• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 3 (17 stycznia 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 3 (17 stycznia 1943)"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)

( V I ł a d a A l b a t t U a

D o n a s z e g o r e p o r t a ż u W e w n ą t r z n u m e r u

F o t . I l s e S t e i n h o f f

Kraków, dnia 17 stycznia 1943.

(2)

i ł i-1 j WsWt . w II

^ « C mm

B g K M l K i r - f i l i _

S r i S / jłff

j J W * aW Lip»]

T t S t . r - ^ f

» , - 1 — '-• SM

.»•'• agąjfc W- -|^,... n 1i^.. ■

Ł | W

P p l : P .K . W a h n a r , V a e s , f M - m a n n , M u c k - A łła n łiC r A t l a n t i c .

NA NARTACH

Patrol z hiszpańskiej kompanii narciarskiej na trasie marszowej.

»

u k * M t .

p r z e z Ś n ie g i i l o d y

b ez względu na pogodę, nie doznając żadnych przeszkód odbywa się transport zaopatrzenia na front niemiecki.

WKHOIZIE MIUIMHI

POŁĄCZENIE USZKODZONE! NA LUZÓW ANIE

Wprawną rękę naprawia kablowy Grenadierzy z ochotniczego le- z niemieckich oddziałów łączności gionu F l a n d r i i maszeruję na

uszkodzenie w przewodach. pozycje.

IM A

MIĘDZY WZGÓRZAMI NA FRONCIE POŁUD­

NIOWO - WSCHODNIM schodzi ostrożnie patrol rumuński d o d o l i n y .

TUZ ZA P R Z E D N I A LINIĄ

Żołnierce zaopatrujący kolegów w ż y w n o ś ć niosę obiad do okopów wysuniętych najbardziej

ku nieprzyjacielowi.

... . W DRODZE NA TEREN WALK

Niemieccy strzelcy na nartach, artyleria szturmowa i czołgi przesuwała sie do przodu ku linii frontu.

NUREK PRZY PRACY

“ 1p° wł?.ka. lo<!?W“ P ? M a już rzekę kontynuuję pionierzy niemieccy swe prace. Na ilustracji widzimy właśnie nurka zanurzającego się p o d wode.

Żołnierz znajdujący się w łodzi gumowej utrzymuje z nim stałe połączenie.

NA FRONCIE W TUNISIE

Przybycie zaopatrzenia d o obozu wojsk niemieckich. ALARM LOTNICZY

Niemiecka artyleria przeciwlotnicza w Tunisie, gotowa d o odparcia ataku lotniczej]

W GAJU PALMOWYM

O bóz artylerii przeciwlotniczej w Tunisie. HA LOTNISKU NIEMIECKIM W AFRYCE Fot: P.K Biewand, Kamm P.

Wóz zaprzężony w konie przewozi ciężkie bomby z obozu na pole startowe. M ^ S d E T ' fchS.’

(3)

i

w e w s i M m i s z e k d o m o w y c h

Na naszej ilustracji widzimy po lewej stronie młodą żonę w bogato hafto­

wanym stroju. Obok niej w białej s u k n i , jaką noszą młodziutkie M dziewczęta „mniszka domowa", m która prow ad li:g o sp o d arstw o bratu i jest p i e rw s z ą kobietą

w domu.

JAK P RZED S ET K A Ml LAT przędzie i dziś Albanka według z w y c z a j u sWych przodków.

PagHEfl

liflllll

» l » i S

. . . . . . . ■ - m pozbawione Wszelkich praW.kcbietlr,1? zmu*,

W o , skahstych gor 1 przełęczY półwyspu Bałkańskiego lei szane do ciężkich robót jak n i£ w b ln ic^ łjak 0 ta k ie ' . . ® ■ zaanJ ^ Albania. O tym niedostępnym „kraju b ia li* niejednokrotnie sprzedawane i kupowane. W e% io- gor v gazie spiertiojie, szujmące potoki górskie znikają nagle w p a skach tej iaęści kraju Spotykamy je d y ń lł ziemnych pierearaca, snuł Grek starożytny piękną legendę; w ie rz i « e instytucję „domowej ?akonnacy że przez te tajemnicze pieczary oddala się. dusza zmarłego w smęffl Zakonnicą? tą je st kobfeta krain ę cieni i zapomnienia ziemskiego bytu. M któfa złożyła uroczysty

Położenie i struktura fizyczna Albanii uczyniły zeń naturalfl| iż ru g d y nie twierdzę niedostępną jakimkolwiek wpływom kulturalnym z m 1 wstąpi w z w ią z k i!

wnątrz, żyjącą swym własnym, zacofanym i spóźnionym o jakiff; Małżeńskie. - Nie I 200 la t rozwoju, żydem . Tylko na pograniczach wsiąkają p o w d j ł ę s t t o bynaj- - obce wpływy i kraj ulega stopnjowej przemianie wzorując się niM otej ślub czy- sąsieduich Grekach, Turkach, Włochach czy Słowianach. Żwłasl stości, a te do- cza wpływy włoskie po zajęciu Albanii wzmogły się niewątpliwi! roowe mniszki i przyczyniają w dużej mierze dó europeizacji tego kraju. Albacjs PS^zą ż y c i e dzisiejsza przeżywa chwile decydującej ewolucji. Ewolucja objęM 1 a k swobdd- między innymi i kobiety, wywiodła je z domów i stanu p o n u r e M ® e Jak męż- niewolnictwa na szerokie, jasne forum publicum. Odwieczne tt*l ćzyźni. Nie- dycje Albańczyków goreją i stapiają się w strumieniu n o w eJ|w*asty te nie- życia. Jeszcze dzis w górach północnej Albanii pędzą bezradosy

dzielniły się poniekąd. Wiele dawnych Obyczajów narzuca religia; za­

mieszkujące wschodnią połać kraju mahometanki okrywają się czar- czafem zgodnie z tradycją i. przepisami religijnymi. Tymczasem chrze- ścianki cieszą się dużą swobodą w poruszaniu się w miejscach publicz­

nych. Do dziś jeszcze spotyka się u kobiet w Albanii stare kostiumy suto haftowane i ozdabiane złotymi monetami i łańcuchami. Prze­

ważnie jednak Albanki — zwłaszcza mieszkanki miast — odda­

lają się od swych tradycji, zrzucają bogate malownicze szaty i przywdziewają praktyczne, lekkie, stroje miejskie. Obser­

wując głębiej- życie kobiet dzisiejszej Albanii musimy stwierdzić, że współczesna Albanka prędko przeszła od tradycji do życia' nowoczesnego. Postęp za­

czynając się od pogranicza i miast obejmuje wszystkie tereny, warstwy i dziedziny ży­

d a , a Albanka w swej emancypacji odby­

wa daleką drogę od pozbawionej praw niewolnicy do studentki, faszystki czy robotnicy. Spieszy więc r a d o ś n i e i gorączkowo do wyzwolonego ż y d a nowoczesnej kobiety, nie przeczu­

wając, że pod złudną przesłoną słohccznej wblności, swobody radości, kryje 'ono- ciężką odpowiedzialność, pracę, a bo­

daj głęsze smutki.

MŁODA MATKA ZE ŚRODKOWEJ

A L B A N I I

Nie jest ona mahometanką, dlatego nie nosi zasłony na twarzy. Według sta­

rego zwyczaju jecfnak w p l o t ł a sw ęm u fj dziecku aariulet we M w ł o s y , b y g o ustrzec przed złym

spojrzeniem.

Foł. Il&e St«:nhoff 7 '

RADIO W TIRANIE

transmituje często dawne pieśni albańskie oparte na moty­

wach ludowych, śpiewane przez młode dziewczęta i chłop­

ców w strojach narodowych.

POCHÓD WIDM!

To tyjko Albanki z okolic Skutari powracają z odwiedzin w sąsiedniej wsi. Wieśniaczki albańskie wyznania mahome-

tańskiego jeszcze dziś szczelnie zasłaniają swą twarz.

KOBIETY Z GOR

| PÓŁNOCNEJ ALBANII jtałymi godzinami wędrują one przez drogi i górskie ścieżki na targ do odle­

głych miait. Albanka jadą­

ca na koniu trzyma przed sobą na s i o d l e kołyskę

z niemowlęciem.

(4)

Powyżej i n a praw o:

Oto niezwykłe zdjęcie uwidoczniające zaciekłą walkę o śmierć lub życie w przyrodzie. Wąż, za­

plątawszy się w sieć pajęczą, walczył beznadziej­

nie — mimo swej wielkiej przewagi pod względem sił i wielkości — przez cztery dni z pająkiem, który coraz to silniej omotywał jego głowę swą zdradli­

wą, na pozór tak słabą siecią.

