• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 40 (3 października 1943)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R.4, nr 40 (3 października 1943)"

Copied!
11
0
0

Pełen tekst

(1)

40 g r.

(2)

W jednym z niemieckich portów dla łodzi podwodnych wyłado­

wuje się nowe torpedy.

Angielski ?kręt-cysterna, ugodzony t o r p e d ę nie­

mieckiej łodzi podwodnej, płonie wraz z ładunkiem

na wodach Atlantyku.

F o t: H lrschfelder, T hom ann, K rtm m el, W einkauf-PB Z, FrO hlich-Atl, A dler-S cherl

Niemiecki konwój wjeż­

dża do po r t u , pod ochronę balonów zapo­

rowych. W OJNA

NA MORZU

Niemieckie łodzie pościgowe na północnym A łlsnufl

Lołnicy niemieckiej marynarki w porcie.

Obrona przeciwlotnicza, niemieckie­

go okrętu wojennego, na wodach północnego Atlantyku.

(3)

MARSZAŁEK WŁOCH

Ma lewo:

W n o w y m fasrystowsko- republikańskim państwie włoskim marszałek Graziani został mianowany ministrem oł>rony narodowej. W cza­

sie swej wojskowej kariery wyróżnił się on wielokrot­

nie w operacjach wojen­

nych na terenie Ałryki.

Na prawo:

W Ł O S K A ARTYLERI A G Ó R S K A Wojska włoskie, które opo­

wiedziały się za państwem faszystowsko - republikań­

skim zgłosiły się do walki z wrogiem, po u p a d k u znienawidzonego r z ę d u

Badoglia.

Na lewo:

N O W O M I A N O W A N Y BUŁGARSKI MINISTER SPRAW ZAGRANICZ­

NYCH Minister spraw zagra­

nicznych Kyroff (w środ­

ku) rozmawia z regen­

tem Filołfem i genera­

łem Michoffem.

CIĘŻKIE DZIAŁA NAD JEZIOREM Ł A D O G A Niemieckie działa wal­

czą na północnym od­

cinku frontu wschodnie­

go. Na prawo: Kilka olbrzymich granatów, przeznaczonych do ob­

rzucania nieprzyjaciel­

skich obiektów. Grana­

ty te wystrzela się z gra­

natników o długich lu­

fach. U dołu: Działo w chwili wystrzału.

Rot: Freckmann-Ałl. 2, Schwickhum-TO-EP. PBZ, Transozean

(4)

R E W I A

Publiczność hiszpańska ceni nie tylko sztukę dramatyczną po­

stawiony na wysokim pozio­

mie, lecz z przyjemnością daje się również ocza­

rować wspaniale wysta­

wioną rewią. Na prawo sc®1]*®

. W i e d e ń s k i e j r e w i i w Madrycie.

Na lewo:

A U T O R A K T O R E M

Bardzo często w hiszpańskim teatrze zyskuje jakiś utwór specjalny powab przez grę samego autora. Tu np. znany poeta iacinto Benavente gra rolę dziadka w swej ,sztuce pt. „Dziadek i wnuk", wysławionej w teatrze „Maria Guarrero"

w Madrycie.

PEŁNA HUMORU SATYRA Bałef pt. „ R o ma n t y c z n e c z a s y 1' z wdziękiem dworuje sobie z senty-

mentalności dawnych czasów.

Na prawo:

K O M E D I A

Jedna ze scen „Przeklętego studenta z Marguiny", komedii, która zdobyła sobie ogromny sukces w madryckim

Teatrze Narodowym.

Fot: Vallmlt]ana (Wltzleben 1 Peters)

DRAMAT HISTORYCZNY Podobnie jak w komedii, również w dramacie >

znacza się hiszpański aktor wielkim talentem Powyżej i na iewo widzimy dwie sceny ze sztuk ozdoba ołtarza Maese Pedro", napisanej przez tora Falla, i cieszącej się dużym uznaniem w ł«

Guerrero" w Madrycie.

Na praWo: .

DULCINEA Z TOBOZO

„Dulcinea" napisana przez Humberta Peraz de la Osa należy od czasu swego pierwszego wystawienia . do sztuk przebojowych we

współczesnym hiszpańskim K g teatrze. Rolę tytułową kre- owała Anita Mariscal nale- żąca do n a j w i ę k s z y c h gwiazd aktorskich nie tylko

sceny ale i filmu.

Na prawo:

NIEŚMIERTELNY SANSZO' ^ Od czasu, gdy Cerwanfe*

1600 wzbogacił literaturę W . po*J Kiszotem, jedną z e p o k o w y ^ fyl bohaterowie tej książki ij m ływani do życia przez ,

rzy i pisarzy utworów sc8.0' jełni dzy innymi Gustaw Dore * . / U słowił w swych ilusti'aCi® : posępnego oblicza",

giermka Sanszo Pansę • v be Ji bozo, łworząc z njc^ ^niej**^

rencyjne do wszelkich P* -Ict^ « ' produkcji. Również i wl®.

wziął sobie rysunek

swej charakteryzacji, g ° Y , J p # | S Sanszo Pansy w k o m e o i

(5)

\ nietoperz w ytrzym uje lekko tem peraturę kilku X stopni poniżej zera. Jeżeli natrafim y wreszcie na m iejsce, gdzie zim ują nietoperze, widzimy s&jg setki nietoperzy wiszących jeden obok drugie*

go (zdjęcie u góry). W yglądają jak dziwnej w ysuszone owoce, w yrosłe n a kam ieniach i ce­

głach starych budynków. W śród nich obser- w ujem y m łodą parę małżeńską, która zaw iesiła I się nieco na uboczu (na praw o w kole); a tu obok f jakiś sam otnik wisi n a jednej ze ścian i ś n i o wio- / śnie (zdjęcie, w środku). N iekiedy św iatło magne- J zji, przy pomocy którego dokonuje się zdjęć foto- W graficznych, zbudzi tego lub owego nietoperza. Na- I pół zdziwiony, a napół zagniewany spogląda w tedy na / obcego intruza. Lecz. niebawem znów zapada w sen.

/ W kw ietniu, gdy pow ietrze już się nieco ociepli, gdy X wiosna w yczaruje pierw szą zieleń z ziemi i gdy pierwsze f ciepłe podmuchy w iatrów dotrą do jaskini nietoperzy, budzą się one ze snu zimowego. I znów przez całe lato można widzieć jak uganiają wieczoram i niem e i trzepoczące się pod ciemnym niebem i tu i tam.

TJT jesieni, kiedy prom ienie słoń- ca przygrzew ają słabiej i cała przyroda przygotow uje się n a przy­

jęcie zimy, w iele zw ierząt zapada w sen zimowy.

