• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 36 (5 września 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 36 (5 września 1943)"

Copied!
11
0
0

Pełen tekst

(1)

Kraków,

O N C Z Y Ł Y S I W A K A C l

(2)

F o t.: P K . R y n a s (2), L e c h n e r (2), M ehl, M itte lstS d t — P B Z , H o ffm a n n — AU.

B a u e r- A ltv a te r — T O , M u c k , S c h e ff- l e r — S c h . ' ■ B E a m

ml

Na lewo: U góry:

Na wysuniętej placówce obserwacyjnej nie- Poza frontem ber przerwy ciągnie miecki dowódca armii bada teren przez sznur wozów z zaopatrzeniem dla obiektyw lunety. W idać stąd całkiem wy­

raźnie wszystkie szczegóły nieprzyjaciel­

skich linii.

Na lewo w kole: - ja

Bateria niemieckich miotaczy mgły bierze u * { w nocnej walce.

Na lewo:

Szybkostrzelne pancerne działo obronne w akcji- S U ?

Na prawo: ' p

Kurier konny pędzi z ważnymi meldunkami z fronW % dowódcy.

(3)

Działa niemiecki* w drodze na front.

Powyżej: -

Niemieckie działa okrętowe na Morzu Czarnym podczas walki toczącej się wśród nocy.

2* lewo:

P * H ł niemiecka wspiera grenadierów podczas biłwy. Żołnierze bez przerwy ła­

duję granatnik i obrzucają granatami nieprzyjacielskie linie.

U dołu:

Jeńcy sowieccy udaję się d o obozu zbiorowego.

(4)

HIEROGLIFOW ODNAW IANIE

brawie nadludzkie] cierpliwości I trudu Wymaga odrestaurowanie manuskryptu pa­

pirusowego. Nieraz całe dziesiątki lat musi trwać posegregowanie na poszczególne lltony rozlatujących się w kawałki i zbutwia­

łych strzępków papirusa lub skrawków per­

gaminu. Toteż na prawdziwy podziw i uzna­

ni* zasługuje niesłychanie imudna praca konserwatora, który potrafi odtworzyć całe księgi zapisane hieroglifami, mając do dy­

spozycji jedynie bardzo proste irodkl po­

mocnicze: majeńkie węże gumowe do usu­

wania kurzu 'l najdelikatniejsze pincetkl, którymi się ujmuje niedostrzegalne niemal gołym okiem cząsteczki manuskryptu, oraz miniaturowe paseczki papieru napuszczo­

nego klejem, a służącego do sklejania na­

leżących do siebie cząsteczek papirusa czy pergaminu. Pracę tę moina porównać I układaniem mozaiki z niesłychanie drob­

niutkich cząstek. Nieomal całe tygodnie trwa złożenie maleńkiej kartki papirusa. Twórcą specjalnej metody odrestaurogwywania sta-

W tym ifanle znaleziono manuskrypt założyciela rellgll łtarop®' niego. Sztuk* rekonstruktora znów przywróciła go do *y Konserwator bada staroeglpską męską mumii. Zlepione |ą « U W

papirusa, na którym można odeyfrować niekiedy Interesujące teksty hieroglifowe.

Czołową juz do druku tablicą, na któ­

rej ułożono już jedną ze stron ma- k nuskryptu fotografuje się. Po sfotografowaniu wyjmuje się K V płytki, iciera farbą z fablicy, na ' której znowu można

układać nowe nuty.

Przeźroczyste kartka nutowa jest „negatywem" sfotografowane!

j L , ■§ Tablicy. Służy ona za pozytyw dla druku nut.

Fol; iurofoł Nuty układa się we­

dług manuskryptu- Korekty można do­

konać kilku ruchami

rąk. Wynalazca systemu

„G I o r i a" R u d o l f J u n g ę .

u “dobnie jak I I wV* k r iy nce lC ' ° n k ' I r .6cersk ie j,

«• nieK Wanymi nul ln akami

=^4 fe e p ro w a d z lć je d ynie kosztem

Czytanie korekty. Rzeczoznawca muzyczny kontroluj*

rami gotową już do druku stroną.

Całe partytury i utwory na fortepian, można szybko systemem „Gloria".

(5)

U góry: Szpryca służąca do. uczepiania. Na miseczce l a q wydrążone w środku igły, przy pomocy których dokonuje lekarz szczepienia. Przed

szczepieniem dezynfekuje się je przez wygotowanie w wodzie.

fegarria epRHBSBSnPW' _ _ _ _ _

--- --- szczepienie całej ludności przeciw tyfusowi brzusznemu. ŚzczepiertW.K-^ i na wszczykiwaniu serum d o krwi. Na skutek szczepienia uodpamia się organizm

robie wytwarzając antytoksyny. Ich to zasługę jest, że człowiek pozostaje zdroW /** SB stykania się z chorymi nawet w wypadku przedostania się bakterii chorobowych do 0*9* ludzkiego. Po raz pierwszy zastosował szczepienie ochronne lekarz Edward Jenner w ]

W krajach, które wprowadziły u siebie przymus szczepienia znikły wielkie epid**”

U góry na lewo:

M ie js c e , w które w b ij a lekarz igłę oczyszcza się ete­

rem.

(6)

JADEUSZ

K o m o r o w sk i

Od Berdy też się wybierali do kościoła. Została tylko Te- chorego pilnować. Pomyła naczynia po śniadaniu.

gary ■ła izbę, nanieciła watrę na nalepie i wstawiła potężne

Parsknęła mu na to w twarz uszczypliwym żartem: — M u­

sze se pewnie inszego chłopa wyzdajać, bo przy tobie wnet bych skrepła — uciekła m u . śmiejąc się perliście. Pogonił za nią parę kroków, ale wnet się spostrzegł, że ludzie jeszcze z kościoła id ą i na złe gotowi go wziąć ozory; zawrócił i po- M jm lam i i kapustą. biegł do Jaśka Rybki, który był pierwszym muzykantem jego serdecznym przyjacielem, chociaż biednym. Pogi wchodziła właśnie do mrocznego, drewnianego

kiedy zazberczał dzwonek i msza się rozpoczęła, f B r o i - or8anV. jak wicher halny, kiedy pędzi od wirchóW jj. ,ny i mocarny, by zniszczyć lasy, unieść chałupy i precz H ^ ^ n ą ć . Zakołysał się lud i pokorne swe serca rozsypał ()y.. ‘Pewnym gestem przed tronem Najwyższego. Zapatrzeni

j i * biały klejnot monstrancji, a dusze ich podnosiły się,

® dymy z trybularza. Zadźwięczała pieśń: „Przez Twoje nje.?te Ducha zesłanie, Boże odpuść nam nasze zgrzesze- ]/f • " * popłynęła, ważąc swe skrzydła, niby ptak złoty.

icińłi.raSZOne i askółk i tłukły się obłąkańczo pod nawą ko- ę v, * 4' uderzając co chwilę o omodrzone lazurem niebiosów A pieśń organowa płynęła, jak ten potok, zberczący p0* * najprzód z cicha, gdy skwarem spękana ziemia umiera;

.D®. wzbierała na sile i już, jak rozszalałe w ody siklaw, b ających w gardziele przepaści — kłębiła się we wszyst- K j™ Zakątkach świątyni.