Powyżej:

W alka o byt w przyrodzie, ta walka silniejszych ze słabszym, nie ustaje nawet w nocy, jak to widzi­

my na załączonym zdjęciu. Oto sowa błotna żywi upolowaną myszą swe-potomstwrt. W tym wypadku, jak zresztą i w wielu innych walka o byt w świecie zwierzęcym wychodzi nam na pożytek: giną w niej myszy, jedne z najgroźniejszych i najtrudniejszych do zwalczenia szkodników polnych, dających się nam we znaki, zwłaszcza w czasie zbiorów. Toteż, sowy, ptaki drapieżne, przystosowane specjalnie do łowów nocnych, w pórze, w której myszy naj­

więcej żerują, zasługują — jako główne ich tępi- cielki — na specjalną ochronę.

M M Hg

Na lewo:

Sokolik — drapież tik mniejszy od jastrzębia — lubi gnieździć się ifa skraju last w lub na samotnych drzewach polnych, skąd ma dobry p r egląd okolicznych pól. Poluje głównie na myszy i większe < wady, jakkolwiek nie gardzi i ptaszkami, jak to widzimy na zdjęciu. Tego rodzaju wybryki można mu jednak wybaczyć, itr tępieniu bowiem myszy i innych, im po­

krewnych szkodnil :ów polnych jest mistrzem niezrównanym.

Poniżej:

Ryś, największy nasz drapieżnik z rodziny kotów, zajęty spożywaniem świeżo upolowanego dzikie­

go królika. Obecnie występuje u nas już stosun­

kowo rzadko w puszczach Karpat i Białowieży, częściej natomiast spotkać go możemy w hodow­

lach zwierząt futerkowych, dostarcza bowiem cenionych i ciepłych futer.

Poniżej na prawo:

Mroźne, śnieżne dni wbrew przy­

puszczeniom sprzyjają drapieżcy.

Dziki królik ńie mogąc znaleźć pod śniegiem innego pożywienia zaję­

ty był ogryzaniem młodych pędów.

Łatwo widoczny na białym tle śniegu padł ofiarą krwiożerczej drapieżności jastrzębia. W lecie, dzięki swej szarej barwie, łatwo mógł ujść wzrokowi swego prze­

śladowcy.

Powyżej:

Dzierzba srokosz, ptak niezwykle drapieżny, o spe­

cjalnie na pozór sadystycznych skłonnościach. Nie mogąc od razu zjeść wszystkich upolowanych zwie­

rząt, jak gąsienice, owady, myszy a nawet i pi­

sklęta, sporządza sobie z nich zapasy, nabijając je chwilowo na ciernie lub ostre końce gałązek. My­

liłby się jednak, kto by posądzał go o egoizm. Do­

starcza w ten sposób pożywienia samiczce, którą siedząc na jajach -nie może zbyt daleko oddalać

się od gniazda celem zaspokojenia głodu.

Teks! tu k .

Fof. Archiwum

(5)

Wozu i w y c ią g n ą ł z n ie g o torbę.

Pieli w niej słoninę, suchą szynkę, jp i chleb.

- No, chłopcy, przegryźcie s | | fcekł Ive i zaczął pierwszy.— Święty Mikołaju podróżniku, błogosław

|W} i bądź nam ku pomocy!

— Przysuń się Maryś.

— Dobrze, dobrze.

A ty, Luka?

Nie mogę. Nie jestem głodny.

Jedli wszyscy, a Luka'podszedł jo swoich koni, głaskał je, pokle- jywał i wycierał sianem.

| — Moje złote, tylko w y sobie pojedzcie . . . C * * f Y' * 18 ku, mała odrobino, żryj i ty. Zno- fus m ó j. . . Wyście moi, żyw iciele. . . Pośpiesz pośpiesz się, bo wnet pojedziemy . . . Moje L ~ Luka, a chodżże jeść! — zawołał go

parek. 6

- Chłopak się wstydzi jeść przy dziewu- fce — żartował Ive.

~ p ’ i® nie wstydzę przy nim?

E, bo on z pańskiego rodu, moja córo, Xs na?za grani czarka. Obijał się parę lat I P zaraz z kierpca zrobił się bucik.

*e Pleć, stryku, ale pośpieszcie się jedźmy — odpowiedział Luka. — Moje złote

“gnrątka, mój kasztanku, żryj, żryj ino i nie

»uch aj co oni mówią. ;— Pośpieszcie się, lu- Izłe, konie nam ochłódną.

H Nie zmarzną. Dobrze są okryte.

o~^. Wszystko jedno. Tyś też ubrany, a zim- LłiT ^ ° ' ^dźm y — rzekł Ive i wstał. — Wo- jUbym stracić głowę, niż żeby mi mój mały r acnorował. Ale jak Bóg da, n ie zachoruje, poje bydlątka . . , moje kochane . . . No, ru­

gajcie się, ludzie. Zdejmujcie worki z obro­

kiem i. ruszajmy.

Szybko przygotowali się do drogi.

Zamotaj się, Maryś.

‘ się zamotała. Nie bój się.

dopomóż, Panie Boże i święty Miko- [ L Podróżniku! Wio, mały! — krzyknął Ive blawki Lw bicza.' Konie oglądnęły się trochę, I zadzwoniły i wszystko ruszyło powoli.

w °zy skrzypiały ciężko.

~ O święty Ahtoni Padewski, uchowaj nam łasze konie — westchnął Marek, idąc powoli przy wozie i potrzaskując biczem.

Od gajówki do granicy licko-dalmackiej nie pa już nawet pół kilometra, ale droga okrop­

na. Konie nie mogą iść jak tylko noga za Pgą. Jeszcze ten kawałeczek drogi zasłonięty pst lasem, a potem zaraz od granicy zaczyna i N stromizna i pusta kamienna golizna, gdzie X >urza wyprawia najwścieklejsze orgie rozsza-

siły i mocy.

i No, teraz jużeśmy w pazurach diabła — odezwał się Ive.

^ !ech będzie z nami i krzyż święty!

_' ^ ‘e i się diabli zerwali!

co! Gdyby i nie było granicy, nie zo- t soh ? y burzy za sobą, — rozmawiali irugiego 6 * ^"u*ca Przybliżając się jeden do

I k ^°' ^ a l ^ k i ! Jeszcze trochę.

jz_m, ardziej zbliżali się do granicy, tym bu- , .stawała się oczywiście coraz to silniejsza, s zniP°m wzdymała gunie i targała nakrycia . y ° z<?w; lecz nie mogła im nic zrobić, gdyż I -Z Powiązane powrozami.

I . ,"°źe, dopomóż! Ale się diabli zerwali!...- puazie, teraz czas siadać na wozy — rzekł Ive

Wyskoczył na swój wóz.

• Dalej, Maryś, siadaj — rzecze Luka.

Bo co?

. ~~ E, nie można już iść od burzy. Pozrzuca- faby nas z drogi. Siadaj tu na lewo a ja. siądę p° Prawej stronie. No, wydrap się!

Konie stanęły, a Marysia siadła na wóz.

Popędzaj, Luka, co stoisz?

fck ^ araz' tylko siędziemy — odparł i wy- L na dyszel, trzymając się jedną ręką P W imię Jezusa i Marii f Wio!

lak ortu* teraz nieco prędzej, a bur?a dęła, I n n i S Y wszystko miała potargać w kawałki

W nieskończoność

|zecze Luk nSm ieszcze wozy powywracać — W v S , V u ewróci' iak B°g da

~~ Z im n o ^ j Trzęsła się cała.

■ I I d°ść zimno,

jplej. y^^nij się do mnie, to będzie i ~ E°brze «ni i tak.

iaś? __głupia. Dlaczego się odsunę­

l i w idzisz tak P-rlygarn^ł i4 ręką ku sobie. — I Milczała; a on nh^finam b^ dzie zaraz cieplej, sobie. obejmował ją i przyciągał ku

L B U L A K 4 łu m o L C 9 U ff z , c A o r u fC L c A ć e ^ o P o fJ in c ^ C ts flC Ł '

Prawda, że teraz cieplej?!

Kię jeszcze* w'i ta jU F - M51e .b!izeJ' Pod

gadywali z sobą, od innych nie było słychać żadnego głosu. Bardzo rzadko tylko dochodziło głuche pokrzykiwanie na konie. Brzęk uprzę­

ży, skrzyp kół i ostre dyszenie koni — to wszystko , łykał i unosił z sobą straszny świst burzy.

Naraz usłyszeli oboje, jak u Iya coś łupnęło.

Nie widzieli nic.

— Oho! Diabłu na wieczerzę! — krzyknął Ive i zeskoczył z wozu.

