylko.
Nie odpowiedziała nic, tylko poszła za nimi.
— Chcecie, ludzie, co jeść?
— Ano, jeszcze by nie?! Ale najpierw daj nam wódki, a potem nakraj szynki i nabij do niej jajek. Tylko żeby było dużo! Prawda, ludzie?! — pyta stryk Ive.
— A pewnie! Toć nas dużo — rzecze Marek.
Posiadali koło długiego stołu, a gospodarz przyniósł wódki.
— W Imię Jezusowe! — rzekł Ive i prze
żegnał się. — Zdrowaś Mario!
— Niech ci Bóg da zdrowie.
Byli mocno zziębnięci, a wódka rozgrzewała im żyły, więc tęgo pili. Nikt nie .zostawał w tyle. Nawet i Marysia.
— A czyja to dziewucha? — spytał karcz
marz.
— Jednego z naszych tam spod lasu.
— Wożnicuje i on?
— Z pięć—sześć lat już nie jeździ. Osłabł
— rzecze Marysia.
— No, to go nie znam.
Potem jedli i zaczęli pić wino. Kilka razy musiał gospodarz piec mięso, póki wszyscy nie pojedli sobie do syta. Prędko zapomnieli 0 burzy i zimnie, jakie przeszli, rozbawili się 1 Ive zaczął śpiewać.
- He, co mi tam wszystko! Ani mój tata nic nie miał, ani ja nic nikomu nie zostawię.
Napełnij-no, imienniku, te szklanki — zawo
łał Ive i ł u p n ą ł pięścią w stół. ’ Szło tak kilka razy rzędem, a kie
dy już wszyscy m ieli‘tego dosyć, zdecydowali, że pójdą dać koniom jeść i położą się spać. Każdy z nich podścielił sobie coś obok swego wozu i legł, a Luka umieścił Ma
rysię w owej pustej karecie. Widać było, że była rozgrzana* piciem.
Oczy jej gorzały jakimś niepoję
tym ogniem, a w policzkach igrała krew. Przeciągała się co chwilę i oglądała się, jakby czegoś szu
kała.
— Co ci jest? — spytał Luka.
— Nic.
— Zmęcz onaś?
— Tak! — odrzekła i położyła się w karecie.
Luka ujął ją nieco. Ponieważ dobrze był przeziąbł, więc ciągle mu było za mało .ciepła.
Pierwsze kieliszki wypił, aby się rozgrzać, drugie, aby mu jadło szło lepiej, a trzecimi musiał już polewać.
Gdy Marysia już legła, wziął coś i zaczął ścielić sobie obok wozu, aby się położyć.
— Co tu robisz, Luka?
— Idę się położyć.
— Będzie ci twardo.
— Przyzwyczajony jestem do tego.
— Mnie tu bardzo dobrze.
— A widzisz! — odrzekł jak gdyby sobie coś przypominał. — Mógłbym i ja tam ...
— Byłoby ciasno.
— Jeśli nam nie było przedtem ciasno ną wozie, to i, teraz nie będzie.
— Ale ten wóz mniejszy.
— Nie bój się. Będzie nam cieplej — od
rzekł i wszedł na wóz. Inni woźnice spali już jak zarżnięci.
Nazajutrz pierwszy wstał Ive. Już przedtem budził się kilka razy, ilekroć konie mocniej tupały; wołał wtedy na nie i dalej chrapa!.
Gdy zauważył, że światło dnia silniejsze jest już od świecy, co przez noc paliła się w su
szami, wyciągnął się na swym legowisku, usiadł, przeciągnął się jeszcze raz, ziewnął i przeżegnał się. Jakiś czas siedział tak pod
party jedną ręką i oglądał się.
— Na, mały, malutki! — krzyknął raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby i znowu za
milkł. Łuka zerwał się i podniósł głowę, żeby zobaczyć, jaka pora. Prawą ręką podrapał się za uchem, a lewą powoli wysunął spod głowy Marysi, wstał i przeżegnał się. Gdy zobaczył, że nikt jeszcze nie wstał, nachylił się i poca
łował Marysię. Ona zerwała się ze snu i spoj
rzała na niego szerokim spojrzeniem.
— Nie bój się, nie bój. To ja — rzekł Luka i uśmiechnął się do niej.
— E, idż! Jakiś ty!
— Patrzcie, patrzcie, gniewa się — rzekł cicho, jakby żartem i pogłaskał ją po twarzy.
Zamilkła i wpatrzyła się w siano.
Nie gniewaj się, Maryś. Ożenię się z to
bą. Kocham cię — szeptał.
Ona milczała. Nie odpowiedziała ani słowa, lecz odwróciła się zupełnie od niego i nad czymś myślała.
Jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak na duszy, tak ciężko i smutno jak tego' rana.
III.