Również i nietoperze, k tó re pod­

czas ciepłych wieczorów letnich nieznużenie la tały i polow ały na ow ady, teraz k ry ją się po jaski­

niach, rozpadlinach skał, w starych opuszczonych ruinach lub po wie­

żach i strychach szukają schronie­

nia. N ajpierw jeszcze odbyw ają sw e gody w eselne, ale skoro tylko przem iną „m iodowe tygodnie", n a­

staje dla nich czas zimowego spo­

czynku

W najciem niejszych i najbardziej u krytych zakam arkach gromadzą się nietoperze, by zasnąć niezw y­

kle tw ardym snem zimowym. Ucze.

piw szy się palcam i nóg tylnych o jakiś przedm iot w ystający, belkę, pułap lub nierów ności w skale, zw ijają skrzydła jak płaszcz nad głową i zw ieszają tułów w raz z gło­

w ą n a dół, spędzając tak czas w uśpieniu przez całą zimę.

Kto chce zobaczyć śpiące nieto­

perze, musi najczęściej z wielkim trudem drapać się przez gruzy i k a ­ mienie, przez nadgniłe belki lub przym arzłe kałuże, zanim dotrze do m iejsca, gdzie śpią zimowym snem nietoperze. Nie szkodzą

im całkiem mrozy szalejące na świecie, gdyż

(6)

KROKODYLE

, _ Obiad! Obiad! Dzieci obiad!—

•askała w dłonie ciocia Tunia w progu pokoju.

Bona, panna Liii, poruszyła się niespok°jnie na fotelu.

Była to młodziutka osoba, z u tle­

nionymi włosami, ułożonymi na gło-

?We w kształcie wroniego gniazda, 1 2 Podejrzanie czarnymi brwiami.

7~ W ymalowany koczkodon — Pluwał za nią stary ogrodnik, gdy spotykał ją . z dziećmi w lipowej olei.

_ P^«sadzał. Ot stary zrzęda nie

®aj%cy się na obecnych modach.

. P,rawdzie panna Liii nie była Pięknością, ale też i brzydszą nie yła od setek i tysięcy podobnych 0 niej młodych „w ymalowanych

*°czkodonów".

, ~~ Ach mój Boże! — w ykrzyknę­

l i odkładając na stół swą szydełkową robotę. — Już obiad.

Muszę się ogarnąć, przyczesać . . . Dzieciom też trzeba by Pomyć! Poczekajcie . . .

Ale dzieci nie chciały czekać. T roje było tego drobiazgu.

. erwały się z dywanu, na którym m iały porozstaw iane za- a w k i l a l k i , zwierzaki, żołnierzyki — rzuciły się do drzwi

! Popychając się za ramiona, pobiegły korytarzem w stronę jadalni.

y " -la pierwszy! Ja pierwszy! — triumfował sześcioletni Wyszek, otw ierając z hukiem drzwi stołowego pokoju.

“an j an juj jam jjyj( w ięC dzieci obstąpiły ojca z okrzy-

*a®l radości.

, ~~ Tatuś! Tatuś! Nasz tatuś! — wrzeszczały, skacząc wo-

°ło niego na jednej nodze.

Ten tatuś był ich bogiem.

łv • dziwnego. Mało k to mógł się pochwalić równie weso­

ły a e *®8anckim tatusiem. W yglądał zawsze jak z igły zdję- Y; A uśmiech .m iał czarujący. Gdzież porównać do tego le« n ie zakatarzonego ojca W ojtka i Staszka, lub do zapra­

szanego i odzianego jak chłop tatusia Irenki. W ysoki, przy- . °]ny mężczyzna miał duże powodzenie u kobiet, lecz z non- D ancją w ielkiego pana, zamożnego obyw atela ziemskiego, j^Yim ował te hołdy i niczem nie dawał poznać po sobie

bardzo pochlebiają jego próżności.

Tatuś, Tatuś! Nasz tatuś!

£ ~~ Precz szarańcza — opędzał się od dzieci chusteczką Udanym gniewem, potem chw ytał je kolejno za rączki i po-

a* w pow ietrze w szalonym młynku.

~~ A jajaj! A jajaj! — piszczały dzieciaki.

! ; iewały złociste loki, niebieskie fartuszki i cienkie rasow e bachorów.

i. Cóż za w esoły dom —•, chichotała w kułak stojąca przy

“•ecie pokojów ka W alerka.

st~~ No dosyć już tej zabawy. Siadajcie do stołu. Zupa Ygnie —■ napom niała ciocia Tunia.

Ale dzieciom nigdy nie było dosyć.

Jeszcze! Jeszcze! — wrzeszczały, w yciągając rączki do

„A le tatuś miał już stanowczo dosyć. Przygładził dłonią swe buf 6 Przyczesane włosy, zapali! papierosa, podszedł do

i nalał sobie spory kieliszek wódki.

ez chw ilę oglądał ten napój pod światło i zw rócił się

^chodzącej bony.

A panna Liii? Może b y też łyknęła coś niecoś . . .

„ . ' ' Serdecznie dziękuję — zachichotała. — Ja wódki nigdy r ® P*ję.

i Szkoda! W ielka szkoda! Dobrze to robi na hum or ' Ce* ę . . .

. * Wypij jednym haustem nalany przed chwilą kieliszek.

Za zdrow ie panny Liii —- uśm iechnął się łobuzersko.

..N ajstarsza z dzieci — ośm ioletnia Zaza-— prześliczna jasno-

*Or toli,

,Sa dziewczynka, czule objęła ojca wpół.

Tak strasznie tatu sia kocham — szeptała, przyciskając pzek do rękaw a jego m arynarki.

| sPytała po chwili:

'łs'~' A co tatu ś tu ma, w tej tylnej kieszeni u spodni? Co je st takiego twardego?

; Nie rusz! To je st rewolwer.

Pokazać! Pokazać! Niechżeż tatuś pokaże ;— napierał

^ Zbyszek.

. Bjże. Czy tó potrzebne?

. Potrzebne, potrzebne — upierał się malec,

li'"' No to.m asz. Popatrz sobie, ale z daleka. Dotykać tego

| 6 Wolno.

I Dlaczego nie \yolno?

I ^ Bo może wystrzelić.

1 A jak się robi taki rewolwer?

B hp Zwyczajnie, mój panie pytalski. O t bierze się dziurę, K ewa żelazem i gotowe.

i-" " A n a.có ten rew olw er tatusiowi - potrzebny?

K i Zeby się. opędzać od krokodyli.

A gdzież one są?

Za groblą, pod mostkiem. Siedzą tam przyczajone i czy-

| H na ludzi, k ’ I pożerają?

IwiT' Pożerają. W czoraj na mnie napadły, a w yglądały strasz- Sto zębów w paszczękach i ostrych ja k u piły. Płetw y Iw 5*apierzone niczem w ronie skrzydła, brzuchy ogromne, V W ięc ja do jednego „ p i f do drugiego „ p a f"...

K > locia Tunia, z pew ną desaprobatą, zwróciła się w stronę Władającego i rzekła:

j j ' ' Ależ Jasiu! Nie pleć bez sensu i nie nabijaj dzieciom tu^Y głupstwami, później spać nie mogą po nocach, więc

aaj lepiej do stołu. Rosół będzie całkiem zimny.

L I S T

Ita> Połowie obiadu W alerka wniosła na tacy sporą paczkę T i*1 i listów.

| v . Czy to poczta — odezwała się panna Liii ni w pięć, ni . ^ew ięć.