— Co tam, stryku?

— A, żeby to diabli wzięli! Ale dmucha!

-£■ Co to było?

— Porwał mi wiatr worek ziemniaków i dia­

bli je wzięli.

— Leć, może jeszcze chwycisz — rzekł Ma­

rek i skoczył ku niemu.

— Jużci! Nawet boginki by go już teraz nie znalazły. Diabli wiedzą, gdzie jest już teraz.

— Czekaj, pójdę z latarnią — rzekł Marek i wziął światło aby poszukać, lecz nie zrobił nawet dwóch kroków od kraja drogi, gdy go chwyciła burza i chciała nim rzucić o kamie­

nie. Padł szybko brzuchem na drogę ude­

rzywszy latarnią o koło. Szkło prysnęło, a światło zgasło. Chwilę zapanowała grobowa cisza. Nikt nie wiedział, co się stało. Ive przy­

biegł na miejsce, gdzie przed chwilą był Marek.

— Marek! >

— Co takiego?!

— Co się z tobą stało?

— A nic. O mało nie poszedłem szukać two­

jego worka.

i — Bardzoś się stłukł?

— Nie boję się.

Ive nie odzywał się więcej. Milczał i ledwo wyczekiwał chwili, żeby się stąd oddalić.

Dość prędko i bez żadnych dalszych przy­

padków dotarli pod Próg.

Gdy dojechali pod „kasarnię", zastali jedne i drugie wrota zamknięte. Ive skoczył z wozu i wszedł w małe środkowe wrota, a pozostali czekali, aż im od wewnątrz otworzy. To cze­

kanie wydało im się najokropniejsze z całej tej drogi, gdyż burza tu najstraszniejsza, ja­

kiej nigdzie indziej nie masz na całym Vele- bicie, chyba tylko prócz Kraljicy. Wszyscy drżeli, a na koniach włosy stawały.

— Bardzo ci zimno?

— Dla Boga, bardzo.

— No, teraz się zagrzejemy.

Tymczasem Ive otworzył wrota i wprowa­

dził swoje konie pod dach, a Luka za nim.

Mogli wszyscy gładko powciągać wozy, gdyż niewielu woźniców zastali, a i ci wciągnęli swe wozy do innego przedziału ogromnej pań­

stwowej suszarni.

— Hej, Ive! — wołał nasz woźnica Ive i wa­

lił pięściami w drzwi mieszkania gospodarza.

Za chwilę gospodarz pojawił się ze świecą w ręce. Ledwie patrzył.

— O, imienniku! Toś to ty?!

— A ja, imienniku. Ledwieśmy żywi uciekli.

— Wielka tam burza w górze?

— Jak sto diabłów! Nigdy takiej nie było.

— Dobrze, że wam nie powywracała wozów.

— Nasze szczęście. A mogła . . . Potrafiłaby.

— Ale chodźcie do kuchni, zagrzejecie się.

— Zaraz, tylko oporządzimy konie. ■

lO o n m i a s t a

Ulicami miasta sunie gwar

Tłoczą się słowa szyk m yśli lamie się w m iliony drobnych dróg czy ttun

nóg masa spieszy tu

i gwar i ruch i ruch i k rzy k ■ i tu i tam samochód wóz — i—

UW AGA! do góry głowa! sunie tramwaj!!! skrzyp, gwizd i dźw ięk to słowa klakson to dzw onek — —— —

to

Ulicą miasta idzie on. Wygląda jak pokrzyw y ton pom iędzy kw ieciem róż. Zdobywa drogi szlak swej nędzy, b y gdzieś [ pod mostem, w jakiejś dziurze do rana prześnić tylko sen...

by rano znów ulicą miasta iść —r g ło d n y ---

Raz m u, przechodząc, w łożyłem do kieszeni dwa złote. Z ócz m u na chwilę uleciał głaz o potem ... szyderczo się roześmiał.

odrzekła

ci cie-

Pa ta dobrze wiem. Przysuń w ” e ,b!«ej, pod moją gunię.

Nii» gnnię. Tobie będzie zimno, i kaftan' ■ v *7 ° mnie- Mam kożuch bunie ' aPotę i na to wszystko jeszcze i Luka - ciepło.

gunię. un’ 6 sł śię trochę i rozchylił swoją

— m ?’ s*adaj na niej, to cię otulę.

I — Ni spokój. Zostaw.

[Teraz ci* Siadaj, jak ci mówię. O tak.

Rasno l eszcze ładniej, a nawet nam nie było rzeczywiście zimno, więc nie

■ *9 S1P> 7 o ia fair nłulał i n _i.

[jej Cajv® si<i- że ją tak otulał i przytulał. Było Zupełni ‘en? Przyjemnie i poddawała mu się feorapft • bratu. Czuła, jak od niego płynie 1 Przenika całe jej ciało tak miło, tak przyjejjjnig, tak rozkosznie.

Pod'czas gdy ci dwoje omotowywali się i za-

"— Nie nic. Nie bójcie się o mnie.

Tymczasem powstał już i przysuwał się do wozu. Chwycił się go silnie.

— No, o mało nie pożegnałem się z moją głową. Mocną maml

— Ano, wyrwało worek i poniosło go jak piórko.

— A worek był uwiązany?

— Tak, ale pewnie się postronek obluźnił.

— Dalej, poprzyciągajmy wszyscy.

Każdy obchodził wóz, trzymając się go moc­

no i przyciągał powrozy, a potem znowu wszy­

scy powsiadali i ruszyli dalej. Luka objął Ma­

rysię, zamotał ją w swoją gunię i przytulił mocno do siebie. Było im tak obojgu cieplej, ale równocześnie czuli jeszcze i coś innego, coś słodszego i przyjemniejszego, o czym mil­

czeli. Marysia nie umiała określić tego cze­

goś. Luka jasno pojmował i wiedział, dlaczego mu tak przyjemnie, lecz milczał, milczał i nie­

mo ściskał ją, jak gdyby ciągle coraz bardziej ją okrywał, a ona poddawała się i jakby ukrad­

kiem dziwiła się i cieszyła, jak jej to przy nim jakoś miło i przyjemnie.

— Do kroćset diabłów! — doleciał głos Iva.

Jechali wzdłuż długiego, grubego i wyso­

kiego muru, który chroni drogę, żeby burza nie wywracała wozów.

Posuwali się wolno, a każdy szeptał wes­

tchnienia do świętego Mikołaja patrona podró­

żujących, aby ich ochronił od złego.

W Kraljicy znaleźli się w najniebezpiecz­

niejszym miejscu, a burza szalała wśród gę­

stej ciemności.

Nie zauważyli nawet białego domku,, zbu­

dowanego od fundamentów do szczytu z twar­

dego kamienia, gdy go mijali. Nie było go zu­

pełnie widać. Tylko z nawyku dobrzy znajomi poczuli, że go mijają. I im dalej jechali, tym lżej było każdemu i swobodniej w piersiach,.

Ile razy uderzała silniejsza fala burzy, tyle razy Marysia mocniej się przytulała do Luku

— Nie bój się — dodawał jej odwagi.

Tadeusz Jęezalik

Tymczasem inni woźnice powyprzągali ko­

nie, ponakrywali je i obrócili ku wozom, aby jadły. Luka przywiązał konia Marysi do ja­

kiejś pustej karety stojącej tuż obok jego wozu.

Załatwiwszy się z końmi, weszli do izby.

— Chodź-że, Maryś — zawołał ją Luka.

— Ja bym najchętniej została tutaj.

— Nie bądź dzieckiem, ale właź.

— Żebym taki zdrów był, dziewucho, że ci się tu nie znudzi! -— rzekł gospodarz i pod­

szedł do Marysi. — Wleź tylko.

Nie odpowiedziała nic, tylko poszła za nimi.

— Chcecie, ludzie, co jeść?

— Ano, jeszcze by nie?! Ale najpierw daj nam wódki, a potem nakraj szynki i nabij do niej jajek. Tylko żeby było dużo! Prawda, ludzie?! — pyta stryk Ive.

— A pewnie! Toć nas dużo — rzecze Marek.

Posiadali koło długiego stołu, a gospodarz przyniósł wódki.

— W Imię Jezusowe! — rzekł Ive i prze­

żegnał się. — Zdrowaś Mario!

— Niech ci Bóg da zdrowie.

Byli mocno zziębnięci, a wódka rozgrzewała im żyły, więc tęgo pili. Nikt nie .zostawał w tyle. Nawet i Marysia.

— A czyja to dziewucha? — spytał karcz­

marz.

— Jednego z naszych tam spod lasu.

— Wożnicuje i on?