Ek^*?nka klęczała tuż koło ołtarza, gdzie dum ni rozparli się Tr*v°Wie: Staszele, Hatosy, Łatosy i inne znakomite rody.

ł*ła * ^ s*^żkę, lecz co chwilę odrywała od niej oczy i la- RfecU*1'111* ukradkiem po poważnych twarzach przednich jŁ . yy*'. którzy kołysali się na dźwięk dzwonka, niby ten odwieczny, którym halny potrząsa. Uciszyło się. Wyszedł l02n, na am*3° n^ * P ° odczytaniu zapowiedzi i ewangelii podniosłe kazanie. M ów ił pięknie, mądrze o miłości W ? le8 ° i wskazywał na ciężkie przewiny wśród rodzin, na (T codziennie m a możność patrzeć:

E - Z a w is z c z ą sobie — wołał podniośle — tego kawałka li^.n U- wydzierają sobie podstępnymi i niegodnymi kato- sposobami zapisy, czy zlecenia, które ojce dali przed Jł śmiercią.

tw^-drygnęła Hanusia na te słowa i rumieńce oblały jej o 12-Spojrzała po twarzach skupionych gazdów, czy w ich

^ ach nie znajdzie dla siebie przygany. A le oni, wpatrzeni

| kapłana, słuchali słów Bożych.

M ówię wam — w ołał kaznodzieja głosem wielkim — j w przejdzie wielbłąd przez ucho igielne, niżeli jeden

gdy nie darujecie sobie win.

i potem, że stosunek ich do Boga jest oziębły, po-

i jego serdecznym przyjacielem, cnociaz oieonym. doga­

dali sobie wesoło i wkrótce się rozeszli. N a drodze leżała świąteczna cisza. Gdzieniegdzie mignęła jeszcze kolorowa spódnica jakiejś kobiety, która zapewne się z kumoszkami zagadała. -Gorące słońce złociło seledynowo-błękitne nie­

biosa, które swymi brzegami opierały się o dalekie wirchy.

Po południu u Berdy zgromadzili się najprzedniejsi gaz­

dowie, a nawet ubogi chałupnik o ich dom zawadził i dobrym słowem chorego pozdrawiał.

Berda był w yjątkow o przytomny, więc rozmawiał z są­

siadami o potach, traczu, gazdostwie oraz o dobrych m inio­

nych czasach.

Nie wspomniał nic o Jantosiu i zrobionym dla niego zapi­

sie na to bogate dziedzictwo.

Hanusia uw ijała się i znosiła gościom słodycze, zapra­

szając, by jedli.

N a koniec zaczęły krążyć potężne kielichy wybornej wódki.

Je d li i pili, pogadując poważnie i godnie.

Pod sam wieczór przyszedł sołtys. Był podchmielony, więc szczerząc do wszystkich swoje dwa ostatnie zęby, zawołał:

Siedzicie, gazdy, kieby na stypie: smutni i zwarzeni!

— A co, bedzim tańcowali, kie chory na w yrku leży?

— A bedzieta haw tańcowali, padom wam — dyć H anu­

sia wesele wyprawi. Nie czas jus dziewcynie pieknej, kie ona! Gazdziną haw bedzi, co hańteló ziemi i tracz i młynek ma — ho, j o — zawołał.

W izbie umikli, Hanusia uciekła na pole. Gazdowie pa­

trzyli, kłopotliwie na gazdę i na siebie, nie wiedząc co po­

cząć. Zdawało się, że stary Berda z tego nic nie rozumiał, albo nie słyszał, co opowiadał sołtys. N ajspokojniej ułam ał sobie kawałek placka i zjadł go ze smakiem, niew oląc gaz­

dów, by jedli. N ie sprzeciwiali się. Brali poczęstunek, dro­

biąc słodkie ciasto. Sołtys gadał za wszystkich. Przekpiwał z tych, lub tamtych, albo chw alił na odmianę.

N ie ścierpiał tego gadania gazda Lotos, więc rzekł cierpko: — Żeście są haw urzędowa, osoba, to jeszcze, wicie, nic wam do gazdów, abyście m ieli na nich ozorem po próż­

nicy pśkować — nie pora na to.

— A le cosi wam rzekę — zawołał z pijacką fantazją — wlazłech haw do Berdy, aby z nim, wicie, o inszej ważnej sprawie po gad ać. . . musę z n i m być sa m . . .

Gazdowie, gdy to usłyszeli, powstali z miejsc, oglądając się za swoimi kapeluszami.

— Kie tak — rzekł najstarszy z nich — to pódzim do p o la . . .

— Ostańcie z Bogiem — żegnali się — niech wam sie wiedzie i ozdrówcie wnet, jak bede m iał kieli czas, to wlaze haw.

I ruszyli k u drzwiom. I w chwilę potem wyszli na drogę, bieląc się swymi cuchami w szarości wieczoru, niby. ruchome płachty śniegu:

N a drogach tętniło jeszcze ży d e : Chodziły młode dziew­

częta z wesołym śpiewem, trzymając się wpół, kolebały się w sobie, niby te gęsi na łące.

Tam znów płoni wałęsali się chłopacy, pokrzykując po drogach, jakby całą swą młodość wykrzyczeć chcieli. Tu znów ktoś na ławie przed domem siedzący, śpiewał smętli- wie: „G óry nase, góry, lasy nase, la s y . . . " , a piosenka tłukła się w szarym powietrzu wieczornej godziny, niby ptak zbłą­

kany.

Hanka uprzątnęła w domu, napasła inwentarz, a potem z trwożliwym jakim ś oczekiwaniem krążyła pod oknami ojczyma, z których czerwoną długą smugą kładła się po-

NIENASYCONA

Wyszarpał ją z ramion majowi--- — Żywiołowo młody rzymianin z pożądliwie opierającą się Sabinką

---popędzili — na smymeńskie

niw — dywany... ...

. Przez dni trzydzieści i nocy trzydzieści

--- po d pobudliwy rytm hejnału --- miłosnych zewów

— — stałych mieszkańców

— puszczy i kniej zatracali się we wzajemnym ekstatycznym spazmie

Polami--- — — rozśpiewali się, żniwnych sierpów i kos podźwiękliwym duetem.