Nie. Czekoladki — zakpił tatuś, a dzieciaki parsknęły W szystko co tatuś robił i mówił w ydawało się im jj Ychanie zabawne.

^O a poczerwieniała, a tatuś spytał się W alerki: .

Bw Czy nie wiesz dlaczego ten szelma A ntek tak długo ma- ł w miasetczku?

lita. Powiadał, że gorzelany kazał mu czekać w aptece na lekarstwo. *

Psiakrew! A ja tu wyglądam g^zet już od godziny, i*. Lekarstwo leż p o trz e b n e ...

K tatuś już nie słuchał. Pochylił się nad papierami.

I^ ire g o w a ł je.

_ ^ ł a d a ł na bok listy z firmami i gazety. Czytał adresy, chwili cisnął przez stół, w stronę cioci Tuni, dużą ele-

liliową kopertę.

.j — o t i znowu ona coś pisze do ciebie zauważył, ścią­

gając brwi z niezadowoleniem. — Na tam tym św iecie bym poznał to pismo i te p erfu m y . . . A mdłe.

Pociągnął nosem i skrzywił się.

— Dziwne! Nigdy nie byłyście ze sobą w przyjaźni, a teraz te ciągłe listy. Te jakieś konszachty poza mymi p le c a m i. . .

I nerwowymi ruchami zaczął rozdzierać kop erty swoich listów.

N udny obiad. Dzieci wyczekująco w patryw ały się w ojca.

Spodziewały się jakichś figlów, jakichś żarcików, lecz czytał swą korespondencję w skupieniu.

Po dłuższym czasie walnął pięścią w rozłożony na obrusie papier i m ruknął:

— Adwokat bierze mnie chyba za krowę, tak mnie doi.

Końca nie widać. Złodziej znowu żąda pieniędzy. Kosztowna zabawa ten rozwód.

—I Uważaj Jasiu! Dzieci słuchają — napom niała ciocia Tunia.

W zruszył ramionami.

— O t wielkie rzeczy! Niech słuchają. W cześniej czy póź­

niej muszą się dowiedzieć. T akiej zm iany W życiu nie ukry je się na długo.

I spytał:

— A cóż ona tam pisze do ciebie, jeżeli wolno wiedzieć?

■— Ależ wolno — uśm iechnęła się Tunia. — Nic specjal­

nego. Chcesz to przeczytaj. Sekretów tam nie ma.

Podała mu list, lecz odtrącił je j rękę.

Ani m yślę czytać. Po co mam się irytow ać. Znam aż za dobrze ten pom patyczny styl, te frazesy. Zapewne udaje, że się niepokoi o d z ie c i..

— Dlaczego mówisz „udaje". O na napraw dę niepokoi się o nie. M atka nie tak łatw o zapomina o swoich d zieciach . . .

Roześmiał się sarkastycznie.

— Ach dajżeż mi spokój z tą matką! Matka, matka, a ta m atka jak tylko sobie gacha znalazła, to się na dzieci nie oglądała.

— Jasiu! Bój się Boga! .

I ciocia Tunia z gorączkowym pośpiechem zwróciła się do Zazy.

— Mamusia bardzo się dopytuje o wasze zdrowie i humory.

Chce o was w szystkich wiedzieć. Stęskniła się za wami, lecz ma nadzieję, że w krótce was zobaczy.

— Czy tu ta j przyjedzie? — w yrw ał się Zbyszek z zapy­

taniem .

— No nie. Tutaj nie przyjedzie, ale chce was do W arszaw y sprowadzić, jak tylko tam będzie. A tymczasem prosi Zazy, żeby do niej napisała.

Dziewczynka poczerw ieniała po białka oczów i spode łba zerknęła na ojca. Dużo już rozum iała i instynktow nie soli­

daryzowała się z tatusiem, więc oczekiwała na jego zdanie w tej kwestii.

— Nie potrzeba — burknął pod nosem i z najmilszym uśmiechem zwrócił się do bony:

— Biedna, biedna panna Liii — żartował. — N ie było do niej listu. Zapomniana, opuszczona, nieszczęśliwa. J a zawsze m ówiłem.i powtarzam, że ten je j narzeczony to je st bałam ut spod ciemnej gwiazdy. Krętacz, uw odziciel. . .

I zanucił półgłosem:

„Pójdę w św iat szukać sobie innej dziewczynki n ie w in n e j. . . "

— Niechżeż pan mnie tak nie wyśmiewa, nie prześla­

duje — chichotała bona z udanym gniewem.

Pochylona nad stołem podaw ała do rozdziawionych u ste­

czek m ałej Goli kopiasto nałożony buraczkam i widelec.

— N ie marudź tak. Nie m arudź — przypilała dziecko.

Zdążyła zmienić bluzkę do obiadu. K róciutkie rękaw y i głę­

bokie wycięcie u szyi niestosow ne były w zimie.

— N a kogóż te n zamach — dopytyw ał się tatuś, w skazując palcem na jej obnażone ramiona, a dzieci, w patrzone w^ojca ja k w obraz, w ybuchnęły śmiechem.

Nie bardzo rozum iały o co chodzi,' lecz od razu pom iarko- wały, że tatuś figluje.

Figlował.

Po chwili zaczął w ystukiw ać na swym talerzu jakiegoś skocznego marsza, a dzieci m om entalnie zaczęły walić w idel­

cami i łyżeczkami w co popadło.

Brzęk, stukot, hałas, piekło.

Ciocia Tunia zatkała sobie uszy.

Po koniec obiadu Zaza, któ ra siedziała przy ojcu, wspięła się na paluszki i coś mu na ucho szepnęła.

W yglądał zaskoczony. W idoczne było, że nie wie co odpo­

wiedzieć, lecz nie na długo stracił kontenans. Po chwili po­

klepał sw ą ukochaną córeczkę po policzku, odgarnął dłonią jasne loki z uszów dziewczynki i odpowiedział je j również szeptem.

— Nie może być — klasnęła w rączki.

No i chichotali i szeptali ze sobą dosyć długo.

NIETOPERZ

Po obiedzie tatuś nałożył na siebie futro, rozkazał Zbysz­

kow i poszukać swej karakułow ej czapki pod krzesłam i w przedpokoju i spytał się bony:

— A parnia Liii, czy nie w ybiera się dzisiaj z dziećmi na spacer?

— N ie — odpowiedziała ciocia Tunia za bonę. -— Dzieci dzisiaj nie w yjdą.

— Dlaczego — obruszyła się panna Liii-

— Bo są zakatarzone, a śnieg pada. Wilgoć', zimno i w icher

głowę uryw a. 1

Bona skrzyw iła się.

— Pani to zawsze . . . Ale ja się przejdę — rzekła.,— N ie mogę siedzieć wiecznie przy dzieciach jak w krym inale. Po­

trzebuję powietrza, ruchu. Głowa mnie boli. Idę po okrycie.

A le tatuś już na nią nie czekał. Zagwizdał przez zęby i w y­

szedł na podwórze, a dzieci pow róciły do swego pokoju.