— Z pięć—sześć lat już nie jeździ. Osłabł

— rzecze Marysia.

— No, to go nie znam.

Potem jedli i zaczęli pić wino. Kilka razy musiał gospodarz piec mięso, póki wszyscy nie pojedli sobie do syta. Prędko zapomnieli 0 burzy i zimnie, jakie przeszli, rozbawili się 1 Ive zaczął śpiewać.

- He, co mi tam wszystko! Ani mój tata nic nie miał, ani ja nic nikomu nie zostawię.

Napełnij-no, imienniku, te szklanki — zawo­

łał Ive i ł u p n ą ł pięścią w stół. ’ Szło tak kilka razy rzędem, a kie­

dy już wszyscy m ieli‘tego dosyć, zdecydowali, że pójdą dać koniom jeść i położą się spać. Każdy z nich podścielił sobie coś obok swego wozu i legł, a Luka umieścił Ma­

rysię w owej pustej karecie. Widać było, że była rozgrzana* piciem.

Oczy jej gorzały jakimś niepoję­

tym ogniem, a w policzkach igrała krew. Przeciągała się co chwilę i oglądała się, jakby czegoś szu­

kała.

— Co ci jest? — spytał Luka.

— Nic.

— Zmęcz onaś?

— Tak! — odrzekła i położyła się w karecie.

Luka ujął ją nieco. Ponieważ dobrze był przeziąbł, więc ciągle mu było za mało .ciepła.

Pierwsze kieliszki wypił, aby się rozgrzać, drugie, aby mu jadło szło lepiej, a trzecimi musiał już polewać.

Gdy Marysia już legła, wziął coś i zaczął ścielić sobie obok wozu, aby się położyć.

— Co tu robisz, Luka?

— Idę się położyć.

— Będzie ci twardo.

— Przyzwyczajony jestem do tego.

— Mnie tu bardzo dobrze.

— A widzisz! — odrzekł jak gdyby sobie coś przypominał. — Mógłbym i ja tam ...

— Byłoby ciasno.

— Jeśli nam nie było przedtem ciasno ną wozie, to i, teraz nie będzie.

— Ale ten wóz mniejszy.

— Nie bój się. Będzie nam cieplej — od­

rzekł i wszedł na wóz. Inni woźnice spali już jak zarżnięci.

Nazajutrz pierwszy wstał Ive. Już przedtem budził się kilka razy, ilekroć konie mocniej tupały; wołał wtedy na nie i dalej chrapa!.

Gdy zauważył, że światło dnia silniejsze jest już od świecy, co przez noc paliła się w su­

szami, wyciągnął się na swym legowisku, usiadł, przeciągnął się jeszcze raz, ziewnął i przeżegnał się. Jakiś czas siedział tak pod­

party jedną ręką i oglądał się.

— Na, mały, malutki! — krzyknął raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby i znowu za­

milkł. Łuka zerwał się i podniósł głowę, żeby zobaczyć, jaka pora. Prawą ręką podrapał się za uchem, a lewą powoli wysunął spod głowy Marysi, wstał i przeżegnał się. Gdy zobaczył, że nikt jeszcze nie wstał, nachylił się i poca­

łował Marysię. Ona zerwała się ze snu i spoj­

rzała na niego szerokim spojrzeniem.

— Nie bój się, nie bój. To ja — rzekł Luka i uśmiechnął się do niej.

— E, idż! Jakiś ty!

— Patrzcie, patrzcie, gniewa się — rzekł cicho, jakby żartem i pogłaskał ją po twarzy.

Zamilkła i wpatrzyła się w siano.

Nie gniewaj się, Maryś. Ożenię się z to­

bą. Kocham cię — szeptał.

Ona milczała. Nie odpowiedziała ani słowa, lecz odwróciła się zupełnie od niego i nad czymś myślała.

Jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak na duszy, tak ciężko i smutno jak tego' rana.

III.

Przy pożegnaniu stali niemo jedno obok' drugiego. Z innymi woźnicami pożegnała się jeszcze w izbie, a on odprowadził ją przed suszarnię.

— Nie gniewaj się, Maryś, i nie bierz mi za złe.

— Co bym się miała gniewać?

— No, tak . . . A tamten . . . Gdy będę wra­

cał z Zadani, czekaj na mnie tam, gdzieśmy się wczoraj spotkali. Wrócę za pięć dni.

— Po co cię mam czekać?

— Żebyśmy się zmówili. Zostanę w tyle za innymi woźnicami. Nie potrzebują cię nawet widzieć.

— Z Bogieml

— Jedź z Bogiem. Pozdrów tatę.

— Niech ci Bóg da zdrowie — rzekła i ode­

szła szybko, a Luka wrócił do swych towa­

rzyszy. Był cichy i zamyślony. Sam nawet nie wiedział, jak się to wszystko stało. I ma się z nią ożenić . . . Jak gdyby był Turkiem. . .

Takie myśli męczyły go i piekły, więc za­

czął wychylać kieliszki jak zw ariow any...

Ożeni się z n ią . . . A żona jego?

Oddaliwszy się kilkanaście kroków od „ka­

sami", podprowadziła Marysia konia do wiel­

kiego kamienia, wspięła się nań i dosiadła konia, a potem zaczęła go siec biczem jak oszalała.

Tak, — nie może inaczej, musi go bić, aby tylko szedł ■ jak najprędzej, jak najszaleniej, jak najbardziej zwariowany. Czuła, że tak być musi, choćby nawet miał zdechnąć z wy­

siłku. Zresztą go lubi, dogadza mu jak ma­

łemu dziecku, ściska go i całuje, dając mu chleba lub ziemniaków. Teraz musi lecieć jak wiatr, aby tylko jak najmniej widzieć, świata, w którym była, aby jak najprędzej uciec na drugą stronę Velebitu.

Gdy spotykała kogoś po drodze, rumieniła się cala, myśląc, że każdy czyta z jej twarzy jakąś dziwną zmianę i że ją pyta, gdzie była i co robiła. A ona wolałaby umrzeć raczej, niż odpowiedzieć na to pytanie.

Gdy ruszyła z miejsca, wydało się jej, że burza nie jest już taka silna. Lecz im dalej jechała, tym było gorzej. Obok niej leciały kamienie jak piasek i zaczęła już żałować, że się puściła w drogę, że nie zaczekała jeszcze, dopóki burza całkiem nie ustanie.

Coś jej mówiło, żeby wracać, żeby nie je­

chać dalej. I stanęła, chciała już nawrócić z powrotem, lecz wspomniała sobie coś, ude­

rzyła konia i znowu pojechała szybko naprzód.

Musi, musi pędzić dalej w górę, choćby ją ta

(6)

głowę miało kosztować — myślała sobie i otu- lała się.

Gdy się zbliżyła do Kraljicy, koń nie mógł już biec. Burza biła weń z taką siłą, że z tru­

dem mógł się posuwać naprzód, rzucając gło­

wą na wszystkie strony.

Marysia oczekiwała każdej chwili, że burza ipoże ją zrzucić z konia, więc zsiadła z niego, uchwyciła się go mocno za grzywę i powiodła go tuż popod mur ochronny. Szli ciasno jedno przy drugim jak dwaj dobrzy, starzy przy­

jaciele.

Mieszały się w niej uczucia strachu przed burzą, przed tym nieubłaganym potworem, z troską o konia i z jakimiś jeszcze wcześniej­

szymi uczuciami, które trzymały ją w pija­

nym zamgleniu, a były tak strasznie nowe i ciężkie . . .

Drżała i nogi pod nią się trzęsły, lecz nie tyle od burzy i zimna, ile od jakiejś wewnętrz­

nej słabości. Jak gdyby była poprzebijana, lub jak gdyby wszystkie jej wnętrzności zerwały ze swojego miejsca.

Co chwilę musiała przystawać, aby ode­

tchnąć i zebrać siły do nowej walki.

— O mój Boże, zlituj się nade mną! — szep­

tała, czując coraz to większe zmęczenie. — Najświętsza Mario Panno, pokrzep mię i do­

daj mi siły . . .

I koń też już ledwo szedł.

Dopóki się wlekli wzdłuż muru, jeszcze się dało wytrzymać. Mogli jeszcze, przyciśnięci jedno do drugiego, opierać się buray, bo jak­

kolwiek nimi miotała, to jednak nie mogła ich obalić. Biła nimi tylko o mur.