•— — a, u mondeli ziarnem ciężkich snopów, - — —■rozkoszne zmysłów dosytem

— — były im

— lipcowych nocy ciepłe godziny. . . . Opieszale

--- wlekli się, — rano, —

w stukocie zbożem ciężarnych do stodół wozów, — — ----

pogańskich rozkoszy. . . .

“Y do północnego wiatru, ścinającego wszystko lodem. __ i„r . . . . __ . __,____.

I W ięc, aby odmieniły sie serca wasze niechai spłynie . . , 1 ZPUS nVcN

* L ._____ i___-I.x --- na leśnych— słońcem wygrzanych— polanach,

--- na mchów— szmaragdowym, w borach,— puchu,

— — — pod zielonymi palankinami

— — pióropuszów

— plotkujących o nich drzew.

Ł- _ * * * '*UI uuunciui y actta woa£c lu ctu aj S|iiy K ® Święty, by w nich rozpalić ogień m iło śc i. . . amen.

kościele zrobił się szum. Rymnęłi wszyscy, jak fala peł- JHf kościele zrobił

“losnych łanów, przygięta nagłą wichurą,

ł ® niszy w ylegli wszyscy przed kościół. Przystawali w gro-

„d a ch , pogadując poważnie i życząc sobie wzajemnie szczę-

E **y ch świąt. Zabielił się, zaczerwienił i zamodrzył cmen- Nie spostrzegł:

^ * droga, iż rzekłbyś,: kwiaty ktoś szczodrą ręką rozrzucił.

^Hanusia też stała na boku pięknie ubrana; spódnica zielona u j^ro m n e kw iaty wzorzysta, bluzka haftowana, przyciśnięta gorsem, czerwieniła się pod szyją pięciokrotnym

^ J s t n korali.

tsjjyła samotna. Toteż rozglądała się po idących ludziach, P ® ' * zobaczy kogo z gazdów, których chciała zaprosić na EjPołudnie, by przyszli do Berdy pogwarzyć. W tłumie spo­

ił l*,e£*a W icka, , który stał z chłopakami i przedrzeźniał się Bodących dziewuch. Zazdrość Ukąsiła ją w samo czujące

Poszła wolno ku drodze. Stały też obok biedniejsze Nie w idział:-- w *upnice, pomiędzy którymi znalazła się również kąśliwa

* 0wcowa, zezująca szydliwie w stronę Hanusi.

^ Pozierajcie hań — rzekła cicho do kumoszek — juści L sJa dobrodziejka. . . o, jak sie wystroiła. Każ ona tak sie u a — hę? Przemyśno! Niby na gazdów zaziera, a bestyjo

" o ® suka i medytuje kie go haw zawołać.

■Lv drugiej grupie stały znów młode dziewczęta, co chwilę C - Uchai* c srebrnym, wesołym śmiechem, bo pomiędzy

*oh-i sta* Jędrzych z Dudkówki a że okpiśny był, więc śpas i- z nimi.

K ^ a r n o było przed kościołem, jakby na lipie, gdy go 'W ? 6** obsiędzie. Duszno było. Starzy gazdowie i ba- Przepowiadali z tego wielki deszcz. W krótce zaczęli r®*chodzić, wielkim i barwnymi strugami płynąc po wzgó- T»?‘1 i wklęsłościach.

W a n*ca sz*a s°M® wolno przez łąki k u chałupie, gdy nagle jJ Padł ją W icek:

jsrr Hanulal H anulal — zawołał wesoło — lecisz kieby ta BJt, łka, co pod niebem swe skrzydła w a ż y . . . a ja haw

jastrząb, co ciebie porwać chce!

| £ ‘ę m u nie odrzekła. Szła trochę nadąsana, a on obok niej i 9* 0 ten smrek smukły, gibki i kołyszący się,

| p go wichr przegina. Przybiegł -

w l Coś to omroczała, kieby to niebo przed burzą — hę? —

£YUł, zwarzony jej milczeniem.

jeszcze tak długo milczący. Roiły się W ickow i różne

gdy ninie,--- najkrótszą z krótkich

i szałem kochania pijaną, — — —

— --- Kupałową nocką — — ---u wezgłowia ich ----rozkwitło dlań --- -paproci

— pożegnalne kwiecie.

jak pracowite świętojańskie robaczki brylantami złotych gwiazd,

pośpiesznie. haftowały jemu śmiertelny całun. . . .

- więc 4

narkotyczne sianokosów oddechy --- (Ukołysały ---- wyczerpanego

na wieczny sen...

Małżonką.— — przekazał ją

— — ostatniemu ----z letnich braci.

v A ona bojaźliwie tuliła się do boku Sierpnia.

Lękliwymi dłońmi teraz zatrzymać chciała i zeń pośpiesznie

wymykającego się życia oddechy, — ----

— — ----A i słonko coraz rychlej ----— ---- śpieszyło się--- --

za te góry dalekie, kędy wichry rozwieszały apokaliptyczne kulisy tajemniczych chmur...

i zorze,

na nieboskłonach, ----— — czemuś dłużej

— ----dumały ----mistycznymi

— kolorami wieczorów.

Ziemia

wyrwała się z wątlejących jego ramion,

— ----u skraja by dąbrowy,---- łakomym wysłuchiwać uchem przyciszonych kroków skradającego się po nią namiestnika

Lipca.

W księżycowe noce:--- --- padały złote----

— --- -rzęsistych gwiazd — — ----sierpniowe ulewy, — —

— te zbłąkanych ludzkich dusz neonowe sm ugi...

--- Zmęczeniem słaby. . . . . ---przystawał---

— ----po rżyskach łan ów . .

■Wcre myśli.

U.7' W alny z ciebie kawaler odrzekła nagle — haka- 4ę ,sy. by do panny w kłucecki przyleciał, a ty hań stojałeś, UjL y. niem raw a. . . aż mnie wstyd było. Pśkałi już na mnie,

szydercymi pokazując palcami.

' Hanuś! Cosi mie złapało za kulasy i trzymało, kieby co nie, zdole byłech sie ruchać. Oślepłech, kiebych na 'Ce pozierał — takaś urodna, Hanuś.

taki męski i stanowczy.

Gorący taki.

Pożoga słońca osmaliła na miedziane obojgom lica i ciało.

Radośnie, — ---- po słowiańskich barciach, przelewali pszczelich miodów płynne złoto.

Rozrzewniał się w tęsknym poszumie pwocami kraśnych drzew ..

Żegnał się z n ią--- w hałaśliwych sejmach i taborach---

— —-- ptasich c y g a n ó w ....

i z zamierającym szeptem ostatniego pożegnania żórawimi skrzydłami zamorskich włóczęgów --- odleciał--- w szkarłatem cichy zachód gasnącego lała.

Władysław Sławfd

(7)

świata lampy naitowej. Zajrzała do środka. Sołtys siedział pochylony nad chorym i trzymając jakiś papier, opowiadał coś staremu.