— A ta k ą m iałem o chotę pójść z ta­

tusiem do sta jn i — w estchnął Zbyszek.

W pokoju był nieład ogromny.

, W szystko porozrzucane na praw o i Ie- / wo. Skłębione, poprzew racane. Na- . strzyżone papierki czepiały się obu- t w*a - Za paraw anem brudna w oda po I. I I . rannej dziecięcej toalecie jeszcze nie I, • f ' była w ylana z miednicy. M okre ręcz- / / | niki w alały się po podłodze. M ajteczki / / . I małej Goli w isiały n a k la m c e ..

I V / — Ależ ta bona niechlujna — po- 1

myślała ciocia Tunia — W alerkę też należałoby dobrze nabesztać . . .

I zw róciła się do dzieci.

— N o dzieci bawcie się tutaj grzecz- 1 nie. Idę do gospodarstwa, ale w krótce

przyślę wam pokojów kę. Pobędzie z wami dopóki panna Liii nie wróci.

I wyszła z pokoju.

N atychm iast Zaza i Gola zaczęły rozbierać sw oje lalki i zabrały się do kąpania ich w miednicy. W lazły za paraw an i z piskiem p ła­

w iły je w brudnej wodzie.

— Patrzaj, patrzaj — cieszyła się Gola. — W łoski m ojej lalusi całkiem odlazły, ale je śliną przylepię.

I skarżyła się, że Zaza za bardzo ją ochlapuje.

—- Mydło m nie w oczy śmierdzi.

— Nie śmierdzi, a gryzie — roześm iała się Zaza.

A Zbyszek dosiadł swego drew nianego Kubusia.

— Hołup, hołup, holup — w alił biegunam i z rozmachem o deski podłogi.

Był zamyślony.

Potrząsał puklem włosów, k tó ry ćo chwila opadał mu na oczy i kiw ał się zapam iętale w tę i w tam tą, w tę i w tamtą.

A le jak tylko W alerka drzwi otw orzyła i w eszła do dzie­

cinnego pokoju zeskoczył z konia i rzucił się do niej.

— W alerciu, W alerciu — czepił się je j rękaw a. — Ty j e ­ steś taka m ądra, tak a śliczna, ta k a dobra.

— No, to czego chcesz?

— Chcę, żebyś mi powiedziała co to znaczy „gach"?

•— A idźżeż, idźżeż smarkaczu. Odczep się ode mnie, bo podrzesz kaftanik. Zawdy mu głupstw a w głowie. Też w ym y­

ślił. „Gach" to je st tak i sam uprzykrzony bęcw ał ja k ty.

— N iepraw da — odezwała się Zara spoza paraw anu. __

J a się już tatusia przy obiedzie pytałam . „Gach" to je st n ie­

toperz.

— N ietoperz — rozdziawił Zbyszek usta w zdumieniu.

— A tak. Nie-to-jferz — pow tórzyła z naciskiem dziew­

czynka, w ychodząc spoza paraw anu. — Tatuś mi powiedział, że elegacki nazyw a się „gacek", a ordynarny „gach".

— W ięc ten mamusin jest ordynarny.?

— Podobno.

— A czy um ie służyć?

— Co służyć? Komu służyć?

— No . . . tego . . . na dwóch łapkach. Pytam się. ciebie, czy ten mamusin gach je st obłaskawiony?

— N ie wiem. Skąd mam wiedzieć? Przecież go nigdy nie widziałam.

— A gdzie go m am usia trzyma?

— Zapew ne w pudełeczku.

— A na co on mamusi potrzebny?

— Pojęcią nie mam. Spytaj się tatusia.

SZARA GODZINA Ściemniło się.

G ęsty śnieg sypał przez cały ranek. Puszyście rozesłany na dziedzińcu, przed domem, nabierał teraz, z zapadającym zmrokiem, głębokiej barw y ultram aryny.

Niebiesko. Niebiesko.

W dziecinnym pokoju, pomimo dubeltow ych okien, dobrze zaopatrzonych na zimę wałkami z brudnej w aty, słychać było trzaskania z bata i ochrypły głos A ntka, chłopca stajen ­ nego.

— A gdzie, a gdzie ścierw a — irytow ał się, w ym achu­

jąc biczyskiem nad głową.

To źrebaki pędzone do w odopoju w yłam ały się spoza szta­

chety i przez niedom kniętą bram ę wjazdow ą w padły na dzie­

dziniec. G alopując w tę i w tam tą stronę po tym nieskazitel­

nie białym kobiercu rysow ały nań kopytam i fantastyczne esy-floresy i arabeski. Całe girlandy kwiatowe.

Dzieci, zbite w kupkę przy oknie, ścigały zachwyconym wzrokiem rozwiane grzyw y i zadarte ogony stadniny.

Oświecone błękitnym i refleksam i dogasającego grudnio­

wego dnia w yglądały jak zjawy. Ja k królew iątka z bajki.

— Patataj! Patataj! — klaskała w rączki czteroletnia Gola.

Krótka chw ila radości.

Było. N ie ma.

Stadnina znikła, lecz dzieci pozostały przy oknie. Mroki pokoju, ścielące się poza ich plecami, napełniały je przera­

żeniem. A nuż tam coś .siedzi w kącie za komodą.

N aw et w ahadło ściennego zegara, któ re zw ykle stukało raźno, teraz zdaw ało się jakby czegoś w ystraszone, więc coraz prędzej i głośniej w ybijało sw e monotonne tilc-tak.

— Dlaczego ta W alerka nie przynosi nam lam py —■ wes­

tchnęła Zaza i coś jakby zadaw niony szloch w ydarł się z jej gardziołka.

Ten szloch przypom niał Zbyszkowi zaszłe przed niedaw na ewenem enty, gdyż zaczął bezmyślnie pow tarzać:

— Pojechali, pojechali, p o je c h a li. . . Zaza trąciła go łokciem.

— Siedź cicho — wrzasnęła. — N ie pow tarzaj tak ciągle

„pojechali", „pojechali" bo mi głowa pęka.

Jako najstarsza uważała, że ma prawo,' a naw et obowiązek szurum burow ania młodszym rodzeństwem.

Ale Zbyszek upierał się.

— Pojechali, pojechali — pow tarzał w kółko i dodał po chwili:

— Pćfjechali, pojechali, a-ciebie nie wzięli.

Zaza pokazała mu język.

— I ciebie też nie wzięli, bałwanie!

— Ale ja się nie napierałem . J a sam nie chciałem jechać — staw iał się malec.

— N ie łżyj — tupnęła dziew czynka nogą ze złością. — Chciałeś, chciałeś, c h c ia łe ś ...

W eszła ciocia Tunia.

Odziana w krótki góralski kożuszek i w buty z cholewami w yglądała ja k baba ze wsi. Powracała z obory.

Odm otała w łóczkowy szalik okręcony w około szyi i rzekła:

— Cóż to takiego? Dlaczego tu ta j takie ciemności? Dla­

czego się kłócicie?