Po każdym silniejszym uderzeniu koń mo­

cniej prychał i zwracał głowę ku Marysi, a ona głęboko oddychała i wzywała Boga na pomoc. Bolał ją już cały prawy bok od tego, że burza ciskała nią o mur. Ledwo się ruszała j poczęła już myśleć o tym, że nigdy już wię­

cej żywa nie dostanie się na drugą stronę Velebitu. — Gdzie on teraz?. . . — pomyślała, a przy tym zrobiło się jej coś zimno koło serca, więc stanęła na miejscu jak wryta. Po­

czuła, jak członki zaczynają jej sztywnieć, więc aby nie zamarznąć targnęła się i poszła' znowu.

Gdy minęli mur, p o rw e ^ ^ ^ P R ^ B ^ B i^ ^ M z drogi. Uderzenie nie było jeszcze zbyt gwał­

towne, a oni oboje stosunkowo jeszcze dobrze się trzymali na nogach, więc ich nie prze­

wróciło. Z ciężkim trudem dokopali się z po­

wrotem do drogi. Koń wyszedł pierwszy, a po­

tem mądrze i rozsądnie nachylił łeb ku Marysi, która bez przerwy trzymała się go mocno za grzywę — i czekał, póki -i ona się nie wy­

grzebie.

Nie uszli ni dziesięć kroków, a powtórzyło się to samo. Marysia upadła na kamień i po­

czuła w prawym goleniu palący ból, więc krzyknęła głośno, lecz nie puszczała z rąk końskiej grzywy. Koń patrzył na nią jakoś smutno i mglisto.

— Złoto moje! Nie bój ty się o mnie — po­

chlebiała mu, a potem głośno zawołała:

— O Boże wszechmogący, zmiłuj się nad nam i!. . .

IV.

Po drugiej stronie Velebitu pogoda była nie­

co lepsza.

Cały dzień posypywał rzadki, suchy śnieg, a burza zmiatała go i znosiła na zaspy. Całe gałęzie padały z drzew, a gościńce i drogi oczyszczały się z liści i piasku. Miejscami za­

miecione było do czysta jak na dłoni, a po drugiej stronie tworzyły się znów nowe zwały.

— O, ja nieszczęsna! Nie wróci mi dziecko żywe — lamentowała Kata. — Pocoś ją pusz­

czał, o matko moja . . .

— Cicho bądź, stara! — 'gniewał się Jerko.

— Miałem może puścić człowieka, żeby zgi­

nął i on sam i jego konie?

— Tak, a dziecko mi mogłeś puścić?!

— Nie bój się, biedna. Nic jej nie będzie, jak Bóg da — odpowiadał Jerko i nieustannie poglądal w tę stronę, skąd Marysia powinna nadejść.

— Nie ma jej! — mówiła Kata okołó pory śniadania.

— ^ada chwila teraz wróci — odparł Jerko i zapatrzył się w stronę Velebitu.

Burza ciągle jednako wyła, łamała, zamia­

tała i-porywała.

— Nioch diabli wezmą cały przyprząg i tego,

ciołek na ognisku wywrócił na Boże Narodze­

nie . . . — mruczała Kata do siebie i nie mogła się uspokoić. — Żeby mu ziemia kości jego wyrzuciła! O, ja nieszczęsna! Dziecko mi nie wróci. O, ja biedna! O, ja nieszczęsna!

— Cicho bądź, stara! Bodajbyś oniemiała!

— krzyknął na nią Jerko. > — Nie lamentuj, bodaj ci w gębie wyschło! Jakże dziecko ma prędko wrócić na taką pogodę?! Lada chwila będzie tutaj.

— No, no, lada chw ila. . . Tobie się łatwo mówi, a mnie, matce, serce się kraje.

Jerkowi też było już coraz ciężej i ciężej na duszy. Zaczął go gnębić jakiś strach i lęk.

I jego też zaczęły opanowywać jakieś ciężkie przeczucia.

Gdy już było około południa, a jej ciągle jeszcze nie było widać, zaczął Jerko przemy- śliwać, jakby tu Katę jak najdłużej uspo­

kajać i pocieszać. Już i jemu za długo było czekać.

— Nie ma jfej i nie ma — mówiła Kata wy­

chodząc co chwilę do drzwi i wyglądając, czy może nie idzie.

— A może jeszcze jest pod Progiem?

— Ju ż c i. . .

— E, co ty wiesz, jak się podróżuje!

— Ja wiem, że ona tam nie została.

—r Na pewno nie dali jej ludzie wracać w taki psi czas, póki się nie odmieni.

— A, jej, jej! Poszła ona, poszła, o Boże jedyny! — zalamentowała Kata.

— Nie blużnjj, stara. Jeśli nawet poszła, to pewnie późno wyszła, więc pewnie będzie no­

cowała na Halanie u poczciwego gajowego jak u siebie w domu. Pewnikiem będzie nocowała, skoro jej jeszcze nie ma.

— O, Matko, Królowo miłosierdzia! Zmiłuj się ty, zmiłuj nad nią, bądź jej ku pomocy w każdej potrzebie i w ybaw 'ją od nagłej i nie­

spodziewanej śm ierci. . .

Oboje milczeli i w grobowym milczeniu przechodzili jedno obok drugiego.

— Nie ma jej jeszcze? — pyta Kata.

— Jużci! Mówię ci przecież, że będzie noco­

wać u gajowego, skoro jej dotąd nie ma.

Burza tyraczairm nie popuszczała. I śnieg

chodowi. Kury szukały już swych gniazd ,W dzie oporządzali bydło na noc, która się szy%s!

zbliżała, a jej ciągle jeszcze nie było. * ir

— Nie ma, Kato, jeszcze Marysi? — zajfc i tała ją ciotka łka pod sam wieczór, łz c

— Nie ma, moja ciotko, o ja biedna i Wa szczęśliwa. Bóg wie, gdzie siedzi tak dłu| G

Ciotka łka pokiwała głową, a Kacie staw —

łzy w oczach. ik,

— Czy ja wiem? .— rzecze łka. —■ U nl jeszcze nie wyszła z powrotem? / J O

— Nie, moja ciotko! Nie wierzę, żeby ®ti już nie wyszła w powrotną drogę. :* al

— E, co ty wiesz, moja kochana. Diabewi to sprawa iść w taki czas z Progu, na*|jN i o innej porze roku — rzekła ciotka i odes|m<

Kata nie odpowiedziała nic. Łzy jej tyk* 1 spływały po policzkach. j* r°

"■ — Nie ma, Kato, jeszcze twojej- Marysi»Y]

pyta stryjna Róża. I I J<

1— Nie ma, moja stryjno. Jak żyję, ta k * o

wiem, co począć. a pi

—; O, święty Mikołaju podróżniku, bądź* j(

ku pomocy — westchnęła Róża, podparła S 0]

wę ręką i zakołysała się całym ciałem. ■ jŁii.

Kata zapłakała głośno.

— Nie blużnij, Kato! Nie bądź dzieckiemKj rzecze Jerko, siląc się niby na surow®

A i jemu było już w piersiach bardzo cięi^

— Da Bóg, że nic się jej nie stanie.

— Mój Jerko, przecież na południe p o w i ł 0 była być już tu — rzecze Róża.

— Acha! Akurat ty się na tym rozumiesz®—

obruszył się Jerko na nią. ' j p

— Niby prawda . . . ale przecież . . . — mrwu

nęła Róża i odeszła. jp 0

Tak po kolei cały wieczór przychodziły S®*

biety ze wsi i pytały.

Kata postawiła wieczerzę na niskim okjpj głym stoliku i przywołała Jerka.

Gdy mieli siąść do jedzenia, każde z Di* - pomodliło się długo po cichu — a kiWY 1 indziej, od niepamiętnych czasów, odmawia ? 11 u nich modlitwę na głos. Siedli potem w B" - czeniu i w milczeniu jedli.

Ciąg dalszy nastąpi

Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 tel. 113-93 — Wydawnictwo: Wielopole 1 Tel. 135-60 — Pocztowe Konto Czekowe: Warschau Nr, 900 F I

Psy różnych ras

st*l« sprzedała I kupale Hadawla K raków , Wadowicka 39.

IPraritairate k a l» a ry |sk łtj|

F u t r a L i s y Płaszcze i fd.

G * O D * * * * 9

cieszy sic zaalaatea

Dr. mi ln*H GUTOWSKI SUneiwiurytiit Wtmaw. tu m 35 gafa. 2—5. w Utraky TqMn 2. 1-12—2

Dr. W. BILIŃSKI

•kanar-flnekelog

o r d y n u j*

L W Ó W ,

u l. L .S a p l« h y S 5

M A G A Z Y N J U B I L E R S K I

K r a k ó w , G r o d z k a 60 poleca:

zegarki, n a k rycia srebrne, papierośnice, itp.