N ic nie mogła zrozumieć, bo jakże, okna zamknięte. W i­

działa tylko ja k chory chw ilam i podrywał się. z łoża i patrzał na sołtysa błędnymi oczami, w których paliło się jakieś prze­

rażenie, czynił taki ruch ręką, jakby chciał sołtysowi coś odebrać. Lecz po chw ili opadał ciężko na pościel i widać było, że się męczył tym, bo pierś podnosiła się w ciężkim oddechu.

Hankę opanowała żądza ciekawości, chciała bowiem się dowiedzieć o czym oboje mówią. Serce kołatało się jej prze­

raźliwym dygotem. Przeczuwała w głębi swego serca, że tam rozgrywa się partia o je j przyszłość.

Nagłe drgnęła. Ktoś szedł ode drogi, przystając co-chwilę.

Oderw ała się więc od okna i cicho, jak cień, pomknęła ku drodze, wzdłuż której biegł długi żerdziowy płot. Przechyliła się przez sztachety i sokolim swym wzrokiem penetrowała drogę. Nie było nikogo. — Zdało mi się — myślała — ktoś haw spieszył do chałupy. W róciła znów pod okna, dygocąc w dziwnej febrze, wyw ołanej oczekiwaniem. Po chw ili dał się słyszeć ponowny szelest kroków, jakby ktoś naprawdę się skradał.

Hanka, zaniepokojona tym, obeszła całą chałupę i, gdy już wracać m iała do izby, natknęła się na dziada, który p ija ­ nym krokiem w lókł się od strony furtki, mamrocząc prze­

kleństwa.

— Ka to, dziadku, tak się wysmarowaliście — hę? — za­

wołała tuż nad uchem dziada.

Pijane dziadzisko, któremu od w ódy ozor skołczał, zama- mrótało coś niewyraźnie i patrząc swym jednym okiem w smugę światła, potoczyło się w stronę chałupy. Usiadł ciężko na ławie i, kiw ając swą brzydką głową na boki, w y­

mamrotał: — Spili mnie hań, s p ili. . . padają: „pij, dziadu, pij, bo więcy na zebry nie pódzies, bedzies haw u W icka krowy pasł.

Ciągła pijacka czkawka przerywała m u jego wywody.

— W icie — bełkotał dalej — W icek z tęskności za wami robaka zalewa z Jaśkiem .'.. tym . . . no . . . Rybą, c y . . . Rybką? . . .

Hanka nie zważała na tę plątaninę mowy, a dziad, rozma­

rzony ciepłem, mruczał coś jeszcze sennie, a po c in n h za- czął po ścianie żydy wozić.

Hanusia Wyszła na sień z nawałem swych myśli/ które k rąży ły w jej głowie, niby roje natrętnych owadów.

Nagle otworzyły się drzwi od izby starego. Chlusnęła po­

wódź światła na ciemny korytarz, aż Hanka, oślepła na chVilę, przymknęła swe oczy. Że drzwi wychyliła się głowa sołtysa. Patrzył w ciemność, słuchał, a potem zawołał: — Ha­

nuś! H a n u ś!. . .

Zadygotała w radosnym, lecz także w niepewnym oczeki­

waniu. 'Za chwilę wchodziła ju ż pokornie do izby starego, który leżał na swym łożu boleści z przymkniętymi oczami, jakby spał. H anka podniosła swój pytający wzrok na soł­

tysa, nie wiedząc có ze sobą począć. Po chw ili dopiero stary Berda otworzył oczy, którymi długo i uparcie wpatrywał się w Hankę, jakby tym wzrokiem chciał zgłębić je j myśli przy- tajone.

— Hanuś — rzekł nareszcie — pódź haw blizy.

Podeszła do łóżka, oparłszy drżące ręce na jego brzegu.

— Hanuś! — powtórzył stary — stanij haw jesce blizy.

Podeszła blisko do jego głowy i czekała co dalej nastąpi.

— Gadałech haw ze sołtysem . . . wsićko m i p a d ó ł. . . w sićk o !. . . Przepowiedział mi, że bedzie lepi, kie ty sie za chłopa wydas, kieli zawdy przemyśny, m ocki i harny jet gazda. W syćko w garści bedzie trzymał i nikany nie w y­

puści . . .

Hanka zadygotała już z radości i chciała ju ż starego obła­

piać, ale on uczynił przeczący ruch ręką i kazał je j milczeć.

— W ybrałech ći — ciągnął dalej po chw ili — godnego gazdę, bezdzietnego gdowca, Jędrka Chochowskiego.

Hanka, słysząc to, zakołysała się w całym swym jestestwie.

Straszny, drzemiący w niej od wielu miesięcy bunt zbudził się w sercu z niepohamowaną siłą. W yprostowała się nagle i wcale niepodobna do tej przed chwilą pokornej Hanusi, zaw ołała:

— Ociec! Nigdy! N ig d y !... W o lę iść hań do światu na służbę, lecz la tych morgów nie dam sie przedać gdow- c o w i. . . ja m iłuje W icka i te lo !. . .

Buchnęła wielkim i żałosnym płaczem aż sołtys, który przez cały czas rozmowy stał obok, zaczął ją uciszać i po­

cieszać. Lecz Hanka ju ż go nie słuchała. Rzuciła mu w twarz, że jest huncfol stary, że wtedy je j bajtki plótł, obiecując

zmartwił, bo nagle zrobiło m u się słabo. Pot oblał muczoło, woskowa żółtość rozpełzła po twarzy, nadając jej trupi raz. Po pewnym czasie szepnął: — Podrzyjcie haw mój 1 pis, co żech na Hanusie p is a ł. . . niech skrepiruje, kie chce.- błogosławieństwa cale nie dostanie.

W drugie święto pod wieczór rozpętała się wichura z P‘u chą. Grube i szare, jak stado brudnych baranów, lecl®' chmurzyska, prując o1 wierchy gór opite w odą kałduny, °a kające zimną i białą posoką deszczu. Ludzie, poukry^*®

w bezpiecznych chałupach, spoglądali tęsknymi oczam i « tonący we mgle oddali świat. Bełkocząca woda pędziła ® łym i siklawami po drogach i pagórkach; przegięte w P drzewa żałosnym swym szumem grały na wioloncze}8^

swych gałęzi jakieś ponure symfonie. W chałupie u . odbywały się zrękowiny jego z Hanusią. Nie było wie gości. Znaczniejsi bowiem gazdowie niechętnie na to P®v^

trzyli, bo Hanusia uczyniła wbrew woli ojczyma, który P*?

cież, będąc je j opiekunem zarazem, m iał pełne prawo wsk zać jej wybitniejszego człowieka na męża.