— A bo Zaza tak się rozbija, taka niegrzeczna — rzucił się do niej Zbyszek ze skargą.

Przytuliła go do siebie.

— No dobrze już, dobrze — głaskała go pó głów ce i uważ­

nie rozejrzała się pó pokoju.

— A gdzież panna Liii? — spytała.

(7)

— Tatuś zabrał ją ze sobą sankami.

— Gdzie? Po co?

— Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Może pojechali na fol­

warki, a może do lasu — odpowiedziała Z aza i k ry jąc nos w firankę znowu zaczęła płakać.

Czuła się bardzo, bardzo nieszczęśliwa. Ja k dotąd ona zwy­

k le tow arzyszyła ojcu i ta k ie przejażdżki z tatusiem napeł­

niały ją dumą i szczęściem.

— Umm! Umm! O t i znowu się mazgai — przedrzeźniał siostrę Zbyszek.

I naprzykrzał się.

— Ciociu, ciociu! J a bym chciał pójść z ciocią na rodzynki do śpiżarrii.

A le ciocia Tunia, zniecierpliw ionym gestem, odsunęła malca od siebie, podeszła do okna i z czołem w spartym o zimną szybę stała tak w zamyśleniu.

Ciężkie kroki W alerki dały się słyszeć z korytarza i w krót­

ce zjaw iła się w drzwiach z zapaloną lam pą w ręku.

Ciocia Tunia odw róciła się do niej.

— Dlaczego tak m arudziłaś z tym światłem?

— Bo nafty nie było.

__Była. To są w ykręty. W południe sama ją wydzielałam . N ie można tak dzieci zostaw iać w ciemnościach. Boją się.

__j a tam nie gubernantka — w zruszyła ramionami dziew­

czyna.

I staw iając lam pę na stole, skierow ała się do drzwi.

__ Czy poprasow ałaś bieliznę dla dzieci?

— A kiedyż miałam ją poprasówać?

— Po południu, ja k zwykle.

__A juści. N a poły się nie ozedrę. Bez caluchne popo­

łudnie m usiałam cerow ać pończochy dla panny Liii. Dziury w piętach, co aż wstyd.

— Przecież sama może to robić!

— Może, ale nie chce. W oli, żeby k to jeńszy za nią h a­

row ał . . . .

A le ciocia Tunia już nie słuchała. Dzwoniąc pękiem kluczy zatkniętym za pas, zakręciła się na pięcie i w ypadła z pokoju.

Zawsze m iała naw ał roboty.

— Już sama nie wiem kogcf mam się słuchać w tym dwo­

rze — m am rotała W alerka pod nosem, zbierając z podłogi porozrzucane zabaw ki i skraw ki papieru. — Ja k b y tu była w asza mamusia, to bym wiedziała, że je st w domu jaśnie pani, a tak to niewiadom o co? Kużden rad się rządzi. Bona

sw oje w ykrzykuje, a wasza ciocia swoje. Jedna każe cero­

wać, a druga prasow ać, w ięc kogóż mam słuchać? Już też ta wasza ciocia Tunia za bardzo się tu ta j rozbija. O t wielga pani.

— A właśnie, że jest w ielką panią — obruszyła się Zaza. — Ciocia Tunia kiedyś tam, przed laty, m iała przepiękny pałac na Podolu na trzy p iętra wysoki. Miała ogromne poła, łąki, łasy, fabryki i była bairdzo bogata.

W alerka w zruszyła ramionami.

— Jo tam tych bogactw nie widziałam, a ludzie tu tejsi co jeńszego pow iadają.

— Co powiadają?

— Powiadają, że ona o jednej kiecuchnie do dw oru przy­

jechała.

— Bo bolszewicy zabrali je j wszystko i ledwie z życiem uciekła.

— O jej! Łacno opowiadać.

KOPCE DLA KRETÓW

— A co będzie dzisiaj na tolację — dopytyw ała się poko­

jów ki mała Gola.

Kolację jad ły dziecj u siebie w pokoju.

— A cóż m a być? — odpowiedziała kw aśno dziewczyna.—

Kaszka na m leku jak zwykle.

Dziecko skrzywiło się. ,

— Nie lubię tasty! Nie lubię, nie lubię.

— Akurat! O t grym aśnica! Zeby w as kto chciał słuchać to by mu głowa spuchła. M ajonezów ci się zachciewa, a może ptasiego m leka — pokpiw ała W alerka i z wielkim hałasem i brzękiem porcelany zaczęła znosić i ustaw iać n a stole po­

trzebne naczynia.

— No a tera siadajta bachory i żrejta — mówiła, rozle­

w ając na talerze nie łubianą potraw ę i z pustym rondelkiem w garści skierow ała się do drzwi.

Gola spojrzała na nią błagalnie.

— Nie odchodź od nas W alerciu! Nie odchodź, nie od­

chodź — prosiła, w yciągając do niej rączki. — N ie odchodź, a pobaw się z nami.

W alerka wzruszyła ramionami.

— N ie naprzykrzaj się — burknęła. — O t głupia! Jo tam nie od zabawy jezdem, jeno od sprzątania brudów po was.

— A Tereska, ta co była za-, pokojów kę przed tobą, to za­

wsze się z nam i bawiła — w trąciła Zaza. — T aka-była miła,

śliczn a n --- ' " ' i m # ?

szyła.sukienki dla naszych lalek, ubierała je i dogadzała |

jak tylko mogła. , ^

—• A s z c z e g ó ln ie j tw em u ta tu s io w i d o g a d za ła . Ałe głupia. Mało s ię to o n a te ra n a p ła cz e, nam aTtwi i w s t y d u ^ łyka. Jaże trudno ją poznać. W ygląda jak n ieb o sk ie s

rżenie. '

— Dlaczego? . :; j H

— A no wyszła ze szpitala w ym izerow ana jak ten a dziecko też słabowite.

— Jak ie dziecko?

— XA te co je j bocian do szpitala przyniósł.

I m am rotała pod nosem.

— Skaranie boskie doprawdy! Zgorszenie na całą pa£ Jaśnie pan dziedzic, to już sam nie wie co w y r a b i a . Chi ' śmiechy, żarciki, a tu taką krzyw dę zrobił biednej a czynie.

— Jaką.krzyw dę? — zdziwiła się Zaza. . • To,

— A taką! Ale co będę gadała . . . Dowiesz się kiedyś- . na m iejscu Tereski, to bym pana dziedzica po sądach tass

chwilki spokoju nie dała. Je

Ale Zaza m iała już tego dosyć. Poczerwieniała, jak du**||

i wrzasnęła: . .3

—1 Siedź cicho! Rozumiesz. Zabraniam ci wygadywać

tatusia. /" li, mtl

— .Co się tu stawiasz? A w łaśnie będę! N a złość będę j j j gady wała! N ie ty, sm arkata, będziesz mi tu ta j rozkazyW j

ani zabraniała. . tJ,

I z furią trzaskając za sobą drzwiami w yszła na kory* «

— O jaka zła — zauważył Zbyszek.

Dzieci zasiadły do stołu, a jadły bez apetytu.