FILATELIŚCI! Nasz gratisowy 1 7 cennik styczniowy * rew elację ie* *3*

zonul) Kio jeszcze nie zam ówił §<*]

proszony jesł o p o d a n ie adresu d o firmy: Dom Ha n d lo wy „ P io - ię nier", Kraków, Stolarska 9, I P* j

________________________ ... y c

PEDI CUPE

Rozstrzygającym dia ekonomicznej żarówki jest jaknajlepsze wykorzy­

stanie prądu. Jest ono wyjątkowo korzystne w żarówce Osram-D o p o ­ dwójnie skręconym drucie świetlnym.

W niej jaknajlepiej wykorzystuje się prqd celem wytwarzania światła.

Zatem —

wysoka wydajność świetlna — małe zużycie prądu.

Ż A R Ó W K I O S R A M - D da&o ś w ia t ła — m a ło p rąd u

F Iz 1 Sn Jer f y

i

F fal

l ę m

jp ie Me wif pa f§e

I;

f u w 2

Ie fet jkr Jnc

\ h Is:

*J2

Ir a /

A

ml m

wĘm -

m m

Dra Wandera \ 0l lS( \BIV

N u m e r r e j e s t r a c y j n y 2 0 2 6

b e z b a r w n y i a r o m a t y c z n y p ł yn d o s k r ó c o n e g o i w y g o d n e g o l eczenia świerzbu

■1

«e N O V A S C A B IN działa już p o jednorazowym użyciu, nie ftu plami i n ie niszczy bielizny nie pow oduje przerw w pracy « ‘ Do n a b y c i a w e w s z y s t k i c h a p t e k a c h ł * i ;

Fabryka C h e m i c z n o-Farmaceutyczna

Dr. A. Wander, S. A. Kraków

LO

(7)

NAWET SMIERC

ALINA NOWAKÓWNA ,|T rystyna prostuje zmęczone członki i z roz-

5 *- koszą wdycha ostre i świeże powietrze, ftst już ciemno, parę gwiazd błyszczy na wą- Jim pasku ciemno-szafirowego nieba, wiszące- P° nad ulicą. Cienka warstwa śniegu pokrywa Jrzdnię, chodniki, osiada lśniącym szronem

#a gałązkach.

|j Godzina siódma.

4 —; Siódma? — dziwi się Krystyna — Ach, l|k, dziś przecież później. Przecież przeno­

śny . . .

■ O przenosinach w biurze przypomina jej p try ból w zmęczonych ramionach i plecach, la ły dzień składała i pakowała akta, teki Iwitów, stosy korespondencji.

i N a jakiejś wieży bije siódma. Czysty me- lliczny dźwięk drży w mroźnym, srebrnym lid księżyca powietrzu. Nagle w bajkowy na- Iró j wdziera się brutalnym rytmem odgłos ftyichś przyspieszonych kroków.

I Jakieś znane kroki! Krystyna wie, wie do- Konale, kto biegnie za nią, ale z uporu,

■ przekory idzie coraz szybciej'.

■ Idzie coraz prędzej i prędzej, aż mocna

»oń zatrzymała ją znanym chwytem i roze-

r iany głos- zawołał:

— Krysta, ty myślisz, że uciekniesz? Że l i potrafisz w ogóle kiedyś uciec?

$ Krystyna nie myśli uciekać. Nie chce. Jest Sj właśnie najlepiej w tej chwili, gdyż w sil- nfych ramionach Ryśka czuje się absolutnie vzbronna i najzupełniej bezpieczna,

li — A to urwis — dźwięczy ponad nią głos w śka, bo Rysiek jest wysoki i Krysta sięga fliu głową do ramienia. — Uciekinier! Przy-

hodzę pod biuro, nie ma. Patrzę — świeże 4 ady na śniegu nr 35 , a na zakręcie pędzi

|>ś małego. Zmykał Ale na szczęście przewi­

dująca Bozia dała mi nieco dłuższe n o g i. . . 3 czego się śmiejesz, szybkobiegaczko?

i® — Z ciebie, jak zawsze — frędzle szala wystają ci z nad kołnierza, jak bokobrody, Ando kapelusza znowu . . .

B To popraw — mówi surowo Ryszard, ajystyna podnosi obie ręce do góry i staje

|P palcach, ale nim dosięga kapelusza, Ry- ek pochyla się i całuje roześmiane usta rysty.

— To na kapelusz nic nie pomaga! — bro- 9 się Krysta.

1 — Nie pomaga? — dziwi się Ryszard i ca- ł j e znowu. Rysiek całuje „jakby się wycho-

* ał w lesie" według określenia Krysty.

1 właśnie ta prostota, szczerość i siła podoba k jej u niego najbardziej,

f Jakaś pani przechodzi ulicą, zauważa ich

■fmówi:

1 — Ach!

w — Zazdrość — konstatuje w duchu Krysta.

■ — Zazdrość — śmieje się Ryszard.

1 Krystyna nie pamięta już o tak ciężko prze- ffacowanym dniu, nie czuje ■ zmęczenia. Idą chwilkę, na malutką chwileczkę, która Ipjrwa do dziewiątej posłuchać muzyki i wy- ł , ."Pólczarną'' w zacisznej, małej kawiarni, Idzie niewidomy staruszek zamiast szlagie­

rów i przebojów grywa na fortepianie —

Chopina. . . .

Wyszukują więc stolik w kąciku i siadają naprzeciw siebie. Krysta patrzy w twarz Ryśka i po raz tysiączny stwierdza, że Ry­

siek jest nadzwyczajny i jedyny.

Wysubtelniona muzyka wykwita cieplarnia­

ną orchideą dźwięków o zmiennych, wibru­

jących tonach i rozsuwa ściany banalnego lokalu kawiarnianego. Stwarza świat inny, tak daleki od codzienności, niewidzialny, a jakże często od realnego, brutalnego życia stokroć ważniejszy i prawdziwszy.

Krysta zapala papierosa i poprzez chmurę błękitnego dymu, poprzez rozdrganą atmo­

sferę chopinowskiego preludium widzi już tylko wąskie i ^długie oczy Ryszarda, mocną linię czarnych, wiecznie ruchomych brwi i charakterystyczny zarys sklepionego czoła.

Między rzęsami pełza gorący, migotliwy płomień. Krysta zna te chwile. Wie, że za­

raz Ryszard zacznie mówić. I, że będzie mó­

wił długo, długo, potem urwie, wpatrzy się w dym papierosa i nagle powie szarym, zmę­

czonym głosem:

-r- Krysta, maleńka moja, po co ja ci tym zawracam głowę? . . . Trzeba iść do domu.

A ona będzie całe, całe życie pamiętać to, co. mówi w takich chwilach. Rytmiczny głos Ryszarda harmonizuje dziwnie z dźwiękami muzyki Chopina.

— Widzisz, powiedziałem, że mi nie uciekniesz. Że będziesz zawsze i tylko moja.

Nawet gdybyś odeszła, nawet, gdybyś została żoną innego. Nawet, gdybyś — umarła.

Oczy Ryszarda są w tej chwili ogromne i czarne.

— . . . nawet, gdybym ja umarł. Umrzeć może we mnie wszystko, prócz tego, co jest twoje. Nie chodzi o efekt. Rozumiesz mnie?

Może to jest właśnie ta dusza nieśmiertelna?

Może to jedynie jest to coś, co w) nas nie umiera? . . .

Oczy Ryśka z czarnych stają się tęczowe, mienią się kolorami i lśnią dziwnym świat­

łem. Są w tej chwili jasne, fosforyzujące.

— Jest coś w człowieku, co nie ginie. Jest potęgą, której nic nie złamie. Nawet śmierć.

I ja do ciebie wrócę na pewno. Poznasz mnie? Poznasz?

— Poznam, poznam cię po oczach, po gło­

sie, poznam cię na pewno. — Szepcze Krysta jak zahipnotyzowana, słowa dziwnej przy­

sięgi.

Słowa Ryszarda będą jej dźwięczeć w uszach jeszcze długo, długo.

Wesoła, beztroska pogawędka w drodze

powrotnej nie zatrze ich echa, jakim odbiły

•się we wrażliwej duszy Krysty.

— Jest potęga, której nic nie złamie. Na­

wet śmierć. I ja do ciebie wrócę na pewno.

Krystyna wierzy. Wierzy nie tylko słowom Ryszarda. Krystyna wierzy w Ryśka. W nie­

go samego. W jego moc uczynienia wszyst­

kiego, w jego tajemną władzę nad wszystkim.

Ale nie Wie nic o tym, że to ona właśnie ze swą fanatyczną, ślepą wiarą w jego potęgę, jest tej potęgi podstawą.