Bawiła się więc tylko młodzież. Zabawa ta jednak sz|*

jakoś ospale i ten i ów wym ykał się po cichu do domu i n wracał. Narzeczeni siedzieli obok siebie, zapatrzeni w SV^ L szczęście, poza którym nie widzieli swoimi rozmiłowany111 oczami czającej się zezowatej przyszłości.

Podobni byli do dwojga zbłąkanych dzieci, które b i e ^ na przełaj za uciekającym motylem, nie spodziewając 81 ’ że ta m . . . gdzieś dalej jest przepastne torfowisko.

Ciąg dalszy nastąpi

Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 teł, 213-93 — Wydawnictwo: W itlo p o lt 1 (•!. 13f>60 — Pocztowe Konło Czekowe: Warschau Nr. 900

> >

rzypuscmy ze...

zaciqł się Pan podczas golenia.

W ja k i sp o sób zamierza Pan,.

opatrzyć te rane? Czy może tak? >

A może lepiej małym nie podpa­

dającym kawałkiem H a n s a - p l a s ł u elastycznego?

Praktyczniej bedzie wziąć Hansaplast. Opatru­

nek z Hansaplasłu jest w mgnieniu oka nało­

żony i nie krepuje swobody ruchów. Tamuje krwawienie, odkaża i przyspiesza gojenie.

jl a n s a p l m t 'jU a s t y c a jn t f

„ O D W IE D Z IN Y "

O B R A Z Z O F I I S T R Y J E N S K I E J

u * d x * m j-

a gospodarz i gospodyni radują się, że sąsie- dzi o nich pamiętają. Od prastarych czasów gościnność należy do przednich obowiązków

— a obowiązek to nader miły, przecież sprawia tyle uciechy, kiedy możemy gościa przyjąć w naszych progach, pogwarzyć z nim i poczę­

stować go filiżanką kawy. J ” A jeżeli na stole zjawi sie kawa>*5j Enrilo, tym przyjemniejsza będzie goś- cina. Bo wszystkie dawne zalety ma f j j i dziś kawa

/ /

orzysfaj

Z OBROTU CZEKOWEGO

(8)

O d szkolnej interesuje każdego w naj- stopniu życie w najdalszej.

suwa przeszłości. ,1 wyobraźnia na- me_n n?m takie sceny jak walka w okresie

między straszliwym rybą- o żyrafi6?1’ icłlti°zaurem i gigantycznym . nad E r Plezjozaurem, z polatującym M- Jf11 dziwe® skrzydlatym, pterodakty- 2o jo inem 0 skrzydtach nietoperzowych od v,dja . st°P w rozwinięciii. W alka odby- drzew ^ PrawdoP°tlobnie na bagnach, wśród 11yeh j wProst ponad ludzkie pojęcie pięk- PtociowW^f°*CiCf1, Podobnych do drzew pa- staci ioł^C ■ k *óre w zmodyfikowanej po- sip)v ^ i®82026 w strefach tak dalekich

?Re . . J&k Nowa Zelandia i Jamaika.

mach *? stw<>ry znikły w katakliz-

^emi!

DRAMATY W G U B I N A C H O C E A N Ó W

. •, / n £.uiuuył^uwauej pu*

°d Sip^"ej? jeszcze w strefach tak dalekich Pn-g . . jak Nowa Zelandia i Jamaika.

• zające te stwory znikły w katakliz- fj' Przez które przechodziła powierzchnia

ss,ihi °*CI'es*e mezozoicznym jednak płazy, 8 był — potwory olbrzymie, jakich Mieszki0 PJ^edtem ani potem, gromadnie *za- tywanvWh ziemię; W śród szkieletów do- 2®aidni wcH ż jeszęze z wnętrza ziemi, ,®ialne y ?P- szkielety diplodocusa. Nor-

^ e o ś r t c " !!" tego gatunku sięgały 80 stóp

* '1nvrh • ? P° wyd°bytych kościach

liści h;„„ 1 szczątkach, przypisują natura-

. ozaurom od 150 do 180 stóp długości.

ści (j_j J °.ne pochłaniać całe tony roślinno- inie.

^'Uaip-^?°-rZac*1 r°ilo się od jeszcze bardziej

dziły Sj a W c y c h kolosów j w głębinach gnieź- sze Potwory, przy których najohydniej- ( bledną. Były tam okrutne jaszczu- toi pół-ryby, a pół jaszczurki, z ocza-* l i t " jui3i,v.Łuiał( ł, uv.Ła

& w średnicy i krokodylim i szczę- ttVch p o jo n y m i w przeszło 200 ogrom- 5 do o ,? W; były ogromne skorupiaki od Vażaca • długości, ryby pancerne, każda los«lne naJmniej. tonę, ryby kostołuskie, ko- tali n„ / ny * raje. Dzisiaj nie ma już

notworow w oceanach.

i6|hlatC^ Podróżnicy i sportmeni utrzymują Ogfo ’ ze w oceanach znajdują się i dzisiaj

"Woinn stworzenia. W yław iali oni z głębin R t i e * rekin)r * iP|My. których liczba jednak

"'alki zmn'ejsza. Powodem są straszliwe

™ ’ łakie te potwory prowadzą między«ob Mada ey ne8 ° wczesnego poranka — opo-

podróżnik — wypłynąłem z po- na morze, by podnieść sieci i za- w al*sniy Się oniemieli z podziwu. Niebo Mottv °dzie stawało się świetliste jak to- Vały ?Złnaragd. Powoli różane smugi wle-

« n L slę w niebiosa i nagle dzień nadszedł, _p o w iła jego gloria. Jak okiem sięg- Hą r~, tajemnicza, nieposzlakowana, błękit- V C4}° n Karaibskiego morza przechodziła

tonów zieleni. Na czymkolwiek Pę j ? ° oko, aż po sam horyzont, zdawało P>ękne, tak pełne spokoju i pogody.

Z E M S T A

KAZIMIERZ LAUDAN

ihcltj ^ ^ ło s gwałtownie otwieranych drzwi Hłowę z nad biurka i odsunął

! ^ p która przesłaniała mu widok.

-^dam Łęcki? Recenzent teatralny?

: ^ v Pracownik „Echa Stolicy"? — brzmia- 3 ( wn,1f ' rzucane szybkim chrapliwym gło- Pli-u,- ° rym słychać było akcenty znie- I l * gniewu.'

K i ? ° dniósł z fotelu i zdziwionym p6m 0b^ął Postać nieoczekiwanego i.yiH j rzed nim stał mężczyzna w pode-

■ H ' ? wieku. Jego szczupła, niemal mło-

0 jakże zawodny ten spokój! Groza, ohyda czaiła się w pięknej pogodzie. Bo oto cóż nastąpiło po tym boskim preludium har­

monii? . .