Przy pożegnaniu stali niemo jedno obok' drugiego. Z innymi woźnicami pożegnała się jeszcze w izbie, a on odprowadził ją przed suszarnię.
— Nie gniewaj się, Maryś, i nie bierz mi za złe.
— Co bym się miała gniewać?
— No, tak . . . A tamten . . . Gdy będę wra
cał z Zadani, czekaj na mnie tam, gdzieśmy się wczoraj spotkali. Wrócę za pięć dni.
— Po co cię mam czekać?
— Żebyśmy się zmówili. Zostanę w tyle za innymi woźnicami. Nie potrzebują cię nawet widzieć.
— Z Bogieml
— Jedź z Bogiem. Pozdrów tatę.
— Niech ci Bóg da zdrowie — rzekła i ode
szła szybko, a Luka wrócił do swych towa
rzyszy. Był cichy i zamyślony. Sam nawet nie wiedział, jak się to wszystko stało. I ma się z nią ożenić . . . Jak gdyby był Turkiem. . .
Takie myśli męczyły go i piekły, więc za
czął wychylać kieliszki jak zw ariow any...
Ożeni się z n ią . . . A żona jego?
Oddaliwszy się kilkanaście kroków od „ka
sami", podprowadziła Marysia konia do wiel
kiego kamienia, wspięła się nań i dosiadła konia, a potem zaczęła go siec biczem jak oszalała.
Tak, — nie może inaczej, musi go bić, aby tylko szedł ■ jak najprędzej, jak najszaleniej, jak najbardziej zwariowany. Czuła, że tak być musi, choćby nawet miał zdechnąć z wy
siłku. Zresztą go lubi, dogadza mu jak ma
łemu dziecku, ściska go i całuje, dając mu chleba lub ziemniaków. Teraz musi lecieć jak wiatr, aby tylko jak najmniej widzieć, świata, w którym była, aby jak najprędzej uciec na drugą stronę Velebitu.
Gdy spotykała kogoś po drodze, rumieniła się cala, myśląc, że każdy czyta z jej twarzy jakąś dziwną zmianę i że ją pyta, gdzie była i co robiła. A ona wolałaby umrzeć raczej, niż odpowiedzieć na to pytanie.
Gdy ruszyła z miejsca, wydało się jej, że burza nie jest już taka silna. Lecz im dalej jechała, tym było gorzej. Obok niej leciały kamienie jak piasek i zaczęła już żałować, że się puściła w drogę, że nie zaczekała jeszcze, dopóki burza całkiem nie ustanie.
Coś jej mówiło, żeby wracać, żeby nie je
chać dalej. I stanęła, chciała już nawrócić z powrotem, lecz wspomniała sobie coś, ude
rzyła konia i znowu pojechała szybko naprzód.
Musi, musi pędzić dalej w górę, choćby ją ta
głowę miało kosztować — myślała sobie i otu- lała się.
Gdy się zbliżyła do Kraljicy, koń nie mógł już biec. Burza biła weń z taką siłą, że z tru
dem mógł się posuwać naprzód, rzucając gło
wą na wszystkie strony.
Marysia oczekiwała każdej chwili, że burza ipoże ją zrzucić z konia, więc zsiadła z niego, uchwyciła się go mocno za grzywę i powiodła go tuż popod mur ochronny. Szli ciasno jedno przy drugim jak dwaj dobrzy, starzy przy
jaciele.
Mieszały się w niej uczucia strachu przed burzą, przed tym nieubłaganym potworem, z troską o konia i z jakimiś jeszcze wcześniej
szymi uczuciami, które trzymały ją w pija
nym zamgleniu, a były tak strasznie nowe i ciężkie . . .
Drżała i nogi pod nią się trzęsły, lecz nie tyle od burzy i zimna, ile od jakiejś wewnętrz
nej słabości. Jak gdyby była poprzebijana, lub jak gdyby wszystkie jej wnętrzności zerwały ze swojego miejsca.
Co chwilę musiała przystawać, aby ode
tchnąć i zebrać siły do nowej walki.
— O mój Boże, zlituj się nade mną! — szep
tała, czując coraz to większe zmęczenie. — Najświętsza Mario Panno, pokrzep mię i do
daj mi siły . . .
I koń też już ledwo szedł.
Dopóki się wlekli wzdłuż muru, jeszcze się dało wytrzymać. Mogli jeszcze, przyciśnięci jedno do drugiego, opierać się buray, bo jak
kolwiek nimi miotała, to jednak nie mogła ich obalić. Biła nimi tylko o mur.