— Anemiczne m aleństw a — mówił o nich doktór z S3S,^3 niego miasteczka. — Trzeba by je zawieść gdzieś w g j Tam by odżyły, nabrały kolorów i apetytu. .ii

Po p aru łykach Zbyszek zaczął w ykapyw ać z łyżki na | przy k ry ty w ątpłiw ej czystości serw etą, spore kupki potraw y.

Co robisz, brudasie? — obruszyła się Zaza.

— Kopczyki dla kretów .

— No, kopce dla kretów , gdyby nie m ieli kopców.

Zaza zainteresow ała się tą czynnością Dalszy ciąg nastąpi

to co innego. Gdzieżby $

Ilustrowany Kurier Polski __ Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 lei. 213-93 — Wydawnictwo: Wielopole ł tel. .135-60 — Pocztowe Konto Czekowe: Warschau Nr. 900

^ 1 1

rzypuscmy ze

3600 spirali

skręconych ponownie ponad sto razy, posiada drucik żarówki O SRA M o podwójnej skrętce. Ten doskonały tw ó r z a p e w n ia konsum entow i maksymalne wykorzystanie światła.

»OSRAM« oszczędza również prąd.

OSRAM

d u z ó ś w i a t ł a — m a ł o p r q d u

ch łop ak u p ad ł p o d cza s za b a ­ w y i sk a leczy ł k olan o. Jak to K opatrzyć? ~ Czy m oże la k ? ) A m o ż e l e p i e j k a w a ł k i e m H a n s a p l a s t u e la sty c z n e g o ?

Praktyczniej w ziąć H a n s a p l a s t . Opatrunek z H ansaplastu jest elastyczn y i n ie przeszkadza p od czas biegania* Tam uje krw aw ienie, od k a­

ża ranę i przyspiesza gojen ie.

I la r is a p lm t - e la s t u c a n t f.

A

ysłaj

O B R O T U C Z E K O W E G O

Z C Z Ę D N O Ś

N I E M I E C K I E J P O C Z T Y W S C H O D U

i

(8)

^ epoczvw»ffrWCOWego Pogodnego dnia od-

jacielp wraz z moim młodym przy-

* jakioi ^i? ca*°^z' ennych trudach na ławce Pławił Si ezneJ> zacisznej alei parku. Park Konwalie "i ca*ei pełni zieloności i rozkwitu, tr u ją c a ' *. ni« a p o m in a jk i jaśniały Po kusra . toscią sw ych barw, roznosząc

^ i w i l a h ^ ■Z®clszach u Paia jąc ą woń lata.

jące sj J Juz przedwieczorna a sktania- Pfomieni Mchodowi s^°ńce rzucało złote drzew , ? ? a wysokie korony sędziwych pt2eD v„n^'1 Z? zieleń traw nika, w yw ołując

• Kir ne, fałatowskie św iatłocienie.

Posium41^ ? Praw ie cicho, gdyż na tle Ptactwa StaLrXch °^c^* * radosnego św iergotu miasta wyoijały się słabo, dalekie odgłosy

•kieci'i* - uZ^k*Wan*a baw iących się gdzieś liczno i >. st4pania przechodniów. Oko-

C hl f byly Przeważnie puste.

•toia lełn- nastraia,a marzycielsko, a spokój

®at SDr le®? budził dziwne refleksje na te- sem kl w ziemskich ludzi, którzy lubią cza- się wzai *)ow:°^V skakać sobie do oczu i kłuć jest tai,. . e żądłem nienawiści, gdy świat fzony P*^kny i jakby tylko do miłości stwo-

°_budzit0 mnie nagle pytanie, V pfjg1? 110**. mpj towarzysz przed siebie PytanipS Ze^ ’ Pogłosem , jak b y anonimowo, i nje * n,eśmiałe, które nie zdziwiło mnie

“burtin su*° nastroju chwili lecz przeciwnie

~~ C° °Chots do dyskusji:

PtlyohSr mlłość, w tej postaci, w jaką ją cjąt-u Ka uczucie ludzkie, bierze swój po-

M'W s^erze naszego ducha?

V spraw- wierzę w ingerencję ducha sto którą uważam, za ziemską i czy- 0(*Powi h-°W^ — zaryzykowałem po chwili głosem przekonywującym , jak-

\ zdawałem sobie równocześnie spra- j9,i słuszność mojego poglądu na to za-

,_~e_ trudno mi będzie uzasadnić.

,nje" je st twoim aksjomatem,

P. J.Brożkieioicx

f»oJofiVm będziesz chciał przemycić jakąś K t o ? * * mądrość o wadze dogmatu, a masz

! Pfzek temu prawo, boś — tu mówił Ufać , sem * ironicznym uśmiechem uka- niezw ykle zdrowych, śnieżno- I tią^ . *?bów.— już kochał się szczęśliwie i masz ku temu pewne

>l2is9<in'C-Zenie' to Proszę zechciej łaskaw ie c to wyraźnie. C hętnie posłucham,

W A R S Z A W I A C Y

a żałuję tylko, że w tym gaju Akademosa, nie będziesz miał, poza mną, żadnych słu­

chaczy. *

W istocie. Poza nami i młodą parą, która usadowiła się na ławce w pewnej odległości od nas, w alei nie było nikogo. W łaśnie mój wzrok zatrzymał się na moment na lepszej cząstce tej pary. Nieznajoma była naprawdę piękna. Miała smukłe, zgrabne kształty pełne kobiecego wdzięku. W postaci jej krył się urok powiewnej, dziewiczej świeżości. Buzię miała uroczą, cerę świeżą i młodzieńczą a włosy koloru złota. Była cudna jak sen nocy letniej. ■

Dopiero za chwilę przeniosłem z kolei swój wzrok na osobę mojego przyjaciela, który w ydaw ał się mnie lekko podniecony.

Spojrzałem na jego czarną, kędzierzawą czu­

prynę, zdobiącą wysokie, dosyć inteligentne czoło, jego przenikliwe, błyszczące młodo­

ścią, duże, czarne oczy, i te nieco rozdęte nozdrza, które znam ionują zaciętość i nie­

ustępliwość w rozpoczętej już w alce i powtó­

rzyłem moje „credo", kładąc nacisk na każde słowo:

— Miłość rodzi się ze zmysłów i przez zmysły umiera, — a potem dodałem ciszej — zresztą ze zmysłów nie tylko miłość się rodzi.

Sa wprawdzie piękno-duchy, które tw ier­

dzą, — tak, jak zresztą przypuszczalnie i t y —, że t. zw. idealna miłość rodzi się wśród gwiazd na niebie, na tle sferycznej, anielskiej muzyki, polega w swej istocie na powinowac­

twie dusz i dochodzi do skutku za sprawą własnego ducha. Tymczasem . . .

— J a nic nie twierdzę.