Nastąpiło objawienie okrucieństwa- drze­

miącego w sercu przyrody. Zauważyliśmy nagle, że powierzchnia morza marszczy się od ławicy igrających brzan. Były to ryby od 1 do 2 funtów wielkości. W jednej chwili usłyszeliśmy gwałtowny plusk, piana wy­

buchała tu i ówdzie, plamiąc powierzchnię.

W oda pryskała, dało się w niej słyszeć kla­

skanie i bulgotanie. To banda- wielkich dże- ków wdarła się między bezbronne Brzany, rozpruwając je z impetem i rozrywając na wszystkie strony. Co za rzeź straszliwa!

A był to dopiero początek tych jatek. Nie­

zliczone kormorany i pelikany nurkując co chwila, wzięły udział w trzebieniu słabszych istot. Powierzchnia wód wrzała od małych ryb, skaczących i ciskających się na wszyst­

kie strony, aby ujść zagłady . . .

Porwałem się na równe nogi i skierowałem szkła ku pełnemu morzu. Ha, tego się wła­

śnie spodziewałem! Oto pruły już wodę ogromne, grzbietowe płetwy rekina, tygrysa głębin, pana i władcy wszystkich morskich stworzeń. Potwór żarłoczny zbliżał się z szyb­

kością niesłychaną. Ożeki, nie przeczuwając niebezpieczeństwa, żerowały w dalszym cią­

gu. W tem powierzchnia wzdęła się, prysła i 80-funtowy dżek rzucił się w skoku. Da­

remnie. Rekin pochwycił go ju ż w ogromne, rozwarte jak wrota, stalowe szczęki. W na­

stępnej chwili Wielkie i małe ryby uciekały na oślep we wszystkich kierunkach. Kormo­

rany jjf pelikany wzbiły się w ysoko. . . i ci­

sza. T y lk o , potężne płetwy pruły wodę, to w tę, to w tamtą stronę. Rzeż trw a ła . . .

O 300 jardów w kierunku na pełne morze była rozciągnięta m oja sieć na żółwie. Nie­

spokojnie wodziłem w dalszym ciągu ocza­

mi za potworem, bo smutne doświadczenie nauczyło mnie, co w takich razach najczę­

ściej się zdarza. Jeżeli tylko rekin wplącze się w sieć moją, porwie ją na strzępy. Nagle, gdy tak śledziłem z napięciem ruchy potwo­

ra, wielka tłusta plama ukazała się na po­

wierzchni wody między nim, a miejscem, gdzie się sieć ciągnęła.

Cały zamieniłem się we wzrok. Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej wody. Głowa zaraz znikła,

natomiast olbrzymie brunatne cielsko w y­

chynęło się z topieli.

Na Jowisza, krowa morska! — krzyk­

nąłem W stronę służącego. Prędko m oją strzelbę! Chłopak skoczył jak oparzony i w mgnieniu oka podał m i m ój 303-kalibro- w y karabinek i z pół tuzina naboi eksplodu­

jących. Po raz drugi głowa się ukazała, a tymczasem płetwa grzbietowa rekina zmie­

niła kurs i leniwie sunęła k u krowie. Sunęła z coraz większą chyżością. Jeszcze raz ssak się f wynurzył, wydm uchując bicz wody i w tejże chwili spostrzegł swego odwiecz­

nego wroga. Natychmiast zadrgał, jak tknię­

ty elektrycznym prądem . . .

W oda zawrzała i zawirowała, gdy niesa­

mowita bestia rzuciła się z miejsca pędem, uchodząc przed wrogiem. Po tłustym śladzie i pęcherzykach na powierzchni można było śledzić ruchy przerażonej krowy morskiej.

Kolosalny rekin w pościgu za nią pruł wodę na kształt torpedy. I na nieszczęście oba po­

twory pędziły w stronę mej sieci. Nastąpiło to, czego od razu można się było spodzie­

wać. W; sieć wpadła krowa, a moment póż-.

niej rekin uderzył w nią taranem rozpędzo­

nego cielska.

Boje po obu końcach, do których sieć była przymocowana, zostały ściągnięte ku środ­

kowi, co dowodziło, że utrzymujące je ka­

mienie, z których każdy ważył przeszło cet- nar, odpowiednio zmieniły swe położenie na dnie morza. Mieliśmy widowisko co się zowie. Morze dokoła potworów wrzało, wzdymało się i kolebało na znacznej nawet odległości od pola walki na śmierć i życie.

Na powierzchni ukazywały się coraz to no­

we plam y krwawej p ia n y . . .

M iałem wrażenie, że olbrzymie cielska zapaśników, zczepione w śmiertelnych za­

pasach, lada chwila wynurzą się z wody.

Dochodziło nas groźne bulgotanie, leciało coraz więcej rozprysków i mżyła dokoła pia­

na. Nareszcie lina utrzymująca pływaki kor­

kowe znalazła się w paszczy rekina i sieć pękła. Korki ju ż pływały po wodzie luźno.

Obejrzałem się. Za m ną stał m ój wierny i oddany towarzysz broni. Na jego twarzy malowała się wściekłość. M iotały nami w owej chwili uczucia jednakowe. Sieć była , stracona. . .

Innym razem byliśmy obydwaj zajęci nad brzegiem morza wbijaniem na 14-funtowe haki po 100 funtów mięsa na każdy z nich.

Mieliśmy za zadanie "wywieźć je właśnie na

czółnie i zarzucić, gdy m oją uwagę przykuła grzbietowa płetwa olbrzymiego, m ającego około 15 stóp rekina, która wartko pruła wodę. Jednocześnie prawie Vr pewnym od­

daleniu w ielki czarny kształt wynurzał się ku powierzchni. Potwory w pierwszej chw ili nie zdawały się spostrzegać nawzajem. Re­

kin przepływał pow oli i jakby leniwie o ja ­ kie 20 jardów od nieruchomej, ciemnej masy i płyn ął dalej w pierwotnym kierunku. Nagle zboczył pod kątem prostym ku wielkiej pile

— teraz widziałem wyraźnie, że była to piła

— i nim ryba ta spostrzegła się i zdołała za­

reagować, wyrw ał z jej boku kawał mięsa.

Napastnik rzucił się następnie do ucieczki.

Za późno, Dopędziła go piła. Zwierz ogromny zaczął w szalonej furii tłuc wodę płetwami i ogonem, a równocześnie straszna broń tego Lewiatana głębi śmigała na wszystkie strony z piorunującą chyżością. Tuż w następnej chwili z niesamowitą siłą rozpoczęły się jakby wyuczone cięcia piły na prawo i na lewo, ruchami szarpiącymi i siekącymi jed­

nocześnie.

Następnie przechyliwszy się cokolwiek na bok, powtórzył olbrzym te same ruchy w dół i w górę — wreszcie zbliżywszy ile się dało piłę do ogona, aż całe ogromne cielsko na­

pięło się na kształt łuku, odprężył się nagle i zadał taranowy iście cios przed siebie Staliśmy dość daleko od pola w alki i usły­

szeliśmy dość wyraźnie odgłos uderzenia.