Tego wieczora Krysta żegna Ryszarda z dziwnym poczuciem, że jes.t między nimi coś nowego, jakaś niewypowiedziana umowa, czy tajemnica.

— Nawet, gdybyś um arła. . . nawet gdy­

bym ja u m arł. . .

Sięgnąć wolą i uczuciem poza granice ży­

cia — to stać się nieśmiertelnym, pokonać śmierć. Dla nich nie istnieje już rozróżnienie życia i śmierci —- należą do siebie nawet po śmierci.

— To jest dusza, to jest właśnie ta dusza nieśmiertelna. Wyszydzana, lub podawana w wątpliwość dusza! — olśniewa Krystę na­

głe objawienie. I wie już za co kocha tak bardzo Ryśka. Za jego duszę. Cz.ystą, głę­

boką i pełną wewnętrznej potęgi.

I zasypiając, czuje jeszcze dziwną, pory­

wającą atmosferę zawrotnej wyżyny, szczy­

tu. Czuje, że w jej szare, zapracowane życie korespondentki firmy budowlanej wplata się złociste pasmo olśniewającego, niebezpiecz­

nego wprost szczęścia. Szczęścia wysokiego i nieziemskiego, jak chopinowskie preludium...

Z dali zza błękitnego dymu czy mgły pa­

trzą na nią z natężoną uwagą jedyne, naj­

droższe oczy Ryśka . . .

Krystyna siedzi bezradna i zdenerwowana.

Tyle pilnych spraw wali się jej na głowę, a nic nie można załatwić. W nowym lokalu biurowym bałagan i nieporządek. Zamówienie firmy Bączek i Chwast powinno być w teczce z zamówieniami, a nie można go znaleźć.

Może jest w korespondencji? Tak, ale cała korespondencja jest zamknięta w małym po­

koju, klucz -ma szef i nie wiadomo kiedy wróci. Można by zatelefonować do firmy Bą­

czek i Chwast, dowiedzieć się ile ton wapna potrzebują, ale telefon jeszcze nie założony.

Poza tym Krystyna wie, że. Rysiek nie bę­

dzie mógł, jak codzień, zadzwonić do niej o dwunastej. Splątany drut telefonu smętnie zwisa do ziemi i gadatliwe czarne stworzenie milczy.

Może to śmieszne, ale Krysta bardzo lubi swój telefon.

Gdy podnieść słuchawkę i przyłożyć ją do ucha, głowę napełnia łagodny pulsujący szuin odległego rytmu życia. Czasem zmieszany, niewyraźny dźwięk, niby duch czy cień roz­

mowy . . .

— Wiesz, Rysiu, mój telefon jest żywy! — powiedziała mu kiedyś, dawno.

— Mój też, ale to dlatego, że my jesteśmy tacy — uśmiechnął się Ryszard. -— Dla innych telefon, to przyrząd do zamawiania papy, czy innego paskudztwa.

Jej telefon jest żywy. Zawsze był taki.

A teraz, aż przykro słuchać. Głucha, martwa cisza. Wyłączony. A monter przyjdzie dopiero jutro, bo na poczcie nawał pracy.

Krystyna porządkuje stosy papierów, ukła­

da je na nowo w szafach i planuje zmianę typu registratorów, na oszczędniejsze co do miejsca. Kartoteka towarowa zaś musi -mieć inne rubryki z wyszczególnieniem salda. Tak jak jest, mija się z celem. A w korespon­

dencji musi wprowadzić osobną tekę na roz­

porządzenia władz. Inaczej nigdy nie będzie porządku. I właściwie jeszcze powinno się . . .

Dzwonek.

Krysta podnosi głowę zdumiona.

Przecież telefon jest wyłączony 1. . . Dzwonek.

Krysta podnosi słuchawkę, patrząc równo­

cześnie szeroko otwartymi, trzeźwymi oczy­

ma na ucięty drut.

Słyszy jakiś hałas i zgiełk, nagle wszystko cichnie i głos Ryśka dźwięczny, choć cichy mówi z oddali:

— Krysta, Krystynka . . . Maleńka moja . . . Nie zapomnisz mnie nigdy . . . Wróciłem . . . i nie rozłączy nas nic, nawet śmierć . . .

Słowa przechodzą w szept i giną w odle­

głych dźwiękach chopinowskiego preludium.

Wreszcie zapada cisza.

Krystyna patrzy oniemiała na wyłączony telefon, potem na zegarek. Jest godzina 12,3.

Zawsze o tej porze Rysiek dzwonił.

Podnosi powtórnie słuchawkę — cisza.

Naturalnie, wyłączony.

Krysta wie, że stało się coś strasznego.

O najstraszniejszym myśleć nie chce, nie m oże. . .

Rysiek, R y sie k ... R y siek ...!

Ostry ołówek reportera miejscowej gazety biega po białej kartce małego notesu.

„Ryszard Załęcki, urzędnik prywatny, wpadł przez nieuwagę pod ciężarowy samochód, wiozący węgiel i w parę minut po wypadku

— zmarł. Wezwany lekarz pogotowia stwier­

dził pęknięcie czaszki. Tragiczny wypadek miał miejsce punktualnie o godz. 12 .

Jest coś w człowieku, co nie ginie. Jest potęga, której nic nie złamie. Nawet śmierć.

„ffiuro

m atrym onialne"

i Panna Franciszka Uczyła sobie tylko pełne

| zVdzieści pięć lat. Była urzędniczką w pewnej fenie handlowej, pobierała za swą pracę Jcromną pensyjkę, z której musiała opłacać

| y.nsz za jedno pokojowe mieszkanko.

1 Nadto panna Franciszka posiadała figurkę r . sc pokaźnej tuszv, buzie i nóżki niczego

poza. tym...

I v °*a tym panna Franciszka postanowiła jy jsc z® mąż i to nieodwołalnie. A co „młoda

|P na Postanowiła, to, żeby cały świat miał

■ ećT a^ ' mus*ała urzeczywistnić. Trzydzieści

? Panieństwa to nie żadne żarty, panna

# e m SZ?ta zr°zumiała, że musi i to koniecz- Jeoo?Uc*” Poszukać-.dla siebie męża. Ale ja- . .zatyh w pierwszym rzędzie, bo trzeba Łaty '? c’ że panna Franciszka była również I e Kj 3 P® drugie musi być przystojny, JWei n ^ a wszystkim młody i na rzą-

■ Posadzie,

i anna Franciszka przemyślała wszystko do- .* doszła do, zresztą zupełnie fibeznif^’' ^ l° sku- że tylko taki meże jej leż rzer- 7 -a° • Da przyszłość, a to było prze-

R Taką jUŻ ZrL*

-Iiowe* trzydziesto° 1 S n r -Jechta,° organy slu' fłasnego m eżaf e j , pannY- Mieć męża,

Is z k a d o sta w a ł* 4 ę m y śl p an n a n*

Irzvż* „ w a ła z e m o c ji g d z ieś w o k o lic y d r e sz cz y k ó w .

'ranią i .ym słowem, postanowiła panna

t e o^ ' taS 0-wła3ne80 męża" 1 kwita-

le n iu ^ nie poszczęścił jej w odno- luio oarf na tynl POłu, Po co tu zresztą w ch w ' trzydzieści pięć lat spoczywają­

cej 0 soh-OyrlUU Pokładach na korpulent-

#Wo Panny Franciszki, mówiło chyba

i Pom *1 * za wszystko.

* ryjjj p ia łb y kto może, że niepowodzeniem

Si * odzi Jogąc

® * w kole nielicznych zresztą znajomych, odzvl*n^na brania się zraziła. O nie, moi rjQ Ona była nie taka. Postanowienie jej , n,e°dwółalne, twarde jak sama stal. Nie

Włęc ! znaleźć dla siebie odpowiedniej m c^dowała udać się ze swą sprawą sercową ł g d z i e indziej, tylko do samego biura ma- jyrnonialnego. Z tego powodu dwie < ostatnie

noce spędziła; nie zmrużywszy nawet oka, przejęta do głębi wizją niedalekiego szczęścia.

Miała przecież mieć męża *— własnego męża.

Jak cudownie brzmiały te słowa I

Całe dwie godziny straciła nad gazetami szukając w rubryce ogłoszeń adresu, potrzeb­

nego biura. Gdy go wreszcie znalazła, ode­

tchnęła z prawdziwą ulgą. Czytanie gazet a zwłaszcza ogłoszeń należało do jej słabych stron, musiała bowiem z powodu słabego wzroku zakładać okulary, a w tych było jej nie do twarzy. Natomiast zapamiętanie adresu biura nie sprawiało jej żadnej przykrości.