— Przepraszam. Jest jeszcze inna, równie piękna hipoteza miłosna, według której każ­

dy czy każda, spotka na ścieżce swego życia wcześniej czy później swój typ, który raczej in tu icy jn ie niż rozumowo uzna za godny swej miłości. Gdy dojdzie taki związek du­

chowy do skutku, ludzie nazyw ają go miło­

ścią idealną, od pierw szego wejrzenia, h ar­

monią dusz. Mówi się czasem jeszcze o sercu, lecz o zmysłach — ani słowa. Jak b y ta mi­

łość nie była także ich dziełem.

— I słusznie.

— A niesłusznie — zaoponowałem pół żartem, pół serio. — Bo gdyby tylko sam duch decydował o wyborze drogi dla tw ego uczu­

cia, to miłość byłaby nieom ylna i bardzo ułatwiona. Swoją bogdankę, w ybrankę swej wielkiej miłości znalazłbyś szybko i spraw ­ nie, jak dobry detektyw , bo nie miałbyś kło­

potów z pokonaniem czasu, przestrzeni, m a­

terii i z innym i przeszkodami, z którym i mu­

siał się borykać kochanek M aryli i szereg bo­

haterów zawiedzionej miłości.

— To mi już w ygląda na jakąś miłosną telepatię.

— Tak, m niej w ięcej. Stawiasz sobie np.

takie w ym agania w stosunku do tw ej przy­

szłej najmileńszej, bo ja ciebie perełko już dobrze znam. M oja pierw sza i jedyna musi być i to koniecznie: ładna, zgrabna, dobra, oszczędna, gospodarna, wierna, muzykalna no i . : , niebiedna. Czy nie? • •

„ — Przypuśćmy, że tak. No, i co dalej?

. — Teraz wzywasz na pomoc swojego du­

cha od miłości idealnej, czystej, wyborowej i wypędzasz go z domu na zbity łeb w szeroki św iat — na poszukiwania.

— Ładnie. Słucham pana.

— Potem, ponieważ rzecz dzieje się pod wieczór przed twoim pójściem na spoczynek, kładziesz się do łóżka z błogim uśmiechem i zasypiasz beztrosko jak niemowlę. A tym ­ czasem twój w ierny duch — może mu być na imię Intuicja — szuka i tu i tam. Naza- jutz budzi cię dzwonek. To telefonuje twój ' duch. „Obiekt pożądany przez pana znala­

złem. Mieszka w Afryce. Jest córeczką króla Hotentotów. Czy mam złożyć ojcu zadatek?"

— Idiota.

— Nie szkodzi. To przemawia tylko na

s r

z kimś wódkę poznajesz je ­ go charakter, jadąc pocią­

giem nie tylko dowiesz się z kim jedziesz, ale i ciebie poznają. Bo czyż gromada sardynek wepchnięta w ma­

łe blaszane pudełeczko mo­

głaby się wzajem nie nie po- zhać?

Oooooo, je st pociąg!

Przestańże bredzić i wsiadaj prędko. Dla ciebie trzeba by było miejsca siedzącego.

Dwaj panowie na wzór z g ł o d n i a ł y c h tygrysów w dżungli rozpoczynają go­

rączkowe poszukiwanie za T«ksł — A. Mar., . — M .

-v T*y mamy teraz pociąg?

V 8 zależy — jaki. Jeżeli chodzi o mnie, iS a SZe mam Poci4g do kieliszka, nie, prze-

Si ^ do a<Iua v itae. N ajchętniej zamro-

% iJi *asz dlaczego do wódki?! Nie znasz

^ii-w iecznej praw dy życiowej — in vino

% ■ Tak, taki N a dnie kieliszka leży za- ' iy ^ d a . Piję przez ciekawość, aby uj-

*?n0, a *e Prawdę-. Kiedy człowiek

^ , leli sobie, kaganiec ogłady i kultury jego duszy. Zupełnie bezwiednie ig ~ pokazuje swe praw dziwe oblicze.

% j a wość je st nadzwyczaj pospolitą

>- udzką, piją ludziska aby poznać się

i

*j mi się, mój drogi, że mimo wcze­

pi ry usiłowałeś poznać już kogoś. Pew-

I

W ^ a t e g o zeszedłeś na tem at pijacki.

S w. kiedy mamy następny pociąg, ''r. Jaśnie mówiłem o p o c ią g u ...

t 1qk °wieku! chodzi mi o pociąg jako śro- O m o c j i ! Jeżeli nie będziemy m ieli na-

te w przeciągu godziny, nie spotka- / tow arzystw a. Zepsujem y cały

z ciebie pedant! A czymże różni T ty 58 od wódki? Z pociągu w ysiada się, y rjMli następni, a flaszeczkę wypróż- ' by dać innym możność picia. Pijąc,.

łupem. Różnica między tygrysam i a dwoma panami była tylko ta, że tygrysy w bezlud­

nej dżungli często nic nie znajdą, natom iast panow ie . . . Głupie porównanie, przecież pa­

nowie znają boks, dżudżitsu i w alki zapa­

śnicze.

— Panie, do ciężkiej c h o . . . . przecież w i­

dzisz pan, że nie ma gdzie naw et palca wło­

żyć! Gdzie się pan pchasz?!!!

— Do w ó d k i. . .

— Tu p o c ią g ła nie knajpa!

— Zgadza się, pociąg a w ódka to jedno.

Hoooop!

Rozpoczęła się pierw sza runda.

Opisanie dokładnego przebiegu spotkania napotyka na niepokonalne trudności. W za­

pasach bierze udział kilkadziesiąt osób, bez różnicy wag, wzrostu, sił i płci. Zapaśnicy dzielą się na dwa obozy — pierw szy defen­

syw ny znajdujący się już w ew nątrz prze­

działu i drugi ofensywny, forsujący wejście.

I nagle, jak w bezdennym cylindrze czaro­

dzieja, k otłujący się tłum zaczyna znikać w wąskiej czeluści drzwi przedziału. Nigdy nie mówmy „niemożliwe" dopóki n ie spró­

bujemy.—Chór różnogłosych pisków i chrzęst

gnących się żeber towarzyszą zamykaniu drzwi przedziału. Zmieścili się wszyscy, a w jaki sposób . . .

— Panie, zejdź pan z m ojej nogi!

—- Z przyjem nością to zrobię, jeżeli pani' bardzo niewygodnie, to zdaje mi się, że pod ławką jest jeszcze wolne . . .

— Cham!

— Histeryczka.

— Antoś! Ujmij się do ciężkiej Anielki ' za żonom!

— Panie szanowny, to m oja żona.

— W spółczuję panu.

— Faktycznie, to ona jest wrażliwa na no­

gi, bo m a odciski na m ałych palcach.

— O ile nie zgubi ich w takim tłoku, to już do śmierci będzie je miała.

— Antoś, f a c e t cię bajeruje, ale z nóg mi nie zlazł.

J e s z c z e t r o c h ę , a z nerw wyjdę.

— Panie szanow­

ny, zejdź pan jej z tych nóg.

Pokorny głos An­

tosia ginie w w y­

buchającej nowej wrzawie.

— Mleko się na mnie lejel

— Trudno! żebym wodę na w ekenda wiozła.

— Pij f r a j e r z e jak się leje — ra ­ dzi ktoś z boku.