Piła nieomal przecięła rekina. Rekin od tego ciosu musiał paść na miejscu . . .

W cieśninie Taboga na morzu Panamskim byliśmy świadkami tytanicznej w alki między rekinami. Był to niezawodnie czas ich rui.

Zapaławszy snać żądzą do jednej samicy, rzuciły się na siebie. Nastąpiło prawdziwe pandemonium bestialstwa. Co najm niej 12 do 15 żarłoczy-samców ukazało. się na po­

wierzchni jednocześnie i skłębiły się w n i­

szczycielskim szale.

W alczyły, jakby im życie zbrzydło. W y ­ rywały sobie nawzajem całe sztuki mięsa z boków i biczowały morze ogonami, aż pia­

na i bryzgi leciały na wszystkie strony. Były to prawdziwe jatk i i daleko naokół morze zaczerwieniło się krwią. Powoli jednak zni­

kał jeden rekin za drugim. M iałem jednak wrażenie, że żaden z nich nie uciekł z ży­

ciem. N a wszystkie strony bowiem bruździły powierzchnię morza grzbietowe płetwy in ­ nych rekinów, które czyhały na ciężko ran­

nych i w ym ykających się chyłkiem z pola walki. Niedobitki m usiały być tak osłabione, że łatwą stanowiły zdobycz dla reszty krw io­

żerczych bestyj, trzymających się z dala od krwawych zapasów. Bitwa trwała co n a j­

mniej pół godziny, aż wreszcie wszystko się uspokoiło. . .

J. W .

« •'cza “fK” memai mło- Bb lrł5°Sta^' dziwnie kontrastowała. z si- łi Vyn«. . a srebrzyła bujną, rozwichrzoną lii ^Odo 1 opadającą prawie na pier-

Głęboko osadzone oczy płonęły blaskiem- R<sce drżały nie-

^Vtees^eni Łęeki- Czemu mam przypisać I talc P*znej porze?

rzucił gwałtownie naprzód, .rakam i za krawędź biurka i pochylił ' jakby go chciał wzrokiem d ^ ^ J areszcie! —- zawołał, wykrzywiając ęHit^ry®asem radości, pomieszanej z okru-

Nareszcie pana odnalazłem!

j.N' dliwości stanie się zadość!

i-*ąi rozumiem, o co właściwie . . . -r- dpowiedż Łęcki, ale nieznajomy nie

\ > Przyjść do słowa.

8^ na*azłem cię, morderco! Zapłacisz mi A j " zbrodnię! Nie miałeś ani odrobiny i i? tak młodego i szlachetnego czło-„

* mó ł biedny, biedny Henryku! . . . IIL « ^ u, załatnał i przeszedł w łkanie.

A , JOllly ukrył twarz w dłoniach, za-

* ciężko opadł na krzesło, pod- si Przez Łęckiego, który tymczasem

opanować sytuację.

|XyJJech m i pan wierzy — powiedział b Persw azji głosem — to musi być

||LP0nłyłka. Pan mnie widocznie bierze eś morderc-ąi ™ wybuchnął znowu K ły .W - zrywając się z krzesła. — Jesteś

* jeszcze nie oschła krew ofiary rękach. Nie patrz na mnie, jak e«ca.

— A le ż — —i próbował przerwać Łęcki.

— A ni słowa więcej! — zawołał groźnie tajemniczy gość. — Słuchaj — dodał po chwi­

li — wszak przypominasz sobie twoje recen­

zje o Henryku W awrzyniaku? Pamiętasz, jak s,ię pastwiłeś nad nim po każdej premierze?

Odmawiać mu talentu, wyszydzać jego dyk­

cję, gesty. Tego dla ciebie było za m a ło !. . . Nie wystarczyło ci dowodzenie w szkalują­

cych artykułach, że całe jego artystyczne powołanie było jedną fatalną pomyłką, chcia­

łeś go zgnębić, zniszczyć, uczynić pośmiewi­

skiem wszystkich. . . I udało ci się to w zu­

pełności. Zatrułeś jego piękną duszę goryczą, wszczepiłeś ból, który szarpie, ból, który rani, zabija . . .

— Pisałem, co m i nakazywało sumienie krytyka — odpowiedział z godnością Łęcki.

— Przyznaję, że byłem może niekiedy suro­

w y . . . ale przecież zawsze się może jeszcze nadarzyć okazja i będę m ógł m oją opinię n ap raw ić. . .

— Naprawić? Teraz? Spóźniona skrucha.

Po wczorajszym przedstawieniu Henryk W a ­ wrzyniak, doprowadzony do rozpaczy pań­

ską ostatnią recenzją, zastrzelił się w garde­

robie teatralnej. Znaleziono go nad ranem bez życia w kałuży krwi. Ciesz się teraz, triumfuj!

— Panie — spokojnie odezwał się Łęcki — ktokolwiek jesteś, wiedz, że . . .

— Ciesz się zbrodniarzu — wołał dalej przybyły — ale krótki będzie twój triumf!

Jestem ojcem Henryka. Przychodzę tu, aby spełnić ślub, złożony przeze mnie u zwłok syną: tą samą bronią, którą Henryk pozbawił się życia, zabiję jego mordercę!

W ręku gościa błysnął rewolwer.

— Daję panu pięć m inut na uporządkowa­

nie rachunków ze światem. Jest to akurat dosyć czasu, aby spisać ostatnią wolę i po­

żegnać się z rodziną. No, bierz pan pióro, ja patrzę na zegarek!'

— Panie — zawołał Łęcki — rozumiem pańskie położenie, wiem, że spotkała cię n a j­

cięższa strata, jak ą tylko ponieść można, zgodzę się, że zaw iniłem . . . Ale, na litość boską, co. panu przyjdzie z m ojej śmierci?

Tylko żyw y mogę choć w części fiaprawić krzywdę, którą wyrządziłem. Przyrzekam, że całe moje życie poświęcę, aby zrehabilito­

wać pańskiego syna. Będę pisał, że był nie­

zwykle utalentowanym artystą, że cały świat poniósł niepowetowaną stratę z powodu jego przedwczesnej i nieodżałowanej śmierci. Ale do tego potrzeba, abym został przy życiu.

-- Jedna m inuta minęła — obojętnie liczył przybyły.

— Jutro zamieszczę obszerny artykuł o niezwykłych zasługach Henryka Wawrzy- niaka na polu sztuki. Napiszę, że padł ofiarą zawiści ludzkiej, nikczemnej zazdrości. . . W ymierzę sobie policzek w ten sposób!

— Pozostały trzy i pół m inuty — liczył dalej gość. — Radzę panu się śpieszyć.