Po każdym silniejszym uderzeniu koń mo
cniej prychał i zwracał głowę ku Marysi, a ona głęboko oddychała i wzywała Boga na pomoc. Bolał ją już cały prawy bok od tego, że burza ciskała nią o mur. Ledwo się ruszała j poczęła już myśleć o tym, że nigdy już wię
cej żywa nie dostanie się na drugą stronę Velebitu. — Gdzie on teraz?. . . — pomyślała, a przy tym zrobiło się jej coś zimno koło serca, więc stanęła na miejscu jak wryta. Po
czuła, jak członki zaczynają jej sztywnieć, więc aby nie zamarznąć targnęła się i poszła' znowu.
Gdy minęli mur, p o rw e ^ ^ ^ P R ^ B ^ B i^ ^ M z drogi. Uderzenie nie było jeszcze zbyt gwał
towne, a oni oboje stosunkowo jeszcze dobrze się trzymali na nogach, więc ich nie prze
wróciło. Z ciężkim trudem dokopali się z po
wrotem do drogi. Koń wyszedł pierwszy, a po
tem mądrze i rozsądnie nachylił łeb ku Marysi, która bez przerwy trzymała się go mocno za grzywę — i czekał, póki -i ona się nie wy
grzebie.
Nie uszli ni dziesięć kroków, a powtórzyło się to samo. Marysia upadła na kamień i po
czuła w prawym goleniu palący ból, więc krzyknęła głośno, lecz nie puszczała z rąk końskiej grzywy. Koń patrzył na nią jakoś smutno i mglisto.
— Złoto moje! Nie bój ty się o mnie — po
chlebiała mu, a potem głośno zawołała:
— O Boże wszechmogący, zmiłuj się nad nam i!. . .
IV.
Po drugiej stronie Velebitu pogoda była nie
co lepsza.
Cały dzień posypywał rzadki, suchy śnieg, a burza zmiatała go i znosiła na zaspy. Całe gałęzie padały z drzew, a gościńce i drogi oczyszczały się z liści i piasku. Miejscami za
miecione było do czysta jak na dłoni, a po drugiej stronie tworzyły się znów nowe zwały.
— O, ja nieszczęsna! Nie wróci mi dziecko żywe — lamentowała Kata. — Pocoś ją pusz
czał, o matko moja . . .
— Cicho bądź, stara! — 'gniewał się Jerko.
— Miałem może puścić człowieka, żeby zgi
nął i on sam i jego konie?
— Tak, a dziecko mi mogłeś puścić?!
— Nie bój się, biedna. Nic jej nie będzie, jak Bóg da — odpowiadał Jerko i nieustannie poglądal w tę stronę, skąd Marysia powinna nadejść.
— Nie ma jej! — mówiła Kata okołó pory śniadania.
— ^ada chwila teraz wróci — odparł Jerko i zapatrzył się w stronę Velebitu.
Burza ciągle jednako wyła, łamała, zamia
tała i-porywała.
— Nioch diabli wezmą cały przyprząg i tego,
ciołek na ognisku wywrócił na Boże Narodze
nie . . . — mruczała Kata do siebie i nie mogła się uspokoić. — Żeby mu ziemia kości jego wyrzuciła! O, ja nieszczęsna! Dziecko mi nie wróci. O, ja biedna! O, ja nieszczęsna!
— Cicho bądź, stara! Bodajbyś oniemiała!
— krzyknął na nią Jerko. > — Nie lamentuj, bodaj ci w gębie wyschło! Jakże dziecko ma prędko wrócić na taką pogodę?! Lada chwila będzie tutaj.
— No, no, lada chw ila. . . Tobie się łatwo mówi, a mnie, matce, serce się kraje.
Jerkowi też było już coraz ciężej i ciężej na duszy. Zaczął go gnębić jakiś strach i lęk.
I jego też zaczęły opanowywać jakieś ciężkie przeczucia.
Gdy już było około południa, a jej ciągle jeszcze nie było widać, zaczął Jerko przemy- śliwać, jakby tu Katę jak najdłużej uspo
kajać i pocieszać. Już i jemu za długo było czekać.
— Nie ma jfej i nie ma — mówiła Kata wy
chodząc co chwilę do drzwi i wyglądając, czy może nie idzie.
— A może jeszcze jest pod Progiem?
— Ju ż c i. . .
— E, co ty wiesz, jak się podróżuje!
— Ja wiem, że ona tam nie została.
—r Na pewno nie dali jej ludzie wracać w taki psi czas, póki się nie odmieni.
— A, jej, jej! Poszła ona, poszła, o Boże jedyny! — zalamentowała Kata.
— Nie blużnjj, stara. Jeśli nawet poszła, to pewnie późno wyszła, więc pewnie będzie no
cowała na Halanie u poczciwego gajowego jak u siebie w domu. Pewnikiem będzie nocowała, skoro jej jeszcze nie ma.
— O, Matko, Królowo miłosierdzia! Zmiłuj się ty, zmiłuj nad nią, bądź jej ku pomocy w każdej potrzebie i w ybaw 'ją od nagłej i nie
spodziewanej śm ierci. . .