W jednym kącie nie słychać prote­

stów, ani krzyków oburzenia. W iek to usprawiedliwia, bo gdy się ma te dwa­

dzieścia lat, a . . . M łody mężczyzna i jeszcze młodsza dziewczyna jakby zrośnięte sjam skie bliźnięta tkwią przygwożdżeni do rogu prze­

działu. N aw et i w takim tłoku może być przyjemnie, gdy sięgasz tam, gdzie wzrok nie sięga.

Mówią, a raczej przekrzykują się wszyscy na raz. I tak można dowiedzieć się, że Jó- ziek sprowadził sobie małpę, gdy żona była na Ietniakach, że platynow a piękność, na­

ciągnęła na nowe futro kochanka, że odciski pani Antoniowej szczególnie dają się we znaki przed deszczem, że Florci dziecko przy­

szło na św iat w trzy. m iesiące po ślubie, że Adaś ma złote serce, a Kaziu złoty zegarek, zupełnie jakbyś w ypił z wszystkimi bruder­

szaft i zawarł kieliszkow e braterstw o.

Ścisk był tak wielki, że pot lał się z ludzi strumieniami. I zapewne zgodnie z prawami fizycznymi pot parował, unosił się w górę tworząc czarne chm ury. Niebo nie chciało także dźwigać ludzkich wypocin, gdyż z na­

gle zachm urzonego nieba lunął zwyczajowo przyjęty deszcz niedzielny.

— A nie mówiłam, że odciski bolą mnie na deszcz — zatryum fowała pani Antoniowa.

W tej chwili jęknęła jak zraniona łania.

rzecz m ojej tezy m iłosnej, w m yśl któ rej wybałuszasz w tej chwili sw oje ślepia na nasze, urocze, złotow łose vis A v is — to zmysł wzroku, pożerasz niem al tę niebiańską dzie­

wuszkę razem z je j bucikam i — zmysł smaku, dobrego smaku, jesteś ciekaw y je j słów, k tó ­ re szepcze figlarnie na ucho swojem u sąsia­

dowi — zmysł słuchu a raczej podsłuchu, już od blisko kw adransa walisz się na mnie całym swoim ciężarem osiem dziesięciu kilo­

gram ów żywej wagi, jakkolw iek ław ka na­

sza jest dosyć obszerna. D aruję ci to jednak, bo pchasz się na mnie bezwiednie, z m yślą 0 niej — zmysł czucia, i jesteś coś niecoś p o dniecony. zapachem kw itnących obok ko- saćców, k tóry w chłaniasz w siebie nam ięt­

nie, gdyż wierzysz, że tak pachnie je j ciało—

zm ysł powonienia.

O młody faunie! To je st w łaśnie ta tw oja miłość idealna, niebiańska, czysta i niezmy- słowa, za którą rozbijasz się darem nie po nie.

bie, a znajdujesz na ziemi opodal, w najpięk­

niejszej swej postaci, przy pom ocy swych z m y s łó w ... pięciu.

— Przepraszam — sześciu. Zapominasz, że w spraw ach miłosnych istn ieje term in — sex appea).

— Tak. Sex appeal — zm ysł szósty, prze­

dziwny i niewytłum aczony, którego obecność wyczuwam y niem al pod skórą, ale określić -stosownie nię umiemy. To je st m iłosny zew, to je st jakby wabik, fluid u jaw niający się na zewnątrz w bardzo subtelnej formie. O czy­

wiście ma go w sobie zarówno mężczyzna jak i kobieta.

— Ale czy każda?

— Otóż to właśnie. Znajdziesz ten zmysł w miłym w yrazie tw arzy, w ładnym uczesa­

niu włosów, w kolorze oczów, spojrzeniu, w uśmiechu, w dźwięku głosu, w linii ramion 1 nóg, w zarysie piersi i bioder, w sposobie chodzenia, czy ubierania się naw et, znaj­

dziesz w całej postaci, lub w jej szczególe.

Znajdziesz go, jeżeli masz dar um iejętnego szukania, ostrzegam cię jednak, że możesz go pilnie szukać i nie znaleźć wcale.. I w tym tkw i sęk.

— Oświadczam ci publicznie, że jakkol­

wiek tw oje w ywody są naw et interesujące, nie trafiły mi do przekonania. W tw ojej oce­

nie zjaw isk życiowych je st dużo chaosu, Dokończeni«■ na stronie 10-łej

To któryś z rozgniew anych deszczem w y­

cieczkowiczów nadepnął jej na proroczy odcisk.

W szystko ma swój kres, więc i pociąg podm iejski dobijając do końcow ej stacji wyrzuca z siebie wycieczkowiczów. N ie na długo jednak. Nad wieczorem . . .

— Panie, czego się pan pcha!

— A co, rezedę będę w ąchać 1’

— Cham! Dziecko pan wypychasz!

Tak, w pociągu wychodzi z ludzi pierw ot­

na natura rządząca się prawem silniejszego.

Taki tłok w przedziale lepiej naw et działa ja k wódka, bo w yw ołuje zbiorową psycho­

z ę . . . prawdomówności. Dowiesz się kim je ­ steś i z kim masz przyjem ność, albo i nie­

przyjemność.

A wieczorem w niedzielę w domu nie znajdziesz w kieszeni zegarka albo portfela, robisz okłady z gulardow ej wody, ale jesteś zadowolony. Byłeś n a wycieczce. Co praw da w ydusili z ciebie w drodze pow rotnej „świe­

że", w iejskie powietrze. Masz jednak pa­

mięć, w ięc oddychaj przez cały roboczy ty ­ dzień pam ięcią i czekaj następnej niedzieli.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Coraz częściej perlisty szron pokrywa rankami hale alpejskie, gdzie zaczynają się już przygotowania do powrotu w doliny.. Już m inęły tygodnie beztroskiego, pełnego

— Ale tatuś, to jej chyba nawet i po śmierci nie wybaczy tego kałamarza — zastanawiała się Zaza.. Okazał się jednak prawdziwym chrześcijaninem i

kami i jeziorami odbywa się na kanałach, wyrównuje się różnicę poziomów zazwyczaj przy pomocy śluz.. Zupełnie inną metodę, uchodzącą

• Drzwi — odezwała się ciocia Tunia bardzo szorstkim głosem. Tylko królowie i psy drzwi za sobą nie zamykają, więc proszę zamykać..

Botezat przez chwilę bawił się gałązką, wreszcie zapytał, czy świadkowie zgłosili się już na przesłuchanie.. Posterunkowy

jom i orzekli, że Hala wypiękniała. Ja tego nie zauważyłem. W prost przeciwnie -— kiedy wracaliśmy z żoną do domu, wydawała mi się coraz to brzydsza, starsza,

Sekundy upływ ały wolno — ukazała się następnić podłużna, brunatna głowa, dało się słyszeć sykliwe bulgotanie i w powietrze wzbił się bicz rozpylonej

tuje z wielką umiejętnością technikę. Odnosi się złudzenie, jakby tą właśnie techniką przede wszystkim chciał się popisać. A ma się czym istotnie popisywać. W