Łęcki zrobił beznadziejny ruch rękami, siadł z rezygnacją w fotelu i wtuliwszy gło­

wę w ramiona, począł szybko pisać. Po skre­

śleniu kilku zdań zapalił papierosa i Znowu pisał, spoglądając od czasu do czasu, spoza kłębów dymu na gościa, odwróconego bo­

kiem i wpatrzonego w zegarek. Wreszcie położył podpis, wsunął kartkę do koperty, zapieczętował i zamyślił się nad adresem.

W tedy zaszła rzecz nieo cze kiw an i Przy­

były schował naprzód zegarek, potem rewol­

wer do kieszeni i począł biegać po pokoju, zanosząc się niepohamowanym, hałaśliwym

śmiechem.

— Ha, ha, ha, ha! A to m i się udało! Ha, ha, ha! Pan pisał, że Henryk W aw rzyniak nie ma ani odrobiny talentu, że jego powołanie jest pomyłką? A ja, ha, ha, ha, a tli ja, przez pół godziny, udaję przed panem mojego ojca i pan nie wie o tym, że ma przed sobą Hen­

ryka, nie zaś Roberta W awrzyniaka.

— Pan Henryk W awrzyniak? W ięc pan żyje? Jakże się cieszę — zawołał wesoło Łęcki. Rzeczywiście nigdy bym nie pomyślał, że padnę ofiarą tak zręcznie zainscenizowa- nego żartu!

—’ Nareszcie miałem możność przekonać pana o moim talencie. Sądzę że odtąd ,Echo Stolicy" za pośrednictwem pańskim będzie 0 mnie pisać bez dawnych uprzedzeń, z na­

leżnym m i uznaniem.

— Oh, panie Henryku — zawołał skwapli­

wie Łęcki ■— mogę panu złożyć m oje naj­

szczersze zapewnienia, że miarą pańskiego talentu będzie zawsze dla mnie ta scena i ta rola, którą tutaj przede m ną zagrałeś.

— Ja nigdy nie przestawałem wierzyć — zawołał W awrzyniak, wyciągając swoją dłoń do uścisku, że pan wreszcie się na mnie po­

zna. No — dodał po chwili — ale teraz ju ż muszę odejść. Myślę, że nie będzie pan żyw ił do mnie urazy za wizytę o tak póżnej porze 1 moje, bądź co bądź, dziwne zachowanie.

— W izyta pana pozostawi we m nie bardzo miłe wspomnienie — ^odrzekł z uśmiechem Łęcki. —• Gotów jestem nawet dać panu do­

wód, że nie mam do^iiego żalu za te chwile, które m iały być w, tooim życiu ostatnimi. Oto proszę przyjąć na pam iątkę m ój list, pisany pod grozą rewolweru.

W awrzyniak z niedowierzaniem przyjął wręczoną mu kopertę.

— Dziękuję panu za dowód zaufania. M ógł­

bym wprawdzie, posiadając tak cenny do ku­

ment, rozgłosić całą historię i tym samym zaszkodzić panu, ale daleki jestem od tego rodzaju zemsty. Niechaj cała ta sprawa pozo­

stanie między nami. Zegnam pana.

Wyszedł, odprowadzony przez gospodarza do drzwi. Usłyszał za sobą szczęk opuszcza­

nego zatrzasku i zgrzyt łańcucha. To go wpro­

wadziło w dobry humor. Zbiegał uśmiechnię­

ty po schodach, głaszcząc palcami kopertę z listem, pisanym w przedśmiertnej trwodze przez swego prześladowcę. Przed bramą pod­

biegli ku niemu dwaj oczekujący go koledzy- aktorzy.

No, jak ci się udało? Bardzo się prze­

straszył? — pytali naprzemian.

— Czy się przestraszył! M ów ię wam, że nigdy jeszcze nie widziałem człowieka, który by tak stchórzył. N i mniej, ni więcej tylko napisał testament, który właśnie mam przy sobie.

— Pokaż — zaw ołał jeden z kolegów. Za­

nim W aw rzyniak się spostrzegł list został rozpieczętowany i zaczęli czytać w świetle latarni ulicznej. W aw rzyniak patrzył im przez ramię, ledwie jednak przeczytał pierwszych kilka wyrazów, zaklął ordynarnie, wyrwał list z rąk towarzyszy i bez pożegnania, szyb­

kim i krokami, oddalił się do domu. Dopiero u siebie doczytał do końca kartkę, której treść brzmiała następująco:

„Drogi Panie Henryku!

Może Pań małe dzieci straszyć tego rodzaju maskaradami. Żadne przebranie nie zatai tego pańskiego „r“, które wymawiasz, jakbyś m iał kluski w ustach; zawsze cif wyda to twoje nn a- reicieu i nm n ia łe m o d których można mdłości dostać. Zwykły bileter zagrałby inteligentniej od ciebie rolę starca; nie skakałby po pokoju, ja k emerytowana bałetnica. Zawsze to mówiłem i teraz powtarzam, że nie ma Pan za grosz talentu i że powinieneś się zabrać do innej, właściwszej dla siebie pracy. Jeśli zaś, mimo wszystko, chcesz koniecznie budzić litość nad sobą podobnymi wy- stępami, to w takich okolicznościach staranniej dobieraj kolor wąsów do brody i nie bierz peruki o cały numer za dużej. Przyjm ij tę radę ode mnie, dobrze panu życzącego, nawet teraz, w momencie gdy mnie masz za minutę zastrzelić ze straszaka, wypożyczonego z rekwizytorni teatralnej}

Oddany Panu — Adam Łęcki“

Cytaty

Powiązane dokumenty

Śmiałem się jak opętaniec a najw ięcej śmiać mi się chciało z jego głupiej mirty.. Tu na w ypełnionej po brzegi

p-*uł się upokorzonym i zawzinal się.. Muszę je

— Potem, ponieważ rzecz dzieje się pod wieczór przed twoim pójściem na spoczynek, kładziesz się do łóżka z błogim uśmiechem i zasypiasz beztrosko jak

Botezat przez chwilę bawił się gałązką, wreszcie zapytał, czy świadkowie zgłosili się już na przesłuchanie.. Posterunkowy

jom i orzekli, że Hala wypiękniała. Ja tego nie zauważyłem. W prost przeciwnie -— kiedy wracaliśmy z żoną do domu, wydawała mi się coraz to brzydsza, starsza,

rając dłonią ciekące po policzkach łzy. N ie spostrzegła, że ojczym otworzył był oczy i patrzył na n ią uważnie, lecz już jakoś nie strasznie. Kroplisty pot

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W

Hanusia stała obok i przyglądała się dziadowi, k tóry teraz, chcąc pokazać swój kunszt znachorski, jakim się zawsze chwalił, zaczął nad chorym