W niecałe trzydzieści minut znalazła się pod właściwym numerem domu i zapukała. Na sło­

wo „proszę" przybrała na usta jeden z naj- niewinniejszych a zarazem najczarowniejszych uśmiechów, nacisnęła klamkę i ostentacyjnie weszła. Od biurka zarzuconego stosem papie­

rów podniósł się starszy jegomość i zapyta­

niem, czego sobie „szanowna pani" życzy —- Panna Franciszka zaskoczona i zafrasowana trochę wyglądem „biura", które w rzeczy sa­

mej nieco odmienniej sobie przedstawiała, po­

częła nieśmiało bąkać:

I— Ja proszę pana... przyszłam tu... w spra­

wie... no, że tak powiem..., no, hm... czysto osobistej... Pan zrozumie... mnie chodzi... ja-, bym chciała... pragnęła... zobaczyć... przegląd­

nąć... fotografie... raczej może cały album...

— Ależ proszę, proszę bardzo — pospieszył uprzejmie domyślny urzędnik — pani pozwoli, tu oto krzesełko. Szanowna pani albumik sobie życzy? Służę z całą przyjemnością.

Panna Franciszka odetchnęła całą piersią. n

Pierwsze lody były złamane. Ulokowała swoją powłokę ziemską na krześle i czekała. Dalej wszystko już samo powinno się ułożyć.

Tymczasem jegomość o głowie ze sporym zadatkiem na łysinę, zawinął się jak fryga koło dużej szafy i już po chwili przed „szanowną panią" znalazł się na biurku potężnych roz­

miarów „albumik".

— Zapewne szanowna pani pragnie odszu­

kać jakąś znajomą twarzyczkę? Mogę z góry zapewnić, że jeżeli „robota poważna" znajdzie pani...

— Co to znaczy „robota poważna"?! — ob­

ruszyła się panna Frania.

— Co uraziłem panią? — zdziwił się urzęd­

nik — w takim razie bardzo, a bardzo szanow­

ną przepraszam. My „fachowcy" często posłu­

gujemy się podobnymi wyrażeniami, co dla niektórych ludzi może wydaje się dziwne. Tak droga pani... a zatem...

— A zatem pozwól mi pan zgłębić tajemnice albumu — podchwyciła przymilnie panna Fran­

ciszka, obdarzając przy tym swego rozmówcę jednym ze swych uśmiechów.

— Morowy chłop, — przyznała w duszy.

„Morowy chłop" otworzył więc album i uka­

zał klientce całą serię męskich podobizn, na widok których panna Franciszka uczuła w oko­

licy żołądka albo i w samym żołądku coś bar­

dzo nieprzyjemnego poprzedzającego zwykle mdłości. Dzielnie jednak skurczyła się.na krze­

śle i czekała aż wszystko przeminie.

-— Ależ to skandal umieszczać w albumie coś podobnego — pomyślała. — Co to za twa­

rze, co to za spojrzenia!

— Może któraś z tych? — pytał urzędnik.

— Nie, nie! — zaprzeczyła żywo panna Fran­

ciszka.

— Czy mógłbym wiedzieć w jakim mniej więcej wieku? — zagadnął niezrażony męż­

czyzna.

-— Hm! Chyba tak do lat czterdziestu i...

szatyn.

W następnej chwili panna Frania odniosła wrażenie, że wznosi się w obłoki. Grobowy nastrój prysnął w jednej chwili. Przed nią znaj­

dowała się podobizna mężczyzny, która w tak krótkim czasie potrafiła wznieść pannę Fran­

ciszkę na wyżyny. Kto nie zna panny Frani, sądziłby zapewne, że tu już koniec. „Znalazła

„swojego frajera" i tym się zadowolni. O! nie!

Ona nie taka, by pozwoliła się od razu „chwy­

cić".

—>- Stanowczo coś lepszego! — zażądała — Pan rozumie... uroda i jeszcze raz uroda! — Pannę Franciszkę coraz bardziej ponosiły fale jej pragnień? Jeżeli raz rozbudziła w sobie drzemiące miłosne pragnienia nie sposób już było ją ochłodzić i uspokoić byle czym. Toteż na czole urzędniczyny pojawiły się krople potu od wysiłku jaki wkładał by zadowolić klientkę.

■ 7 — Może ta?,.. A może ta?... Albo ta?...

— Nie! — przecinała stanowczo za każdym razem wymagająca panna Franciszka. Wresz­

cie...

— Bardzo ładny mężczyzna — zauważyła, siląc się na spokojny ton, gdy tymczasem w duszy a raczej sercu odczuwała wręcz coś odmiennego.

— Czy ten? — spytał zmęczony urzędnik nie dwuznacznie zdradzający swe zniechęce­

nie do dalszego obsługiwania klientki.

— Tego nie mogę jeszcze powiedzieć — odparła panna Franciszka pochłaniając spoj­

rzeniem fotografię wyobrażającą oblicze męż­

czyzny o nieprzeciętnej urodzie — muszę się jeszcze zastanowić.

— Ten to będzie już mój — stwierdziła w myśli — tylko czy na rządowej posadzie.

— Pan będzie łaskaw udzielić mi bliższych danych o tym człowieku, — wskazała na fo­

tografię.

— Proszę bardzo — wysilił się na uprzej­

mość, do głębi już oburzony urzędnik. — Męż­

czyzna, którym tak bardzo szanowną pani (szanowna pani tym razem wypowiedział z ja­

dowitym naciskiem) zainteresować się raczyła, liczy sobie czterdzieści lat, jest wysoki, dobrze zbudowany, oczywiście szatyn, bez znaków szczególnych...

— Ależ panie! — obruszyła się panna Fran­

ciszka — mnie zupenie o co inne chodzi...

— A o cóż, jeśli można wiedzieć, szanowna pani — spytał z nieukrywanym już zdenerwo­

waniem mężczyzna.

— Jego zawód? Gdzie pracuje? Jednym słowem...

— Jednym słowem, na jakim polu pokłada swe zdolności? — odetchnął przedstawiciel

„biura matrymonialnego". — Więc mogę pa­

nią od razu zapewnić, że jest to człowiek 1 z niebywale bogatą przeszłością... Obraca się tylko w dobrym tówarzystwie...

Panna Franciszka rosła jak na drożdżach a serce jej tajało jak śnieg.

— ...człowiek, jednym słowem, jedyny w swym rodzaju. Szanowna pani rozumie. Po­

pełnił dotąd dwadzieścia przestępstw, trzy morderstwa...

— Trzy morderstwa! — wykrzyknęła prze­

rażona panna Frania, odnosząc wrażenie, że zapada się yr próżnię z szybkością tysiąca km na godzinę. — Pan wybaczy, ale ja takiego człowieka nie chcę za męża...

— Co? Jak? Pani nie chce go za męża? — tym razem wykrzyknął wściekle wytrącony ż równowagi urzędnik. — Pani go nie chce!

A któż go pani niby daje? Co? Tu przecież nie żadne biuro matrymonialne tylko...

— Tylko co?...

— Co! — uniósł się już na całego „pan urzęd­

nik", — pani śmie jeszcze we mnie wmawiać, że tu jest biuro matrymonialne? Oszalała pani chyba. Tu jest proszę pani biuro detektywi­

styczne..., rozumie pani, de-te-kty-wi-stycz-ne!

Tak proszę pani, a nie żadne matrymonialne czy inne. Tu chyba zaszła jakaś pomyłka, albo szanowna pani nie ma dobrze w swej główce i przyszła szukać w albumie przestępców kan­

dydata na męża... To nie idzie...

Panna Franciszka nie wytrzymała. Uczyniła to co w danej chwili było najodpowiedniej­

szym dla uratowania się od doczesnej kary, po prostu... zemdlała.

Jan Chrapkiewicz

Cytaty

Powiązane dokumenty

Śmiałem się jak opętaniec a najw ięcej śmiać mi się chciało z jego głupiej mirty.. Tu na w ypełnionej po brzegi

p-*uł się upokorzonym i zawzinal się.. Muszę je

kami i jeziorami odbywa się na kanałach, wyrównuje się różnicę poziomów zazwyczaj przy pomocy śluz.. Zupełnie inną metodę, uchodzącą

— Potem, ponieważ rzecz dzieje się pod wieczór przed twoim pójściem na spoczynek, kładziesz się do łóżka z błogim uśmiechem i zasypiasz beztrosko jak

Botezat przez chwilę bawił się gałązką, wreszcie zapytał, czy świadkowie zgłosili się już na przesłuchanie.. Posterunkowy

jom i orzekli, że Hala wypiękniała. Ja tego nie zauważyłem. W prost przeciwnie -— kiedy wracaliśmy z żoną do domu, wydawała mi się coraz to brzydsza, starsza,

Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W