Oboje milczeli i w grobowym milczeniu przechodzili jedno obok drugiego.
— Nie ma jej jeszcze? — pyta Kata.
— Jużci! Mówię ci przecież, że będzie noco
wać u gajowego, skoro jej dotąd nie ma.
Burza tyraczairm nie popuszczała. I śnieg
chodowi. Kury szukały już swych gniazd ,W dzie oporządzali bydło na noc, która się szy%s!
zbliżała, a jej ciągle jeszcze nie było. * ir
— Nie ma, Kato, jeszcze Marysi? — zajfc i tała ją ciotka łka pod sam wieczór, łz c
— Nie ma, moja ciotko, o ja biedna i Wa szczęśliwa. Bóg wie, gdzie siedzi tak dłu| G
Ciotka łka pokiwała głową, a Kacie staw —
łzy w oczach. ik,
— Czy ja wiem? .— rzecze łka. —■ U nl jeszcze nie wyszła z powrotem? / J O
— Nie, moja ciotko! Nie wierzę, żeby ®ti już nie wyszła w powrotną drogę. :* al
— E, co ty wiesz, moja kochana. Diabewi to sprawa iść w taki czas z Progu, na*|jN i o innej porze roku — rzekła ciotka i odes|m<
Kata nie odpowiedziała nic. Łzy jej tyk* 1 spływały po policzkach. j* r°
"■ — Nie ma, Kato, jeszcze twojej- Marysi»Y]
pyta stryjna Róża. I I J<
1— Nie ma, moja stryjno. Jak żyję, ta k * o
wiem, co począć. a pi
—; O, święty Mikołaju podróżniku, bądź* j(
ku pomocy — westchnęła Róża, podparła S 0]
wę ręką i zakołysała się całym ciałem. ■ jŁii.
Kata zapłakała głośno.
— Nie blużnij, Kato! Nie bądź dzieckiemKj rzecze Jerko, siląc się niby na surow®
A i jemu było już w piersiach bardzo cięi^
— Da Bóg, że nic się jej nie stanie.
— Mój Jerko, przecież na południe p o w i ł 0 była być już tu — rzecze Róża.
— Acha! Akurat ty się na tym rozumiesz®—
obruszył się Jerko na nią. ' j p
— Niby prawda . . . ale przecież . . . — mrwu
nęła Róża i odeszła. jp 0
Tak po kolei cały wieczór przychodziły S®*
biety ze wsi i pytały.
Kata postawiła wieczerzę na niskim okjpj głym stoliku i przywołała Jerka.
Gdy mieli siąść do jedzenia, każde z Di* - pomodliło się długo po cichu — a kiWY 1 indziej, od niepamiętnych czasów, odmawia ? 11 u nich modlitwę na głos. Siedli potem w B" - czeniu i w milczeniu jedli.
Ciąg dalszy nastąpi
Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 tel. 113-93 — Wydawnictwo: Wielopole 1 Tel. 135-60 — Pocztowe Konto Czekowe: Warschau Nr, 900 F I
Psy różnych ras
st*l« sprzedała I kupale Hadawla K raków , Wadowicka 39.
IPraritairate k a l» a ry |sk łtj|
F u t r a L i s y Płaszcze i fd.
G * O D * * * * 9
cieszy sic zaalaatea
Dr. mi ln*H GUTOWSKI SUneiwiurytiit Wtmaw. tu m 35 gafa. 2—5. w Utraky TqMn 2. 1-12—2
Dr. W. BILIŃSKI
•kanar-flnekelog
o r d y n u j*
L W Ó W ,
u l. L .S a p l« h y S 5
M A G A Z Y N J U B I L E R S K I
K r a k ó w , G r o d z k a 60 poleca:
zegarki, n a k rycia srebrne, papierośnice, itp.
FILATELIŚCI! Nasz gratisowy 1 7 cennik styczniowy * rew elację ie* *3*
zonul) Kio jeszcze nie zam ówił §<*]
proszony jesł o p o d a n ie adresu d o firmy: Dom Ha n d lo wy „ P io - ię nier", Kraków, Stolarska 9, I P* j
________________________ ... y c
PEDI CUPE
Rozstrzygającym dia ekonomicznej żarówki jest jaknajlepsze wykorzy
stanie prądu. Jest ono wyjątkowo korzystne w żarówce Osram-D o p o dwójnie skręconym drucie świetlnym.
W niej jaknajlepiej wykorzystuje się prqd celem wytwarzania światła.
Zatem —
wysoka wydajność świetlna — małe zużycie prądu.
Ż A R Ó W K I O S R A M - D da&o ś w ia t ła — m a ło p rąd u
F Iz 1 Sn Jer f y
i
F fal
l ę m
jp ie Me wif pa f§e
I;
f u w 2
Ie fet jkr Jnc
\ h Is:
*J2